Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Pitaval podlaski - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
30 czerwca 2025
E-book: EPUB,
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
39,90
3990 pkt
punktów Virtualo

Pitaval podlaski - ebook

Chciwość, zazdrość, chęć zemsty, chore urojenia i obłędne idee – to komponenty zbrodni.

Zbrodnia jest eksterytorialna i ponadczasowa. Na każdej długości i szerokości geograficznej ludzie z tych samych pobudek sięgają po rewolwer, nóż czy truciznę. Czy to w wieku XVI, czy przed tygodniem. Zbrodnia jest bezczelnie demokratyczna i nie zna kalendarza.

Mariusz Gadomski, autor m.in. „Retrozbrodni” i „Tajemnicy Hipka Wariata” zabiera Czytelników w podróż na Podlasie. Do pięknej, malowniczej krainy, gdzie można zobaczyć czysty błękit nieba, posmakować kindziuka i posłuchać zadziwiająco trafnych mądrości ludowych. Ale uwaga: autor zabiera nas w podróż przez morze krwi.

Dwadzieścia pięć historii wydobytych z mroku dziejów ocieka nią i prowokuje zasadnicze pytanie: a na cóż to wszystko było?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-9378-7
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

RANY KŁUTE I CIĘTE

Jedenastego lipca 1598 roku w Trybunale Koronnym w Lublinie zapadły wyroki skazujące czworo Żydów na karę śmierci za mord rytualny. Była to, jak w wielu podobnych przypadkach na przestrzeni wieków, klasyczna sądowa zbrodnia. W tego rodzaju procesach nie chodziło o wykrycie i osądzenie prawdziwych sprawców, ale o postawienie Żydom absurdalnych zarzutów i wydanie stronniczych werdyktów. Reszta należała do kata. Przez kilkaset lat nigdy nie schwytano zabójców na tak zwanym gorącym uczynku. Nikt nigdy nie widział momentu zbrodni. Podejrzanych znajdowano jednak bez trudu.

Gdyby założyć, że sprawcami byli Żydzi, którzy zostali potem straceni, należało przyjąć, że każdy z nich bez wyjątku to głupiec, który poświęca mnóstwo energii na to, żeby popełnić morderstwo bez świadków, a potem nie rusza palcem, żeby zatrzeć ślady. Jedyne, co robi, to czeka, aż go złapią. Raz, drugi, nawet dziesiąty mogłoby się tak zdarzyć. Ale tysiąc razy to już nie jest przypadek.

To musi być – jak napisał Ian Fleming w jednej z książek o Bondzie – „robota jakiegoś starożytnego sumeryjskiego demona albo inne gówno”.

Wieś Świniarów pod Łosicami, kwiecień 1598 roku

Błota po prawej stronie rzeki Toczny były pełne dołów, bagnistych rozpadlin i innych zdradliwych pułapek. Dzieciom zabraniano chodzić na mokradła pod groźbą chłosty. Chłopcy woleli jednak dostać baty i połykać później łzy, niż zasłużyć na miano tchórza i narazić się na kpiny rówieśników.

Szukali w trzcinie kaczych jaj. Wieśniacy raczej nimi pogardzali, ale karczmarz z Woźników płacił od sztuki. Z poświęceniem brodzili w lepkiej mazi i wchodzili do lodowatej o tej porze roku wody, a ich bose stopy drętwiały z zimna.

Któryś z nich wydał cichy okrzyk. Zabrzmiał matowo, jak westchnięcie. Pozostali spojrzeli w jego stronę. Nie zadawali pytań. Bo także zobaczyli.

W szuwarach, nieopodal zejścia do rzeki, wydeptanego latami przez kobiety przychodzące tu prać bieliznę, leżało nieruchomo ciało małego jasnowłosego chłopca. Całkowicie nagie, poznaczone licznymi ranami ciętymi, szarpanymi i kłutymi. Przybrało niemal białą barwę, tylko na ramionach, udach i na bokach zaznaczyły się sine smugi plam opadowych.

Podeszli bliżej. Ale nie na tyle blisko, żeby domniemany nieboszczyk mógł chwycić ich za łydkę. Święcie wierzyli w takie rzeczy. Patrzyli na zwłoki z mieszaniną strachu i ciekawości, zupełnie zdezorientowani nieoczekiwanym widokiem. Być może zastanawiali się, czy to nie jest sen.

– To on… – powiedział półgłosem ten, który pierwszy zobaczył ciało. Jego słowa przywróciły pozostałych do rzeczywistości.

Miesiąc temu, dzień lub dwa po świętach wielkanocnych, zaginął dwuipółletni synek młynarza ze Świniarowa. Poszedł z ojcem w pole. Maciej Petrenia zajęty orką rzadko spoglądał na dziecko. Gdy w południe córka młynarza przyniosła mu posiłek, po chłopcu nie było już nigdzie śladu.

Rodzina szukała go przez kilkanaście dni. Petreniom pomagała cała wieś, nawet właścicielka Świniarowa, wojewodzianka podlaska Anna Kiszczarska, przejęta zaginięciem malca, przydzieliła do pomocy w poszukiwaniach kilku swoich ludzi. Sprawdzono las, okolice rzeki, zajrzano do najciemniejszych zakamarków w obejściach, do studni. Dziecka nie znaleziono.

Zrezygnowano z dalszych poszukiwań, gdyż nie miały one już sensu. Przypuszczano, że synek młynarza poszedł nad Tocznę, wpadł do wody i utonął. Niektórzy bajali, że wciągnęły go w głębię duchy utopców.

Przestraszeni chłopcy pojęli, że muszą komuś powiedzieć o zwłokach. Ruszyli do wsi. Początkowo biegli w milczeniu, ale gdy na drogę wyszli gospodarze, zdziwieni widokiem umorusanej od stóp do głów gromady wyrostków, zatrzymali się i jeden przez drugiego zaczęli wykrzykiwać, że na błotach leży Wojtek z młyna.

Czyjeś silne ramiona przepchnęły się przez tłum. Abraham Skowieski, dzierżawca folwarku w Woźnikach, surowym tonem przykazał im mówić po kolei i niczego nie ukrywać.

– A teraz pokaż mi ciało. – Brutalnym chwytem złapał za ucho chłopaka, który znalazł Wojtusia. Nie zabronił innym iść, więc nad Tocznę wyruszyła kilkudziesięcioosobowa procesja włościan.

Dzieci się nie myliły. W trzcinie leżały zwłoki Wojtusia Petreni. Zdruzgotany ojciec, po którego posłano, spojrzawszy na ciało, w milczeniu pokiwał głową. Zakrył dłońmi twarz.

