Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pisma Juliusza Słowackiego. Tom 4 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pisma Juliusza Słowackiego. Tom 4 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 853 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

FE­NI­XA­NA.

Co jest, Se­li­no?

Ach! gdy­bym ja to sama zga­dła!

Gdy­by mi to od zwier­cia­dła

Po­wie­dzia­no!…. ach! dziew­czy­no,

Wnet bym sama bo­leść wła­sną

Na­kar­mi­ła do prze­sy­tu

I wi­dzia­ła w ser­cu ja­sno.

Ale te­raz, w mgle przed­świ­tu,

Czu­ję tyl­ko, że mnie kru­szy

Ja­kiś smu­tek i tę­sk­no­ta;

I że to jest męka du­szy,

Męka du­szy i zgry­zo­ta,

Gdy w uczu­ciach się tych mio­ta,

Któ­rych czu­ciem czuć nie może.ROZA.

Gdy taki za­chód zo­ba­czy

Na mo­rza ogni­stem ło­nie,

Ten cały ogród w roz­pa­czy

I me­lan­cho­liach uto­nie,

I za­wo­ła, idąc w cień:

Ach! jak krót­ki był ten dzień!

FE­NI­XA­NA.

Ani się tem roz­we­se­lę,

Ani tem żą­dań uko­rzę,

Że moje smut­ki po­dzie­lę

Po­mię­dzy zie­mię i mo­rze,

Że pój­dę z my­śla­mi w tan

I sprzę­gnę te oba świa­ty,

Z pia­na­mi rów­na­jąc kwia­ty,

Kwia­ty rów­na­jąc do pian.

Bo ogród, kie­dy za­zdro­sny

Spoj­rzy na fale sza­lo­ne,

Chciał­by tak pły­nąć jak one:

I za­raz ze­fir mi­ło­sny

Dwa razy mi­ło­śniej dy­sze;

I sza­le­niej roz­ko­cha­ny,

Z ga­łę­zi, któ­re ko­ły­sze,

Czy­ni kwia­tów oce­any.

A mo­rze, gdy się za­smu­ci,

Spoj­rzaw­szy na te ogro­dy,

Wnet uci­sza szkla­ne wody;

Z fal wy­so­kich pia­nę zrzu­ci

I dru­gim pra­wom pod­da­ne,

Rów­ne zdo­by­wa uro­ki,

Z szma­rag­dów ma­jąc za­to­ki,

Z błę­ki­tów pier­si ula­ne.

I tak, tu kwia­to­wy łan

I ogród pe­łen szkar­ła­tów

Wy­da­je się mo­rzem kwia­tów

Tam mo­rze – ogro­dem pian.

Ach! cóż to za smu­tek głę­bo­ki,

Ten smu­tek, co w ser­cu ma łoże?

Że nie dba na kwia­tów uro­ki,

Na nie­bo, na zie­mię i mo­rze.KRÓL.

Je­śli, moja Fe­ni­xa­no,

Na pięk­ność i smu­tek cho­ra,

Chcesz być zdrow­szą dziś niż wczo­ra,

I zdrow­szą niż by­łaś rano:

Oto jest por­tret In­fan­ta

Mau­ry­ta­nów, Ta­ru­dan­ta,

Któ­ry cię ule­czy pew­nie

Na dłu­go… Cóż to, tak bla­da?…

In­fant u nóg two­ich skła­da

Ko­ro­nę, jako kró­lew­nie,

A ten por­tret, choć nie gada

Za nie­go, u nas za­go­ści.

Każ­da nie­ma am­ba­sa­da

Am­ba­sa­dą jest mi­ło­ści.

Za In­fan­tem naj­go­rę­cej

Wsta­wiam się… bo­wiem mieć będę

Zię­cia i dzie­sięć ty­się­cy

Przy­pro­wa­dzo­nych łucz­ni­ków,

Z któ­ry­mi Ceu­tę zdo­bę­dę.

Płoń się, cór­ko… tych pło­my­ków

Mi­ło­snych to­bie po­zwo­lę…

Owszem… ser­ce puść na wolę,

Niech ko­cha przy­szłe­go Pana.MU­LEJ.

Gdzie zo­rza ozła­ca

Tak wy­so­kie pań­skie pro­gi,

Gdzie czło­wie­ka cze­ka z dro­gi

Taka zo­rza, cór­ka słoń­ca,

Któż czo­ła nie roz­po­go­dzi?

Nie uczy­ni z sie­bie goń­ca,

Za któ­rym po­myśl­ność nie cho­dzi?

Po­zwól mi twej ręki, pani.

Nie­chaj dar taki otrzy­mam,

Jak naj­wier­niej­si pod­da­ni,

Peł­ni ser­ca i przy­mio­tów:

Bo dla usług twych mie­cza się imam

I dla usług twych zgi­nąć jam go­tów.

FE­NI­XA­NA na stro­nie.

Cóż mu po­wiem? o chwi­lo bo­le­ści!

Cóż mu po­wiem? ach, umrę z roz­pa­czy!

Gło­śno.

O Mu­le­ju, czy do­bre są wie­ści?MU­LEJ.

Trud­no mó­wić… mil­czeć trud­niej mi jesz­cze.

