- promocja
- W empik go
Pisarka. Trylogia autorska. Tom 1 - ebook
Pisarka. Trylogia autorska. Tom 1 - ebook
KAŻDY MA SWOJĄ OPOWIEŚĆ. SPRAW, BY TWOJA BYŁA WYJĄTKOWA.
Słowa mogą niszczyć, ale mogą też ocalić. Oto historia Pisarki, która spośród tysięcy słów wybiera te najpiękniejsze, by je splatać w niezapomniane historie. To również opowieść o dwojgu młodych ludziach – Weronice i Wiktorze – którzy mają tylko siebie, pragną jedynie poczucia bezpieczeństwa i prawa do miłości. Czy mogą zwyciężyć w nierównej walce z losem?
OD AUTORKI: Książka, którą oddaję do Waszych rąk, jest wyjątkowa. Nie tylko dlatego, że to czterdziesta powieść w moim dorobku, jest też najbardziej osobista ze wszystkich dotychczasowych. Nie muszę dodawać, że włożyłam w nią mnóstwo emocji i serca?Nie zgadujcie, ile Katarzyny Michalak jest w „Pisarce”. Po prostu dajcie się porwać powieści pełnej miłości i nienawiści. Mam nadzieję, że historia snuta na jej kartach porwie Was, tak jak mnie porwała, a jej bohaterowie zapadną Wam w serce i pamięć. Szczególnie pewien czarnooki drań i pewna rudowłosa dziewczyna…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-4891-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka, którą oddaję w Wasze ręce, nie jest autobiografią, ale… wszystkie zdarzenia w niej opisane miały miejsce naprawdę, a kanwą tej historii było życie bliskich mi osób.
Nie zgadujcie, ile Katarzyny Michalak jest w „Pisarce”, nie ma to sensu. Po prostu dajcie się porwać opowieści pełnej miłości i nienawiści, uczuć pięknych i uczuć podłych, ludzi po prostu dobrych i ludzi bezwzględnie złych. Zapadnijcie się w nią, czytając, tak jak ja się zapadłam, pisząc tę historię.
Mam nadzieję, że „Pisarka” skradnie Wasze serca. Pewien czarnooki drań również. Moje skradł…ROZDZIAŁ I
EWA
Podmuch ciepłego, pachnącego solą wiatru wzburzył białe jak mgła i lekkie jak mgła firany. Wstała od pięknego, mahoniowego biurka, podeszła do ogromnego okna, wychodzącego na ocean, i zapatrzyła się na lśniący srebrem i złotem bezmiar. Morze zawsze dodawało jej sił. Fale uderzające o brzeg, bryza plącząca włosy, krople słonej wody na policzkach, wreszcie jedyny i niepowtarzalny smak i zapach morskiego powietrza – tak, to wszystko przywracało jej chęci do życia. Kiedyś.
Dzisiaj, gdy owych chęci miała aż za dużo, po prostu wychodziła na taras, opierała dłonie o balustradę i zachwycała się pięknem morskiego żywiołu, dziękując w duchu losowi, że dożyła, dotrwała. Długa droga z zakaraluszonej nory na warszawskiej Białołęce, poprzez wynajmowane klitki, szpitale, bagna, szczyty i depresje, doprowadziła ją w końcu do tego miejsca: domu nad oceanem.
Tropikalne lato ustąpiło wreszcie pola zimie. Temperatura spadła do rozkosznych dwudziestu sześciu stopni, deszcze ustały, słońce rozpanoszyło się na niebie, błękitnym niczym spełnione marzenie. W krystalicznie czystym powietrzu unosił się zapach plumerii, których różowo-złote gwiazdki zdobiły drzewa w ogrodzie. Uwielbiała plumerie, uwielbiała swój dom i ogród. Każdego ranka, zaraz po przebudzeniu, na bosaka, w koszuli nocnej biegła alejką do furtki, potem ścieżką przez tropikalny gąszcz, by wreszcie znaleźć się na plaży, siadała na mięciutkim, białym piasku, opierała brodę na podkulonych kolanach i… czuła. Chłonęła całą sobą piękno, ciepło i światło.
Zapłaciła wysoką cenę, żeby być tu i teraz…
Dzisiaj po powrocie z plaży, zamiast przejść do jadalni na śniadanie, od razu ruszyła do pawilonu. Swojego azylu. Małej, niedostępnej dla nikogo innego świątyni, gdzie oddawała się wymyślaniu historii i przelewaniu ich na karty powieści. Bo Ewa Kotowska była pisarką.
Nie zdążyła usiąść za biurkiem i otworzyć laptopa. Telefon rozdzwonił się jej w dłoni. Właśnie miała go wyłączyć.
Wydawca. Znowu. Nie musiała odbierać, by wiedzieć, po co dzwoni, ale miała swoje zasady: dopóki nie wyłączy telefonu, świat ma prawo się do niej dobijać. W momencie, gdy zaczyna pracę, świat musi czekać, aż ona, Ewa, do niego powróci.
– Słucham cię, Konrad – odezwała się, zanim rozmówca zdążył się przedstawić. Nie musiał, dzwonił ze swojej komórki, a Ewa nie cierpiała egzaltowanego „dzięęędobryyy”, jakim zwykle ją witał. Wolała więc zacząć rozmowę owym krótkim: „Słucham cię”.
– Ewuniu kochana, jeszcze nie przy biurku? – zaczął słodkim głosem, który miał tylko dla nielicznych wybrańców. Ewa Koti, przynosząca jego wydawnictwu gros dochodów, stanowczo do nich należała.
– Przy biurku, przy biurku, właśnie miałam wyłączyć telefon – odparła lekko zniecierpliwiona.
W duszy czuła lekkie drżenie, palce rwały się do klawiatury, a to znak, że czas siadać do pracy i pisać, pisać, pisać! – Od razu też odpowiem na twoje pytanie: nie zgadzam się.
– Ale jeszcze nie zdążyłem go zadać!
– Jestem jasnowidzem. Wiem, po co dzwonisz. W innym przypadku kontaktowałaby się ze mną twoja sekretarka.
– Ewo droga, chciałem po prostu się przywitać i pogadać po przyjacielsku. Bo jesteśmy przyjaciółmi, prawda?
„Jeśli rekin może się z kimś przyjaźnić, to owszem”, pomyślała. Jedynym przyjacielem Konrada Dorady były pieniądze.
Biorąc jej milczenie za dobrą monetę, mówił dalej:
– Gdy tylko przylecisz do Polski, porywam cię na dobry obiad. Odkryłem nową restaurację na Starówce z naszym swojskim żarełkiem. Twoje ukochane pierogi podają w szesnastu smakach!
– Mnie wystarczą w dwóch: kapusta z grzybami albo z jagodami, polane śmietaną. – Aż się rozmarzyła…
– Mają! Sprawdziłem! Paluszki lizać. Jesteśmy umówieni?
– Jesteśmy – zgodziła się, bo i tak musieli się spotkać.
Co pół roku przylatywała do kraju, odwiedzić rodzinę i przyjaciół, ale również swojego wydawcę. Lubiła posłuchać ploteczek z pisarskiego grajdołka, który wykluczył Ewę dekadę temu, zaraz po jej debiucie.
– Będziemy celebrować twoje sukcesy, no nie, Ewcia? Pamiętasz, że w maju minie dziesięć lat od premiery twojej pierworodnej? Cała dekada na listach bestsellerów! Ależ miałem farta, że wyhaczyłem z rynku taki brylancik…
Rzeczywiście, to Konrad Dorada odkrył Ewę dla czytelniczego świata. To on wydał jej pierwszą powieść. Była mu do dziś za to zobowiązana, chociaż dług wdzięczności spłaciła dawno, przynosząc wydawnictwu i jego właścicielowi krociowe zyski.
– Będziemy celebrować – odezwała się miękko. Wspomnienie początków pisarskiej kariery zawsze ją wzruszało.
– Ewuś, a nie pocelebrowalibyśmy podpisania umowy na…? – zawiesił głos, wiedząc, że słowo „autobiografia” tylko ją wkurzy. – Nie musimy obwieszczać wszem i wobec, że to twoja własna historia. Możemy promować ją jako powieść opartą na faktach z twojego życia. Wiem, że jesteś skryta i nie obnosisz się publicznie ze swoją przeszłością, ale… O właśnie, przyszło mi do głowy genialne hasło promocyjne: „Ta książka nie jest autobiografią Ewy Koti, ale…”. Co ty na to, Ewuś? Czujesz to przeciągłe, wieloznaczne „aleee”? Czujesz? Zgódź się, zgódź się, zgódź się!
Zaśmiała się cicho, wyobraziwszy sobie Konrada, jak klęka przed nią, składa dłonie niczym do modlitwy i powtarza owo zaklęcie.
– Lubię twój śmiech! Dobrze wróży! – wykrzyknął z nadzieją, że Ewa zaczyna mięknąć. – I chowam w zanadrzu niespodziankę, która sprawi, że od razu siądziesz za biurkiem i wyczarujesz pasjonującą historię swojego życia!
Słowo „niespodzianka” zawsze na Ewę działało, o czym ten drań dobrze wiedział. Była ciekawska z natury i uwielbiała być mile zaskakiwana. Milczała, czekając aż on nie wytrzyma i zdradzi, czym też chce Ewę przekupić.
– Gadałem z udziałowcami i są zdecydowani dać ci wszystko, czego zażądasz.
Ponownie parsknęła śmiechem.
– Wszystko?
– Wszystko, Ewuś. W granicach rozsądku. Podwoimy zaliczkę i podniesiemy wysokość tantiem! – wykrzyknął z dumą.
Gdyby Ewa umiała gwizdać, teraz zagwizdałaby ze zdziwienia. Ten centuś, skąpy jak Szkot, gotów był aż tak sypnąć groszem? Naprawdę musiało mu zależeć.
– Zarabiam wystarczająco dobrze – odparła wymijająco. – I nie chcę dzielić się z nikim moją przeszłością.
– Nie musisz! Masz bogatą wyobraźnię. Przecież to nie będzie twoja autobiografia!
Milczała nieprzekonana.
– Mam coś jeszcze, Ewa. – Wyczuł jej wahanie i postanowił zagrać va banque. – Dostaniesz to, o czym marzysz od… chyba od owych dziesięciu lat, gdy wydałaś pierwszą powieść: zekranizujemy twoją książkę, dowolną, tę, którą sama wybierzesz, a ty będziesz producentem. Pierwszą po Bogu. Będziesz miała wpływ na wszystko: od najmarniejszego asystenta, po obsadę i reżysera. Dostaniesz wolną rękę. I pieniądze na film. – Umilkł, czekając na jej odpowiedź, a ona… po prostu oniemiała.
Miał rację! Wiedział, drań, jak ją podejść! Film, ekranizacja książki, na co Ewa będzie miała wpływ totalny – oto marzenie jej życia. Jeśli ceną było napisanie powieści biograficznej…
– Wchodzę w to – odezwała się półgłosem, czując nagłą pustkę w sercu.
– Nie jesteś zachwycona? – raczej stwierdził, niż zapytał, odrobinę rozczarowany.
Wprawdzie zgodziła się…, czy on dobrze słyszy?! Ewa zgodziła się napisać książkę o sobie? O swoim życiu? Swojej przeszłości, której tak naprawdę nikt nie znał?!
– Mówisz serio? – musiał się upewnić.
– Tak. Wiedziałeś, jak mnie kupić i właśnie kupiłeś. Napiszę autobiografię. Przy czym będziesz promował tę książkę hasłem, które wymyśliłeś: „Nie jest to powieść autobiograficzna, ale…”. Wieloznaczne „ale” jest bardziej chwytliwe od nudnego „Autobiografia Ewy Koti”. Podoba mi się ten pomysł.
– Bardziej podoba ci się perspektywa bycia producentką – zauważył z przekąsem. – Wiesz, ile nas ten film będzie kosztował?
– Na pewno na tym zarobisz – ucięła sucho. – W przeciwnym razie byś mi takiego układu nie proponował. Nie zdziwię się, jeśli już masz gotową umowę i na powieść, i na film.
Zachichotał.
– Podziwiam twoją domyślność.
– Znam cię, Konrad, od dziesięciu lat. Odgadywanie twoich zamiarów nie jest niczym trudnym. I motywów postępowania także nie. Dostałeś, czego chciałeś. Możemy się pożegnać?
– Zaraz, zaraz, koleżanko! Pozwól, że doprecyzujemy warunki naszego malutkiego _dealu_. Kiedy machniesz dla mnie ten klejnot w pisarskiej koronie?
– A kiedy chciałbyś ją wydać?
– Jak najszybciej! Możemy przesunąć termin majowej książki na sierpień i…
– I mam ci w trzy miesiące wyczarować powieść mojego życia? – rzuciła bez emocji.
Dziwne… właśnie spełniało się jej wielkie marzenie, a ona nie czuła nic. Może oprócz strachu, bo to marzenie może ją sporo kosztować. Powrót do przeszłości? Rozdrapywanie z trudem zagojonych ran? Wyciągnięcie blizn na światło dzienne i pokazanie ich światu?
„Będzie bolało”, przemknęło jej przez myśl.
I być może wycofałaby się z danego słowa, chociaż rzadko się jej to przytrafiało, bo co jak co, ale honor ceniła sobie wysoko, gdyby Konrad nie wyczuł jej wahania i nie zaczął:
– Ewa, nie wiemy o tobie zbyt wiele. Zawsze byłaś bardzo tajemnicza. Twoje prawdziwe imię i nazwisko również nigdy nie wypłynęło. Wiem, że masz się czego obawiać. Pamiętam nasze… początki i, jeśli ma cię to uspokoić i zachęcić do pracy, powtarzaj sobie: „To nie jest autobiografia, ale…”.
Zrozumiała, co chciał jej przekazać, i nagle poczuła, że Konrad Dorada naprawdę jest jej przyjacielem. A przynajmniej stoi po tej samej stronie barykady. Od dziesięciu lat wspierał Ewę, nie tylko jako wydawca, czego ona nie dostrzegała. I nie doceniała.
– Dziękuję, Konrad – odparła cicho, pilnując, by głos się jej nie łamał. Zbyt wylewne podziękowania skłonią tego chytrego lisa do renegocjacji warunków.
– Może zmniejszylibyśmy nieco zaliczkę i przesunęlibyśmy te parę złotych na dobry scenariusz? Co ty na to? – Nie byłby sobą, gdyby nie spróbował.
A Ewa… po raz pierwszy ustąpiła od razu.
– Jasne. Zgadzam się.
Krzyknął bezgłośnie: „Yes, yes, yes!”, zaskoczony i uradowany.
– A z procentu od sprzedaży byś zeszła? – spróbował ponownie, a nuż…
– Nie ma mowy, mój drogi – ucięła i zaśmiała się. Jak ona go zna… – Zarobisz na tym _dealu_ krocie. Książka rozejdzie się jak świeże bułeczki, film kupią kina i telewizje. Przyślij draft umowy. Rzucę okiem i jeśli wszystko będzie w porządku, odeślę podpisaną.
– Uwielbiam cię, Ewo Kotowska! – wypalił z głębi serca, uradowany jak dziecko w Boże Narodzenie.
Naprawdę nie przypuszczał, że pójdzie mu tak łatwo! Stefek miał genialny pomysł z tą ekranizacją i Ewą, jako producentem. Oczywiście wszyscy w firmie wiedzieli, jak jej na tym zależy, napomykała o tym nie raz, ale żeby ot tak, po paru słowach, gotowa była podpisać umowę?! To do Ewki zupełnie niepodobne! Zwykle kazała się dłużej prosić!
Konrad nie był świadom jednego: Ewa zaczęła powieść „która nie jest autobiografią” już pisać, a dusza wyrywała się jej dzisiaj właśnie do tej historii.ROZDZIAŁ II
WERONIKA
Mała dziewczynka stoi pod ścianą z wysoko uniesionymi rączkami. Chude jak skrzydełka pisklęcia, drżą z wysiłku. Oczy dziecka, wytrzeszczone ze strachu, wbite są w jakiś punkt tuż przed nim. Miałoby ładną buzię, gdyby nie wykrzywiał jej teraz grymas przerażenia. Kasztanowe włoski są mokre, oblepiają zapadnięte policzki dziecka. Kolana drżą, nogi zaczynają się pod nim uginać, usta, chciwie łapiące powietrze, bledną, ale dziewczynka wie, że nie może upaść ani opuścić rąk…
Nie, ta mała nie jest dzieckiem wojny, schwytanym w ulicznej łapance, z lufą esesmańskiego karabinu wbitą w plecy. Na szczęście nie. Ona tylko dostała karę od rodziców. W domu, w którym dzieci się nie bije, bo hołduje się wychowaniu bez przemocy, za najmniejsze przewinienie dziecko staje pod ścianą z rękami w górze. Za większe – klęka.
Jeśli komuś się wydaje, że to kara mniej dotkliwa, niż lanie pasem, myli się.
Cierpienie rośnie z każdą minutą. Uniesione rączki zaczynają mdleć. Dziecko łyka łzy, bojąc się głośniej odetchnąć. Za jego plecami rozlega się nagle dźwięk zegara. Bimba, jak gdyby nigdy nic, na kwadrans po drugiej. Mała zgina kolejny, czwarty paluszek. Nie umie jeszcze liczyć, ale wie, że gdy ugnie ostatni, najmniejszy, kara dobiegnie końca.
Do fizycznego cierpienia dołącza nieznośny ból pęcherza. Dziewczynka zaczyna coraz szybciej przestępować z nogi na nogę.
– Siusiu! – szepce. Z zaciśniętego spazmatycznie gardła wydziera się bolesny szloch.
– Przestaniesz w końcu?! – Głos ojca sprawia, że dziecko zamiera w bezruchu. I nagle czuje spływającą po nogach ciepłą strugę.
Zaczyna płakać z przerażenia i wstydu, jęcząc coraz głośniej:
– Mamusiu, przepraszam, ja nie chciałam, mamusiu…
Jej matka, ta, w której domu nie bije się dzieci, wkracza do pokoju. Najpierw recytuje w kierunku męża, wpatrzonego tępo w migający ekran telewizora: – Januszu, w naszym domu nie podnosi się głosu. – Potem patrzy na dziecko, a ono odwraca się do matki z wciąż uniesionymi rękami, stoi tak blade, jakby miało zaraz zemdleć, w kałuży moczu i powtarza, coraz szybciej, zachłystując się łzami:
– Przepraszam, mamusiu, przepraszam…
Brwi kobiety, tworzące nad gładkim czołem dwa idealnie wydepilowane łuki, unoszą się z niedowierzania i obrzydzenia.
– Co za wssstyd – syczy cicho, nie zbliżając się do córeczki na krok. – Co za wssstrętne, passskudne dziecko. Zrobiło pod siebie, niedobre, okropne dziecko. Klękaj we własnych siuśkach. Twarzą do ściany. Z rękami w górze!
– Nie zetrzesz tego? – Jej mąż krzywi się, z trudem panując nad narastającą pasją. – Za chwilę nie da się tu wysiedzieć!
– Wera zetrze, gdy kara dobiegnie końca. Musi ponosić konsekwencje swego podłego zachowania – odpowiada zimno kobieta.
Dziewczynka, zwana przez matkę Werą, chociaż ma na imię Weronika, nie rozumie znaczenia wszystkich słów, ale rozumie ich wydźwięk. Jest złym dzieckiem, podłym i okropnym. Tata się nią brzydzi, mama niedługo przestanie kochać i odda ją gdzieś… komuś… Chude ramionka drżą i ze zmęczenia, i z rozpaczy. Mocz oblepia kolana. Do poczucia strachu, że rodzice takie okropne dziecko na pewno porzucą, dochodzi palący wstyd. To nie ma końca…
_Takie jest moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa. To wyniosłam z rodzinnego domu. Inne dzieci mogą wspominać pierwszą lalkę czy wyprawę z tatą do lasu, ja klęczenie pod ścianą w kałuży moczu, strach i wstyd. I słowa matki, które z czasem, gdy dorastałam, a kara fizyczna zaczęła się jej wydawać niewystarczająca, raniły do głębi. Podła i niewdzięczna. Głupia i zła. Wstrętna_.
_I – dla odmiany – słowo „szczęściara”, którego znaczenie poznałam nieco później._
_„Masz szczęście… masz ogromne szczęście, Wero, że ja i ojciec nie uznajemy kar cielesnych” – powtarzała matka, taka z siebie dumna, tak dumna… – Ta hołota za ścianą to dopiero patologia. Nic, tylko krzyki, jęki i zawodzenie. Jesteś szczęściarą, dziecko, że nie bijemy ciebie, jak ten pijus spod czwórki okłada żonę i syna”._
_Tak. Byłam szczęściarą. Odczuwałam to szczególnie wtedy, gdy zza ściany dochodziły odgłosy bicia. Krzyki kobiety, jęki dziecka, a potem cichy, pełen rozpaczy i bólu szloch, tak blisko, po drugiej stronie dzielącego nas muru. Tuż przy podłodze. Czy dziecko kuliło się pod łóżkiem, żeby umknąć katu? Nie miałam pojęcia. Zdjęta ogromnym współczuciem, klękałam wtedy – o ile oczywiście już nie klęczałam – przykładałam dłoń do ściany i chociaż tak… chociaż dziecko nie mogło czuć się pocieszone… dawałam mu znać, że nie jest samo. Że ktoś dzieli jego ból._
_Miałam wtedy siedem lat…_
Dziecko zza ściany okazało się chłopcem w wieku Weroniki.
Tego chłopca, chudego, drobnego okularnika, widziała już wcześniej, na podwórku. Ze swoimi rodzicami wprowadził się do kamienicy parę tygodni wcześniej.
Od czasu, gdy stara furgonetka przywiozła zniszczone meble do mieszkania obok, a z szoferki wysiadła zabiedzona kobiecina, ściskająca rączkę synka w jednej dłoni i walizę z rzeczami w drugiej, oraz jej mąż, postawny, czerwony na twarzy robotnik, Weronika wielokrotnie słyszała podniesione głosy, dobiegające od sąsiadów. Jej matka, słysząc krzyki mężczyzny i jękliwe zawodzenie kobiety, zaciskała usta w wąską kreskę i przyrzekała, że zrobi z tym porządek. Nie będzie mieszkała z patologią, prawda? Janusz, bierz się do roboty!
Dziewczynka, stojąc pod ścianą z rękami w górze – chociaż zdarzało się to coraz rzadziej, bo nauczyła się schodzić matce i ojcu z oczu – nasłuchiwała głosu chłopca, czasem wesołego, gdy był w domu sam z matką, czasem błagalnego, gdy zaczynały się krzyki. Kończyły się najczęściej płaczem małego sąsiada i dziewczynka bardzo mu współczuła. Tata go bił. W tamtym domu krzyczało się i podnosiło na rodzinę rękę. Zupełnie inaczej niż u Weroniki…
Gdy chłopiec bawił się pod ich domem – starą, trzypiętrową kamienicą na warszawskim Powiślu – bardzo chciała do niego zbiec i poznać rówieśnika, ale matka rzekła: „Nie. Z hołotą zadawać się nie będziesz!”.
Dziewczynka, nie bardzo wiedząc, co znaczy słowo „hołota”, mogła jedynie wystawać w oknie, a gdy sąsiad unosił wzrok, uśmiechać się do niego nieśmiało. Odpowiadał uśmiechem, ale gdy tylko rozlegało się z okna jego mieszkania wołanie matki albo ojca, uśmiech gasł. Chłopiec pospiesznie zbierał swoje graty i znikał w drzwiach klatki schodowej. Weronika znów słuchała podniesionych głosów, jęków, błagań i uderzeń. I współczuła nieznajomemu chłopcu całym siedmioletnim sercem.
Wreszcie nadszedł dzień, na który dziewczynka czekała jak na Boże Narodzenie. Dzień, w którym pozna chłopca zza ściany i mnóstwo innych dzieci. Tyle, ile nie spotkała w całym swoim życiu, zamknięta w czterech ścianach mieszkania.
Dziś jednak zaczynała się szkoła i nawet jej matka – szanowana pani prokurator – nie mogła więzić siedmiolatki w domu, nie narażając się na poważne nieprzyjemności.
Ubrała dziewczynkę w nową, białą bluzkę, granatową spódniczkę, białe podkolanówki i czarne lakierki, przykazała jej trzymać się od hołoty z daleka. Patrząc bez uśmiechu na rozradowaną twarz córeczki, powtórzyła po raz ostatni: – Tylko nie zabrudź nowych rzeczy! – i pchnęła ją do drzwi.
Jakoś nie przyszło kobiecie do głowy, że tego pierwszego dnia, chociaż raz, mogłaby odprowadzić swoje dziecko do szkoły, tak jak to robią tysiące, miliony innych matek. Nie. Po prostu wypchnęła córeczkę za drzwi, zamknęła je na klucz i mruknęła do siebie:
– Będzie trochę spokoju w domu. A ty, Janusz, może zwlókłbyś się z tego wyra i samochód umył? Po południu jedziemy do matki na wieś.
Czy Janusz zwlókł się, czy nie, jego córeczka nie mogła tego wiedzieć, gnana jak na skrzydłach na zewnątrz, na wolność. Zbiegła po schodach i, w sekundę zapominając o nakazach i zakazach matki, wypadła na podwórze, gdzie czekał na nią sąsiad-rówieśnik.
– Jestem Weronika! A ty jak masz na imię? – wyrzuciła bez tchu.
– Wiktor. Idziemy? – Poprawił na nosie grube okulary, zza których ledwo było widać jego ładne, czarne oczy i, oglądając się raz po raz na dziewczynkę, ruszył biegiem.
Tak zaczęła się ich przyjaźń.