Piraci. Tom 3. Traperzy z Arkansasu - ebook
Piraci. Tom 3. Traperzy z Arkansasu - ebook
W kolejnych częściach „Traperów z Arkansasu” znowu spotkamy z naszymi starymi przyjaciółmi: Szczerym Sercem, Kanadyjczykiem Tranquille’em, Murzynem Quoniamem, Indianinem Czarnym Jeleniem, mnichem Antoniem. Ich przygody będą toczyć się na tle wojen z Indianami Apaczami i Komanczami oraz walk wyzwoleńczych mieszkańców Teksasu spod ciemiężycielskiej okupacji Meksyku. Mam nadzieję, że te kolejne powieści przyniosą Szanownym Czytelnikom dużo wrażeń i zadowolenia.
Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.
| Kategoria: | Dla młodzieży |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-67876-70-4 |
| Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był autorem powieści przygodowych, jednym z najpłodniejszych i najpopularniejszych francuskich pisarzy XIX wieku.
Biologiczni rodzice porzucili go, został adoptowany przez rodzinę Gloux. Oficjalnie nazywał się Olivier Gloux, ale sam używał imienia Gustave. W wieku dziewięciu lat uciekł z domu i zaciągnął się na statek jako chłopiec okrętowy. Młodzieńcze lata spędził w Ameryce Południowej, m.in. w Patagonii, później trafił do Ameryki Północnej, gdzie wiódł życie pełne przygód i parał się różnymi profesjami, był myśliwym, traperem, poszukiwaczem złota. W 1835 roku zaciągnął się do wojska, ale po kilku latach zdezerterował. Podróżował po Europie, Turcji, Kaukazie i obu Amerykach.
Po powrocie do Francji poświęcił się pisaniu powieści przygodowych. Szczególnie upodobał sobie opowieści o amerykańskim Zachodzie, które opierał na swym bogatym doświadczeniu i licznych wspomnieniach. W ciągu dwudziestu pięciu lat spod jego pióra wyszło około sześćdziesięciu powieści. Do najbardziej znanych należą Traperzy z Arkansas (1858) i Bandyci z Arizony (1882) oraz duży cykl Władcy Oceanu. Początkowo jego powieści publikowano w czasopismach takich jak „Le Moniteur”, „La Presse”, „Le Voleur” i „La Liberté”. Jego książki doczekały się we Francji licznych wznowień i adaptacji, także teatralnych.
Powieści Gustave’a Aimarda opisują losy mieszkańców Ameryki Północnej na tle kolonialnych ambicji wielkich europejskich mocarstw i postępującego procesu znikania populacji Indian. Autor chętnie sięga po postaci gońców leśnych, traperów i myśliwych, ludzi pogranicza stanowiących łącznik między europejską cywilizacją a światem Indian. Główni bohaterzy jego powieści to ludzie o europejskich korzeniach, niezależni i odważni, wyznający zachodnie wartości moralne, ale prowadzący indiański styl życia.Rozdział I
Fray Antonio
Wszyscy gońcy leśni zauważyli, w odniesieniu do ogromnych dziewiczych lasów, wciąż pokrywających znaczny obszar Nowego Świata, że dla każdego, kto próbuje przeniknąć do jednego z tych tajemniczych schronień, jeszcze nie zdeformowanych ręką człowieka i zachowujących nienaruszone wzniosłe piętno odciśnięte na nich przez Boga, pierwsze kroki oferują trudności prawie nie do pokonania, wkrótce stające się coraz łagodniejsze, a po pewnym czasie znikające prawie całkowicie, tak jakby natura chciała bronić pasem jeżyn i cierni tajemniczego cienia tych odwiecznych lasów, w których dokonują się jej najskrytsze sprawy.
Raz po raz podczas naszych wędrówek po Ameryce byliśmy w stanie docenić dokładność obserwacji, jakich dokonujemy w tej chwili. Ten niezwykły układ lasów, otoczony niejako wałem pasożytniczych roślin zaplątanych jedna w drugą i wypychających we wszystkich kierunkach swoje pędy z niesamowitą siłą soków, wydawał nam się problemem, którego rozwiązanie powinno stanowić pewne zainteresowanie z różnych punktów widzenia, a przede wszystkim z punktu widzenia nauki.
Jest dla nas jasne, że cyrkulacja powietrza sprzyja rozwojowi roślinności. Powietrze swobodnie krążące wokół dużej powierzchni ziemi pokrytej wysokimi drzewami, popychane przez różne wietrzyki wstrząsające atmosferę, przenika do pewnej głębokości w masywy drzew i je otacza, i w konsekwencji karmi całe pasożytnicze podszycie, reprezentowane przez roślinność. Ale gdy osiągnie pewną głębokość pod baldachimem drzew, powietrze, wtedy rzadziej odnawiane, nie dostarcza już kwasu węglowego1 do całej wegetacji pokrywającej ziemię, która następnie, pozbawiona tego pożywienia, więdnie i ostatecznie umiera.
Jest to tak prawdziwe, że nierówności w terenie pozwalające na bardziej aktywną cyrkulację powietrza w niektórych miejscach, takich jak łożysko potoku lub wąwóz między dwoma wzniesieniami, których wejścia są otwarte na dominujące wiatry, sprzyjają rozwojowi bardziej aktywnej roślinności niż na płaskich obszarach.
Jest więcej niż prawdopodobne, że fray Antonio nie czynił żadnej z tych refleksji, od których zaczęliśmy ten rozdział, gdy dyskretnie i cicho prześlizgiwał się między drzewami, pozostawiając człowieka, który mu pomógł i prawdopodobnie uratował mu życie, aby walczył najlepiej jak potrafił z rojem czerwonoskórych, którzy go atakowali i przed którymi bez wątpienia trudno byłoby się mu bronić.
Fray Antonio nie był tchórzem, wręcz przeciwnie: w kilku krytycznych sytuacjach wykazał się prawdziwą odwagą, ale był człowiekiem, dla którego prowadzona przez niego egzystencja oferowała ogromne korzyści i nieobliczalne radości. Życie wydawało mu się dobre i robił wszystko, co mógł, aby spędzić je szczęśliwie i bez zmartwień. Tak więc z szacunku dla samego siebie był niezwykle ostrożny, stawiając czoła niebezpieczeństwu tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne, ale potem, jak wszyscy egoiści doprowadzeni do granic możliwości, stawał się straszny i naprawdę przerażający dla tych, którzy w taki czy inny sposób sprowokowali w nim ten wybuch gniewu.
W Meksyku, i ogólnie w całej hiszpańskiej Ameryce, duchowieństwo, rekrutujące się wyłącznie z najbiedniejszej części populacji, składa się z ludzi o rażącej ignorancji i, w większości, wątpliwej moralności. Religijne zakony stanowiące prawie jedną trzecią populacji, żyją prawie niezależnie od jakiejkolwiek podległości lub kontroli i przyjmują na swoje łono ludzi wszelkiego rodzaju, i dla nich habit zakonny, jaki noszą, jest płaszczem, pod którym swobodnie oddają się swoim wadom, a z tych najsłodszymi są niewątpliwie lenistwo, lubieżność i pijaństwo.
Mnisi, cieszący się dużym uznaniem i szacunkiem wśród cywilizowanej ludności indiańskiej, bezwstydnie nadużywają otaczającej ich aury świętości, by pod byle jakim pretekstem okradać tych biednych ludzi.
Co więcej, wyuzdanie i demoralizacja osiągnęły taki stopień w tych nieszczęsnych regionach, starych i zgrzybiałych bez bycia młodymi, że zachowanie mnichów, jakkolwiek szokujące może wydawać się Europejczykowi, jest niczym więcej niż bardzo zwyczajnym dla ludzi, którzy pośród nich żyją i w żaden sposób nie zwraca na siebie uwagi.
Daleko nam do sugerowania, że wśród meksykańskiego duchowieństwa, a nawet wśród tak bardzo oczernianych mnichów, nie ma ludzi godnych noszonego przez nich habitu i przekonanych o świętości ich misji. Naprawdę znaliśmy dużo mających taki charakter. Niestety, stanowią oni tak niewielką mniejszość, że muszą być traktowani jako wyjątek.
Fray Antonio bez wątpienia nie był ani lepszy, ani gorszy od innych mnichów noszących ten sam habit, ale niestety dla niego, przez pewien czas los zdawał się go lubić i angażować, pomimo jego silnej woli, w wydarzenia będące nie tylko poza charakterem, ale także poza zwyczajami, i wciągać go w szereg utrapień – a każde było bardziej nieprzyjemne niż poprzednie – zaczynające sprawiać, że życie, które do tej pory uważał za tak przyjemne, wydawało się bardzo gorzkie.
Potworna mistyfikacja, której ofiarą padł biedny mnich, sprawiła przede wszystkim, że jego pogodny dotąd duch nabrał ciemniejszego odcienia smutku. Ogarnęło go ponure przygnębienie i dlatego ciężkim i niepewnym krokiem uciekał przez las, chociaż podekscytowany odgłosami bitwy wciąż docierającymi do jego uszu, starał się jak najszybciej oddalić, obawiając się, że jeśli czerwonoskórzy odniosą zwycięstwo, wpadnie w ich ręce.
Noc zaskoczyła biednego fray Antonia, kiedy nie dotarł jeszcze do skraju lasu wydającego się nie mieć końca. Niezbyt pracowity z natury i zupełnie nieprzyzwyczajony do życia na pustkowiu, mnich poczuł się bardzo zakłopotany, gdy zobaczył, jak słońce znika za horyzontem w falach purpury i złota, a ciemność niemal natychmiast okrywa ziemię. Bez broni, bez możliwości rozpalenia ognia i na wpół martwy z głodu i niepokoju, mnich rzucał wokół siebie długie spojrzenia rozpaczy i upadł na ziemię ze stłumionym jękiem. Dosłownie nie wiedział, do którego świętego się zwrócić.
Jednak po kilku chwilach instynkt samozachowawczy wziął górę nad jego przygnębieniem, a mnich, któremu zęby szczękały z przerażenia, usłyszał żałobny ryk zaczynających się budzić dzikich bestii w głębi lasu i na swój sposób witających upragniony powrót mroku, podniósł się z gorączkową energią i w uścisku tego nerwowego pobudzenia pochodzącego z popchniętego do pewnego stopnia strachu, postanowił wykorzystać ulotne przebłyski światła przebijające się przez baldachim listowia, aby zapewnić sobie schronienie na noc.
Naprzeciwko niego wznosił się majestatyczny dąb mahoniowy, którego splecione gałęzie i gęste listowie zdawały się zapewniać mu bezpieczną kryjówkę przed prawdopodobnymi atakami strasznych mieszkańców lasu.
Z pewnością w innych okolicznościach niż obecnie się znalazł, sama myśl o wspinaczce na to ogromne drzewo wydawałaby się mnichowi szczytem szaleństwa i umysłowej aberracji, po pierwsze z powodu swego potężnego brzucha, a następnie z powodu jego niezdarności, o czym był głęboko przekonany.
Ale moment był krytyczny, sytuacja z minuty na minutę stawała się coraz bardziej niebezpieczna, ryki zbliżały się w niepokojący sposób, więc nie było miejsca na wahanie i fray Antonio nie zawahał się. Po okrążeniu dwa lub trzy razy drzewa w poszukiwaniu miejsca, z którego najłatwiej byłoby mu się wspiąć, westchnął, objął ramionami i kolanami ogromny, chropowaty pień i z wielkim bólem rozpoczął wspinaczkę.
Wdrapanie się na ten dąb nie było jednak łatwym zadaniem, zwłaszcza dla mnicha. Fray Antonio szybko przekonał się o tym na własnej skórze, bo za każdym razem, gdy po niewiarygodnych wysiłkach udawało mu się podnieść kilka cali od podłoża, jego siły nagle go zawodziły, spadał i tarzał się po ziemi, z rozdartym ubraniem i zakrwawionymi rękami.
Być może już dziesięć razy ponawiał swoje wysiłki, z wytrwałością, jaką daje utrata nadziei, nie widząc, by zakończyły się one sukcesem. Pot spływał mu po twarzy, jego pierś ciężko dyszała; był w stanie, który wzbudziłby litość nawet u jego najbardziej zaciekłego wroga.
– Nigdy nie zdołam się tam dostać – mruknął smutno – a jeśli tu zostanę, będę zgubionym człowiekiem, bo w ciągu godziny niezawodnie zostanę pożarty przez jaguara szukającego kolacji.
Ta ostatnia myśl, będąca niezaprzeczalnie prawdziwa, dodała mnichowi nowego zapału i postanowił podjąć kolejną, ostateczną próbę, ale tym razem chciał zachować wszelkie środki ostrożności. W związku z tym zaczął zbierać suche drewno rozrzucone wokół niego i układać je u podnóża drzewa, tak aby utworzyć wystarczająco wysoki stopień umożliwiający mu dotarcie bez większych trudności do dość niskiej gałęzi, na której, przynajmniej uważając, aby nie zasnąć, mógł mieć nadzieję spędzenia nocy całkiem spokojnie i bez obawy, że zostanie pożarty, co byłoby bardzo smutnym zakończeniem wszystkich jego udręk, do czego godny mnich nie czuł najmniejszego powołania.
Wkrótce, dzięki szybkości, z jaką działał, fray Antonio zobaczył sporą stertę drewna ułożoną u podnóża drzewa. Uśmiech satysfakcji rozjaśnił jego szeroką twarz i odetchnął, ocierając pot zalewający mu twarz.
– Tym razem – mruknął, obliczając na pierwszy rzut oka przestrzeń, którą miał do pokonania – jeśli mi się nie uda, będę bardzo niezdarny.
Jednak ostatnie wieczorne blaski, tak przydatne mnichowi, całkowicie zniknęły. Brak blasku jeszcze niewidocznych gwiazd powodował głęboką ciemność na niebie, a jeszcze głębszą pod baldachimem drzew. Wszystko zaczynało zanikać, pozwalając tylko odróżniać tu i tam kilka kęp drzew rysujących swoje ciemniejsze masy w mroku, lub kilka kałuż wody powstałych po ostatniej burzy, usiewających las jaśniejszymi plamami. Wieczorna bryza wzmogła się i słychać było szeleszczenie liści z melancholijnym, żałobnym narzekaniem.
Przerażający mieszkańcy pustkowi opuścili swoje tajemnicze legowiska, powodując trzaskanie suchych gałęzi, gdy spieszyły naprzód wśród ogłuszającego chóru kocich ryków. Mnich nie miał chwili do stracenia jeśli nie chciał zostać zaatakowany ze wszystkich stron naraz przez dzikie bestie, jeszcze groźniejsze z powodu ich długiego postu.
Rzuciwszy wokół siebie badawcze spojrzenie, aby upewnić się, że nie zagraża mu żadne palące niebezpieczeństwo, mnich pobożnie uczynił znak krzyża, polecił się Bogu z większą żarliwością niż kiedykolwiek wcześniej i, nagle podejmując decyzję, zdecydowanie zaczął wspinać się na stos drewna zgromadzony u podnóża drzewa, aby służył mu jako podnóżek.
Po kilku nieudanych próbach w końcu udało mu się wspiąć na szczyt tej atrapy kopca.
Następnie zatrzymał się na chwilę, by złapać oddech. W rzeczywistości, dzięki jego genialnemu pomysłowi, fray Antonio był już prawie dziesięć stóp nad ziemią. To prawda, że każde zwierzę mogło z łatwością przewrócić tę przeszkodę, ale mimo to początek sukcesu na nowo rozpalił odwagę mnicha, tym bardziej, że gdy spojrzał w górę i zobaczył, w niewielkiej odległości nad sobą, błogosławioną gałąź, w kierunku której tak długo bezskutecznie wyciągał ręce.
– Naprzód! – powiedział z nadzieją.
Ponownie objął drzewo i rozpoczął mozolną wspinaczkę. Czy to dzięki przypadkowi, czy też zręczności, ojciec Antonio zdołał w końcu chwycić gałąź obiema rękoma i uczepić się jej z całej siły. Trzeba było działać dalej. Z najwyższym wysiłkiem mnich zebrał wszystkie siły, które pozostały mu z poprzednich prób i, podnosząc się siłą nadgarstków, próbował wspiąć się na gałąź. Dzięki energicznemu uporowi jego głowa i ramiona sięgały już poza gałąź, gdy nagle poczuł dłoń lub pazur zaciskający się na jego prawej nodze i ściskający ją jakby w imadle. Przez ciało mnicha przebiegł dreszcz przerażenia, krew ścięła mu w żyłach, zimny pot w formie sznura perełek spłynął po skroniach, a zęby tak szczękały jakby miały się połamać.
– Litości! – zawołał zduszonym głosem. – Jestem martwy. Jezu, Mario, zmiłuj się nade mną!
Jego siły, sparaliżowane przerażeniem, opuściły go; ręce puściły zbawczą gałąź, a on sam spadł jak bryła na ziemię obok drzewa. Na szczęście dla fray Antonia, ostrożność, z jaką ułożył stos drewna, zamortyzowała po większej części jego upadek, bowiem w przeciwnym razie prawdopodobnie zakończyłoby się to śmiercią. Jednak szok, jakiego doznał, był tak silny, że stracił przytomność. Omdlenie mnicha trwało długo. Kiedy odzyskał zmysły i ponownie otworzył oczy, rozejrzał się z przerażeniem i pomyślał, że znalazł się w objęciach okropnego koszmaru.
Nie ruszył się z miejsca, że tak powiem. Wciąż znajdował się przy drzewie, na które tak długo bezskutecznie próbował się wspiąć, ale leżał obok ogromnego ogniska z piekącą się na nim połówką jelenia, a wokół niego, przykucnięci na piętach, znajdowali się czerwonoskórzy, w milczeniu paląc kalumety, podczas gdy ich konie, uwiązane do palików kilka kroków dalej i gotowe do dosiadania, radośnie przeżuwały swój pokarm.
Fray Antonio już przy kilku okazjach widział Indian. Był nawet z nimi w na tyle bliskim kontakcie, że wiedział co nieco o ich zwyczajach. Byli ubrani we wspaniałe stroje wojenne i łatwo było ich rozpoznać po długich, karbowanych włóczniach i zebranych w czub włosach jako Apaczów.
Mnich zadrżał w duchu, bowiem Apacze słyną z okrucieństwa i przebiegłości. Biedny Antonio wpadł z deszczu pod rynnę – uniknął pożarcia przez dzikie bestie tylko po to, by prawdopodobnie zostać zamęczonym przez czerwonoskórych. Była to smutna perspektywa dostarczająca nieszczęsnemu mnichowi wielu powodów do rozmyślań bardziej ponurych jedno od drugiego, gdyż wiele razy drżał słysząc opowieści myśliwych o potwornych torturach, jakie Apacze z nieprzykładnym okrucieństwem lubili zadawać swoim jeńcom.
Tymczasem Indianie nadal palili w milczeniu i zdawali się nie zauważać, że ich jeniec otrząsnął się z omdlenia. Ze swojej strony mnich mocno zamknął oczy i starał się pozostać w całkowitym bezruchu, aby jak najdłużej pozostawiać jego straszliwych nieprzyjaciół w niewiedzy o stanie w jakim się znajdował.
W końcu Indianie przestali palić, a po strząśnięciu popiołu z kalumetów, włożyli je z powrotem zza pas. Jeden z czerwonoskórych zdjął z ognia pół jelenia upieczonego w sam raz, położył go na liściach abanijo przed swoimi towarzyszami, a każdy z nich, uzbrojony w nóż do skalpowania, przygotował się do energicznego ataku na dziczyznę wydzielającą bardzo apetyczny zapach, szczególnie dla nozdrzy człowieka będącego przez cały dzień, który właśnie minął, skazanym na absolutny post.
W tym momencie mnich poczuł ciężką dłoń spoczywającą na jego piersi, a jakiś głos powiedział do niego gardłowym akcentem, w żaden sposób nie będącym groźnym:
– Ojciec modlitwy może już otworzyć oczy, dziczyzna się dymi, a jego część została odcięta.
Mnich, rozpoznając, że jego podstęp został zdemaskowany i obudzony przez pikantny aromat dziczyzny, podjął decyzję, otworzył oczy i podniósł się na nogi.
– Ugh! – powiedział człowiek, który już mówił do niego. – Mój ojciec je, on spał i musi być głodny.
Mnich próbował się uśmiechnąć, ale wszystko, co mu się udało, to brzydki grymas, bowiem taki strach trzymał go za gardło. Ponieważ jednak był naprawdę głodny jak wilk, poszedł za przykładem Indian już kontynuujących posiłek, i zaczął jeść leżący przed nim kawałek dziczyzny. Posiłek nie był długi, ale wystarczył, by dodać mnichowi trochę odwagi i sprawić, że zobaczył swoje położenie w mniej ponurym świetle, niż widział je na początku.
Zresztą zachowanie Apaczów względem niego nie miało w sobie nic wrogiego. Wręcz przeciwnie, zważali na to by podawać mu to, czego potrzebował, dając mu więcej do jedzenia, gdy tylko zdali sobie sprawę, że nie miał już nic przed sobą. Posunęli się w swej uprzejmości nawet tak daleko, że poczęstowali go kilkoma łykami wódki, niezwykle cennego trunku, którego są najbardziej chciwi, nawet na własny użytek, z powodu trudności, jakie mają z jego zdobyciem.
Kiedy skończył się posiłek, mnich, prawie całkowicie uspokojony co do przyjaznego usposobienia swoich gospodarzy, i widząc, jak wyciągają swoje długie kalumety i zaczynają palić, wyjął z kieszeni trochę tytoniu i liść kukurydziany, a po skręceniu pajillo2 z umiejętnością posiadaną tylko przez ludzi rasy hiszpańskiej, sumiennie delektował się niebieskawym dymem swojego doskonałego hawańskiego tytoniu, costa abajo.
Minęło sporo czasu, a przy ognisku nie padło ani jedno słowo. Stopniowo szeregi czerwonoskórych przerzedzały się. Jeden po drugim, w krótkich odstępach czasu zawijali się w koce, wyciągali nogi przy ogniu i niemal natychmiast zasypiali. Fray Antonio, przytłoczony przejmującymi emocjami dnia i ogromnym zmęczeniem, jakiego doświadczył, naśladowałby Indian, gdyby się odważył, ponieważ czuł, że jego oczy zamykają się wbrew niemu i miał niesamowitą trudność w walce z ogarniającym go snem. W końcu Indianin, który do tej pory sam z nim rozmawiał, zdawał się zauważać jego senność i zlitował się nad nim. Wstał, wziął derkę z konia i przyniósł ją mnichowi.
– Niech mój ojciec owinie się w tę fressadę – powiedział, używając kiepskiego hiszpańskiego, jakim posługiwał się do tej pory – noce są zimne, mój ojciec jest bardzo senny – będzie mu cieplej. Jutro wódz będzie palił fajkę w radzie z moim ojcem. Niebieski Lis chce poważnie porozmawiać z wodzem modlitwy bladych twarzy.
Fray Antonio z wdzięcznością przyjął derkę tak łaskawie ofiarowaną przez wodza i nie chcąc przedłużać rozmowy, starannie owinął się w nią i wyciągnął obok ogniska, aby wchłonąć jak najwięcej ciepła. Jednak słowa Indianina wzbudziły w mnichu pewien niepokój.
– Hm, oto druga strona medalu! – mruknął do siebie. – Co ten poganin może mi powiedzieć? Prawdopodobnie nie poprosi mnie o chrzest! Co więcej, nazywa się Niebieski Lis, co jest ładnym imieniem dla dzikusa! W każdym razie Bóg mnie nie opuści. Jutro zrobi się dzień, a teraz prześpijmy się.
Z tą pocieszającą myślą mnich zamknął oczy. Dwie minuty później spał, jakby nigdy nie musiał się obudzić.
Niebieski Lis, bo to właśnie w ręce tego wodza tak niespodziewanie wpadł mnich, przez całą noc pozostawał przykucnięty przed ogniskiem, pogrążony w poważnych rozmyślaniach i czuwał samotnie spośród wszystkich swoich towarzyszy nad wspólnym bezpieczeństwem. Czasami jego wzrok był utkwiony z dziwnym wyrazem w śpiącym spokojnie mnichu, bez wątpienia nie podejrzewającym w tej chwili, że wojownik Apaczów tak uparcie go obserwuje.
O wschodzie słońca Niebieski Lis wciąż nie spał. Przez całą noc nie zmienił pozycji i ani na chwilę nie zmrużył powiek.
1 Kwas węglowy – używana w XIX wieku nazwa dwutlenku węgla.
2 Pajillo (hiszp.) – rurka.Rozdział II
Indiańska dyplomacja
Noc minęła spokojnie i cicho. Gdy słońce pojawiło się na horyzoncie, powitane ogłuszającym koncertem ptaków ukrytych pod listowiem, Niebieski Lis do tej pory pozostający nieruchomy, wyciągnął prawą rękę w kierunku leżącego obok mnicha i lekko dotknął go dłonią. Ten lekki dotyk wystarczył, by obudzić fray Antonia.
Istnieją w życiu chwile, w których, choć ciało jest w stanie spoczynku, umysł zachowuje całą swoją finezję percepcji i czujność. Mnich znajdował się w jednej z takich chwil. Pobłażliwość, jaką Apacze okazali mu poprzedniego wieczora, była tak niezwykła i poza zwyczajami traktowania białych, ich zaciekłych wrogów, że mnich, pomimo całej beztroski stanowiącej podstawę jego charakteru, zdał sobie sprawę, że dziwne zachowanie ludzi, w których ręce wpadł, musiało mieć bardzo potężne motywy i że pomimo pozorów przyjaźni, jakie mu ukazywali, dobrze zrobi, jeśli będzie miał się na baczności, aby być gotowym stawić czoła burzy, bez względu na to, z której strony nadejdzie.
Kierując się tym rozumowaniem, korzystając z dobrego usposobienia Indian, skrycie obserwował ich ruchy; tylko ostrożnie pozwolił sobie zasnąć i spał z jednym okiem otwartym, jak to się powszechnie mówi. Tak więc na pierwszy sygnał był gotowy odpowiedzieć na wezwanie indiańskiego wodza z werwą, która wywołała dwuznaczny uśmiech na surowych rysach Indianina. Czerwonoskórzy są z natury fizjonomistami. Pomimo spokojnej postawy mnicha, Niebieski Lis domyślił się z pewnych oznak, które nigdy go nie oszukały, że wewnątrz zżera go utajony niepokój.
– Czy mój ojciec dobrze spał? – zapytał Indianin chrapliwym głosem. – Wacondah kocha go, czuwa nad jego snem i trzyma Geniusza Zła Nyangę z dala od jego snów.
– Rzeczywiście spałem bardzo dobrze, wodzu, i dziękuję ci za serdeczną gościnę, którą raczyłeś mi zaoferować.
Uśmiech wykrzywił usta Indianina. Kontynuował:
– Mój ojciec jest jednym z wodzów modlitwy swojego ludu, bóg bladych twarzy jest potężny i chroni poświęcających się jego służbie.
To zdanie nie wymagało odpowiedzi, a mnich po prostu ukłonił się na potwierdzenie. Jednak jego niepokój narastał. Pod łagodnymi słowami wodza zdawał się słyszeć stłumione miauczenie jaguara oblizującego się przed pożarciem ofiary trzymanej dyszącą w swoich potężnych pazurach.
Fray Antonio nie miał nawet możliwości udawania, że nie rozumie swojego potężnego rozmówcy, ponieważ, jak już zauważyliśmy, wódz mówił tym złym hiszpańskim rozumianym przez wszystkie plemiona indiańskie i używanym, pomimo niechęci do jego stosowania, w kontaktach z białymi.
Poranek był wspaniały. Drzewa o liściach pokrytych rosą, wydawały się bardziej zielone; lekka mgiełka nasycona słodkimi zapachami poranka unosiła się z ziemi i była wsysana przez promienie słoneczne z każdą chwilą stające się cieplejsze.
Cały obóz był jeszcze pogrążony we śnie i tylko wódz i mnich już rozmawiali.
Po chwili milczenia Niebieski Lis odezwał się ponownie:
– Niech mój ojciec posłucha – powiedział – bo wódz zaraz przemówi. Niebieski Lis jest sachemem, jego język nie jest rozwidlony, słowa wychodzące z jego piersi są inspirowane przez Wielkiego Ducha.
– Słucham – odpowiedział fray Antonio.
– Niebieski Lis nie jest Apaczem, choć nosi ten strój i przewodzi jednemu z ich najpotężniejszych plemion na ścieżce wojennej. Niebieski Lis jest Paunisem-Wężem, jego naród jest tak liczny jak ziarnka piasku na brzegach bezbrzeżnego jeziora. Minęło wiele księżyców odkąd Niebieski Lis opuścił tereny łowieckie swojego narodu, nie wracając, by stać się adoptowanym synem Apaczów. Dlaczego Niebieski Lis to zrobił?
Wódz umilkł. Mnich już miał odpowiedzieć, że nie wie i że nie chce się tego dowiedzieć, ale chwila zastanowienia uświadomiła mu, że taka odpowiedź nie jest odpowiednia dla człowieka tak rozdrażnionego jak ten, z którym rozmawiał.
– Bracia wodza okazali mu niewdzięczność – odpowiedział z obłudnym zainteresowaniem – a sachem opuścił ich, po strzepnięciu pyłu z mokasynów przy wejściu do ich wiosek.
Wódz potrząsnął przecząco głową.
– Nie – odpowiedział – bracia Niebieskiego Lisa kochali go, wciąż opłakują jego nieobecność, ale wódz był smutny, bo przyjaciel porzucił go i zabrał ze sobą jego serce.
– Ach! – rzekł mnich, zupełnie nic nie rozumiejąc.
– Tak – kontynuował Indianin – Niebieski Lis nie mógł znieść nieobecności przyjaciela, więc porzucił swoich braci, by podążyć za nim.
– To piękne poświęcenie, wodzu. Bez wątpienia swojego przyjaciela.
– Lis szukał go przez długi czas bez żadnych wieści o nim, ale w końcu pewnego dnia znów go zobaczył.
– Dobrze i teraz znowu jesteście razem?
– Mój ojciec nie rozumie – odparł sucho Indianin.
Fakt był jak najbardziej prawdziwy, mnich nie rozumiał absolutnie nic z tego, co Indianin chciał mu przekazać, tym bardziej, że ta mętna opowieść bardzo mało go interesowała, a podczas gdy Apacz mówił, zajęty był szukaniem w myślach powodów tego poufnego zwierzenia, co sprawiało, że większość słów wymawianych przez wodza dochodziło do jego ucha, nie wydając jednak niczego poza pustym dźwiękiem, którego znaczenie nie docierało do jego umysłu. Jednak stanowczy ton, z jakim Niebieski Lis skierował swoje ostatnie pytanie, obudził go, że tak powiem brutalnie, i przypominając mu o poczuciu jego obecnej sytuacji, uświadomił mu ponowne pojawienie się niebezpieczeństwa dlatego, że nie interesuje się tym, co się do niego mówi.
– Wybacz mi, wodzu – odparł żywo – wręcz przeciwnie, doskonale cię rozumiem, ale podlegam pewnym roztargnieniom całkowicie będącymi poza moją kontrolą, i błagam, abyś nie brał tego do siebie, ponieważ mogę cię zapewnić, że w żaden sposób nie jest to moja wina.
– Cóż, mój ojciec jest jak wszyscy wodzowie modlitwy bladych twarzy – jego myśli są stale zwrócone ku Wacondahowi.
– Tak jest, wodzu! – wykrzyknął mnich, zadowolony ze sposobu, w jaki jego wymówka została przyjęta. – Proszę, kontynuuj swoją opowieść; teraz mogę spokojnie wszystkiego wysłuchać.
– Ugh! Mój ojciec nieustannie przebiega prerie bladych twarzy.
– Rzeczywiście, obowiązki mojej służby zobowiązują mnie do…
Niebieski Lis przerwał mu ostro:
– Mój ojciec zna bladych łowców z tych prerii.
– Prawie wszystkich.
– Bardzo dobrze. Jednym z tych łowców jest przyjaciel, za którym Niebieski Lis tak bardzo tęsknił.
– Och! Och! – powiedział mnich. – Kto to?
Indianin zdawał się nie słyszeć pytania i kontynuował:
– Bardzo często czerwonoskóry wojownik znajdował się w niewielkiej odległości od swojego przyjaciela, ale nigdy nie był na tyle blisko, by dać się rozpoznać.
– To nieszczęśliwa gra.
– Wódz chciałby zobaczyć swego przyjaciela, wypalić z nim kalumet przyjaźni, siedząc przy ognisku rady, rozmawiając o dawnych dniach i czasach, gdy obaj, będąc dziećmi tego samego plemienia, przemierzali szlaki łowieckich terytoriów narodu, którego obawiał się sachem.
– Więc ten myśliwy jest Indianinem?
– Nie, jest bladą twarzą, ale choć jego skóra jest biała, Wielki Duch umieścił w jego piersi serce Indianina.
– Ale jeśli wódz wie, gdzie jest jego przyjaciel, dlaczego po prostu go nie odnajdzie? Prawdopodobnie byłby szczęśliwy, widząc go ponownie.
Na tę insynuację, której się nie spodziewał, wódz zmarszczył brwi, a jego twarz na kilka chwil przesłoniła chmura, ale mnich był zbyt mało spostrzegawczy, by zauważyć tę emocję. Zadał to pytanie tak, jak zadałby każde inne, bez żadnego ukrytego zamiaru, po prostu po to, by odpowiedzieć i w ten sposób udowodnić wodzowi, że uważnie go słucha.
Po kilku sekundach czerwonoskóry odzyskał obojętność, której Indianie bardzo rzadko się pozbywają, tylko gdy są całkowicie zaskoczeni, i mówił dalej:
– Niebieski Lis nie idzie na spotkanie z przyjacielem, bo on nie jest sam i otaczają go wrogowie wodza.
– To co innego; rozumiem, dlaczego powinieneś być ostrożny.
– Zgoda – ciągnął Indianin z sardonicznym uśmiechem – mądrość przemawia przez usta mojego ojca, jest on rzeczywiście wodzem modlitwy, jego usta destylują najczystszy miód.
Fray Antonio napuszył się, jego niepokój zaczynał się rozpraszać. Niejasno wyczuwał, że czerwonoskóry chce go o coś zapytać, że krótko mówiąc potrzebuje go. Ta myśl dodała mu odwagi; chciał dokończyć efekt, który, jak sądził, wywołał w umyśle swojego makiawelicznego rozmówcy.
– Tego, czego mój brat nie może zrobić, ja mogę się podjąć – powiedział sugestywnym głosem.
Apacz rzucił mu przeszywające spojrzenie.
– Ugh! – odpowiedział. – Czy mój ojciec wie, gdzie można spotkać przyjaciela wodza?
– Skąd mam to wiedzieć! – zawołał mnich. – Nie zdradziłeś mi jeszcze jego imienia.
– To prawda, mój ojciec jest dobry i mi wybaczy. Nie zna jeszcze białego myśliwego?
– Może go znam, ale na razie nie wiem, o kim mówi wódz.
– Niebieski Lis jest bogaty, ma wiele koni, może zgromadzić pod swoim totemem stu wojowników i dziesięć, dwadzieścia razy więcej, jeśli mój ojciec zechce służyć sachemowi, będzie on wdzięczny.
– Niczego bardziej nie pragnę, jak zadowolić cię, wodzu, jeśli jest to w mojej mocy, ale musisz mi jasno wytłumaczyć, co mam robić, abym nie popełnił pomyłki.
– Dobrze, sachem wyjaśni wszystko swojemu ojcu.
– W ten sposób nic nie będzie łatwiejsze.
– Czy mój ojciec tak myśli?
– Dalibóg, tak, nie widzę, co mogłoby pójść źle.
– Więc niech mój ojciec słucha uważnie.
– Mów, wodzu.
– Wśród wszystkich białych myśliwych, których mokasyny bezustannie stąpają po trawie prerii we wszystkich kierunkach, jest jeden odważniejszy, bardziej przerażający niż inni. Pumy i jaguary uciekają gdy on się zbliża, a sami indiańscy wojownicy boją się z nim mierzyć. Ten myśliwy nie jest zniewieściałym Yori3, w jego żyłach nie płynie krew Gachupines. Jest synem zimniejszej krainy, a jego przodkowie przez długi czas walczyli przeciwko Długim Nożom ze Wschodu.
– Cóż – powiedział mnich – z tego, co mówi mój brat, rozpoznaję tego człowieka jako Kanadyjczyka.
– Myślę, że w ten sposób określa się naród, do którego należy biały myśliwy.
– Ale ze wszystkich znanych mi myśliwych tylko jeden jest Kanadyjczykiem.
– Ugh! – powiedział wódz. – Tylko jeden?
– Tak i jak sądzę nazywa się Tranquille. Jest związany z hacjendą del Mezquite.
– Ugh! To jest człowiek, o którym wódz chce rozmawiać. Czy mój ojciec go zna?
– Muszę przyznać, że niezbyt dobrze, ale na tyle, by mnie jemu przedstawić.
– Bardzo dobrze.
– Muszę cię jednak ostrzec, wodzu, że ten człowiek, podobnie jak wszyscy jemu podobni, prowadzi niezwykle wędrowny tryb życia, przebywając czasem w jednym miejscu, a czasem w innym, tak że nie wiem, gdzie go spotkać.
– Och, niech mój ojciec się tym nie martwi. Sachem zabierze go do obozu Zabójcy Jaguarów.
– Och, zatem dobrze! Ja zajmę się resztą.
– Niech mój ojciec zachowa w sercu słowa Niebieskiego Lisa. Wojownicy się budzą, nie mogą o niczym wiedzieć. Kiedy nadejdzie czas, wódz powie mojemu ojcu, czego od niego chce.
– Jak sobie życzysz, wodzu.
Na tym rozmowa się zakończyła. Wojownicy rzeczywiście się budzili, a obóz, tak cichy kilka chwil wcześniej, wyglądał teraz jak ul, gdy pszczoły przygotowują się o wschodzie słońca do wyruszenia w poszukiwaniu swoich codziennych zbiorów. Na znak wodza, hachesto, czyli publiczny obwoływacz, wspiął się na przewrócone drzewo i stamtąd, górując nad tłumem, wydał przenikliwy, dwukrotnie powtórzony okrzyk. Na to wezwanie wszyscy wojownicy, nawet ci, którzy do tej pory leżeli na ziemi, rzucili się, by ustawić się za wodzem. Przez kilka minut panowała głęboka cisza. Wszyscy Indianie, z rękami skrzyżowanymi na piersiach i twarzami zwróconymi ku wschodzącemu słońcu, czekali ze skupieniem na to, co zrobi sachem.
Sachem wziął podaną mu przez hachesto tykwę pełną wody, zamoczył w niej pęk piołunu. Następnie, podnosząc głos, kropił wodą na cztery strony świata, mówiąc:
– Wacondah! Wacondah! Nieznany i Wszechmocny Duchu, którego świątynią jest wszechświat, Panie ludzkiego życia, chroń swoje dzieci!
– Panie ludzkiego życia, chroń swoje dzieci – odpowiedzieli chórem Apacze, kłaniając się z szacunkiem.
– Stwórco wielkiego Chemiin Antou4, którego skorupa podtrzymuje świat, trzymaj Nyangę, Geniusza Zła, z dala od nas, daj nam naszych wrogów i daj nam ich skalpy, Wacondah! Wacondah! Chroń swoje dzieci!
– Wacondah! Wacondah! Chroń swoje dzieci! – powtórzyli za nim wojownicy.
Następnie sachem pokłonił się słońcu i wylał zawartość tykwy w jego kierunku, mówiąc:
– A ty, wzniosła gwiazdo, widzialny przedstawicielu niezwyciężonego wszechmocnego stwórcy, nadal wylewaj swe ożywcze ciepło na tereny łowieckie swych czerwonych synów i wstawiaj się za nimi u Pana Życia. Niech ta ofiarowana przeze mnie przejrzysta woda będzie ci miła! Wacondah! Wacondah! Chroń swoje dzieci!
– Wacondah! Wacondah! Chroń swoje dzieci! – powtarzali Apacze, klękając z szacunkiem za przykładem wodza.
Następnie wódz wziął laskę medycyny podaną mu przez hachesto, uniósł ją kilka razy nad głowę i głośno krzyknął:
– Nyango, Geniuszu Zła, zbuntowany duchu przeciwko Panu Życia, sprzeciwiamy się i gardzimy twoją mocą, bo Wacondah nas chroni!
Wszyscy obecni wydali głośny okrzyk i podnieśli się na nogi.
Po odmówieniu porannej modlitwy i odprawionych rytuałach, wszyscy zaczęli zajmować się swoimi codziennymi sprawami.
Fray Antonio asystował przy tej świętej i wzruszającej ceremonii z ogromnym zdumieniem, chociaż szczegóły mu umknęły, ponieważ słowa wypowiedziane przez wodza były w dialekcie jego plemienia, a zatem niezrozumiałe dla mnicha; niemniej jednak poczuł pewną radość, uznając, że ci ludzie, uważanych przez niego za barbarzyńców, nie byli całkowicie pozbawieni dobrych uczuć i przekonań religijnych.
W obozie na nowo rozpalono dogasające ogniska, by przygotować poranny posiłek, podczas gdy zwiadowcy wyruszyli we wszystkich kierunkach, by upewnić się, że droga jest wolna i nie ma żadnych wrogów.
Mnich, teraz całkowicie uspokojony i zaczynający przyzwyczajać się do swojej nowej pozycji, zjadł oferowane mu jedzenie z dobrym apetytem i nie sprzeciwiał się wskoczeniu na wyznaczonego dla niego konia, gdy wódz, gdy tylko posiłek się skończył, dał sygnał do odjazdu.
Fray Antonio zaczynał myśleć, że dzicy, których mu przedstawiono w tak ponurych barwach, nie byli tak źli, jak o nich mówiono, że mieli w sobie wiele dobra i nie był daleki od przypuszczenia, że zostali w jego oczach oczernieni.
W rzeczy samej, ich gościnny sposób bycia ani przez chwilę go nie zawiódł, a wręcz przeciwnie, zdawali się dokładać wszelkich starań, by być dla niego niezwykle mili.
Jechali przez kilka godzin ścieżkami wytyczonymi przez dzikie zwierzęta, zmuszeni przez wąskość dróg do posuwania się gęsiego, to znaczy jeden za drugim. Jedynie mnich zauważył, że wódz zawsze trzyma się obok niego, ale biorąc pod uwagę rozmowę, którą odbyli razem rano, w najmniejszym stopniu go to nie zmartwiło.
Nieco przed południem grupa zatrzymała się nad brzegiem niewielkiej rzeki, o brzegach ocienionych przez wysokie drzewa, aby przeczekać największy żar dnia. Pucołowaty i otyły mnich zupełnie nie był zirytowany tym postojem pozwalającym mu trochę odpocząć, kiedy rozłożył się w cieniu. Podczas postoju Niebieski Lis nie odezwał się do niego, a mnich ze swej strony nie zrobił nic, by rozpocząć rozmowę, znacznie bardziej woląc sjestę niż pogawędkę z wodzem.
Około czwartej wieczorem wojownicy wsiedli na konie i ponownie wyruszyli, ale tym razem zamiast jechać stępa, galopowali. Nawiasem mówiąc, Indianie znają tylko te dwa sposoby jazdy. Kłus uważają za absurd, a my przyznajemy, że w pewnym stopniu podzielamy ich opinię. Jazda była długa; słońce zaszło już od co najmniej dwóch godzin, a Apacze wciąż galopowali. W końcu, na znak wodza, zatrzymano się. Niebieski Lis podszedł do mnicha i odciągnął go nieco na bok.
– Tutaj się rozdzielimy – powiedział. – Nie byłoby rozważne, gdyby Apacze szli dalej. Mój ojciec pojedzie sam.
– Ja? – powiedział zaskoczony mnich. – Chyba żartujesz, wodzu, wolałbym zostać z tobą.
– To niemożliwe – odparł stanowczo Indianin.
– Dokąd, u licha, mam iść o tej porze i w ciemnościach?
– Niech mój ojciec spojrzy – powiedział wódz, wyciągając rękę w kierunku południowo-zachodnim. – Czy widzi on tę czerwonawą poświatę, która ledwo unosi się nad horyzontem?
Fray Antonio popatrzył uważnie we wskazanym kierunku.
– Tak, widzę ją – powiedział po chwili.
– Bardzo dobrze. Ten blask jest wytwarzany przez płomień ogniska obozu bladych twarzy.
– Ach!
– Wystarczy, że mój ojciec puści konia, a on go poprowadzi. W tym obozie jest Zabójca Jaguarów.
– Jesteś pewny?
– Tak; niech mój ojciec posłucha: blade twarze dobrze przyjmą mojego ojca.
– Rozumiem; powiem więc Tranquille’owi, że jego przyjaciel Niebieski Lis chce z nim rozmawiać, powiem mu, gdzie jesteś, i…
– Sroka to gadatliwy, bezmózgi ptak, skrzeczący jak stara baba – przerwał ostro wódz. – Mój ojciec nic nie powie.
– Ach! – wykrzyknął zaskoczony mnich.
– Mój ojciec musi uważać, by robić to, co mu każę, jeśli nie chce, by jego skalp usechł na włóczni wodza.
Fray Antonio wzdrygnął się na tę groźbę.
– Przysięgam ci, wodzu – powiedział.
– Człowiek nie przysięga – przerwał brutalnie Indianin – ale mówi „tak” lub „nie”. Kiedy mój ojciec będzie w obozie bladych twarzy, nie będzie mówił o Apaczach. Tylko wtedy, gdy biali myśliwi będą spali, mój ojciec wyjdzie z obozu i powiadomi Niebieskiego Lisa.
– Ale gdzie ja cię znajdę? – zapytał żałośnie mnich, w końcu rozumiejąc, że jego przeznaczeniem jest służyć jako szpieg dzikich w jednym z ich diabolicznych planów.
– Niech mój ojciec się o to nie martwi, sam go znajdę.
– Dobrze.
– Czy mój ojciec zrozumiał?
– Tak.
– Zrobi to, czego chce wódz?
– Zrobię to.
– Dobrze więc. Jeśli mój ojciec będzie wierny, Niebieski Lis da mu skórę bizona pełną złotego pyłu. Jeśli nie, niech nie myśli, że ucieknie przed wodzem: Apacze są przebiegli, skalp wodza modlitwy ozdobi włócznię sachema. Howgh.
– Mam natychmiast odejść?
– Tak.
– Nie masz dla mnie innych rozkazów?
– Nie.
– Zatem żegnaj.
– Mój ojciec chce powiedzieć: do widzenia – odparł drwiąco Apacz.
Fray Antonio nic nie odpowiedział, tylko westchnął głęboko i odjechał w kierunku ogniska. Im bardziej zbliżał się do obozu, tym trudniejsze wydawało mu się wykonanie złowrogiej misji zleconej mu przez wodza Apaczów. Dwa lub trzy razy przeszła mu przez głowę myśl o ucieczce, ale dokąd miałby pójść? Było prawdopodobne, że Indianie nie mieli do niego zaufania i skrycie, ale uważnie go obserwowali.
W końcu przerażonym oczom mnicha ukazał się obóz. Nie było już odwrotu, bo myśliwi bez wątpienia go zauważyli, a on zdecydował się podążać dalej, mrucząc z rozpaczy:
– Boże dopomóż!
3 Yori – pogardliwe określenie używane przez Indian w odniesieniu do Hiszpano-Amerykanów.
4 Chemiin Antou – Święty Żółw.