Ja­koś mi, pa­nie, po­le­cił,

Wziąw­szy tyl­ko dwie ga­le­ry,

Wy­pły­ną­łem z tego por­tu

Zwie­dzić brze­gi bar­ba­ryj­skie.

A ja­koś chciał, bym pod­stą­pił,

Aż pod to mia­sto prze­sław­ne,

Przed wie­ka­mi zbu­do­wa­no

U Her­ku­le­so­wych słu­pów,

Ceu­tą u lu­dzi na­zwa­ne.

Któ­re sło­wo u He­bre­ów

I u Ara­bów zna­czy­ło:

Pięk­ność… Ja­koż mia­sto owo

I dzi­siaj w pięk­ność roz­kwi­ta;

A na hań­bo na­szej wie­rze

I na wstyd Ma­ho­me­ta­nom.

Na mu­rach dziś por­tu­gal­skie

Sztan­da­ry nosi i krzy­że,

I prze­ciw­ko flo­tom na­szym

Ob­ró­co­ne trzy­ma spi­że

I wiecz­ny opór sta­no­wi

I wiecz­ną ska­łę za­kła­da

Twych zwy­cięstw wiel­kie­mu Ni­lo­wi;

A z Hisz­pa­nią aż przez mo­rze gada…

Pod to mia­sto pod­pły­ną­łem.

Abym oba­czył rynsz­tu­nek

I wier­ny ci zdał ra­chu­nek:

Ile wież z krzy­żo­wem czo­łem

Gro­zi ci mar­ny­mi trwo­gi,

Ile w nim stoi za­ło­gi;…

Abym wy­pa­trzył, ja­ki­mi

Si­ła­mi weź­miesz je, pa­nie,

Czy od mo­rza, czy od zie­mi,

Czy przez głód, czy sztur­mo­wa­nie…

I wiem, że nie­bo ci cho­wa

To zwy­cię­stwo i tę chwa­łę;

Abyś to mia­sto wspa­nia­łe

Przy­wró­cił do swej ko­ro­ny…

Ale dzi­siaj trwo­ga nowa,

Inna tro­ska, z in­nej stro­ny,

Cze­ka cię, pa­nie: i siły

Na Ceu­tę przy­go­to­wa­ne

Będą Tan­giem bro­ni­ły…

A to wiem… bo fale szkla­ne

Dep­cąc jed­ne­go po­ran­ku,

O tej go­dzi­nie, gdy zo­rza

Wy­zie­ra nad sza­fir mo­rza,

A na chmur ogni­stych wian­ku

Słoń­ce swe roz­wie­sza wło­sy

Po ró­żach i po ja­śmi­nach,

Śnieg i ogień uda­jąc i kło­sy,

Sy­pią­ce się na fale… w bursz­ty­nach

Owej zo­rzy, go­ściń­cem od­mę­tów

Szła gir­lan­da sza­ra­wa okrę­tów,

Niby sta­do tak ni­kłe, że z razu

Oczy moje po­wie­dzieć nie śmia­ły,

Czy okrę­ty to były, czy ska­ły…

Bo jak na płót­nach ob­ra­zu

Ma­larz, udaw­ca na­tu­ry,

Jed­ną kre­ską czy­ni góry,

Albo mia­sta, wiel­kie gro­dy:

Tak i na błę­ki­tach wody,

Gdy cień się ze świa­tłem po­mię­sza,

Nie­bio­sa do wód się na­chy­lą,

Myśl róż­ne stra­szy­dła wskrze­sza

I błą­ka i oczy się mylą…

Otóż z razu, myśl cie­ka­wa

Oba­czy­ła tyl­ko tłum

I parę i mgłę i szum,

Tak bli­sko przy na­wie nawa

I tak z da­le­ka pły­nę­ły…

Po­tem… gdy nie­bios do­tknę­ły,

Naj­wyż­szy­mi ża­glów pió­ry,

Po­my­śle­li­śmy, że chmu­ry,

Chmu­ry wiel­kie, czar­ne, chy­że,

Co po nie­bie lo­tem go­nią

I desz­cze po­czną w sza­fi­rze,

A tu krysz­ta­ły uro­nią.

I tak dłu­go­śmy mnie­ma­li;

Bo zda­wa­ła się tak wiel­ka

Gro­ma­da lu­dzi… że z fali

Mórz nie zo­sta­nie kro­pel­ka,

Kie­dy ją w heł­my roz­bio­rą…

Po­tem stat­ki z pia­ny ru­nem,

Jak po­two­ra za po­two­rą,

Kie­dy idą za Nep­tu­nem

I z pod skał cią­gle wy­cho­dzą

Nowe i nowe stra­szy­dła…

Na­gle!… gdy pod­nio­sły skrzy­dła,

Całe w sło­necz­nych opa­lach

I otrzą­sły je na fa­lach,

My­śle­li­śmy, że fale je – ro­dzą…

Wtem bli­żej… uj­rza­ły wzro­ki

Wy­raź­niej, już nie ob­ło­ki,

Już nie skrzy­dła, nie try­to­ny,

Ale ja­kieś Ba­bi­lo­ny,

Idą­ce po zło­tej zie­mi

Z cho­rą­gwia­mi ogni­sty­mi…

Wten­czas spo­strze­gły i że­bra

Okrę­tów, tłu­ką­ce je wały,

Pod nimi, jak góry ze sre­bra,

Pod nimi z krysz­ta­łu – jak ska­ły.

Wten­czas po­znaw­szy, że flo­ta

Tak wiel­ka i tak prze­moż­na,

Ka­za­ła ry­cer­ska cno­ta,

W nie­bez­pie­czeń­stwach ostroż­na, (Bo i to w ry­ce­rzu waży,

Gdy się do­brze ma na stra­ży),

Ka­za­ła mi, mó­wię, pa­nie,

Jako świa­dom­sze­mu mo­rza,

Skryć się w ta­jem­ne przy­sta­nie,

Mię­dzy dwa skal­ne wy­dro­ża,

Gdziem bez­piecz­nie mógł stać z ga­le­ra­mi.

Otóż ta flo­ta przed nami

Prze­pły­nę­ła… nie spo­strze­gła.

A ja chcąc wie­dzieć, gdzie bie­gła?

Komu nio­sła miecz za­gła­dy?

Wy­pły­ną­łem za nią w śla­dy

I tu… Bogu memu chwa­ła…

Spo­tka­łem je­den z Ar­ma­dy

Okręt,

Wia­do­mo, że cała

Plo­ta, na mo­rzu od­kry­ta,

Była sro­gą bu­rzą bita…

Otóż jed­na smęt­na nawa,

Co więk­szej do­zna­ła szko­dy,

Po­trza­ska­na i dziu­ra­wa.

Chwie­ją­ca się, peł­na wody,

Nie mo­gą­ca jej wy­zio­nąć.

Za każ­dym no­wym bał­wa­nem

Już, już… już zda­ją­ca, się to­nąć,

Sta­ła na mo­rzu… O! pa­nie,

Choć ja je­stem Mau­ry­ta­nem.

Są­dzę, że po­li­to­wa­nie

W ta­kiem nie­szczę­ściu i sta­nie

Od Mau­ry­tan… się na­le­ży…

Przy­bie­głem, jak so­kół bie­ży,

I sta­ną­łem jej przy boku…

A ci roz­bi­ci… ach! jaka

Chęć ży­cia w lu­dziach!… gdy na­gle

Uj­rze­li mię jako pta­ka,

Ze skrzy­dła­mi, ze skrą w oku,

Mimo bo­jaźń, sznu­ry, ża­gle,

Prze­mie­nia­li na dra­bi­ny

I szli w klat­kę jak pta­szy­ny

I sami łań­cu­chy bra­li…

A dru­dzy im urą­ga­li,

Wi­dząc schro­nio­nych bez­piecz­nie

I dra­bi­ny tnąc to­po­rem,

Krzy­cze­li: że umrzeć z ho­no­rem

I wol­nym – jest to żyć wiecz­nie..

I w mo­rze rzu­ca­li cia­ła –

Por­tu­gal­ska próż­na chwa­ła!!!

Od jed­ne­go wiec z tych wzię­tych

Wiem, że owe pa­wi­lo­ny

Wy­pły­nę­ły aż z Li­zbo­ny,

I po fa­lach idą wzdę­tych

Tu na Tan­gier; klnąc się Bo­giem

I ry­cer­stwem, że Dej sta­ry

Tu, nad wie­życ swo­ich ro­giem,

Uj­rzy te same sztan­da­ry,

Co są w Ceu­cie;… los ba­ta­lii

To po­ka­że, że się mylą!…

Po­dług nich, król Por­tu­ga­lii,

Przed któ­rym świa­ty się chy­lą,

Któ­re­go zwy­cię­ska sła­wa

Sztan­da­ry swo­je za­ty­ka,

Aż tam, gdzie zie­mi nie sta­wa,

Gdzie rzym­ski orzeł lot tra­ci,

Wy­siał obu swo­ich bra­ci,

Fer­nan­de­sa i Hen­ry­ka,

Aby tu ich wiek cie­ka­wy

Uj­rzał obu w słoń­cach sła­wy;

I za wiel­kie na­sze klę­ski

Przy­kla­snął, jako wiek klasz­cze.

Fer­nand, to mistrz Awi­ceń­ski,

Hen­ryk, to mistrz Chry­stu­so­wy;

Oba no­szą bia­łe płasz­cze,

Rzą­dzą wiel­kie dwa za­ko­ny:

Je­den krzyż ma pur­pu­ro­wy,

Dru­gi wiel­ki krzyż zie­lo­ny;

Oba wio­dą róż­nej bro­ni

Do czter­na­stu aż ty­się­cy;

A nie­płat­nych jesz­cze wię­cej,

Co idą jak na po­pi­sy:

A do ty­sią­ca aż koni

Po­prze­bie­ra­nych w ty­gry­sy,

Na jed­no­roż­ce prze­ku­tych…

Taka fan­ta­zya jest u tych

Hisz­pa­nów!!!

Te więc sze­re­gi

Dep­cą może na­sze brze­gi,

Albo już u lądu sto­ją.

Spiesz­my, o! pa­nie, z obro­ną.

Weź miecz i okryj się zbro­ją.

Weź tę cho­rą­giew zie­lo­ną,

Po­dob­ną do gro­mów ob­ło­ka,

Cho­rą­giew na­sze­go Pro­ro­ka.

Niech ze mną straż idzie przed­nia

I niech się spraw­dzi nad nimi

Mo­ra­bi­tów prze­po­wied­nia:

Że tu, w tych pia­skach, w tej zie­mi,

Co nas nosi na swem ło­nie,

Jest grób por­tu­gal­skiej ko­ro­nie.

I niech wi­dzą na­sze oczy,

Jak ta ćma czar­ne­go so­ko­la

Prze­far­bu­je na­sze zio­ła

I mo­rze krwią na czer­wień prze­bro­czy.KRÓL.

Mu­le­ju, dość! nie mów da­lej,

Bo mi żyły krwią wy­bry­zną,

Bo dla ser­ca, co się pali,

Każ­de sło­wo jest tru­ci­zną.

Po­my­ślę, aby te fran­ty,

Ci dum­ni, zo­sta­li w Afry­ce.

Po­my­ślę, by tu ciem­ni­ce

I grób zna­leź­li in­fan­ty.

Mu­le­ju, weź nie­co kon­nych,

Ru­szaj za­raz na mórz brze­gi

I broń, aby te sze­re­gi

Brze­gów na­szych nie­obron­nych

Nie wzię­ły bez krwi. Krew ci po­wie,

Jak uczy­nić w tym ra­zie na­le­ży;

I uczy­nisz, jak czy­ni­li oj­co­wie.

Ja tym­cza­sem zgro­ma­dzę ry­ce­rzy

A po­śpie­chu i sił nie po­ską­pię,

I po to­bie krok w krok tam na­stą­pię.

I po­ka­żę, ie dzień je­den za­koń­czy

Krwa­we na­sze wie­ko­we tur­nie­je;

Że mi Ceu­tę do ko­ro­ny przy­łą­czy,

A tu, Tan­gier krwią hisz­pań­ską ob­le­je.

Wy­cho­dzi.MU­LEJ.

O! Fe­ni­xa­no! bli­ski czy da­le­ki,

Tak skarg już moje na­uczy­łem war­gi,

Że za­wsze one go­to­we do skar­gi,

I śmierć je chy­ba za­głu­szy na wie­ki.

A choć nie umiesz za­zdro­ści oce­nić,

Choć mię ob­wi­niasz, że uchy­biam to­bie,

Na­próż­no chciał­bym wy­ra­zy od­mie­nić,

Bo za­zdrość o słów nie my­śli ozdo­bie.

Cóż to za por­tret? o! dziew­czy­no sro­ga!

Cóż to za por­tret ręka two­ja pie­ści?

Któż to jest? po­wiedz, kto to jest, na Boga!….

Ach nie po­wia­daj! do­syć już bo­le­ści…

Dość, że go two­ja bia­ła ręka trzy­ma,

Że nim jak różą ze­rwa­ną ko­ły­sze,

Ach, do­syć dla mnie, że wi­dzę oczy­ma,

Nie­chaj przy­najm­niej z two­ich ust nie sły­szę.MU­LEJ.

Więc ci z ręku ją wy­rwę, okrut­na,

To, co ser­ce mi z pier­si wy­dzie­ra.

Wy­cho­dzi.

Zmia­na I.

Brzeg mor­ski, sły­chać wrzask i zgiełk wy­lą­do­wa­nia. Wcho­dzą na sce­nę DON FER­NAND i DON HEN­RYK, In­fan­ci por­tu­gal­scy. – DON­ŻU­AN CO­UTI­NIO i ŻOŁ­NIE­RZE.

DON FER­NAND , ska­cząc na ląd.

Pierw­szy, o! pięk­na Afry­ko, wy­sko­czę

Na two­je brze­gi i na­dep­cę nogą.

A ty czuj, jak cię moją sto­pą tło­czę,

A ty czuj pana i pod­daj się z trwo­gą.BRY­TASZ.

Chwa­ła Bogu! że prze­cie sto­ję o swej sile

Na brze­gu, kędy moje wi­dzę i apry­le;

A już nie te prze­klę­te bał­wa­ny i szku­ty,

Ka­ka­to­sy, ma­estry, gdzie czło­wiek ma buty,

Ale cho­dzić nie może; gdzie od kul ucie­ka,

To wpa­da w mo­rze, kędy pan lu­do­żer cze­ka.

Jak to mó­wią u lu­dzi, spadł z ryn­ny pod wodo.

Dość mo­rza – lu­bię lep­szą na zie­mi wy­go­dę.

Ca­łu­je zie­mię.

Ko­cha­na zie­mio moja, noś mię, ja człek lądu,

Rad­bym osta­tecz­ne­go do­cze­kać się sądu

Na zie­mi, nie na mo­rzu.

DON HEN­RYK do Fer­nan­da .

Co ty nań uwa­żasz?DON HEN­RYK.

Duch mój peł­ny prze­stra­chu. Prze­ciw­ne nam losy:

Z Li­zbo­ny wy­jeż­dża­jąc, gdy sze­re­gi dziel­ne

Wsia­da­ły, to ja stra­chy wi­dzia­łem śmier­tel­ne.

Za­le­d­wo bar­ba­ryj­skich do­tknę­li­śmy lą­dów,

Słoń­ce, jak gdy­by na dzień osta­tecz­nych są­dów,

W chmu­ry krwa­we za­bie­gło i w nie­bio­sa wklę­sło.

A mo­rze ciem­ne, czar­ne, okrę­ta­mi trzę­sło.

I te­raz, gdy nań spoj­rzę, to ko­lor ma taki

Jak krew. Patrz na nie­bio­sa, ze­wsząd czar­ne pta­ki.

Patrz nad mo­rzem… jak­by z mgły po­sęp­ne oso­by.

Patrz na zie­mię… zda­je się, że wszę­dy są gro­by,

W któ­re za każ­dym kro­kiem czło­wiek błęd­ny wpa­da.DON FER­NAND.

Moja mi­łość in­a­czej to wszyst­ko wy­kła­da:

Że nam bu­rza unio­sła je­den okręt zbi­ty?

To zwy­czaj­ny przy­pa­dek. Że nie­bios błę­ki­ty

Za­ćmi­ły się i ko­lor wzię­ły szcze­ro­zło­ty?

Po­waż­ny? to nie groź­ba, ale cześć dla flo­ty.

Ze po­two­ry za nami wy­zie­ra­ły z mo­rza?

Ze czar­ną chmu­rą pta­ków mi­go­ta­ła zo­rza?

To nie prze­ciw nam wróż­ba, lecz strach na Ara­by;

Wszak­że tych pta­ków na­sze nie nio­sły ko­ra­by?

Nie cią­gnę­ły za sobą? ale tu zna­cho­dzą?

Więc tej arab­skiej zie­mi owe wróż­by szko­dzą,

Je­że­li są wróż­ba­mi. Maur niech pa­trzy na nie.

Ale my, mój Hen­ry­ku, oba chrze­ścia­nie,

My, co­śmy nie dla mar­nej tu przy­szli po­tę­gi,

Nie po to, aby nami za­czer­nio­ne księ­gi

Po wie­lu wie­kach o nas do lu­dzi ga­da­ły;

My, co­śmy tu dla Boga i dla jego chwa­ły,

Aby­śmy ko­ściół jego sza­bla­mi pod­par­li;

Z tą wie­dzą, że za­rów­no oba­by­śmy zmar­li,

Choć­by­śmy tyl­ko szczę­ścia szu­ka­li jak dru­dzy;

Cze­goż się boim Boga? wier­ni jego słu­dzy!

Cze­muż my się na wróż­bach opar­li nie na nim?

My, co­śmy przy­szli z na­szej krwi ofia­ro­wa­niem.

Wcho­dzi DON­ŻU­AN.

Ale cóż to od pola?DON HEN­RYK.

Ja, twój brat, przy to­bie sta­nę,

Pier­si tak­że mam nie­złom­ne,

O strasz­nych wróż­bach za­po­mnę

I po­ka­żę, że śmierć mię nie trwo­ży.

Wy­cho­dzą i sły­chać od­głos wal­ki.

BRY­TASZ sam .

A ja tam, gdzie śmierć się sro­ży

Nie pój­dę… w każ­dym ha­zar­dzie

Ja sto­ję na arier­gar­dzie

I wul­kan ze mnie wy­bu­cha.

Pa­trząc na wal­kę.

Ach jaka tam za­wie­ru­cha!

Jaki blask, jaki bój sro­gi!

Niech się biją – a ja w nogi!

Ucie­ka.

Wcho­dzą DON HEN­RYK i DON­ŻU­AN.

DON HEN­RYK .

Ła­two brać zwy­cię­skie lau­ry.

Ucie­ka­ją zbi­te Mau­ry.DON FER­NAND.

Tu, na tej ogrom­nej pusz­czy,

Co zda­je się gro­bem lu­dzi,

Gdzie krew z ciał po­bi­tych plusz­czy,

Koń leży i pan się nie bu­dzi,

Sam zo­sta­łeś, Mau­rze mło­dy,

Nad po­bi­ty­mi na­ro­dy.

I two­je gdzieś orle źrze­bie

Przez pola po­bie­gło krwa­we,

To­cząc pia­nę i ku­rza­wę,

Pod sobą kurz, a pia­nę z sie­bie…

I od­da­ło cię bez bro­ni

Łu­pem tej ry­cer­skiej dło­ni.

Ho­ry­zont, jak okiem ob­ję­ty,

Po­do­bien do jed­nej trum­ny.

A ja two­jem wzię­ciem dum­ny,

Wię­cej dum­ny, żeś ty wzię­ty,

Niż, że te pola ob­la­ne

Są krwią, aż tam gdzieś w błę­kit giną,

Tak, że oczy smęt­ne tą ru­iną

I czer­wie­nią tą jak obłą­ka­ne

Od­wra­ca­ją się, nie wie­dząc, gdzie na­trzeć

Ostrzem wzro­ku znu­żo­nych pro­mie­ni;

Aby cią­gle na nie­szczę­ścia nie pa­trzeć,

Aby cią­gle nie wi­dzia­ły czer­wie­ni.

Ja, gdym cię sil­nem ra­mie­niem

Wziął, męż­ne­go tak wo­ja­ka,

Wy­bra­łem so­bie ru­ma­ka

Z próż­nem sio­dłem i strze­mie­niem,

Któ­re­go oj­ciec był bu­rzą,

A mat­ka była pło­mie­niem;

Bo pło­mie­nie i wia­try mu słu­żą,

Rów­ne jemu ro­biąc ro­do­wo­dy.

A ja jesz­cze po­wiem, że był z wody,

Taką szerść miał i rzad­kie tak pie­gi;

I tę wodę prze­mie­nię na śnie­gi

I znów po­wiem, że wody był sy­nem.

A co do pręd­ko­ści – del­fi­nem,

A co do krwa­wo­ści – był smo­kiem.

Co do lotu – był, mó­wie, ob­ło­kiem,

Co do noz­drza – był szcze­rym ru­bi­nem,

A był or­łem, gdy pu­ścił się lo­tem,

A gdy pier­sią ude­rzył – był grzmo­tem;

A pod dum­nym – szedł z dumą szla­chec­ką,

A pod star­cem – jak sta­rzec po­waż­nie.

A pod ci­chym – spo­koj­nie jak dziec­ko,

A pod sil­nym – jak ry­cerz od­waż­nie:

I na jego kark i sio­dło jego

Sia­dłem z tobą, jak z bro­ni ko­le­gą;

A on zda się, jak łódź, co się śli­zga.

Pruł się pier­sią przez krwa­we bał­wa­ny

I gniótł pole, co krwią na­szą bry­zga.

Ale czy to jego wnętrz­ne rany?

Czy ta myśl? zwy­cię­żo­nych tak bli­ska,

Ze kark jego zwy­cięz­ca uci­ska,

Czy nad tobą może zli­to­wa­ny?

Gdy po­my­ślał, że obu nas wie­dzie,

Obu wło­żył na kark swój nie­chęt­ny:

"A ten Hisz­pan taki we­sół gdzieś je­dzie!

A ten Arab je­dzie taki smęt­ny!"

Ach i może ta myśl nie po­zby­ta;

Że oj­czy­znę zdra­dza, mnie uno­sząc,

Padł, oczy­ma li­to­ści nas pro­sząc

I za­ła­mał się na czte­ry ko­py­ta

I dech od­dał.

I po­wiedz mi te­raz.

Cze­muś taki smut­ny, przy­ja­cie­lu?

Gdy się zwra­cam – a ob­ra­cam się nie­raz –

Choć mi ta­isz twą bo­leść, Ara­bie,

Wi­dzę ja­sno, żeś peł­ny trosk wie­lu.

I po­dob­nyś jest że­la­znej szta­bie

I tej sta­li, co zgię­ta od­sko­czy…

Lecz ból, wul­kan, przez usta i oczy

Cią­gle z cie­bie jak ogień wy­bu­cha:

Nie­po­dob­na! by ta­kie­go du­cha

Mar­na bo­leść pod­da­ła swej woli?

Abyś cier­piał tak na tej nie­wo­li,

Ty, co wol­ność przeda­łeś tak dro­go.

Inna ja­kaś być musi przy­czy­na?

Je­śli tro­ski po­dzie­lić się mogą.

Je­śli są­dzisz, żem na to za­słu­żył,

Mów, o! Mau­rze, dla trosk to je­dy­na

Pra­wie ulga… a jam ser­ca nie zu­żył

I oba­czę, wi­dząc ranę two­ją,

Czy ta rana jest z tych, co się goją.MU­LEJ.

Wi­dać, żeś rów­nie szla­chet­ny

Jak od­waż­ny, mój Hisz­pa­nie.

Rów­nie mie­czem jak ję­zy­kiem

Umiesz czy­nić zwy­cię­żo­nych.

Mie­cza twe­go nie­wol­ni­kiem

Było cia­ło, co nie boli…

Te­raz wzią­łeś do nie­wo­li

Mego du­cha. Do­sko­na­ły

Je­steś ry­cerz! Na dwie bro­nie;

Moc masz i w ręku… i w ło­nie…

Two­im jeń­cem je­stem cały.

A po­nie­waż ty wzru­szo­ny

Li­to­ścią py­tasz, Hisz­pa­nie,

Cze­mu ogień i żal sło­ny

Sy­pią mi z oczu per­ła­mi?

Uczy­nię to­bie wy­zna­nie

I ser­cu ulżę usta­mi.

Nie dla tego, że mnie boli

Ser­ce i skar­żyć się pra­gnie…

Bo nie­szczę­ście do skarg mię nie na­gnie.

Ale, że to z two­jej woli,

Aże­bym ci się po­skar­żył…

Wiedz, że je­stem uro­dzo­ny

Sy­now­cem kró­la Fez­kie­go,

A zo­wią mnie Mu­lej Chek­ke.

Kró­lew­ska krew pły­nie we mnie

I ser­ce mi wiel­kie grze­je,

Bo­wiem ród mój uświet­ni­li

Róż­ni ba­sze, be­ler­be­je.

A ro­dzi­łem się w tym roku,

Gdy­ście wy Gel­wy tra­ci­li,

I ze smut­ne­go wy­ro­ku

Mat­ce kosz­to­wa­łem ży­cie,

Smęt­ne for­tu­ny igrzy­sko!

Gel­wań­skie, krwi peł­ne pole

Było mi pierw­szą ko­ły­ską.

A od­tąd… cią­głe nie­do­le,

Nie­szczę­ścia mnie cią­gle go­nią

I po­ko­ju cią­gle bro­nią.

Al­bo­wiem, kie­dym do Fezu

Przy­był, dziec­ko, z moim stry­jem,

Przy­je­cha­ła tam dzie­wi­ca

I w bli­skim domu, przez ścia­nę,

Sta­nę­ła, i od­tąd ser­ce

Zo­sta­ło w niej roz­ko­cha­ne

I do śmier­ci tak zo­sta­nie.

Ach! bo ta mi­łość, Hisz­pa­nie!

W za­wiąz­kach swo­ich tak drob­na,

Za­czę­ta w dzie­ciach tak tkli­wie,

Taka, zda się, nie­po­dob­na, (Gdy so­bie ser­ce tłó­ma­czy)

Ani się skoń­czyć szczę­śli­wie,

Ani się skoń­czyć in­a­czej,

Ani się mo­gą­ca dźwi­gnąć,

Ani ze­rwać, ni osty­gnąć…

Z tą mi­ło­ścią wy­cho­wa­ni

Ro­śli­śmy, pa­nie, obo­je.

I dziś za­rów­no nas rani

Ta mi­łość w serc na­szych, dwo­je.

Ci­ska­jąc razy nie­myl­ne

Na ser­ce sła­be i sil­ne…

Ach… z mo­jem tak uczy­ni­ła,

Jako woda z mar­mu­ra­mi,

W któ­re cią­gle bije łza­mi,

I tak bę­dzie cią­gle biła,

Cią­gle biła, aż je stra­wi

I w mar­mu­rze ślad zo­sta­wi;

Tak łzy me nowe i nowe

Na ser­ce pięk­nej spa­da­ły,

Aż ser­ce twar­de, ze ska­ły,

Ser­ce jej dy­amen­to­we,

Na któ­re sto razy spa­dły,

Prze­gry­zły na wskroś i zja­dły…

Ach, i nie moje to cno­ty,

Że te­raz serc na­szych dwo­je

Są, ja­ko­by dwa po­wo­je,

Wza­jem­ny­mi wite splo­ty.

W tym sta­nie prze­ży­łem lata,

Za­po­mniaw­szy pra­wie świa­ta.

Roz­pły­wa­jąc się w jej wdzię­kach,

W pierw­szej mi­ło­ści ju­trzen­kach,

Pi­jąc pierw­sze ta­jem­ni­cze

Tro­ski i pierw­sze sło­dy­cze…

Gdy oto, w nie­szczę­snej chwi­li,

Roz­sta­łem się z nią na czas krót­ki;

I stąd idą moje smut­ki,

Stąd pły­nie mój żal ogrom­ny,

Bo ją z dru­gim za­rę­czy­li,

Kie­dym ja był nie­przy­tom­ny.

Te­raz po­wiedz, czym sza­le­niec,

Że klnę for­tu­nie bo­gi­ni?

Tam­ten jest wol­ny… jam je­niec!

Jam jest da­le­ko… on przy niej!DON FER­NAND.

Szla­chet­ny Mau­ry­tań­czy­ku,

Do­brze mi smut­ki wy­kła­dasz.

Je­śli tak ko­chasz… jak ga­dasz?

Tak cier­pisz?… jak w ser­ca krzy­ku

Sły­chać, gdy bo­leść ma­lu­jesz,

Je­śli tak z ognia usy­chasz?

Ach! i tak tę­sk­nisz? jak wzdy­chasz,

Ach! i tak wzdy­chasz? jak czu­jesz,

Wi­dzę, że wier­nie mi­łu­jesz.

Więc ho­no­ro­wi nie skła­mię,

Wo­dzu mau­ry­tań­skich ga­ler,

Idź i po­wiedz swo­jej da­mie,

Że por­tu­gal­ski ka­wa­ler

Przy­słał cię za nie­wol­ni­ka,

A ją ci daje za pana.

A je­śli ob­li­go­wa­na, (Bo to dzie­wic ser­ce łech­ce)

Skar­by swo­je po­od­my­ka

I pła­cić za cie­bie mi ze­chce?

Ten okup weź. Mau­rze mło­dy,

Bo bę­dzie wiel­ki jak są­dzę,

Zmień na mi­ło­ści pie­nią­dze

I miej z nie­go wie­czy­ste do­cho­dy.

A te­raz jedź mi szczę­śli­wie,

Oto koń twój wła­sny wra­ca.

Ja wiem, że kto ko­cha tkli­wie,

Temu czas pły­nie le­ni­wie;

Więc ci cza­su, Ara­bie, ukra­ca

Moja mi­łość, a ty się nie zmu­szaj,

Sia­daj na koń, ry­ce­rzu, i ru­szaj.

MU­LEJ.

Słów mi te­raz nie sta­je w po­trze­bie,

Ale wdzięcz­ność ma inne ozna­ki;

Wiem, ze daru przy­ję­ciem po­chle­bię.

Lecz mi po­wiedz, pro­szę, ktoś ty taki?

DON FER­NAND.

Por­tu­gal­czyk i szlach­cic… nic wię­cej.

MU­LEJ.

Po­ka­za­łeś to czy­nem i sło­wy.

Bądź co bądź, w grunt nie sia­łeś ja­ło­wy.

Twój nie­wol­nik…

BON FER­NAND

Ujeż­dżaj co prę­dzej,

Koń twój cze­ka.

MU­LEJ.

Więc otwie­rasz mi szran­ki?

Więc chcesz, aby ser­ce w nie­wol­ni­ku

Ude­rzy­ło znów przy ser­cu ko­chan­ki?

Sia­da na koń za sce­ną.

DON FER­NAND.

Tak, za­praw­dę, szla­chet­nym być trze­ba.

MU­LEJ, z poza sce­ny, z ko­nia.

Hej! szla­chet­ny mój Por­tu­gal­czy­ku!

DON FER­NAND.

Co mi po­wiesz?

MU­LEJ.

Gdy po­zwo­lą mi nie­ba,

To ci kie­dyś za dar taki od­pła­cę.

DON FER­NAND.

Bądź szczę­śli­wy!

MU­LEJ.

Te­raz ja się bo­ga­cę…

Ale dar twój, pa­nie, nie padł w wodę

I na koń­cu, na zie­mi od­bie­rze

Swo­je żni­wo i swo­ję na­gro­dę.

Mój Hisz­pa­nie, niech Al­lach cię strze­że.

Od­jeż­dża.DON HEN­RYK.

Bra­cie, Fe­za­nie idą i Mu­rzy­ni,

Bu­dząc te echa; Ta­ru­dant z woj­ska­mi

Kró­lo­wi Fezu przy­był dla od­sie­czy.

A król pod­par­ty z Mau­ry­tań­czy­ka­mi

Zro­bił wy­ciecz­kę, bije nam na czo­ło,

Kie­dy Ta­ru­dant nam od­wro­tu prze­czy.

Ze­wsząd strasz­li­we nie­przy­ja­ciół koło

W swo­je że­la­zne ob­ję­ło nas wień­ce.

Ob­le­ga­ją­cy my i ob­lę­żeń­ce,

Z tej ciem­nej chmu­ry, co się na nas to­czy

Bły­ska­wi­ca­mi bici w same oczy,

Zmie­sza­ni… Cóż nam, Fer­nan­dzie, zo­sta­ło?

Po­wiedz, co czy­nić?BRY­TASZ.

Otóż i śmierć! otóż i sztu­ka!

Pięk­nie ten ry­cerz swo­jem ha­słem puka

W bra­my nie­bie­skie, klu­cze prze­naj­święt­sze

Pew­nie otwo­rzą mu te wiel­kie gma­chy,

Gdzie świę­ty miesz­ka aż na siód­mem pię­trze.

Co do mnie, czu­ję nie­śmier­tel­ne stra­chy,

Któ­re mi ser­cem jak dy­abły sza­mo­cą,

Roz­my­ślam na co my tu­taj i, poco?

A z roz­my­śla­nia to wy­ni­ka mego,

Że od­tąd mam się już za umar­łe­go.

Pada na zie­mię i uda­je za­bi­te­go.

Wcho­dzi DON HEN­RYK w po­je­dyn­ku z MAU­REM.KRÓL.

Stój! co sły­szę?

Księ­cia Fer­nan­da oglą­dam?

Więk­sze­go łupu nie żą­dam

I ten wiel­ki dzień za­pi­szę

Po­mię­dzy naj­szczę­śliw­szy­mi.

Za­trzy­mać ludu za­gła­dę…

A ty, kró­lo­wi tej zie­mi,

Fer­nan­de­sie, od­daj szpa­dę.

Wcho­dzi MU­LEJ.

MU­LEJ na stro­nie .

Co wi­dzę? o! bia­da jemu!

DON FER­NAND , od­da­jąc szpa­dę.

Kró­lo­wi tyl­ko sa­me­mu

Od­da­ję ten oręż świę­ty,

Nie chcąc jak de­spe­rat gi­nąć.

BRY­TASZ, wsta­jąc.

Jak wi­dzę, próż­ne wy­krę­ty!

Wcho­dzi DON HEN­RYK.KRÓL.

Tak, Hen­ry­ku, twój brat się do­stał do nie­wo­li…

A choć mogę, i słusz­ność mi, są­dzę, po­zwo­li,

Abym go na śmierć ska­zał, ser­ce mam ru­szo­ne.

Bom tu przy­szedł na wła­snej ko­ro­ny obro­nę;

A los, któ­ry mię pa­nem nie­spo­dzia­nym robi

Wa­szej krwi, wię­cej wa­szą nie­wo­lą ozdo­bi.

Więc owszem z cią­głą my­ślą o tym nie­wol­ni­ku

Po­wra­caj do oj­czy­zny i po­wiedz, Hen­ry­ku,

Du­ar­to­wi kró­lo­wi, że temu po­ru­czę

Więź­nia, co mi przy­wie­zie zło­te Ceu­ty klu­cze,

Nie in­a­czej. A te­raz, jako moja wła­sność,

Do Fezu za mną ra­czy twa ksią­żę­ca Ja­sność.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: