Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Piruet Mentony - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Piruet Mentony - ebook

Sztuka, seks i brydż!

Szukając sposobu na dokonanie résumé swojego dotychczasowego życia, Zach postanawia napisać powieść. Dopieszcza każde słowo, zdanie, rozdział, ale ciągle coś nie daje mu spokoju. To przeklęte dwieście.

Dwieście zaginionych orgazmów dawnej ukochanej mąci mu w głowie i napawa frustracją. Gdzie się podziały? Liczył dokładnie, ale za każdym razem wynik wychodzi ten sam. Stawia przed sobą wyzwanie i kontaktuje się z przyjacielem z dawnych lat, Tyją, który jest w stanie poruszyć niebo oraz ziemię, by odnaleźć chwile rozkoszy Gosy, jednej z licznych narzeczonych Zacha.

Zakrojone na szeroką skalę poszukiwania staną się początkiem surrealistycznej podróży w głąb wspomnień młodzieńczych lat i najszczerszym dowodem miłości do gry w brydża łączącej pokolenia.

Dwieście zjawia się w ostatnim zdaniu. Bogu ducha winne dwieście. Lekkie, bezproblemowe, gawędziarskie. Przychodzi na myśl beztrosko. Kojarzy się z ilością luster, pasuje do zdania i zostaje zapisane. Stoi w tekście, chociaż właściwie nie istnieje. Jest niewiarygodne. Ta niewiarygodność też zostaje zapisana. Niemniej chodzi o dwieście. Dwieście stoi jak byk. Dziwne, że właśnie dzięki niemożliwości swojej jakby podtrzymywało na duchu, przynosiło ukojenie. Zgoła krzepi. Niestety, od kiedy wyrażone jest słowem, w dodatku drukowanym, umożliwia robienie z nim rzeczy strasznych. I wtedy tamto dwieście, przeklęte dwieście uprzykrzające Zachowi życie swoimi powrotami ze zwierzęcym uporem od niedzieli, raptownie spada na tę okazję jak jastrząb przeznaczenia na rozkojarzonego gołębia przypadku. Załatwia go w mgnieniu oka.

 

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8313-722-3
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

czwartek 5.07.2018

Dwieście zjawia się w ostatnim zdaniu. Bogu ducha winne dwieście. Lekkie, bezproblemowe, gawędziarskie. Przychodzi na myśl beztrosko. Kojarzy się z liczbą luster, pasuje do zdania i zostaje zapisane. Stoi w tekście, chociaż właściwie nie istnieje. Jest niewiarygodne. Ta niewiarygodność też zostaje zapisana. Niemniej chodzi o dwieście. Dwieście stoi jak byk. Dziwne, że właśnie dzięki niemożliwości swojej jakby podtrzymywało na duchu, przynosiło ukojenie. Zgoła krzepi. Niestety, od kiedy wyrażone jest słowem, w dodatku drukowanym, umożliwia robienie z nim rzeczy strasznych. I wtedy tamto dwieście, przeklęte dwieście uprzykrzające Zachowi życie swoimi powrotami ze zwierzęcym uporem od niedzieli, raptownie spada na tę okazję jak jastrząb przeznaczenia na rozkojarzonego gołębia przypadku. Załatwia go w mgnieniu oka. Po wypiciu krwi zajmuje jego miejsce, żeby grać pierwsze skrzypce i zagłuszać wszystko dokoła. W takich warunkach powieść nie ma szans na dalsze pisanie.

Zach już ma wygasić laptop, ale przypomina sobie o ostatnim czytaniu tego, co napisał w ciągu dnia. Dzisiaj nie ma nawet jednej całej strony nowego tekstu. Od rana przekłada zdjęcia z dwudziestu starych albumów do trzydziestu nowych. Z nieprzeoczonej okazji handlowej na wczorajszej wyprzedaży w sklepie papierniczym na rogu Puławskiej i Dąbrowskiego na poczekaniu przyrządzona zostaje gratka kolejnej ucieczki od pisania. Nic dziwnego, że ucieka, w końcu żaden z niego pisarz. Wysokiego lotu zamiary autora ogrywane są popisowo w grze z rzeczywistością.

Podczas przekładania każde zdjęcie zawraca głowę. Odgrzewa swoją opowieść. Bez pośpiechu. Rozpusta wspominania. Konsekwentnie unikający pisania rozkoszny demon wagarowicza natchniony nowym bodźcem, nazywanym wykrętnie „czerpaniem pisarskiego tworzywa”, wygrywa dla siebie cały dzień. Wagarowanie od pisania to jest to, co pisarze lubią najbardziej. Jacy pisarze?! To, co piszący pierwszą powieść fraszkopisarze lubią najbardziej. Dopiero pod wieczór nudzący się do tej pory laptop ożywa. Technicznie jest bez zarzutu, niemniej sam nie pisze. Dzień za dniem czeka na Zacha. Jego cierpliwość nie zna granic, a niepisanie nawet dobrze mu robi. Świetnie się składa, bo i tak nie wiadomo, co pisać. Zastanawiające, że zawsze wiadomo, co poprawiać. W końcu po trzech godzinach szamotania się ze słowami i z dwusetką Zach czyta nowy tekst na głos. Głośne czytanie łatwiej wyławia kulawy styl.

„Jest 21:30, dobra pora, żeby poszukać Bajecznej Nocy w butelce czerwonego Côtes du Rhône – myśli Jan. Butelki z winem stoją w kuchni na podłodze za rowerem. Na parterze we wspólnym pomieszczeniu dla rowerów stoi jego rower miejski z bagażnikiem i błotnikami do praktycznej jazdy po Warszawie, czyli dla załatwiania spraw bytowych z zakupami na czele. Droższy, szosowy, prawdziwa kolarzówa – tak nazywał jego syn w pierwszej klasie podstawówki szosowe rowery wyczynowe – do trenowania podjazdów na Agrykoli i dłuższych wypadów za miasto nadaje kuchni sportowy aspekt. Dla nastolatka, którym Jan pozostaje od czasu, gdy był nastolatkiem, rower w kuchni jest tak samo na miejscu jak lodówka, czajnik elektryczny i talerze. Dzisiaj drugi dzień bez roweru. To znaczy, że jutro półtorej godziny na siodełku. Żeby był kochany, rower trzeba dozować. Jak wszystko.

Dwa korkociągi z dźwignią nie dają tyle emocji, co trzeci najprostszy, z matowej, nierdzewnej stali. Samo obejmowanie gładkiego walca rączki zachęca do demonstrowania siły. Jan odcina nożem czubek plastikowego kapturka przykrywającego korek i wkręca korkociąg. Lewa ręka trzyma butelkę ściskaną między udami. Przed wyciąganiem korka uśmiecha się do niej lubieżnie. Zazwyczaj smukła szyjka butelki nie ma nawet dwóch sekund, żeby rozgrzewać się w dłoni. Tym razem wyciąganie przedłuża się. To przez ten plastikowy korek. Zaparty, jakby uczepiony czterdziestokilogramowej walizy. Ale i tak siłowanie z walizą łatwiejsze od zapasów z kobietą. Za trzecim zniecierpliwionym szarpnięciem rączka walizy urywa się i korek czkając, wyskakuje z butelki. Dwie ciemnobordowe krople karkołomnie spadają na podłogę. Stracone dla Jana, wypite zostają przez zadowolony kawałek papiernika.

Jan nalewa wino do kieliszka, kroi dwa grube na centymetr plastry sześciomiesięcznego cheddara z Biedronki przy Dolnej i przechodzi ze wszystkim do Flagowego. Wino z serem gotowe do przytomnego lądowania tam, gdzie ich miejsce, zastopowane zostają górnolotnymi rozważaniami, co dzisiaj wybrać – Bajeczną Noc czy Bajeczny Wieczór. Wygrywa przyzwyczajona do zwyciężania Bajeczna Noc, czyli jeden kieliszek wina, sto siedemdziesiąt pięć mililitrów. Dobrze wiedzieć, ile się pije. W butelce mieszczą się cztery Bajeczne Noce. Można mieć albo jedno, albo drugie. Bajeczny Wieczór zaczyna się od drugiego kieliszka i niestety eliminuje Bajeczną Noc. Przykrego wybierania między nimi można sobie oszczędzić. Wystarczy nie sięgać po butelkę. Wtedy ma się święty spokój. Ale czy dzisiaj potrzebny jest aż taki?

– Napijemy się do lustra. – Jan beztrosko puszcza oko do kieliszka. – Kieliszek wina do lustra, też mi coś!

Kieliszek odbija się w pierwszym lustrze, potem w drugim, w trzecim… do szesnastego.

– Cholera, nie wiem, do którego się napić. – Puszczane oko przestaje się puszczać, robi rundę po ścianach.

We Flagowym wisi szesnaście wielkich luster.

– Nie piję do każdego. To nie jest Bajeczny Wieczór! Szesnaście luster ma powiększać przestrzeń, nie picie. Po jednym kieliszku do każdego, to by robiło… to by robiło cztery butelki wina! Po takiej dawce urwałby mi się film definitywnie, zwyczajnie gryzłbym ziemię. Szesnaście – mówi jeszcze raz – dobrze, że nie dwieście”.

Podczas czytania Zach zawsze znajduje coś do poprawienia. Nie musi szukać, żeby znaleźć. Takie ma do tego zamiłowanie, że jak nic nie znajduje, też coś poprawia, jakby żarty sobie z pisania stroił. Teraz jedno zdanie złożone rozmienione zostaje na dwa proste. Na końcu nowej strony dwieście wprasza się do tekstu powieści. Dwieście. Znowu dwieście. Sakramenckie dwieście jeszcze raz przypomina o sobie, chyba dwusetny od niedzieli. Przyczepia się jak rzep i najpierw zdrowo się z Zachem pobawi, zanim mu odpuści, żeby za niedługo znowu wejść mu na głowę. Pisanie ma wolne do jutra. Po zapisaniu poprawki laptop idzie spać, ale diabelskie dwieście nie przestaje wiercić dziury w brzuchu.

***

Dwa tygodnie przed Wielkanocą 2017 Zachowi zakotwicza się w głowie dwanaście zdań strumienia świadomości przepływającego zazwyczaj bez przestojów. Zdania wpadają w wir. Nie płyną dalej. W sumie nic nadzwyczajnego. Zdarza się tak przynajmniej raz w miesiącu. Myśli kręcą się jak koła samochodu na nagłej gołoledzi. Krócej, dłużej, jak im się podoba. Dwunastu zdaniom dotyczącym konkretnego roku 1998 podoba się opcja „dłużej”. Zachowują się tak, jak gdyby w ogóle zrezygnowały z opuszczenia głowy Zacha i – co raczej u niego niezwykłe – trzymają się oryginalnej wersji, kręcą się dokładnie w takiej samej formie, w jakiej przypłynęły. Zach zna swoją mechanikę. Daleki od niepokoju gra na przeczekanie. Jak z katarem. Nie zna lepszej metody. Po tygodniu, chcąc nie chcąc, zna dwanaście zdań na pamięć. Brzmią nieźle. Pasują na początek powieści. Ciekawe, jaki byłby ciąg dalszy. Wystarczy dopisać dwieście stron tekstu i będzie wiadomo. Najlepsze z dwunastu zdań jest pierwsze. Początek początku. Kluczowe zdanie otwierające sezam. Z pierwszego rozwija się cały tekst. W księgarniach i bibliotekach widać, jak amatorzy pierwszych zdań polują na ciekawe okazy. Półka po półce otwierają powieść za powieścią. Łowcy smakowitych pierwszych zdań. Niektórzy po spróbowaniu pierwszych smakują ostatnie i już gotowi pisać recenzję. Zach nie ma pojęcia, jak rozwija się tekst powieści. Nie przejmuje się, żadnej powieści nie pisze, ale pamięta z Gombrowicza, że człowiek nigdy nie wie, co mu się napisze.

– Jak nie wiesz, co malować, to maluj! – poradził pewnego razu Picasso narzekającemu na brak weny Braque`owi. Z pisaniem jest podobnie.

Dwa tygodnie później, podczas przyjęcia wielkanocnego w Żelazowej Woli u Sary i Miłosza, synowej i syna Malusieńki Sobieskiej, Zach zapowiada zgromadzonym, że zaczyna pisać powieść. Jest w doskonałym usposobieniu po przedpołudniowych podchodach w pobliskiej Puszczy Kampinoskiej z Buntem, Malusieńką i wytropionym przez Bunta łosiem. Łoś idiotycznie niezdecydowany, w którą stronę uciekać, nieruchomy wpatruje się w psa, jakby uderzony obuchem w głowę albo zahipnotyzowany szczekaniem. Przy okazji zalicza sesję zdjęciową z psem, chociaż się na nią nie pisał. Natomiast zapowiedziana powieść od razu przybiera pozę idiotycznie zdecydowanej, chociaż na żadne pisanie sama się nie pisała. Ale co tam, w końcu jest Wielkanoc. Jak świętować, to świętować!

Po diabła mówić o pisaniu?! Nie można podchodzić spokojnie nawet do tak grubego zwierza jak powieść bez trąbienia wszem i wobec? Przy stole jak zawsze siedzi naprzeciwko siebie dwóch belwederskich profesorów. Jeden jest wybitnym znawcą, a jednocześnie amatorem protestantyzmu, drugi też protestant, chociaż bardziej sceptyczny, za to niedościgły bibliotekoznawca. Wygadane bestie, to mało powiedziane. Nadają nieumiarkowanymi pakietami werbalnej kanonady. Ich niewyczerpane magazynki z amunicją słów i wiedzy obsługują dwie konwersacyjne maszynerie nie do zdarcia. Reszta towarzystwa też mocna w gębie. Rezolutni, hartowani latami w profesorskim ogniu: profesorska narzeczona, profesorska córka, profesorski zięć, matka profesorskiego zięcia, profesorskie wnuczki i jeszcze para profesorskich dzieci – syn i córka – z innych związków, bo pierwszy dzień Wielkanocy spędzają tego roku z ojcem. Każdy wie, o czym mówi. Znają tematy na wyrywki. Obkuci na blachę. Nie to, co my!

Zacha korci nagle, żeby zaistnieć w krótkiej przerwie profesorskiego ognia. Zostało ustalone, że Malusieńka Sobieska prowadzi tego dnia samochód w drodze powrotnej do Warszawy, czyli nie pije. Dla niemieckiego wina przyniesionego przez profesora od protestantyzmu Zach nie znajduje żadnych formalnych przeszkód. Po winie, w wyuzdanym ferworze, za dużo mówi. Jak zawsze. Profesorowie popełnili dziesiątki tekstów adresowanych do garstki specjalistów ze swoich wąskich dziedzin, przeczytanych przez ułamek tej garstki, jednak żaden z nich nie napisał powieści dla normalnych ludzi. Zach też nie napisał, ale zażyje tych mądrali i całe towarzystwo samą zapowiedzią pisania. Tak ich zażyje, że w rozpaczliwym zaskoczeniu rozdziawią gęby, czymś się udławią albo chociaż coś rozleją. Uczuleni wyłącznie na siebie, zajęci własną erudycją, szacowaniem jeden drugiego, który bardziej oczytany, bardziej błyskotliwy, którego dziedzina ważniejsza i przede wszystkim, który ma większe względy u Elwiry, profesorowie nie zwracają najmniejszej uwagi na zapowiedź pisania powieści przez Zacha, a pozostali biesiadnicy idą dokładnie ich śladem.

Elwira, zgrabny, chociaż w ogóle niewysportowany pączek nadziany dwadzieścia cztery godziny na dobę uśmiechniętą, nieumiarkowaną słodyczą tak, że nieprzywiązujący wagi do traktowania się makijażem choćby umiarkowanym, metr sześćdziesiąt na wysokim obcasie, matka Sary, wszystko w jednym kawałku elastycznego luterskiego granitu, gustuje w profesorach. Przyjeżdża do córki na święta, imieniny, urodziny i rocznice w obstawie dwóch. Profesor od protestantyzmu jest jej byłym mężem i ojcem Sary. Jego wielkie życiowe namiętności – pierwsza do kupowania i sklejania modeli, od lokomotyw do sterowców, i druga, jeszcze większa, do żeńskiej młodszej kadry dydaktycznej – nabierają w końcu takich rozmiarów, że w swoich dwóch obszernych mieszkaniach nie ma miejsca dla żony. Namiętność profesora bibliotekoznawstwa, aktualnego narzeczonego od lat piętnastu, swobodne sportowe ubrania, a szczególnie sportowe buty, nie jest namiętnością rujnującą związek z Elwirą. Przeciwnie, wzmacnia go. Niewielka między nimi różnica gabarytów sprawia, że narzeczona często zadaje graniczącego z ekstrawagancją wyzywającego szyku w towarzystwie, nosząc markowe sportowe stroje bibliotekoznawcy. Z racji swojej aktualności na pozycji narzeczonego bibliotekoznawca w każdych warunkach czuje się Elwiry numerem pierwszym. Na terenie Sary, niezakochanej w nim tak jak mamusia, jego pozycja staje się jednak mniej wyraźna. Odzyskiwać jej wyrazistość przychodzi mu w ustawicznych pojedynkach słownych ze znawcą protestantyzmu, który ciągle byłą żonę kocha. Ten znawca mądrych kobiet cieszy się u nich wzięciem tak dużym, że rozstanie z Elwirą nastąpić musiało ze względu na jej dumę i pozycję towarzyską. Ale czy prawdziwa kobieta zdolna jest winić mężczyznę za jego naturalny urok, jakiemu ulega cała płeć piękna? Uleganie w dwóch przypadkach tak mocne, że owocujące raz córką, raz synem. Elwira bez pewności, którego z nich pożąda bardziej, pożądana przez obu, niemieszkająca z żadnym, nabiera wyrafinowanej pikanterii, kiedy obstawiona z każdej strony po jednym przystojnym, wygadanym profesorze sekunduje ich zmaganiom o nią właśnie. Mimo swojej filuterności niezmienna od lat formuła zaczyna nabierać cech rutyny. Przy rodzinnym stole Miłoszów zauważalnie rośnie apetyt na przyjazdy Elwiry do Żelazowej Woli z większą liczbą profesorów. Od ćwierćwiecza piastuje wysokie administracyjne stanowisko w największym polskim środowisku uniwersyteckim. Zmienia się władza w kraju albo władze uczelniane, a podtrzymywany długimi rękami samego Lutra stołek pod apetycznym pączkiem ani drgnie, jak pod Cyniem – o którym będzie później – w Największym Polskim Instytucie Przemysłowym. Będąc w serdecznych relacjach z dziesiątkami profesorów, mogłaby Elwira przyjeżdżać do córki swoim siedmioosobowym SUV-em z sześcioma.

– Oby znalazła na to ochotę! Byłoby bardziej interesująco i nawet znacznie opłacalniej niż obecnie – wzdychają gospodarze.

Potrafiący znaleźć się w każdej sytuacji profesorowie nie zjawiają się z pustymi rękami. Bibliotekoznawca, wielbiciel kuchni francuskiej, od kiedy ma syna i francuską synową w Le Vieux Colombes na zachodnich przedmieściach Paryża, przed przyjazdem z Elwirą do Miłoszów miałby za każdym razem chęć zaopatrzyć się w naręcza francuskich smakowitości u jednego z dwóch francuskich _traiteurs_, u droższego na Nowym Świecie albo u tańszego na Hożej, ale tylko o nich słyszał, nie zna adresu i w efekcie przyjeżdża z naręczami wiktuałów typowo polskich własnej roboty, wśród których królują śledzie i inne ryby w fantazyjnych kombinacjach. Znawca protestantyzmu, największy w tym gronie koneser i amator trunków, w szczególności win i nalewek, a także słodyczy, zjawia się u córki z pudełkami łakoci i paroma butelkami czegoś mocniejszego. Pochłonięci rozmową, przypominającą zrazu przygotowania do pojedynku i sam pojedynek przechodzący z wolna w regularny wykład prowadzony dla całego towarzystwa, profesorowie nie mają głowy do jedzenia ani picia. Są wartością dodaną wszystkich przyjęć. Nikt się nie nudzi, jedni wykładają, drudzy słuchając, jedzą i piją. Jeszcze paru takich profesorów, a przyjęcia można byłoby urządzać wyłącznie z tego, co przyniosą i czego nie spożyją, zajęci potyczkami na przekonywające wywody, trafne argumenty oraz wykładami popijanymi wodą, co im się nigdy nie przejada.

Zapowiedziane nagle, w trakcie nieumiarkowanego delektowania się dwuletnim Rieslingiem serwowanym na wielkanocnym stole najpierw do śledzia po śródmiejsku, potem do karpia po żydowsku, ryby po grecku i na końcu do pieczonego sandacza po żelazowo-wolsku, pisanie powieści świta Zachowi nie od czasu zakotwiczenia się w głowie dwunastu początkowych zdań, dwa tygodnie przed Wielkanocą, tylko od czasu przejścia Malusieńki Sobieskiej poprzedniej jesieni na wcześniejszą emeryturę. W jej przypadku na tak wczesną, że Zach po długich latach spędzonych we Francji odsyłającej kobiety na emeryturę z całą bezwzględnością w tym samym wieku co mężczyzn, nie może uwierzyć, jak to możliwe.

Biedne Francuzki nad wejściami do wszystkich urzędów, szkół i przedszkoli w kraju nad Sekwaną czytają: _Liberté_ _égalité_ _fraternité_. Wśród trzech najważniejszych zasad funkcjonowania społeczeństwa wykutych w kamieniu _égalité_ niestety stoi jak byk. Nic dziwnego, że nasączone od małego republikańską równością nie buntują się. W kraju nad Wisłą już od piaskownicy słychać przechwalanie się dziewczynek, że przejdą na wcześniejszą emeryturę, jak przeszła babcia i jak mama przejść zamierza.

– Jesteśmy matkami, babciami, narzeczonymi i żonami. Żaden chłop niezdolny do odgrywania roli matki, babci, narzeczonej czy żony niech się nie dziwi, że przechodzimy na emeryturę wcześniej, bo to jest sprawiedliwe – tłumaczą pięcioletnie sikorki przewijanym w wózkach lalkom na spacerze.

Na emeryturze nic się nie robi i jeszcze za to płacą. Nawet dla przedszkolaków jasne jest jak słońce, że czym wcześniej, tym lepiej.

Malusieńka Sobieska wyzwolona od księgowania, któremu poświęcała się w pracy, po przejściu na niewiarygodnie wczesną emeryturę może z dnia na dzień do zatracenia poświęcać się narzeczeństwu z Zachem.

– Jej niedoczekanie! – zaklina się świadomość Zacha zmuszonego do kombinowania nad sposobami obrony przed rozpędzonym, żywiołowym nadmiarem narzeczonej, nad którym nie mógłby zapanować, i wyczuwalnym zagrożeniem utraty wolności.

Nie żałuje zapowiedzi pisania powieści. Od początku wiedział, że będzie musiał zapłacić za zawarte w niej wyrachowanie. Nic za darmo! Powieść można pisać i pisać, a dobrą powieść jeszcze dłużej.

– Moja ma być dobra! Wystarczy jedna, ale dobra. Taka do czytania jednym tchem od rana do nocy.

Podobno dla Toni Morrison jedna powieść to sześć lat. Przez ten czas sam fakt pisania może bronić Zacha przed wymaganiami Malusieńki Sobieskiej, żeby coś z nią robił, gdzieś chodził, jeździł albo tylko był w zasięgu jej wzroku i głosu, na co nie miałby akurat ochoty. Jak ktoś pisze, rozgrzeszany jest automatycznie z braku czasu na inne rzeczy. Literatura – rzecz święta. Piszącym wybacza się wszystko. Mają zagwarantowany spokój z bezkarnością.

Na Wielkanoc 2017 Malusieńka Sobieska jest narzeczoną Zacha od dwóch i pół roku. Nie wchodziła mu zbytnio na głowę, kiedy w dni robocze szła do pracy, żeby zajmować się księgowaniem, i pozwalała narzeczeństwu rozwijać się w wersji ulgowej dla narzeczonego. Później narzeczony zmuszony jest zatroszczyć się o siebie.

Zach nie wymaga spokoju raz na zawsze. Gdyby wymagał, w ogóle nie zabiegałby o narzeczoną. Człowiek odczuwa potrzebę narzeczonej i spokoju. W dobrych proporcjach. Można mieć więcej jednego albo drugiego. Każdy ustala najlepszą dla niego równowagę między dwoma podstawowymi składnikami szczęścia. Dusza fraszkopisarza bardziej potrzebuje spokoju, jego ciało – narzeczonej. Ach, ta alchemia błogostanu! Te poszukiwania magicznej formuły! Inny punkt widzenia rano, po drugiej kawie, w rozpędzone pisaniem przedpołudnie, inny wieczorem po prysznicu w rozochoconej pościeli. Intelekt niekoniecznie pomaga deszyfrować tę łamigłówkę, ale dobrze jest mieć pod ręką instrument zapewniający dokładnie tyle spokoju, ile akurat potrzeba. Myśląc o zagrożonym spokoju, Zach znajduje nowy dozownik narzeczonej. Pisanie powieści dozuje jedno i drugie. Czy przypadkiem nie stąd się bierze ta ogólnoświatowa epidemia pisania?

Malusieńka Sobieska, narzeczona dozowana pisaniem powieści – brzmi romantycznie, jak opis na opakowaniu leku, i Zach nie przechwala się znalezieniem nowego dozownika narzeczonej.

Oficjalnie jest narzeczonym romantycznym, a pisanie powieści przedstawia jako ambitne przedsięwzięcie tworzenia dzieła literackiego dużego kalibru. Zapowiedź pisania zadomawia się w otoczeniu Zacha. Stopniowo nabiera mocy urzędowej. Niestety, po jakimś czasie coś z tym fantem trzeba zrobić. Zaczyna się płacenie uczciwej ceny. Bez specjalnej okazji padają teraz z różnych stron rzeczowe pytania, jak o rozwój noworodka. Największą dociekliwość przejawiają byłe narzeczone i niewiele im ustępujący przyjaciele z Łapy. Rodzina i znajomi też trzymają rękę na pulsie i sprawdzają, czy nie zostali zrobieni w trąbę.

– Na jakim jesteś etapie? Jak ci się pisze? O czym akurat piszesz? Kiedy myślisz skończyć? Czy możesz przeczytać fragment, bo trudno wytrzymać z czekaniem do publikacji całości?

W 1998, na początku szóstego narzeczeństwa z Gosą, kiedy ją jako pierwszą zaczyna dozować w sensie dociskanym – jakby nie powiedział Jerzy Pilch – używa jako dozownika, samotnych trzydniowych wyjazdów na wieś, do domu w Normandii raz w tygodniu. Wtedy także idzie w zaparte, nie nazywając ich dozownikiem narzeczonej, tylko wyjazdami do Izy, pięcioletniej suki rasy pinczer średni odgrywającej w tamtej epoce rolę jego praktycznego trzeciego dziecka, a przy okazji do fabrykowania na pęczki fraszek.

PINCZER ŚREDNI FCI 184

------------------------------- ------------------
_Zlicza punkty psom katalog:_ _duch sportowy_
_zdrowie_
_czystość_
_opiekuńczość_
_wierność_
_śmiałość_

_z sumą punktów:_ _spory nikną_

_pies praktyczny:_ _się wyszukał_

_trzyma świat praktycznie:_ _w ryzach_

_praktyczniejsza od psa:_ _suka_

_imię też praktyczne:_ _Iza_

_praktyczności szczyt:_ _gdy pości_

_dobermana:_ _bliski krewny_

_niedoberman:_ _z oszczędności_

_pies praktyczny:_ _pinczer średni_
------------------------------- ------------------Myśl o wykorzystaniu knedli jako materiału wyjściowego do powieści przelatuje Zachowi przez głowę wielokrotnie i to na długo przed poznaniem Malusieńki Sobieskiej. Za każdym razem mknie z szybkością spadających gwiazd w sierpniową noc. Knedli jest więcej niż gwiazd spadających z niespadającymi razem i Zach zapomina o tej myśli szybciej niż o gwiazdach. Widocznie jednak wielokrotne przelatywanie błyskotliwej myśli zostawia ślad, bo dwa miesiące przed Wielkanocą 2017 odczuwa nieodzowność przeczytania knedli od pierwszego do ostatniego. Chce spróbować i posmakować wszystkie. Po kolei. Jednak diabeł byłby bardziej skory do kąpieli w kropielnicy, niż je wszystkie czytać, bo tych knedli jest ocean. Nie zdawał sobie sprawy, że tyle tego napisał. Bez powściągliwości! Tysiące stron do czytania. Właściwie nie wiadomo ile, bo nie są numerowane, tylko datowane. Czasem pięć stron jednego dnia i wtedy na każdej stronie godzina z minutami rozpoczęcia strony, czasem trzy linijki albo dwa soczyste słowa na krzyż, a potem tydzień bez jednej litery. Do tej pory nigdy nie czytał wszystkich knedli w jednym podejściu. Otwierał, gdzie popadnie i syty poprawionym humorem po kilku knedlach odkładał resztę na miejsce. Jakość materiału źródłowego może rzutować na jakość powieści. Nie ma co odwlekać, trzeba wszystkie knedle przeczytać, ocenić, czy jako materiał do czegoś się nadają, i zostawić najbardziej przydatne, najsmaczniejsze.

Na stanowisku badacza własnego życia czyta knedle od rana do nocy. Wychodzą z tego dwa tygodnie czytania. Oko fraszkopisarza ma pełne ręce roboty. Bada bez pośpiechu, czego nawarzył. Każdego knedla ogląda przez lupę i bierze na ząb. Nie po to, żeby się z nim cackać. Żadnego poprawiania. Od razu zdecydowane porządki. Te z kiepskim nadzieniem, zbyt wodniste, mało smaczne, lądują w koszu. Średnio co drugi. Żadnej apelacji dla wyrzuconych. Dla pewności, zawartość kosza wynoszona jest dwa razy dziennie do pojemnika na papier pod domem. Zostaje materiał najsmaczniejszy, najbardziej treściwy. Musi od niego odpocząć.

Po dwóch tygodniach kąpieli w oceanie knedli, wysycha przez dwa tygodnie przy czytaniu po raz drugi _Stu lat samotności_ Marqueza, po raz trzeci _Kosmosu i Dziennika_ Gombrowicza, po raz nie wiadomo który _Zamku_ Kafki i po raz pierwszy _Podziemi_ Dona DeLillo. Osuszony prozą, co się zowie, wraca do uratowanych z pogromu knedli. Nieoszlifowana masa daje wizję czegoś nieforemnego, ale barwnego i wyrazistego. Naładowane szaloną, chaotyczną dynamiką, przykuwają, fascynują. Emocje. Prąd. Cug. Jak prawdziwe dzieło sztuki.

Moje życie dziełem sztuki? – Myśl, trzeba przyznać, bezwstydna. Śmiała. Kokietka. Wie, jaka ponętna, i od razu rozkosznie wypolerowana mości sobie gniazdko w pełnej innych gniazdek głowie Zacha. Jego życie zapisane w knedlach, jaki to styl? Zaraz, zaraz, coś to przypomina. Jasne! Przypomina obrazy Jacksona Pollocka. Ekspresjonizm abstrakcyjny. Życie Zacha jest właśnie w tym stylu. Wszystko, co robi, robi ad hoc. Kocha ten styl. Jak ma nie kochać? To jego styl. Ekspresyjnie abstrakcyjny Zachariasz Bajski. Pogrążony w pomieszaniu od stóp do głów. W lustrze, na talerzu, we śnie, w działaniu. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Od urodzenia jest taki. Jego życie nie może być inne.

Ale czy to w ogóle jest jakiś styl? W encyklopedii stoi, że jest. Uznawany za pierwszy czysto amerykański ruch artystyczny o światowym znaczeniu. Dostał się do encyklopedii. To najważniejsze. Może spać spokojnie. W dodatku amerykański. Bazuje na żywiołowym, podświadomym akcie twórczym poddanym instynktowi, a w żadnym stopniu rozumowi twórcy. Ma różne odmiany.

Do Zacha najbardziej pasuje _action painting_, w którym tworzył Jackson Pollock. Jak opisać jego obrazy? Orgiastyczne machanie kijem. Na końcu kapanie z kija. Normalnie orgazm. Orgazm za orgazmem. W dwustu miejscach na jednym płótnie, po dwieście w każdym miejscu. Na największych obrazach po dwieście tysięcy. Jackson Pollock rżnie z takim rozmachem, że to nabiera stylu. Z wyuzdanego, rozpasanego, lubieżnego machania kijem rodzi się pierwszy czysto amerykański ruch artystyczny o światowym znaczeniu. Rozmach, to jest to, co Amerykanie lubią najbardziej. Ceremoniał arcypłodnego rodu rozpryskujących się usposobień, wytłumaczony przez knedlową księgę nabiera posmaku i poetyki skarbów króla Salomona.

***

Myśl o stylowym artystycznie życiu Zacha sprzymierza się z inną, szukającą nowego dozownika narzeczonej. Tak powstaje nieaktywny na razie pomysł pisania powieści. Uaktywnia się zakotwiczeniem w głowie dwunastu zdań strumienia świadomości dwa tygodnie przed Wielkanocą 2017. Od początku pisania, a właściwie od początku unikania pisania, Zach widzi jasno koncept skończonego dzieła. Ma dopiero połowę pierwszej strony, a już migocze mu widok całości. Przyciąga jak latarnia morska świecąca w nocy na horyzoncie. Latarnia jego książki w odróżnieniu od morskiej rozbłyskuje w dzień i w nocy, ale nie jest podobna do żadnego obrazu Jacksona Pollocka. W jego obrazy można się wpatrywać godzinami, tygodniami, ale kto mądry spróbuje opowiedzieć, co widzi? Nawet jak jest zachwycony odnajdowanym w nich pięknem, trudno mu to wyrazić słowami. Powieść do czytania, zdanie po zdaniu, od początku do końca, musi mieć oprócz dynamiki, plastyki i wyrazistości, w miarę sensowną konstrukcję fabuły. Musi trzymać się kupy. Jak świąteczna choinka. Świąteczną choinkę dekorowaną ekspresjonizmem abstrakcyjnym da się opisać gałązka za gałązką jak książkę – strona za stroną. Solidne drzewko fabuły z wiarygodną chronologią jest bezwzględnie konieczne. Od niego trzeba zacząć. Dopiero na nim będzie można dokazywać z ozdobami.

Przez lunetę wyobraźni dostrzega ciekawski Zach, jak na latarni jego książki migoczą ozdoby gotowe do wzbudzania zachwytu. Zawieszone na dwustu stronach drzewka fabuły świecą najróżniejsze figury stylistyczne, od rozkojarzonych metafor, wycinankowych aliteracji, narkotycznych aluzji, szurniętych amplifikacji, frankensteinowskich animizacji, lekkomyślnych antytez i roztrzepotanych apostrof, poprzez zegarmistrzowskie dialogi, filozoficzne elipsy, rozpędzone enumeracje, piorunujące epifonemy, dotknięte rozwolnieniem epifrazy, manipulujące epitety, rozpięte pod szyją eufemizmy, odświeżającą grę słów, wpuszczoną w labirynt gradację, galopującą groteskę, wypatrującą sensu inwersję, połataną na łokciach ironię, grożące maczugą kolokwializmy, drutowane morfizacje, węszące niedomówienia, kieszonkowe nagromadzenia, neologizmy spod ciemnej gwiazdy, nabite w butelkę oksymorony, wykute na blachę onomatopeje, nieprzewinięte paradoksy, pustogłowe paronomazje, różańcowe powtórzenia, kudłate przekleństwa i półgębkiem głoszone przysięgi, aż do wykręcających kota ogonem rymów, tumanowatych wyznań i temperamentnych zaklęć, wśród których największe wrażenie robią haftowane alkoholem symbole, kandyzowane alegorie, cmokające personifikacje, kręcące młynka przysłowia, dalekowzroczne parabole, dmuchane porównania, lukrowane bajki, łobuzerskie parafrazy i bombki grawerowane fraszkami.

– Bez przesady z tą wyobraźnią! Już ćwiartka z tej kolekcji byłaby przedozowana. Ile figur na jednej stronie? Jedna? Sześć? W każdym razie nie mogą te cuda przesłaniać samego drzewka fabuły. Zieleń ma trzymać ozdoby w ryzach. Po odłożeniu rozpanoszonej lunety imaginacji, do latarni robi się daleko jak do zbawienia. Pozostaje zakasać rękawy i wiosłować piórem.

Po Wielkanocy 2017 Zach zapisuje z pamięci pierwszych dwanaście zdań, dopisuje trzydzieści sześć nowych i ma pierwszą stronę. Przez miesiąc poprawia pierwszą stronę. Poprawia, pisze na nowo, znowu poprawia. Z dnia na dzień jest lepsza. Coraz bardziej mu się podoba. Po miesiącu ma bardzo dobrą pierwszą stronę. Może zaczynać drugą.

– Dwieście stron w tym tempie to siedemnaście lat pisania. Przed śmiercią skończę. Jeśli miałoby to być równie dobre co _Sklepy cynamonowe_, warto pisać jedną stronę nawet trzy miesiące. Wtedy mógłbym nie zdążyć przed śmiercią. I bardzo dobrze. Nie będę konkurował z Schulzem. Jak nie zaspokoisz zwykłego głodu samym kawiorem, tak nie zaspokoisz głodu czytania prozą najbardziej w literaturze polskiej nafaszerowaną metaforami. Co za wspaniała bryła złotego, ledwie przezroczystego bursztynu! Większa od Drohobycza! Niezrównany skarb. Ale wątków fabularnych zatopionych jak inkluzje skamieniałych organizmów trzeba się doszukiwać z lupą w ręku. Tego zawstydzającego rozmiarami klejnotu z kunsztownych polskich słów i łacińskich sentencji nie sposób nie podziwiać, ale głodu czytania naszego powszedniego zaspokoić nie jest on w stanie. Schulza degustujemy w małych racjach, a moja powieść ma być do czytania jednym tchem, tak jak przeżywam życie. Wystarczy dwieście stron dobrego tekstu. Fakt, że literatura przesycona jest powieściami. Arcydziełami też jest przesycona. Ale co nowość to nowość. Moja powieść zachwyci jak czekoladowo-genialny urodzinowy tort od paryskiego Lenôtre`a dla nadzianej ciotki. Bo o to chodzi w literaturze, o smakowitość wartą grzechu. Smaczny tekst musi się obronić! Nie ma takiej opcji, żeby się nie obronił!

Zach jest w komfortowej sytuacji. Nikt nie domaga się od niego pośpiechu. Nawet Malusieńka Sobieska. Śpieszą się pisarze, których książki dały zarobić wydawcom. Po złapaniu wiatru w żagle, chcą zarobić jeszcze więcej i cisną pisarzy. Pióra niedochodowe piszą, jak im się podoba. Po co miałyby się śpieszyć? Ludzie porażeni książkowstrętem w ogóle nie czytają. Jak mają czytać z głową w telewizorze albo w Internecie? Nawet najlepsze powieści napisane w dziewiętnastym i dwudziestym wieku odchodzą w zapomnienie. Nikt nie rozumie, dlaczego w tej sytuacji coraz więcej osób łapie za pióro. Z nudów? Z nadmiaru szuflad do zapełniania? Dozują narzeczeństwo? Kto żyw, pisze! Przybiera to rozmiary epidemii. W końcu dosięga Zacha. Inni piszący nie przeszkadzają mu, nie mówiąc o pomaganiu. Nie zna ich, nie widuje, ale zdaje sobie sprawę z ogromu zjawiska. W „Polityce” czyta od czasu do czasu kolejny artykuł na ten temat. Gdyby wśród znajomych ktoś pisał, Zach chętnie wymieniłby z nim uwagi na temat pisania. Nie zna takiego. Może się nie ujawnia?

Z pierwszą stroną cacka się najdłużej. Potem przyspiesza, pisze nową co tydzień.

Pisałby szybciej, gdyby nie dwie prześladujące go manie. Pierwsza odciąga go od pisania do robienia czegoś innego, druga zmusza do ciągłego poprawiania napisanego już tekstu. Na każdym kroku jest odciągany albo bez przerwy poprawia.

Poprawianie nie jest niewinniejsze od odciągania. Nieufnym okiem wyszukuje mniej udane zdania i poprawia. Nieufność bardzo często się rozpędza. Poprawiany jest wtedy większy fragment albo cała strona, jak leci. Nowa wersja ma być lepsza. Gdy zdarza mu się siadać do pisania, nie bierze się za pisanie, tylko zaczyna od czytania tego, co napisał wcześniej. Czyta i poprawia. Poprawianie nakręca go jak trąba powietrzna. Nakręcony zawsze znajduje coś do przerobienia. Zwykle zadowala się poprawianiem zdań mniej udanych, ale jak się zagalopuje, przerabia zdania napisane przyzwoicie, niewymagające poprawek. Nie zdarza się, żeby nic nie poprawił. Po przeróbkach następuje czytanie finalne. Wtedy także znajduje niejedno do skorygowania. W ten sposób strona pisana jest wciąż od nowa.

Początkowo pisze piórem wiecznym, potem ołówkiem. Po miesiącu cierpliwość Zacha zostaje pokonana pisaniem, poprawianiem, przepisywaniem poprawionego, ponownym poprawianiem i darciem kartek z wcześniejszymi wersjami. Od drugiego miesiąca pisze bezpośrednio w laptopie. Poprawianie idzie sprawniej i w ogóle nie trzeba drzeć kartek. Piszący bez poprawiania chyba wolą pióro niż laptop. Nie może sobie natomiast wyobrazić poprawiania tekstu pisanego na maszynie do pisania. Po co pieprzyć się z maszyną do pisania, kiedy umiesz pisać ręką i masz ołówek? W filmach widać pisarzy dwudziestego wieku piszących teksty bezpośrednio na maszynie. Skupieni na drukującym się tekście, walą palcami w klawiaturę jak zawodowe maszynistki. Za każdym stuk, stuk wyskakuje litera za literą. Od razu drukowana. Kartka papieru przesuwa się razem ze stuk, stuk. Na końcu najbardziej zabawna jazda wałka na początku nowego wiersza z głośnym dzyń i bum! To musi być wymyślone przez filmowców. Dynamiczna, dźwięczna scena. W rzeczywistości chyba żaden pisarz nie pisał bezpośrednio na maszynie. Bezdźwięczne pisanie w laptopie nie jest tak filmowe, a spokojne pisanie piórem musi być dla filmowca po prostu beznadziejne. Chyba że pisarz pisze bardzo szybko, z pasją poprawia, co napisał, a do tego teatralnie drze kartki i rozrzuca po pokoju. Filmowcy kochają pasjonatów. Pasjonaci kochają sytuacje krańcowo przykre topić w postrzelonym działaniu i robi się komicznie.

Żeby nie zwariować, wykończony poprawianiem Zach daje w końcu folgę wyszukiwaniu defektów maltretowanej strony i niezależnie od jej aktualnego stanu bierze się za następną. Oszukuje się. Ma się brać, ale się nie bierze. To znaczy owszem, bierze się, ale za coś innego, za czytanie nowej powieści, za wyjazd do Lizbony na tydzień, za czytanie następnej nowej powieści, za całodniowy brydż z Taszewskimi, za gruntowne sprzątanie, za wyjazd do Barcelony na tydzień i tak bez końca. Oprócz tego chce mu się realizować w domu nowe pomysły, jakie mu przychodzą do głowy podczas wyjazdów. Po zwiedzaniu Casa Batlló, architektonicznej bajki Antoniego Gaudi w Barcelonie, przez dwa tygodnie zwalcza bezduszne linie proste i ostre kąty w swoim mieszkaniu. Zakrzywia, wybrzusza, napina, wysklepia. Po batalii z liniami prostymi i kątami przykleja między lustrami, gdzie się da, nawet na suficie w dwóch przedpokojach, w kuchni i w łazience pojedyncze albo zgrupowane różnokolorowe kafelki, których w Casa Batlló nie brakuje nawet na kominach. Mieszkanie jest rzeczywiście twoje, gdy o trzeciej w nocy przestawiasz mebel albo przyklejasz dwa kafelki bez pytania o zgodę. Zach nie pyta. W przerwach wraca do pisania. Tak, w przerwach. Tylko w przerwach. Dobrze, że chociaż w przerwach. Za każdym razem jak pies do jeża.

Do Wszystkich Świętych 2017, po sześciu miesiącach pisania w przerwach, z ciągłym poprawianiem, udaje mu się skończyć pierwszy rozdział. Trzydzieści trzy strony potoczystego, spójnego teksu. Bez cudowania, bez wyszukanych sformułowań. Ma pierwszy rozdział _Liścia bez klonu_, jak roboczo tytułuje pisaną powieść. Drukuje na drukarce. Pierwsza wydrukowana wersja pierwszego rozdziału gotowa jest do czytania w wersji papierowej. Papier czyta się najlepiej. Zach przepada za czytaniem papieru. Można atakować drugi rozdział.

Ale zaraz, co ma atakować w drugim? W pierwszym rozpracował swoją egzystencję, od urodzenia do Wszystkich Świętych 2017. Nawet nie zauważył, że cały powieściowy kosmos zmieścił w jednym rozdziale. To nie jest pierwszy rozdział, to jest cała powieść. Na trzydziestu trzech stronach? Tak. Powieść skondensowana. Od dwudziestu lat kondensuje fraszki. Kondensowanie tekstu najwyraźniej weszło mu w krew. Wytrenowany na fraszkach skondensował powieść do rozmiarów jednego rozdziału. Pokazał, co potrafi. Bez wysiłku. Bez jednej myśli o kondensowaniu. Wszystko się teraz miniaturyzuje. Dlaczego nie kondensować powieści?

Jednak nie o to chodziło. Nie chciał napisać cegły na sześćset stron, tylko dwieście stron powieści na jeden dzień czytania. Jego ulubiona dawka. A jak wyszło? Krótko na jeża. Powieść na trzydzieści trzy strony. Szkoda, że nie cztery wiersze. Jak to rozciągnąć? Dużo rozciągania. Nigdy nie rozciągał jeża. Gdyby pisał jak pisarz… Ale on pisze jak fraszkopisarz.

Jak mu się zdarza usiąść teraz do pisania, czyta i poprawia za jednym zamachem całego jeża. Ma rozciągać, ale zamiast rozciągać, poprawia. Koncept, konstrukcję, detale. Ma do tego dryg. Wszystko poprawia, czyli pisze od nowa. Ma jedno życie i właśnie osnuł na nim powieść. No to co? Można wymyślać inne koleje losu. Kto mu zabroni? I tak najważniejsze to styl. Czyta, co napisał, stara się rozciągać, a zamiast tego poprawia. Poprawia z takim rozmachem, że wychodzi mu nowa historia. Nowa jak najbardziej, ale za każdym razem nierozciągnięta. Potem czyta nową wersję, a właściwie nową historię, znowu chce rozciągać i jeszcze raz wszystko poprawia. Za każdym razem ma inny pomysł na całość. Nowy wariant powinien być lepiej rozciągnięty, a wychodzi jak zawsze. Krótko na jeża.

Nowe koncepcje przychodzą mu coraz łatwiej. Nabiera wprawy. Bez ceregieli wygina przeszłość i czas teraźniejszy. Tempo rośnie. Drukuje nową wersję co półtora miesiąca, mimo że ciągle bierze się za coś innego, a pisze tylko w przerwach, tak jak poprzednio. Od Wszystkich Świętych 2017 do dzisiaj, kiedy za kilka dni koniec Mundialu w Rosji, pisze pięć różnych wersji. Razem z pierwszą ma ich sześć. Ten sam bohater, Jan Żołwicz, w każdej wersji żyje innym życiem. W pierwszej po studiach i pierwszej pracy wyjeżdża z Gosą do Francji, a po latach wraca jedną nogą do Warszawy. W drugiej po trzech latach we Francji osiadają w Toronto, potem przenoszą się do Montrealu, gdzie zaczyna pisać po francusku fraszki tak beznadziejne, że wraca jedną nogą do Paryża, żeby pisać po polsku. W trzeciej po dwóch latach w Paryżu Gosa zostawia go dla Kazia z Krakowa, który zapewnia jej niebotyczny poziom konsumpcji, a on poznaje sześć lat starszą kreolską Amerykankę, z którą jedną nogą instaluje się w Nowym Jorku, drugą w Puerto Rico i organizuje rejsy żeglarskie po Karaibach dla nowobogackich i starobogackich z Europy, do spółki z Robertem Wilczyńskim, żeglarskim kuzynem Gosy. W czwartej jako ulubiony partner do brydża dziedziczy dom i ziemię po babce Helenie na Kuligowie, gdzie oddawanie się brydżowi nie przeszkadza mu zostać jednym z milionerów dorabiających się na kwaszonej kapuście i ogórkach jak Gierman i Kajzyrka, jego dwaj wujowie ze strony ojca. W piątej żeni się z Francuzką poznaną przy brydżu na trawie w parku otaczającym Stadion Dziesięciolecia, budują dom w Żelazowej Woli, w którym rodzi im się córka Fryderyka – muzyczne beztalencie z cudowną powierzchownością, przebierające wśród multimilionerów jak w ulęgałkach, instalujące się na koniec z jednym filipińskim w Los Angeles, skąd podsyła tyle kasy do Żelazowej Woli, że nie wiadomo, co z nią robić. W szóstej mieszka po sześć lat kolejno w Lizbonie, Rawennie, Salzburgu, Sztokholmie i Maladze, w każdym mieście szuka sześć lat starszej narzeczonej, z którą zamieszkuje, uczy się nowego języka, po czym zmienia miasto. Gosa obecna jest w trzech pierwszych wersjach. W czwartej życie bez Gosy okazuje się możliwe. Piąta z szóstą idą za ciosem. Dziwnym trafem majsterkowanie przy rozszczepianiu jądra rzeczywistości zajmuje za każdym podejściem trzydzieści trzy strony i tylko ostatnia szósta trzydzieści cztery. Sześć wersji daje w sumie jego mityczny rozmiar, dwieście stron tekstu. Miała być jedna dorodna świąteczna choinka, a jest sześć niewyrośniętych drzewek, bez ozdób. Jodła, świerk, sosna, modrzew, jałowiec i cis. Nawet ciekawie wyglądają obok siebie. Można czytać jak opowiadania, jeśli kto nie ma całego dnia na czytanie. Zaproponować wydanie sześciu historii tego samego bohatera? Zrobił ktoś wcześniej coś podobnego? Za własne pieniądze wszystko można wydać, tylko kto to będzie czytał? Nigdy wcześniej nie pisał prozy. Przez nieszczelność, jaką jest brak doświadczenia, z prozaika wychodzi fraszkopisarz. Zagęszczający proces tworzący osobną kondygnację bytu, pozbawiony przewlekłej fermentacji materii epickiej kondensuje akcję jak maczuga Herkulesa.

– Wszystko przez te fraszki!

Z małymi fraszkami ma Zach uciechę niemałą. Jego pewna, wyrobiona ręka nie patyczkuje się z drobnicą. I ma wyniki. Jedna fraszka co godzinę. Od dwudziestu lat. Ma już na koncie sto tysięcy. Może więcej, trudno zliczyć. Pisane bez wysiłku to mało powiedziane. Ma wrażenie, że fraszki piszą mu się same. Cisną się do głowy, nie zważając, czy akurat czyta, je, bierze prysznic albo całuje się na leżąco z narzeczoną. Jeśli jego ręce są akurat zajęte, fraszka czeka i przy pierwszej sposobności zapisana zostaje w podręcznym notesie. Żadna praca z takim drobiazgiem. Fraszka, najczęściej cztery krótkie wiersze. Wymyślać i zapisywać fraszki – to fraszka. W ciągu godziny jest dosyć czasu, żeby fraszkę napisać, poprawić albo napisać dwa razy od nowa. Zabawne podchody w szukanie kilku kombinacji. Tematem bywa każda myśl, dowolne słowo. Zach może napisać fraszkę o czymkolwiek, a jak się uprze, jest w stanie spłodzić dwieście różnych fraszek na ten sam temat. Każda innymi słowami, z innej perspektywy, choćby od księżyca. Fraszki są podstawowym zajęciem Zacha od lat dwudziestu. Bardziej nałogiem niż pracą. Kiedy od Wielkanocy 2017 pisze powieść, chce skupić się na powieści. Stara się nie pisać fraszek. Wręcz broni się przed ich pisaniem. To znaczy chciałby się bronić, ale nie wie jak i na koniec każdego dnia ma co najmniej pięć nowych fraszek w notesie. Jednego dnia pisze _Precz z fraszkami!_ Rasowa, zabawna fraszka. Przed niczym nie broni. Fraszki nie mają zamiaru ustąpić miejsca powieści. Należą do koalicji odciągającej Zacha od jej pisania. Jego kochane, niesforne fraszki są w jawnej zmowie z jego wolnością, która zjawia się w jego życiu pięć lat później. Toleruje, potem zaprzyjaźnia się z nimi, w końcu dowodzi wspólnym frontem oporu przeciw pisaniu powieści, a prócz fraszek ma jeszcze zastępy innych żołnierzy, na przykład mecze rozgrywanego aktualnie Mundialu.

***

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: