- W empik go
Pisma humorystyczne - ebook
Pisma humorystyczne - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 213 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Złoczów.
Nakładem i drukiem Wilhelma Zukerkandla.
Tomik niniejszy zawiera z pomniejszych pism Walerego Łozińskiego, urodzonego d. 15 stycznia 1837 r. w Mikołajowie (w Galicyi wschodniej), a zmarłego we Lwowie d. 31 stycznia 1861 r., opowiadania humorystyczne, mianowicie dykteryjki staroszlacheckie "Pan Skarbnik Drohorucki" i "Proces o dziwotwór" i drobnostkę "Niezawodne lekarstwo". Oprócz tych rzeczy umieszczamy tu "Wieczór u pana naczelnika czyli małomiejskie figury i figurki", obrazek rodzajowy z życia galicyjskiego w pierwszej połowie wieku XIX. Właściwie jest to zaokrąglony epizod z powieści Łozińskiego "Dwie noce", która drukowana w roczniku 1860 "Dziennika literackiego", z powodów od autora niezależnych i wbrew jego zamiarom jako całość nie dojrzała do właściwych kształtów.
Redakcya Bibl… powsz.PAN SKARBNIK DROHORUCKI
DYKTERYJKA STAROSZLACHECKA.
Jużto mówiąc bez wszelkiej obmowy i inwidyi, nieboszczyk pan Skarbnik, lubo szlachcic niepospolitego pochodzenia, ba nawet familiant całą gębą, boć i karmazyn, i z JOO. JWW. zostawał w koligacyi, był to sobie pieniacz nielada, który w swoim czasie mógł był przyćmić całą palestrę lubelską a nawet samego pana Kurdwanowskiego, coć przecie w tej mierze na całą Koronę tak niepospolitej używał reputacyi. W każdym innym względzie był pan Dyzma cale poczciwym człowiekiem, szanującym wielce nieposzlakowaność klejnotu herbowego i walor zacnego szlacheckiego imienia. W jednem tylko pieniactwie gotów był w każdej chwili dopuścić się najszpetniejszego uczynku, powiedziałbym owszem wierutnej infamii, gdyby już od lat kilkunastu nie spoczywał w grobie, i gdyby ta jego przewrotność nie była raczej skutkiem znarowionej głowy niż złego serca. Bo trzeba wiedzieć, że panu Skarbnikowi otrząsł się mózg cokolwiek. Uroiło mu się na seryo, iż skoro komuś wydrze coś najniesłuszniej, ale prawnym wyrokiem, skoro jakąś najnierzetelniejszą sprawę prawnie przesadzi, tedy grzech i hańba nie spada za to na niego, ale na tych, co takie prawo wydali.
Oczywista, iż przy podobnych maksymach sąsiedztwo z panem Skarbnikiem nie bardzo było przyjemne, szczególniej mnie, com z natury łagodny i spokojny odebrał temperament. Jakoż zaledwie powróciłem do domu i objąłem ojcowiznę, zaraz pan Dyzma rozpoczął ze mną swoje zwyczajne palestranckie hece. I nuż mię tedy nagabywać to o to, to o owo, nuż nie wiedzieć za co i o co pieniać i włóczyć po sądach.
Z początku tentowałem zgody wszystkimi sposobami. Gdy jednak pan Skarbnik moje poczciwe zabiegi poczytał za większy jeszcze asumpt do pieniactwa, i taki od napaści nie odstępował, namyśliłem się i ja inaczej. Boć nie wyciągając ręce po cudze, uważałbym sobie był za dyshonor, pozwolić alienować swoją własność.
Jakoż odpierając napaść jak przystało, uderzyłem sam wstępnym bojem na pana Skarbnika. Albowiem mówiąc nawiasowo, miałem prawo do sporego obszaru łąki, który on od lat kilkunastu nieprawnie dzierżał. Wytoczywszy mu tedy proces, tak dobrze atentynowałem sprawy, iż w końcu najwalniejszą odniosłem wygraną. Pan Skarbnik odesłany został z swojemi pretensyami ad calendas graecas, jakby był niegdyś powiedział ksiądz profesor Gaudenty, a nadto musiał oddać mi łąkę kontrowersyjną i zapłacić dwieście czerwonych złotych kalkulacyi i kosztów procesowych.
Terazto potrzeba było widzieć, jak się pan Skarbnik zżymał i gniewał, jak klął i wygadywał! jak się osobliwie nie mógł posiąść w swej pasyi, gdy wszystko sąsiedztwo zaczęło dworować z niego po tym wypadku. Jedni przymawiali mu, że dał się własną bronią pokonać, drudzy, że sam wilka wywołał z lasu, inni wreszcie, że potknąwszy się tak grubo w pierwszym harcu ze mną, obali się jak długi w drugim lub trzecim.
Pan Dyzma nie mógł odgryzać się na wszystkie strony. Zaklął się przecież głośno na ciało i na duszę i dał publicznie słowo szlacheckie, iż tę swoją przegraną sowicie powetuje i takiego nawarzy mi bigosu, o jakim żaden z antenatów moich nie słyszał. Słowem te dwieście wywindykowanych czerwonych złotych miały mi stać się kiedyś dwustą kośćmi w gardle, dwusta, kamieniami na sercu.
O czem dowiedziawszy się, dałem i ja z mojej strony słyszeć się takoż z dość uszczypliwemi przymówkami, co oczywiście jeszcze gorzej pogmatwało nasze stosunki.
Aliście właśnie w kulminacyjnym punkcie naszej niezgody słyszę pewnego dnia trzask i huk na dziedzińcu! Zajeżdża przed ganek kolasa czterokonną, a w niej – pan Skarbnik Drohorucki Rogala.
Z początku nie wierzyłem własnym oczom. Zgłupiałem jak mi Bóg miły! Prędko jednakże przypomniawszy sobie święte obowiązki gospodarza, opamiętałem się jakoś i wybiegłem cożywo naprzeciw gościowi. Jeszcze też na ganku powitałem go uprzejmie i uczciwie, jak staropolski przykazywał obyczaj, a potem wprowadziłem go do izby, gdzie znowuż moja nieboszczka Zosieńka (świeć Panie jej duszy!) z niemniejszą przyjęła go uczciwością.
Pan Skarbnik rozczulił się widocznie szczerością i serdecznością naszą. Toż zaraz po pierwszych słowach zaczął wymawiać się z swojego dotychczasowego postępowania, zaczął przepraszać za swoją agresyą niesłuszną, a przytem wysypał tyle najprzyjaźniejszych ofert, żem się dalibóg do łez także rozczulił. Tymczasem dzięki nieboszczce! stanęła w tejże samej chwili smaczna przekąska na stole, i znalazło się kilka bardyówek węgrzyna. Jęliśmy tedy uczciwie i godziwie oblewać za ciepła nową rekoncyliacyą sąsiedzką.
Przy trzeciej butelce, zasmolonej jeszcze przez śp… dziada Michała, podsędka samborskiego, stał się pan Skarbnik jeszcze czulszym, jeszcze serdeczniejszym, jeszcze bujniejszym w oferty i słodkie słówka.
– Panie Adamie dobrodzieju! – zawołał wreszcie ze łzami w oczach. – Jam na czubki zasłużył, zrywając dobrą komitywę z waszmością!
– Ot, dajmy temu pokój, mości Skarbniku! Na żywy Bóg ci przysięgam, że o niczem już nie pamiętani. Bo to jak mówią, co było a nie jest… Ot, pijmy lepiej. Zdrowie waszmościnej jedynaczki! – odpowiedziałem panu Skarbnikowi, rad niezmiernie przyszłej zgodzie sąsiedzkiej i rozczulony afektem dawnego adwersarza.
Na to pan Dyzma:
– Panie Adamie! Odtąd będziem żyli z sobą jak bracia ślubni. Gdybyś Waszmość miał syna, musiałby albo żenić się z moją Magdusią albo rąbać się ze mną. Bo chciałbym koniecznie węzłami familijnymi uświęcić afekt ku waszmości.
Uściskałem znowu pana Skarbnika, przyrzekając mu odwzajemniać jego przyjaźń, ile tylko będzie w mojej możności.
A on na to:
– Jadąc do waszmości, byłem jakoś w nienajlepszym humorze. Lękałem się zawziętości mojego kochanego sąsiada. Człowiek widzi codziennie tyle zepsucia na tym świecie, że już i w staropolską cnotę powątpiewać zaczyna. Ależ Waszmość – to szlachcic jeszcze starej daty! U waszmości serce jak klejnot herbowy, oboje – złoto najczystsze. Nie dziw tedy, iż przekonawszy się o szczerych sentymentach waścinych, napłakałem się dzisiaj jak chłopiec obłożony plagami. A choć sobie przykazałem milczeć jeszcze o pewnej' rzeczy, toć widząc wylanie waszmości, i popijając to winko wyborne, pomnę jeszcze lat dziadów naszych, ani rusz dotrzymać słowa. Serce miele, a słowa same z ust ci się sypią. Nie wiem tylko, od czego zacząć mości sąsiedzie. Bo to widzisz, przyjazd mój do ciebie miał podwójną intencye…
– Tem lepiej, panie Skarbniku – przerwałem. – Tem fortnnniejszy będzie to dla mnie dzień, im więcej będę miał okazyi przypodobać się waszmości.
– Panie Adamie! niech mię wszyscy…! spodziewałem się po tobie tej odpowiedzi. Z największą tedy ufnością wyjadę z drugą intencyą moją, choć to rzecz delikatna… Alić przedewszystkiem – dorzucił pan Dyzma zniżonym głosem – czy wierzysz Waszmość w sny?
– Albotoż ja heretyk czy farmazon, mospanie, abym nie miał wierzyć, w co wierzyli nasi przodkowie, którzy to przecież byli nieposzlakowanymi katolikami! Alboż ja nie wiem, jakito sen miał pewnego razu sam mój ojciec nieboszczyk? A mój stryjaszek ś… p… pan podstoli Bolimowski
– przypomniałem sobie rozgrzany winem i serdecznością – a moja wujenka pani podsędkowa Puchaczowska! Ba! ja sam nawet miewałem sny cudowne, które się spełniły co do joty.
– Kamień z serca mi spada, panie Adamie!
– odpowiedział pan Skarbnik uradowany mojemi słowy. – Tandem mogę mówić szczerze do waszmości, nie lękając się niedowiarstwa albo szyderstwa. Bo to – dorzucił ciszej, marszcząc poważnie czoło, i uroczyście palec podnosząc w górę – miałem sen…
– Sen?
– Osobliwszy! A jaki?
– Słuchaj, panie sąsiedzie. Nie obcem ci zazapewne nazwisko ś.p… stryja mojego, niegdyś porucznika kawaleryi narodowej, pana Bonawentury, co to na stronie regałów dał gardła pod Widawą. Byłto człowiek najwspanialszego serca, rębacz, żeby się i sławnego w swoim czasie pana Rysia nie bardzo był przeląkł, ale niestety obałamucił! go… No, niema co gadać dziś o tem… Dość że wielce podobnoś cierpi za to na drugim świecie…
– Rozumiem, rozumiem. Alboż nie ma za co, panie Skarbniku dobrodzieju? – przerwałem.
– Prawda, panie Adamie! Lecz kardynalny warunek dobrego chrześcijanina, nie pamiętać umarłym. Jakoż nie upatrujmy w nieboszcyku adwersarza naszego, jeno duszę potępioną do czasu na tamtym świecie.
– A któżby tam inaczej myślał, panie Skarbniku? – zawołałem. – Wszakżeśmy wszyscy grzeszni.
– Tak jest, panie Adamie! Nikt z nas bez grzechu – odpowiedział pan Skarbnik, zawracając oczy, i westchnąwszy głęboko. – Lecz wróćmy do rzeczy. Owoż widzisz, panie sąsiedzie, ten pan Bonawentura ukazał mi się we śnie przedwczoraj. O, gdybyś to wiedział, co za noc miałem wtedy! wyobraź sobie Waszmość, zaledwie zmrużyłem oczy, tak około godziny pół do dwunastej, aż tu nagle jakiś dziwny rumot rozległ się po pokoju. Drzwi rozwarły się z trzaskiem, a ciężkim chwiejącym krokiem zbliżył się ktoś do łóżka mojego. Ohoć to człowiek mospanie nie da się nastraszyć lada pęcherzem, toć przecież czułem aż przez sen, jak zimny dreszcz przenikał mię od pięty do czupryny, jak włosy zwolna kolcami stawały mi na głowie, a krew lodem ścięła mi się w żyłach. Chciałem ocknąć się ze snu, lecz nadaremnie! Ani ruszyć się z miejsca! Wtem – nad mojemi uszyma – ozwał się jakiś głuchy, grobowy głos:
– Dyziu, poznajesz mię?
– Spojrzałem przed siebie i truchlejąc – spostrzegłem we śnie znaną mi dobrze postać nieboszczyka stryjaszka Bonawentury. Lecz w jakże okropnym stanie! Przebóg! na samo wspomnienie zimny dreszcz mię przechodzi. Mospanie, gdybym miał wymowę księdza Marka, nie zdołałbym opisać owej okropnej boleści i smutku, które w całym jego malowały się aspekcie. Z piersi i czoła sączyła mu krew strumieniami, jak w chwili zgonu; z ust wyrywały się raz poraz ciężkie westchnienia.
– Dyziu! – zawołał znowu tymsamym głosem przerażającym – ja cierpię, a cierpię wiele przez ciebie…