– Bóg mi świadkiem, Macieju, że boli mnie niezmiernie wasza strata – rzekł współczująco Skowieski i wziął młynarza na stronę. Coś do niego mówił, zadawał jakieś pytania, na które Maciej Petrenia udzielał odpowiedzi. Nikt nie wiedział, czego dotyczyła rozmowa, bo porozumiewali się szeptem.

Szlachcic nakazał kilku ludziom zanieść ciało dziecka do dworu w Woźnikach i sprowadzić tam w trybie natychmiastowym medyka. Procesja ruszyła z powrotem.

Lekarz długo oglądał zwłoki rozłożone na stole pośrodku izby. W blasku świecy uważnie przypatrywał się każdej ranie. Znajdowały się one na całym ciele dziecka. Najwięcej było ich w miejscach, gdzie przebiegają główne żyły i tętnice. Medyk badał ich charakter, długość, głębokość, starał się ustalić, kiedy i czym zostały zadane. Rany były już zabliźnione, co świadczyło o tym, że nie powstały dziś ani w ostatnich dniach, ale znacznie wcześniej. Lekarz zwrócił również uwagę na pręgę biegnącą przez szyję chłopca. Mogła pochodzić od duszenia.

Przez myśl mu przemknęło, że wykonywane przez niego czynności nie groziły już surowymi karami. Badania przyczyn zgonu były prowadzone od najdawniejszych czasów. Ale trudno byłoby je nazwać sekcjami zwłok. W średniowieczu Inkwizycja surowo zabraniała badania wnętrza ciała człowieka. Medycy, którzy ośmieliliby się złamać zakaz, mogli spłonąć na stosie. Badania pośmiertne ograniczały się więc do zewnętrznych oględzin, co w przypadku dużej ilości skomplikowanych obrażeń (lub przy braku widocznych ran), nie dawało odpowiedzi na pytanie o przyczynę i czas zgonu. Kluczowymi organami, które w tym celu powinny zostać po śmierci zbadane, są płuca i serce. Jednak żeby je zbadać, najpierw należało się do nich dostać. A tego nie wolno było robić.

Pod koniec XVI wieku lekarze i uczeni otwierali klatki piersiowe i brzuchy zmarłych już bez obawy o konsekwencje. Jednak medycyna sądowa w Europie dopiero się rozwijała. Trudno przypuszczać, żeby prowincjonalny medyk spod Łosic poradził sobie w pojedynkę z tak zawiłą kwestią jak sekcja zwłok.

Nawet jeśli obrażenia małego Wojtka wskazywały na śmierć z powodu ran zewnętrznych (lub na skutek uduszenia), to niemożliwe było ustalenie, czy obrażenia powstały w wyniku działania człowieka, czy dzikiego zwierzęcia.

Dla Abrahama Skowieskiego obdukcja nie była ważna. Nakazał przeprowadzenie badań, bo tego wymagały formalności. Zdawał sobie sprawę, że lekarz nie odpowie na najważniejsze pytania. Ale wątpliwości były mu na rękę.

W gruncie rzeczy nie przejął się losem znalezionego w trzcinie dziecka ani rozpaczą jego ojca. Miał natomiast całkiem wiele do ugrania na własne konto przy okazji tej tragedii.

Był zubożałym szlachcicem, człowiekiem zgorzkniałym. Z dzierżawy ledwie potrafił utrzymać siebie i rodzinę. Gros zysków – o ile się trafiały, bo bagniste tereny utrudniały działalność rolniczą – trafiało nie do niego, lecz do Anny Kiszczarskiej i jej węgierskiego męża, barona Petego, który na stałe rezydował w swoim majątku w Gierzu i tylko raz na jakiś czas zaszczycał małżonkę wizytą. Wielcy państwo traktowali go niczym wyrobnika zobowiązanego do dostarczania w ustalonych odstępach czasu worków z talarami. A poza tym był dla nich nikim.

W podobnej sytuacji egzystowało wielu przedstawicieli drobnej, zagonowej szlachty. Byli i tacy, którzy mieli jeszcze mniej niż Skowieski lub zgoła nie mieli nic i z powodu biedy decydowali się na poniżającą służbę u wielmożów w charakterze koniuszych, gumiennych czy nawet lokajów. Wszyscy oni zaczynali dzień od narzekania na podły los i narzekaniem dzień kończyli.

Od lat solą w oku Abrahama Skowieskiego była znajdująca się w bliskim sąsiedztwie dworku karczma. Prowadził ją na zasadzie dzierżawy Żyd Marek Sachowicz. Interes, głównie dzięki wyszynkowi gorzałki i innych napojów alkoholowych, przynosił bardzo przyzwoite dochody. Sachowicz, jego żona, syn, synowa, jak również dalsi krewni żyli w dostatku.

Z tego powodu rodzina karczmarza budziła niechęć chrześcijańskich sąsiadów, którzy ledwie wiązali koniec z końcem. To po pierwsze. Po drugie, żaden z nich – nawet gdyby zgromadził potrzebne fundusze i posiadał nadzwyczajne zdolności w kierunku handlu – nie miałby szans na to, żeby pójść w ślady Sachowicza i uruchomić konkurencyjny lokal. W Rzeczypospolitej Obojga Narodów większość wiejskich karczm należała do właścicieli ziemskich, a szynkarze – z woli wielmożów – rekrutowali się zwykle z osób pochodzenia żydowskiego. Chrześcijańska karczma była tak samo powszechnym zjawiskiem jak dwugłowe cielę czy znający łacinę fornal.

Oczywiście trudno posądzać panów o filosemityzm. Pogardzali Żydami tak samo jak większość społeczeństwa. Oddając wyszynk alkoholu w ich ręce, dbali tylko i wyłącznie o własne korzyści. Panowało przekonanie, że starozakonni lepiej nadają się do handlu niż ich młodsi bracia w wierze. Wszak robią to od zarania dziejów, więc posiadają nieporównanie bogatsze doświadczenie.

Jeśli żydowscy karczmarze w miarę rzetelnie rozliczali się ze swoimi protektorami, mogli liczyć na ich szczególną łaskawość. Panowie przez palce patrzyli na rozpijanie chłopów i na zdarzające się od czasu do czasu przypadki fałszowania trunków. A także na fakt, że wielu propinatorów dorabiało na boku lichwą. Jeśli kasa się zgadzała, cała reszta nie miała dla nich znaczenia.

Gdzieś jednak przebiegała granica pańskiej pobłażliwości i tolerancji. Przecież nie mogło być tak, że Żydzi są absolutnie nie do ruszenia. Co by było, gdyby oskarżyć ich o poważne przestępstwo? Na przykład o morderstwo lub zbrodnię gwałtu?

Takie pytanie postawił sobie Abraham Skowieski. Impulsem do zrobienia czegoś więcej niż tylko złorzeczenie pod adresem Sachowicza stało się dla niego znalezienie na błotach zmasakrowanych zwłok Wojciecha Petreni.

Po Europie od wieków krążyły niesamowite opowieści o starozakonnych porywających i w okrutny sposób mordujących chrześcijańskie dzieci. Wyznawców judaizmu oskarżano o wytaczanie z nich krwi, żeby dodawać ją do macy, czyli tradycyjnego pieczywa Żydów, spożywanego w święto Pesach, obchodzone na pamiątkę wyzwolenia Izraelitów z niewoli egipskiej. Dodanie do macy krwi pochodzącej od chrześcijańskich dziatek (najlepiej chłopców w wieku do siedmiu lat) miało stanowić religijny rytuał, a także działać prozdrowotnie oraz korzystnie wpływać na płodność…

Nigdy nie udowodniono, że Żydzi kiedykolwiek stosowali takie praktyki. Oni sami zaprzeczali, twierdząc, że nie dodają krwi do macy (ani do żadnych innych potraw), bo jest to sprzeczne z ich kanonami wiary. Gdyby któryś z nich złamał obowiązujący zakaz, naraziłby się na szereg przykrych konsekwencji, łącznie z wykluczeniem z lokalnej wspólnoty, a nawet mogłaby zostać na niego nałożona klątwa.

Pomimo tego ponury mit trwał od wieków. Z inspiracji kół i środowisk niechętnym Żydom, między innymi duchowieństwa chrześcijańskiego, był on systematycznie podsycany poprzez druk prac, dokumentujących rzekome morderstwa rytualne.

Tak jak nigdy nie udowodniono, że wyznawcy judaizmu dodawali do macy krew dzieci, tak nikt nigdy nie był świadkiem morderstwa rytualnego popełnionego przez Żydów. Nader często jednak stawiano im takie zarzuty w przypadku znalezienia zwłok dziecka z licznymi ranami ciętymi i kłutymi.

Dochodziło do procesów sądowych, w których wyroki skazujące (zwykle były to kary gardła) wydawano w oparciu o fałszywe zeznania świadków i błędną interpretację poszlak.

Skowieski znalazł motyw zbrodni i podejrzanych. Dzierżawca zdawał sobie jednak sprawę, że to wszystko nie wystarczy, żeby postawić Sachowicza i jego rodzinę w stan oskarżenia. Gdyby poszedł ze swoimi rewelacjami do Anny Kiszczarskiej bądź do jej męża, zapewne zostałby przez nich wyśmiany i poszczuty psami przez lokaja. Może do reszty straciłby u nich łaskę?

Musiał postarać się o coś więcej niż tylko mętne podejrzenia. W tym celu zwrócił się do Macieja Petreni. Wiedział, że młynarz był winien karczmarzowi znaczną sumę pieniędzy. Nie miał z czego oddać i z tego powodu chodził strapiony.

– Może to nie jest czas, żeby o tym teraz mówić, bo przeżywacie wielki smutek po stracie syna, ale dług to dług. Pomyślcie, młynarzu, co z wami będzie, gdy Żyd straci cierpliwość i zażąda spłaty wraz z procentem – zawiesił znacząco głos.

– Co z nami będzie? – Nieszczęśliwy ojciec powtórzył jak echo pytanie dzierżawcy.

– Zabierze wam wszystko…

Petrenia milczał, bo w gruncie rzeczy wiedział, jakie będą następstwa nieuregulowania długu. A na pewno się domyślał.

– Ale nie wpadajcie w czarną rozpacz – ciągnął szlachcic. – Wiem, co trzeba zrobić, abyście nie musieli go spłacać.

– Co mam zrobić?

– Musicie oskarżyć Sachowicza o zamordowanie waszego syna.

– Co? Przecież ja tego nie wiem, nie widziałem. Nie po chrześcijańsku, panie, dawać bliźniemu fałszywe świadectwo!

– Posłuchajcie, Macieju…W sytuacji, kiedy karczmarz zostanie obciążony zarzutem zabójstwa, nikt nie będzie śmiał nękać o dług nieszczęsnego ojca ofiary. Zobowiązanie finansowe wobec zbrodniarza z pewnością zostanie anulowane.

Widząc w oczach Petreni dezorientację, powiedział mu, żeby się nie martwił. Zapewnił, że sam się wszystkim zajmie. Zaproponował niepiśmiennemu młynarzowi, że w jego imieniu wystąpi z protestacją (oskarżeniem) przeciwko Sachowiczowi.

Petrenia, nie namyślając się zbyt długo, przyjął propozycję. Tym samym los karczmarza został przypieczętowany.

W dniu znalezienia zwłok dziecka ruch w karczmie Sachowiczów był większy niż zazwyczaj. Mieszkający w Świniarowie i w Wożnikach włościanie przychodzili nie tylko się pokrzepić, ale też podzielić się z innymi sensacyjną nowiną. Mówiono z przejęciem o zmasakrowanych zwłokach chłopca i o bólu rodziców przybitych tragedią. Jako przypuszczalną przyczynę śmierci podawano atak dużego psa lub wilka. Nie wspominano o podejrzeniach wobec Żydów, bo nikt nie miał pojęcia o układzie zawartym między Skowieskim a Petrenią.

Jednakże wraz z upływem czasu i rosnącą liczbą kresek na tablicy przy kontuarze, na której zaznaczano kredą, ile kto wychylił szklanic, atmosfera zaczęła robić się gorąca. Padały wulgarne wyzwiska i groźby pod adresem starozakonnych, perorowano, że naród, który wydał na mękę Jezusa Chrystusa, zdolny jest do każdej zbrodni, nawet do zgładzenia niewinnego dziecięcia.

Sachowiczowie niejednokrotnie słyszeli podobne epitety z ust podchmielonej gawiedzi. Pozornie nie mieli powodu, żeby traktować je jako coś więcej niż tylko puste obelgi. Ci, którzy dziś odsądzają ich od czci i wiary, jutro przyjdą i pokornie poproszą o sprolongowanie długu, albo będą się przymilać o kolejną pożyczkę. Tym razem jednak w zachowaniu ludzi – w ich zawziętych spojrzeniach, tonie głosu – było coś mrocznego. Coś niewidocznego i niewypowiedzianego, co sprawiało, że rodzinie propinatora cierpła skóra. To nie były rzucane w pijanym widzie groźby, ale realna zapowiedź ich spełnienia.

Toteż w nocy Marek Sachowicz, jego syn Gromek (Aaron) oraz zięć Izaak (Hajczyk) uciekli z Woźników w obawie przed zemstą tłumu. Podjęli decyzję, którą – będąc w ich sytuacji – nietrudno zrozumieć, lecz została ona przez miejscowych odebrana jako przyznanie się do winy.

Abraham Skowieski poinformował Istvana Petego o całej sprawie, nie ukrywając swoich „podejrzeń” wobec karczmarza. Mąż Anny Kiszczarskiej wysłał pościg za uciekinierami. Kilka dni później schwytano ich w Międzyrzecu Podlaskim. Ukrywali się w tamtejszej gminie żydowskiej. Zostali spętani i przewiezieni do więzienia na zamku w Mielniku. Do lochów wtrącono również żonę Marka Sachowicza oraz kilku innych Żydów z Woźników, a także niejaką Nastkę, młodą chrześcijańską posługaczkę w karczmie Sachowiczów.

Abraham Skowieski złożył w imieniu młynarza Petreni obiecaną protestację w grodzie mielnickim. Było to miasto królewskie oraz siedziba starostwa i sądu, władnego do rozpatrzenia lokalnej sprawy o morderstwo rytualne.

Zamek Królewski w Warszawie, kilka tygodni później

Zygmunt III Waza po raz ostatni spojrzał na trzymany przed oczami dokument, po czym umoczonym w atramencie piórem złożył na papierze podpis i odcisnął na dokumencie królewską pieczęć.

Nie miał cienia wątpliwości, że podejmuje słuszną decyzję. Zdawał sobie przy tym sprawę, że wywoła ona niechęć części szlachty i duchowieństwa i że narazi go na kolejne oskarżenia z ich strony o nadmierne sprzyjanie Żydom.

Wielokrotnie stawiano mu takie zarzuty. Między innymi w 1588 roku, gdy potwierdził przywileje przyznane Żydom przez poprzedniego władcę Stefana Batorego. Znalazła się w nich wzmianka o ochronie przed oskarżeniami o mordy rytualne. I dwa lata później, kiedy w Poznaniu wybuchł wielki pożar, o którego wzniecenie posądzono Żydów i wypędzono ich z miasta. Król wydał wówczas edykt umożliwiający Żydom powrót do Poznania.

Sprawa, którą teraz rozpatrywał, nie była tak głośna. Niemniej słowa zawarte w dostarczonym mu dokumencie aż wołały o interwencję. Chodziło o rzekome morderstwo chrześcijańskiego dziecka popełnione we wsi Świniarów na Podlasiu. O zbrodnię oskarżono kilku Żydów. Starozakonni utrzymywali, że są niewinni. Żadnych dowodów przeciwko nim nie zgromadzono, poza dość mętnym oświadczeniem dzierżawcy folwarku w Woźnikach, który w imieniu ojca zabitego chłopca wskazywał na Żydów, ale nie uzasadniał niczym swoich podejrzeń.

Mimo oczywistych absurdów sąd w Mielniku wciąż trzymał oskarżonych w więzieniu (zwolnił jedynie chrześcijańską posługaczkę) i nie chciał ich nawet należycie wysłuchać. W tak opłakanej sytuacji zrobili oni jedyną możliwą rzecz. Zwrócili się o pomoc do króla. Prosili, żeby ich proces odbył się w Trybunale Koronnym w Lublinie. Żywili nikłą nadzieję, że przy udziale sędziów lubelskich, wyżej wykwalifikowanych niż mielniccy, uda im się wykazać niewinność.

Ponieważ Mielnik był zlokalizowany na gruntach należących do króla, monarcha mógł ingerować w tamtejsze sądownictwo. I to uczynił. Nakazał przeniesienie procesu Żydów do Lublina.

Lublin, lipiec 1598 roku

Trybunał Główny Koronny w Lublinie został utworzony w 1578 roku na sejmie walnym warszawskim. Pełnił odtąd rolę najwyższego sądu apelacyjnego Korony Królestwa Polskiego I Rzeczypospolitej dla spraw prawa ziemskiego na Małopolskę.

Ustanowienie Trybunału Koronnego było uznawane za jedną z najistotniejszych reform sądownictwa europejskiego w XVI wieku. Na Trybunale zyskał Lublin, ponieważ stał się dzięki niemu centrum prawniczym Rzeczypospolitej szlacheckiej, co wpłynęło również na nienotowany wcześniej i później rozwój gospodarczy miasta nad Bystrzycą.

Za mord rytualny w Świniarowie miało odpowiadać pięć osób: Marek Sachowicz, Gromek-Aaron Sachowicz (syn), Izaak-Eizig Hajczyk (zięć) oraz pomocnik w karczmie Joachim i żona karczmarza (nie jest znane imię kobiety). Zostali oni piątego lipca przywiezieni do Lublina i uwięzieni w osobnych pomieszczeniach w lochach pod Trybunałem. Podziemny labirynt piwnic i przejść głębokich na kilka kondygnacji przebiegał pod większą częścią miasta. Lochami można było potajemnie wydostać się poza mury grodu.

Termin pierwszej rozprawy, na której oskarżeni mieli składać zeznania, wyznaczono na szóstego lipca. Sensacyjny proces o mord rytualny ściągnął do Lublina tłumy przyjezdnych. Byli wśród nich prawnicy, obserwatorzy z ramienia króla, duchowni, pisarze. A oprócz nich zwyczajni ciekawscy i ci, którzy zwietrzyli okazję do zarobku: kupcy, wróżki, uliczni artyści, kobiety lekkich obyczajów, żebracy i złodzieje. Odnotowano wzmożony ruch w zajazdach i karczmach.

To było wydarzenie, którego niepodobna przegapić. W dniach poprzedzających rozprawę wokół gmachu Trybunału panowała atmosfera wesołego festynu. Można było popatrzeć na trefnisiów, podziwiać sztuczki połykaczy ognia, pokosztować smakołyków bogato wyłożonych na ulicznych straganach. Należało jednak uważać na sakiewkę.

Jak zwykle, kiedy o poważne przestępstwo obwiniano starozakonnych, mnóstwo roboty miała lokalna gmina żydowska. Krewni i przyjaciele oskarżonych zwracali się do starszyzny o pomoc w wielu sprawach. Były prośby o użycie wpływów wśród sędziów, ławników, duchowieństwa katolickiego i mieszczan. Na barki starszych gminy spadało pośrednictwo we wręczeniu łapówek katu i straży więziennej, żeby nieco lżej traktowali podsądnych. Posuwano się nawet do szukania haków na osoby, od których mógł zależeć los obwinionych. Sprawdzano na przykład, czy są zadłużeni u żydowskich lichwiarzy i jakie mają wstydliwe sekrety.

Tego rodzaju zabiegi poprzedziły pierwsze uderzenie młotka w pulpit sędziowskiego stołu przez marszałka Trybunału Adama Stadnickiego. Wydawać by się mogło, że sprawy idą w dobrym dla oskarżonych kierunku. Seniorowi gminy żydowskiej Mojżeszowi Doktorowiczowi udało się bowiem pozyskać przychylność kilku możnych okolicznych ziemian. Żydzi spodziewali się zatem, że pozytywne świadectwo znamienitych osobistości przechyli szalę Temidy na ich stronę.

Niestety, sąd odrzucił wszelkie prośby o oddalenie oskarżenia i o uniewinnienie. Jedyną łaską okazaną Żydom było przydzielenie im, na ich żądanie, obrońcy procesowego.

Rozprawa przebiegała standardowo. Przedstawiono zarzuty i zadano oskarżonym pytanie, czy przyznają się do winy. Ich odpowiedź brzmiała „nie”. Potem były zeznania świadków i emocjonalne wystąpienie ojca zmarłego dziecka.

Jeszcze wcześniej zapoznano wszystkich obecnych z protokołem obdukcji zwłok.

Wreszcie sąd powtórnie spytał obwinionych Żydów, czy przyznają się do morderstwa, a oni znowu zaprzeczyli. Nie miało to jednak większego znaczenia, bo cały proces był parodią sprawiedliwości. Nie chodziło w wykazanie niewinności Żydów, ale o skazanie ich na śmierć. Presja na takie rozstrzygnięcie musiała być olbrzymia.

Ówczesne prawo stanowiło, że nie można było wydać wyroku skazującego, jeśli oskarżony nie przyznał się do winy. To jednak nic nie znaczyło, bo można go było zmusić torturami do przyznania się. Po pierwszym dniu rozprawy, sąd „dla wyświetlenia prawdy” przekazał obwinionych Żydów w ręce kata. A ten, jako profesjonalista pobierający od miasta stałe wynagrodzenie, raźno zabrał się do dzieła.

W izbie tortur, znajdującej się w piwnicy pod ratuszem lubelskim, kat miał do dyspozycji szereg narzędzi, których użycie rozwiązywało języki i sprawiało, że poddany mękom nieszczęśliwiec w końcu mówił to, co sąd chciał od niego usłyszeć. Wśród katowskich akcesoriów były między innymi szyny do przypiekania, hiszpańskie trzewiki¹ i rota służąca do rozciągania ciała.

Na pierwszy ogień (dosłownie) kat wziął Gromka-Aarona, Izaaka Hajczyka i sługę Joachima. Na początek poddał ich lekkiemu przypiekaniu, choć nie spodziewał się, że wstępny zabieg skłoni ich do wyznań. Dobry kat to znawca dusz. Ból należało stopniować i stosować tortury przemiennie z odpoczynkiem. Czasem sama nieuchronność cierpień i uświadomienie sobie w chwili wytchnienia, że będą one ciągle narastały, przynosiła lepsze efekty niż brutalne łamanie kołem. Wśród torturowanych zdarzali się bowiem osobnicy wyjątkowo odporni na ból. Takich trzeba było podejść psychologicznie, znaleźć ich najsłabszy punkt.

Wielkim upokorzeniem dla ortodoksyjnych wyznawców judaizmu było pozbawienie ich zarostu. Kat najpierw zagroził torturowanym Żydom poniżającym goleniem. A ponieważ nadal trwali w swoim uporze, sięgnął po brzytwę. Następnie polewał ogolone miejsca gorzałką i je podpalał.

Efekt był natychmiastowy. Joachim Karczmarczyk wrzasnął z bólu i zaczął błagać kata o litość. Przysięgał, że wyjawi wszystko, co mu wiadomo o morderstwie Wojciecha Petreni.

Wymuszona mękami „prawda” całkowicie pogrążała Sachowiczów. Joachim stwierdził, „iż jest ten obyczaj żydowski, aby uboższe Żydy do bogatszych dla pożywienia rozsyłali”.

– Byłem posłany do tego Marka do Woźnik i mając tam wszelaki czas, miałem też i to rozkazanie od Marka, abym wchodził do komory i brał sobie jeść, co było potrzeba.

Joachim zeznał, że wszedł do komory arendarza w czwartek przed Wielkanocą żydowską, żeby wziąć sobie chleba. Zauważył pod łóżkiem duży gliniany garnek. Był przekonany, że jest w nim miód, i chciał sobie nim posmarować chleb.

– Ale gdym go wziął na palec, obaczyłem, że to nie miód, ale coś inszego, czerwonego.

Po wyjściu z komory napotkał żonę arendarza i zapytał, co też znajduje się w dużym garnku pod łóżkiem. Markowa rozejrzała się wokoło i wzięła go na stronę.

– To krew dziecięcia chrześcijańskiego – miała odpowiedzieć, a po chwili dorzucić: – Ale tego nikomu nie powiadaj…

Złożenie zeznania przez Joachima sprawiło, że nastąpił efekt domina. Pozostali oskarżeni nie widzieli już sensu w dalszym zaprzeczaniu i aby sobie oszczędzić mąk, również zaczęli sypać.

Gromek-Aaron Sachowicz zeznał, że przed Wielkanocą starszy gminy żydowskiej z Międzyrzeca Podlaskiego polecił mu uprowadzić chrześcijańskie dziecko. Gromek wziął do pomocy szwagra Izaaka i we dwóch zaczęli szukać przyszłej ofiary wśród okolicznych dzieci.

Okazja do porwania nadarzyła się w Świniarowie. Przy drodze bawił się bez opieki dorosłych mały chłopiec. Pochwycili dziecko, wsadzili je na wóz i zawieźli do karczmy w Woźnikach. Ukryli chłopca w piwnicy i tam przez kilkanaście dni go więzili.

Resztę dopowiedział zięć karczmarza, Izaak Hajczyk. Wyznał, że pewnego dnia przyjechali z Międzyrzeca Zelman i niejaki Moszko. Zabili dziecko, zadawszy mu wiele ran nożem służącym do rzezania. Następnie zabrali ze sobą większą część wytoczonej krwi. Resztą mieli podzielić się Hajczyk i rodzina Sachowiczów. Karczmarze zamierzali przelać krew do dużego garnka i schować go w komorze. Po upływie kolejnych dni martwe ciało dziecka wyniosła na błota służąca Nastka.

W zasadzie na tym sąd mógłby zakończyć kompletowanie „materiału dowodowego” i przystąpić do uzgadniania werdyktu. Trzy osoby zeznały, w jakich okolicznościach zmarł Wojciech Petrenia oraz kto i w jakim celu pozbawił chłopca życia. Jednak część sędziów była temu przeciwna. Rzecz w tym, że wszystkie trzy zeznania wymuszono torturami. U progu siedemnastego stulecia nikomu w Europie nie śniło się ustawowe zniesienie mąk. Jednakże w sprawie o morderstwo, przy braku przekonujących dowodów winy oskarżonych, złożone pod przymusem zeznania przedstawiały niską, prawie żadną wartość. Tym bardziej w procesie przed Trybunałem Koronnym, utworzonym do rozpatrywania spraw szczególnej ważności.

Sędziowie, mimo niewątpliwej presji, jaką na nich wywierano, dbali bodaj o pozory prestiżu. Argumentowano, że wokół tej zbrodni już jest mnóstwo szumu. A będzie jeszcze więcej, gdy przeciwni skazaniu Żydów rozgłoszą wzdłuż i wszerz, jak w Trybunale traktuje się delikatną materię prawa.

W tej sytuacji uradzono, że musi zostać złożone przynajmniej jedno dobrowolne zeznanie. Dobrowolne, czyli nie pod groźbą tortur, co jednak nie oznaczało, że osoba, która zeznawała, mogła się niczego nie obawiać.

Podobnie jak to zrobił kat, postarano się znaleźć i wykorzystać najsłabsze ogniwo. Była nim młoda posługaczka Nastka. Dziewczynę, która nie grzeszyła lotnością umysłu, uwolniono od zarzutu współudziału w morderstwie. Jednakże nieprzyjemne przeżycia związane z pobytem w lochach zamku w Mielniku z pewnością nadal napawały ją strachem. Sędziowie byli pewni, że Nastka bez słowa protestu złoży zeznanie obciążające Żydów, jeśli się tego od niej zażąda.

Posłano po nią do Woźnik. W dniu przyjazdu dziewczyny do Lublina przed bramą miejską stał pewien duchowny. Był to poznański kanonik Treter. Pisał traktat o kradzieży hostii w Poznaniu, popełnionej w 1399 roku, i w związku z tym żywo interesował się sprawą rzekomego mordu rytualnego i w ogóle wszystkimi przestępstwami o takim podłożu. Specjalnie w tym celu przyjechał do Lublina. Gdy wóz wiozący Nastkę wraz z towarzyszącymi jej chłopami czekał przy bramie miejskiej na wjazd, Treter podszedł bliżej i wziął dziewczynę na bok. W surowej przemowie przypomniał jej „obowiązki, jakie ma względem chrześcijańskiej wiary”.

– Będzie twoją wielką zasługą przed Bogiem, jeśli pomożesz ujawnić prawdę. A i grzechy swoje takim postąpieniem zmażesz – przekonywał posługaczkę.

– Przecie ja niczego nie wiem, nic nie zrobiłam. Zamknęli mnie do lochu wraz z Żydami, bo u nich posługiwałam.

– Wysłuchaj mnie uważnie.

W rezultacie spotkania z duchownym czeladna zeznała podług ustalonego wcześniej scenariusza, że kiedy brała raz piwo z piwnicy Sachowiczów, widziała tam małego chłopca. A później na prośbę arendarzowej przychodziła go bawić. Gdy dziecko zostało zabite, podjęła się w zamian za cztery kopy jajek wynieść ciało na błota.

Kanonik przekazał zeznanie dziewczyny Trybunałowi, który w ten sposób uzyskał „dowód winy” oskarżonych. Cała reszta była już zwykłą formalnością.

Wyrok Trybunału zapadł w dniu jedenastego lipca 1598 roku. Marek i Gromek-Aaron Sachowiczowie, Izaak-Eisig Hajczyk i żona arendarza z Woźników zostali skazani na karę śmierci przez poćwiartowanie żywcem. Joachima uniewinniono. Posługacz niedługo później przyjął chrzest. Nic nie wiadomo o postawieniu w stan oskarżenia Zelmana i Moszka, starszych żydowskiej gminy w Międzyrzecu Podlaskim, którzy rzekomo zlecili porwanie Wojciecha Petreni i czynnie uczestniczyli w morderstwie.

W dawnych wiekach karę śmierci często wykonywano publicznie. Na egzekucje ściągały żądne mocnych wrażeń tłumy. Kto miał silniejsze łokcie, przepychał się do przodu, żeby niczego nie uronić z krwawego widowiska.

Bezpośrednio po ogłoszeniu przez lubelski sąd wyroków na oczach licznie zgromadzonej gawiedzi wywieziono Sachowiczów i Hajczyka poza mury miejskie. W Lublinie miejsce straceń znajdowało się przy jednym z głównych wjazdów w obręb miejski. Tamtędy podróżowano do Warszawy. Tam dostarczono skazańców.

Do stracenia były tylko trzy osoby: propinator i jego żona oraz Izaak Hajczyk. Syn karczmarzy nie doczekał końca procesu. Powiesił się w nocy w więzieniu na pętli wykonanej ze spodni. Jednak jego ciało przywleczono do kata.

Zgromadzona w miejscu straceń gawiedź aż przytupywała z niecierpliwości. W stronę skazańców, mimo obecności straży, leciały kamienie. Rozlegały się gwizdy i obelgi. W pierwszej kolejności na pień rzeźnicki rzucony został Marek Sachowicz. Wrzawa ucichła, lud wstrzymał oddech, gdy „mistrz sprawiedliwości” ujął w dłonie topór i uczynił nim pierwszy zamach. Trysnęła krew. Kat rozrąbał ciało Sachowicza na cztery części, a jego pomocnicy przybili każdą z nich do osobnego kołka. Dzień był gorący, wokół zmasakrowanych szczątków ludzkich zaczęły krążyć roje much.

Identycznie postąpiono z trojgiem pozostałych skazańców i ze zwłokami samobójcy.

Kilka lat później

Kilku krzepkich włościan weszło na cmentarz we wsi Litewniki i zatrzymało się przed niewielkim grobem. Mężczyźni dźwignęli z wysiłkiem płytę nagrobną i odsunęli ją na bok. Po odgarnięciu warstw ziemi wydobyli z grobu zbutwiałą trumienkę i przenieśli ją do znajdującego się przy cmentarzu kościoła. Niedługo potem szczątki Wojciecha Petreni zostały umieszczone w trumnie wykonanej z cyny i wyruszyły w podróż do Lublina.

Sprawa rzekomego mordu rytualnego w Świniarowie nie ucichła po wykonaniu wyroków śmierci na skazanych. Społeczność żydowska z różnych części Rzeczypospolitej domagała się rewizji procesu. Powtórny sąd nie przywróciłby straconym życia, ale istniała szansa na ich pośmiertne zrehabilitowanie. Nad wynikłymi w trakcie przewodu sądowego zagadnieniami deliberowali uczeni prawnicy. Ponieważ dochodziło do ostrych sporów, Zygmunt III Waza nosił się z zamiarem powołania w tej sprawie komisji królewskiej. Ponadto do rozgrywki włączył się potężny gracz – Kościół katolicki.

Duchowieństwo katolickie od samego początku żywo interesowało się domniemaną zbrodnią rytualną w Świniarowie. Kościołowi chodziło, jak się zdaje, o coś więcej niż skazanie kilku Żydów w którymś z kolei schematycznym procesie o mord rytualny. W 1598 roku biskupem diecezji łuckiej, w skład której wchodziły parafie z powiatu łosickiego, był ksiądz Bernard Maciejowski. Na wieść o okolicznościach śmierci Wojciecha Petreni nakazał pochować chłopca na cmentarzu w Litewnikach.

Przez cztery lata rzadko zaglądał na jego grób, ale cały czas pamiętał o tym dziecku. Miał w związku z nim pewien plan, ale z realizacją wolał poczekać na bardziej sprzyjające okoliczności.

Bernard Maciejowski był ambitnym duchownym i w szybkim tempie piął się po szczeblach kariery kościelnej. W 1600 roku uzyskał nominację na biskupa krakowskiego. Zarządzanie diecezją krakowską stanowiło znacznie większy prestiż niż łucką. Ale mierzył jeszcze wyżej. Być może uznał, że domniemana ofiara żydowskiego mordu rytualnego dopomoże mu w drodze na szczyt. Postanowił doprowadzić do uznania dziecka za święte.

Nadał swoim staraniom odpowiednią oprawę. Nakazał przenieść ciało dziecka do kościoła oo. jezuitów w Lublinie, który miał wówczas swoją siedzibę w archikatedrze. Wybrał tę świątynię nie tylko ze względu na jej okazałość, ale również dlatego, że był fundatorem lubelskiego kolegium jezuickiego.

Cynową trumnę ze szczątkami Wojciecha Petreni złożono na ołtarzu głównym. Ojcowie jezuici nadali temu wydarzeniu rozgłos. Do zwłok rozpoczęły się pielgrzymki ludowe. Można było kupić odpust grzechów.

Kilka lat później biskup Maciejowski, kandydujący na kardynała, pojechał do Rzymu, żeby podjąć przygotowania do rozpoczęcia procesu kanonizacyjnego chłopca.

Długo czekał na audiencję w pałacu papieskim. A gdy wreszcie jej dostąpił, usłyszał, że Stolica Apostolska nie jest zainteresowana przedstawionym projektem.

Można się domyślać rezerwy hierarchów. Na początku XVII wieku Kościół katolicki miał mnóstwo świętych, którzy ze względu na to, że zbyt pochopnie ich kanonizowano, sprawiali kłopoty, jako że ich doczesne życie nader często nie było kryształowe. Na zachodzie Europy zaczynała się już powolna rewizja dotychczasowych poglądów na morderstwa rytualne, których rzekomymi sprawcami byli Żydzi. Dlatego nikomu w Watykanie nie zależało na tym, żeby fundować sobie kolejnego problematycznego świętego.

Z tego powodu sprawa kanonizacji Wojciecha Petreni nie doczekała się pozytywnego rozpatrzenia.MANIA SINE DELIRIO

Zwłoki zostały znalezione na terenie majątku Kosów Ruski, który w czasie gdy rozgrywała się opisywana historia, był własnością hrabiny Albiny de Rosenwerth herbu Rużyczka. Nie ma mowy o błędzie ortograficznym. Tak zostało zapisane w archiwalnych dokumentach. Być może przed wiekami nie zwracano uwagi na ortografię albo sukcesorzy rodu de Rosenwerth chcieli być oryginalni. Nie wiadomo.

Zostawmy te rozważania lingwistom i heraldykom. Opowieść jest bowiem o morderstwie, a pisownia wyrazu „morderstwo” raczej wyklucza popełnienie błędu ortograficznego. Raczej, bo głowy dać za to nie można.

Co tam chowasz, niecnoto?!

Majątek ziemski Kosów Ruski w sokołowskim powiecie obejmował dwa folwarki: w Zofiejówce i Jakubikach. Szesnastego maja 1870 roku do jednego z nich tuż po wschodzie słońca spieszył parobek dworski Roch Stańczuk. W odległości kilkudziesięciu metrów przed nim szła młoda, drobna kobieta, z wyglądu Żydówka. Dźwigała na plecach duży worek.

Mimo porannej mgły bystre oczy Rocha dostrzegły dziwne zachowanie dziewczyny, która co chwilę oglądała się do tyłu, a widząc idącego za nią parobka, nieznacznie przyspieszała kroku.

Naraz skręciła z polnej drogi w zagon kartofli. Zaintrygowany Stańczuk postanowił ją obserwować i przyczaił się w zaroślach. Zobaczył, że Żydówka błyskawicznie wykopała rękami w ziemi sporą jamę i włożyła do niej worek, z którym przyszła.

Parobek wyłonił się z krzaków. Zapytał ostrym tonem:

– A co ty tam chowasz, niecnoto?

Zaskoczona dziewczyna drgnęła, odruchowo zasłoniła sobą częściowo już zasypany worek. Była szczupła i urodziwa. Jej duże ciemne oczy jarzyły się niesamowitym blaskiem.

Parobek Stańczuk powtórzył pytanie.

– Ja… ja nic nie chowam – odparła cicho.

– Nie łżyj, wszystko widziałem. Co zakopujesz?

Zaszeleściły zarośla, na zagonie pojawił się inny parobek, Rogalski, który usłyszał ich rozmowę.

– Co tu się dzieje? – zapytał.

Stańczuk opowiedział mu o dziwnym zachowaniu młodej Żydówki.

– Skąd jesteś? – Rogalski zmierzył ją surowym spojrzeniem.

– Z miasteczka…

– Z jakiego miasteczka?

– Z Kosowa Lackiego…

– Co tu robisz?

– Nic… Tylko przechodziłam.

Rogalski podszedł krok bliżej.

– Co masz w worku? – zapytał.

– Kartofle. Zakopałam je tutaj.

– Ejże, kartofle? To dlaczego się z tym kryjesz?

W oczach dziewczyny przeglądał się popłoch.

– Ja… te kartofle… ukradłam.

– Komu ukradłaś? – badał ją dalej parobek.

– Matce. Bo ona mi nie daje, głodzi mnie. Ukryłam je, abym miała co jeść.

Rogalski spojrzał znacząco na Stańczuka. Wyjaśnienie Żydówki było absurdalne. Skoro mieszka w miasteczku, to powinna zakopać ziemniaki gdzieś bliżej domu, a nie na zagonie w majątku odległym o dobrą wiorstę od Kosowa Lackiego.

– Ano zobaczymy, co to za kartofle.

– Nie! – Dziewczyna przyskoczyła do Rogalskiego, który przykucnął nad wykopaną jamą, aby go odepchnąć.

– Przytrzymaj ją! – nakazał parobek Stańczukowi.

Odgarnął kilka warstw ziemi i uniósł worek. Był dość ciężki. Gdyby znajdowały się w nim kartofle, przemieściłyby się wewnątrz worka. Tam musiał być jeden przedmiot – dość duży i podłużny.

Rozplątał węzeł i włożył rękę do worka. Zaraz ją cofnął ze zgrozą, natrafił bowiem na coś, co w dotyku przypominało ludzką skórę.

W worku znajdowało martwe dziecko. Chłopiec w wieku siedmiu, ośmiu lat. Szyję miał tak rozciętą, że widoczne były naczynia krwionośne. Wstrząsający widok przedstawiała potrzaskana z tyłu czaszka malca.

Śmierć wskutek obcej winy

Makabryczne odkrycie ściągnęło na pole wieśniaków. Tłum zwartym kordonem otoczył żydowską dziewczynę, która jak zaszczute zwierzę w milczeniu wlepiała wzrok w ziemię. Padały pod jej adresem straszliwe oskarżenia.

– Morderczyni! Potwór!

– Matko przenajświętsza, dzieciaka ubiła! W piekle się będziesz smażyć, szmato!

– Na gałąź wywłokę! Franek, Jasiek, na co czekacie, bierzcie ją i na tę brzózkę!

– Opamiętajcie się, ludziska! Tak nie można!

Ktoś rozsądny udał się do dworu, by powiadomić dziedziczkę o znalezieniu trupa. Niech jaśnie pani decyduje, co dalej robić. Atmosfera na polu ziemniaków trochę się wystudziła. Ale nie na długo. Żydówka, zarżnięte dziecko – i wszystko jasne! Zamordowała chłopca, żeby wytoczyć z niego krew, którą starozakonni dodają do wypiekanej macy. Jednak to prawda, co się mówi. Jest tutaj dowód namacalny.

Osoba, która oskarżała dziewczynę o dokonanie rzekomego mordu rytualnego (nigdy nie udowodniono, aby Żydzi zabijali dzieci i używali ich krwi do celów spożywczych), całkowicie się myliła. Po pierwsze, kłamliwy mit mówił o mordowaniu dzieci chrześcijańskich, a martwy chłopiec bez wątpienia był Żydem, po drugie, wedle tego samego mitu w przypadku mordu rytualnego inne są obrażenia. Rany cięte znajdują się w najbardziej ukrwionych miejscach na ciele, głównie w pachwinach – miało chyba chodzić o to, żeby wytoczyć jak najwięcej świeżej krwi. Ten zaś chłopiec miał poderżnięte gardło i zgruchotaną czaszkę.

Ale kto by zwracał uwagę na takie szczegóły! Była sprawczyni – znaleziono przy niej nożyk do kartofli ze śladami krwi – i był motyw bestialskiej zbrodni. Nie można dziwki powiesić, bo najpierw sąd musi ją osądzić, ale można na nią pluć i życzyć jej takiego samego bolesnego końca, jaki z jej rąk spotkał tego biedaczka.

Pospólstwo zamilkło, gdy na pole przyszedł oficjalista dworski. Z marsową miną spojrzał na zwłoki, patrzył chwilę, potem przeniósł wzrok na dziewczynę. Po czym nakazał dwóm chłopom związać ją i uwięzić w pustym chlewie do czasu przybycia komisji sądowo--lekarskiej, po którą już wysłano konie z woźnicą.

– I pilnujcie jej dobrze, żeby nie uciekła – dodał.

Dwóm innym parobkom polecił czuwać przy zwłokach. Niech nikt niczego nie dotyka. Ciekawskich gonić kijami.

Żydówka nie sprawiała wrażenia, że zamierza zbiec. Wciąż miała opuszczoną głowę, wydawała się nieobecna. Wyglądała momentami na ciężko chorą, ale i tak zrobiono to, czego żądał oficjalista.

Późnym popołudniem, niemal pod wieczór, zjawili się przedstawiciele sądu, policji kryminalnej, lekarz powiatowy, wójt oraz strażnicy pod bronią. Lekarz wykonał badanie obdukcyjne zwłok. Orzekł, że chłopiec zmarł na skutek czyjejś winy. Poderżnięcie gardła zadano narzędziem ostrym, a pęknięcie kości ciemieniowej było następstwem ciosów twardym narzędziem o tępych krawędziach.

Zatrzymana dziewczyna nazywała się Sura Kossower, miała osiemnaście lat. Faktycznie mieszkała w Kosowie Lackim, była żoną tamtejszego kowala. Martwy chłopiec, ośmioletni Pińcza Kossower, był bratem jej męża.

Spytano ją, co ma do powiedzenia w sprawie śmierci małego szwagra.

– Ja nie zabiłam Pińczy – odparła.

– To dlaczego zakopałaś na polu jego ciało?

Sura udzieliła odpowiedzi po krótkim namyśle:

– Szłam drogą i znalazłam go nieżywego przy studni.

– Po co go zakopałaś?

– Żeby trup nie leżał pod odkrytym niebem. Żydowska religia na to nie pozwala.

– Ale wasza żydowska religia nakazuje godnie pochować zmarłego, a nie zakopywać go na polu jak zdechłego prosiaka.

Dziewczyna zapadła w milczenie. Na jej obliczu malowała się rezygnacja.

– Dlaczego kłamałaś, że w worku były kartofle? Skąd wzięła się krew na nożu, który miałaś przy sobie?

– Ja… – Sura urwała i pokręciła głową.

Jej wyjaśnienie co do zwłok było tak samo wiarygodne jak bajeczka o kartoflach ukradzionych matce. Dziwne doprawdy, że ośmioletni chłopiec mieszkający w domu brata zawędrował tak daleko. A jeszcze dziwniejsze, że obok miejsca, gdzie leżały jego zwłoki, znalazła się rzekomo niewinna jego śmierci dziewczyna, która nie wiadomo po co w ogóle przyszła do Kosowa Ruskiego. Takie zbiegi okoliczności są niemożliwe.

Sura Kossower została skuta kajdanami i odstawiona do aresztu w Siedlcach pod zarzutem zamordowania Pińczy Kossowera.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij