- W empik go
Plac Konstytucji - ebook
Plac Konstytucji - ebook
Historia rodzinna wzruszająca jak kultowy serial „Dom”.
Jest gorący lipiec 1952 roku. Komunizm wkracza w życie Polaków pełną parą. Nowi ludzie na gruzach wznoszą nowe miasto. W tym wszystkim młodziutka Mania – aktywna, pragnąca niezależności studentka Politechniki Warszawskiej. Chce być przodowniczką pracy, zaangażowaną obywatelką w nowym społeczeństwie. Z olśniewającym potęgą placem Konstytucji wiąże swoją przyszłość – z wielkim światem, gdzie planuje się budowę metra, powstają nowe sklepy, gdzie wszystko jest na wyciągnięcie ręki Ale jednorazowa przygoda z przypadkowo poznanym chłopakiem sprawi, że marzenia młodej dziewczyny rozmywają się we mgle.
Przemilczenia, niezadane pytania, niewypowiedziane sekrety i nużąca codzienność, a w tle terror komunizmu i nadzieja na pierwszy oddech wolności.
To opowieść o walce między tym, czego się pragnie, a tym, co należy zrobić. O wyborach podyktowanych sercem i wymuszonych polityką. O pogmatwanych ścieżkach przeznaczenia i ironii losu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-348-3 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Uwaga! Przed chwilą otrzymaliśmy z sali Teatru Narodowego wiadomość, że Stołeczna Rada Narodowa postanowiła nazwać plac MDM placem Konstytucji.
Ekscytacja spikera popłynęła z radiowęzła w Marszałkowską Dzielnicę Mieszkaniową. Zmusiła ludzi do przerwania pracy. Entuzjazm. Brawa. Szczęście. Krzyk wyrwał się z tysięcy robotniczych serc. Radość poniosła się po mieście ponad ruinami. Mania, która chwilę wcześniej razem z dwiema koleżankami zamiatała ulicę u wylotu Koszykowej, rzuciła miotłę na chodnik i zaczęła piszczeć, skakać, ściskać Weronikę i Baśkę. To była idealna nazwa dla tego miejsca. Pasowała jak żadna inna. Tak Mania czuła w tym momencie, chociaż w plebiscycie ogłoszonym przez „Życie Warszawy” zagłosowała inaczej.
Od kilku tygodni dziennik co rusz zachęcał warszawiaków, by podzielili się swoimi pomysłami na nazwę powstającego właśnie najważniejszego placu w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Temat omawiano wszędzie – w domach, sklepach, tramwajach. Również w akademikach. Mania wciąż dopytywała koleżanki i kolegów, na jaką nazwę mają zamiar głosować.
– Plac imienia Sierotki Marysi byłby najlepszy – powiedziała Zosia, kiedy razem wracały z uczelni. – Wszyscy jesteśmy sierotami po dawnej Warszawie. A ten plac to objaw naszej choroby sierocej.
– Zośka, zlituj się. – Przestraszona Mania rozejrzała się wokół. Lepiej, żeby nikt postronny nie usłyszał, co Zosia sądzi o MDM-ie.
– Mania, ale popatrz, jak pięknie by to było. Po ludzku. I dzieciom by się podobało, a dzieci to przecież przyszłość socjalizmu. Można by jeszcze, zamiast kandelabrów, postawić pomnik Sierotki Marysi i kilku krasnoludków dookoła.
– Ciiicho bądź – wysyczała zdenerwowana Mania.
– Ale o co ci chodzi, Mania? Szef krasnoludków mógłby mieć na imię Józef.
Zajęcia geometrii wykreślnej w całości upłynęły na rozważaniach, która z propozycji jest najwłaściwsza. Jedna była wzniosła. Inna nowoczesna. Kolejna najadekwatniej wyrażała cześć. Wykładowca z rozwianą grzywką nawet nie próbował skupić uwagi studentów na sprawach merytorycznych. Najpierw z uwagą wysłuchał ich wypowiedzi, w końcu sam wyznał, że zagłosuje na nazwę plac im. Bolesława Bieruta. Bo to dzięki prezydentowi mamy plan sześcioletni i gospodarkę planowaną, powiedział. Bo prezydent pasjonuje się architekturą i osobiście dogląda odbudowy Warszawy, co na ich uczelni, a zwłaszcza na ich wydziale, trudno zlekceważyć. Bo zabiera głos w kwestii projektowanych budynków oraz osiedli. I wreszcie – bo nie jest mu wszystko jedno.
– Prezydent Bierut na to zasłużył – tłumaczył z zaangażowaniem wykładowca. – Ciągle mówimy o nim „prezydent”, a już niedługo będzie Przewodniczącym Rady Państwa. Musimy się przestawić.
Niedługo, czyli jutro, uświadomiła sobie Mania. 22 lipca 1952 roku konstytucja lipcowa miała znieść urząd prezydenta w Polsce.
Kilka tygodni wcześniej Mania długo biła się z myślami, zanim w końcu wycięła kupon z gazety. Zafascynowana postawą młodych niepokornych murarzy, zaczadzona ich robotniczym charmem wpisała na nim dużymi literami swoją propozycję: PLAC PRZODOWNIKÓW PRACY. A potem zaniosła zgłoszenie na Marszałkowską, do redakcji „Życia Warszawy”. Czuła, że oddaje w ten sposób hołd naprężonym mięśniom przodowników, ich ogorzałym twarzom, silnym udom i ramionom, które śniły jej się regularnie podczas krótkich lipcowych nocy. Przodownicy rzucali się w oczy. Byli wysocy, mieli duże bicepsy i niosła ich przez życie idea. Niegłupie połączenie, myślała Mania, kiedy budziła się rozogniona. Zaciskała uda i odwracała się na drugi bok. Lipcowe noce były krótkie, ale gorące.
Dni też były natchnione.
Mania czuła się, jakby mieszkała w kościele. Trochę jak w Boże Ciało, kiedy w poszarzałej sukienczynie i na bosaka sypała płatki kwiatków w upał i pył. A może nawet tak jak w trakcie majówki, gdy patrzyła Matce Boskiej z cudownego obrazu prosto w oczy. Albo jak podczas pasterki, kiedy przestawała walczyć z klejącymi się oczami, bo nagle, w trakcie wyśpiewywanej w wiejskim kościółku kolędy, w jej sercu robiło się ciepło od samego przypatrywania się mamie i tacie, wyjątkowo odświętnym i – wyjątkowo – uśmiechającym się do siebie.
Swoim religijnym skojarzeniem nie dzieliła się z nikim. Nie była z niego dumna. Ale przepełniało ją szczęście, kiedy zatrzymywała się obok „pałacu pod papą”, małej budki stojącej na środku wielkiej budowy, w której obradowali MDM-owscy wszyscy święci, włącznie z najświętszym panem Sigalinem, i przyglądała się bielejącym murom nowej Warszawy. Zapewne z braku odmiennych doświadczeń duchowych trudno jej było porównać przeżywaną w podobnych chwilach wzniosłość z czymkolwiek innym.
Tu się toczyła wojna o nową Polskę. W przeciwieństwie do tylu innych narodowych zrywów, gdzie bronią były bagnety i karabiny, MDM walczył na kielnie oraz łopaty. Myśl, że to narodowe powstanie obędzie się bez ofiar i zakończy niechybnym zwycięstwem, ekscytowała Manię. Choć od wojny minęło już siedem lat, dziewczyna pamiętała ją tak żywo, jakby skończyła się najwyżej przed tygodniem. A może nie skończyła się wcale?
Nie tylko ją porywała atmosfera na budowie. Widywała łzy w oczach robotników, na przykład przodownika Stanisława Kapuśniaka, a także zaangażowanie robotników w niekończące się dyskusje. Pewnego dnia przyuważyła nawet samego pana Sigalina, głównego architekta MDM-u, który wyszedł z „pałacu pod papą” i przyglądał się białej plamie budynków w szarym morzu ruin. Patrzyła na niego ukradkiem, bojąc się jakąkolwiek ingerencją zepsuć tę intymną chwilę. Starała się nie oddychać i prawie jej się to udało, ale nie nad całą fizjologią człowiek może zapanować siłą woli. Mania jak zwykle była głodna i jak zwykle burczało jej w brzuchu. Zjadłaby rosół u matki. Albo przynajmniej jakiś kapuśniak. Barszcz w stołówce śmierdzącej szmatą. Chleb z pasztetową w akademiku. Cokolwiek. Byle gdzie. Jeść! Jeść, jeść, jeść! To już nawet nie było burczenie, to pioruny strzelały w jej żołądku. Wodogrzmoty Mickiewicza. Trzęsienie ziemi. Słychać je było chyba na Starym Mieście. Dotarły też pewnie do uszu pana Sigalina, bo odezwał się, trochę do niej, a trochę do rosnących z dnia na dzień bloków:
– W 1952 roku w Polsce trudno sobie wyobrazić bardziej potrzebne dzieło niż budynek. Musimy stworzyć nowe miasto. Musimy zbudować mieszkania dla ludzi.
Mania chciała powiedzieć, że ona też tak uważa. Zabrakło jej jednak odwagi, być może przez ten burczący brzuch. Stała więc cicho, ale również sądziła, że nic nie jest teraz potrzebne bardziej niż mieszkania. Warszawiacy, potrzaskani po wojnie, atakowani widokiem zgliszczy i próbujący zapomnieć to, czego doświadczyli, muszą rozgościć się w poczuciu bezpieczeństwa na nowo.
Co rusz odtwarzała w głowie moment, kiedy ucichała polka, która przez MDM-owski radiowęzeł przygrywała robotnikom do pracy. Ten moment, w którym dowiedziała się, jaką nazwę będzie nosił główny plac MDM-u, oraz następną chwilę, kiedy odtańczyła z koleżankami szalony taniec.
– Słuchajcie. – Weronika podniosła głos, żeby być słyszaną wśród entuzjazmu. – Słuchajcie! Pamiętacie tekst Adama Ważyka o nowej konstytucji?
– Nie. – Pokręciły głowami obie, i Basia, i Mania. Tekstów o konstytucji w prasie było mnóstwo. Analizowano każde jej słowo, każdy przecinek i kropkę. Wypowiadało się na jej temat sporo autorytetów, od dyrektorów teatrów, lekarzy, przez budowniczych, górników, po nauczycieli i studentów. Wypowiadali się też pisarze.
– „Nasza Konstytucja jest wnioskiem z przeszłości, umocnieniem teraźniejszości, perspektywą na przyszłość” – wyrecytowała Weronika.
– Niezła jesteś – odpowiedziała Basia ze szczerym podziwem.
Weronika znalazła prosty sposób na dojmującą niepewność, która zatruwała jej życie. Każdego dnia uczyła się na pamięć dwóch akapitów z „Trybuny Ludu” albo „Życia Warszawy”. W ten sposób zapamiętywała, kim jest, w co wierzy i jaki ma cel. W odpowiednich momentach wyciągała z pamięci właściwe fragmenty i przytaczała.
Raz przywołała słowa betoniarza z budowy MDM-u:
– Ludzie są teraz szczęśliwi. Bronisław Zieliński powiedział: „Spójrzcie, jaki żeśmy blok wybudowali, 1-D się nazywa. Nieźle zarabiam, ożeniłem się, a od kilku dni jestem ojcem maleńkiego synka i czuję się naprawdę szczęśliwy. Dlatego, że wiem, co zawdzięczam naszemu państwu i prawom, jakie daje mi konstytucja”.
Innym razem zabrała głos w dyskusji o równouprawnieniu:
– Plan sześcioletni przewiduje wzrost zatrudnienia kobiet w Warszawskich Zakładach Przemysłu Tłuszczowego z dotychczasowych trzydziestu procent ogółu załogi do siedemdziesięciu pięciu procent.
Nie unikała nawet rozmów o polityce międzynarodowej:
– „Możliwa jest wojna drogą szerzenia chorób” – pisze amerykański „Life”. Nie wiadomo, o jaką chorobę chodzi, ale możemy być pewni, że o którąś z najbardziej śmiertelnych w historii ludzkości. Podejrzenia padają na dżumę.
Na uczelni błyszczała dzięki swoim cytatom wiele razy. Na zebraniach ZMP jeszcze częściej. Kiedy przytoczyła Ważyka, Baśka i Mania spojrzały na nią z uznaniem. Poprzedniego dnia Weronika wyjawiła im, że dostanie od ojca radioodbiornik, jeśli zda w terminie wszystkie egzaminy. Powoli zaczynały się zastanawiać, gdzie go postawią.
Konstytucja miała zostać uchwalona przez Sejm nazajutrz.
MDM miał zostać oddany warszawiakom nazajutrz.
Nazwa splotła jedno z drugim już dziś.
Uśmiechnięta Mania podniosła miotłę i ze zdwojoną energią zabrała się do porządków. Czasu do grande finale było coraz mniej. „Plac Konstytucji, plac Konstytucji, plac Konstytucji” – powtarzała sobie w myślach. Uczyła się nowej nazwy na pamięć. „Wygraliśmy” – pomyślała. „Zdążyliśmy. Wybudowaliśmy”. Wyrosła nowoczesna stolica, domy-pałace dla zwykłych ludzi. Już wkrótce, za chwileczkę, jutro, 22 lipca, lud wejdzie do Śródmieścia. Po raz pierwszy w pięknych mieszkaniach w centrum miasta zamieszkają zwykli ludzie, robotnicy, również ci, którzy wychowali się z dala od warszawskich salonów. I ona, Mańka spod Otwocka, też miała prawo śnić o tym, że któregoś dnia tu zamieszka.
Prawie wszystko na placu było już gotowe, choć niektóre ekipy będą różne rzeczy poprawiać i ulepszać do wschodu słońca, tego Mania była pewna. Tymczasem ona musiała już iść do akademika. Czuła, że jeśli natychmiast nie zje chleba ze smalcem od matki, to niechybnie zemdleje z głodu. Głodna była właściwie cały czas. Od wojny jeszcze się dobrze nie najadła. A i przed wojną bywały dni, w których na każdy z trzech posiłków w ciągu dnia matka podawała po dwa ziemniaki z kwaśnym mlekiem. A jak krowa mleka nie dawała, to do ziemniaków była woda. Zdarzało się, że matka gotowała na rano i wieczór rzadką zupę, do której piekła chlebowe placki z mąki oraz wody. Co roku nie mogli doczekać się Wielkanocy – wtedy mięso było na każdy obiad, a na śniadanie szynka. A potem znowu trzy miesiące czekania na pierwsze plony.
Kiedy wybuchła wojna, było jeszcze ciężej – dwa posiłki dziennie, a na przednówku strach zaglądał w oczy. Czasami razem – matka i rodzeństwo – zasypiali wtuleni w siebie tuż po zmierzchu, jak najszybciej, byle nie myśleć o skurczonych żołądkach. Głód znała Mania od zawsze i do tej pory trudno jej było przypomnieć sobie powszedni dzień, w którym czuła się najedzona. Dyskomfort zagłuszał tylko MDM. Kiedy budowała nową Warszawę, na długie godziny zapominała o ssaniu w żołądku. Teraz jednak nawet magiczna moc nowej dzielnicy okazała się nazbyt słaba.
Przy samochodzie, który zaparkował w miejscu, gdzie plac przechodzi w ulicę Marszałkowską, utworzył się mały korek. Na pakę ładowano niepotrzebne już sprzęty i narzędzia. Mania cierpliwie czekała, aż dwóch młodych chłopaków ułoży na naczepie drewnianą tablicę. Byli bez koszul, na głowach mieli czapki. Pewnie studenci z politechniki. Tablicę próbowali położyć napisami do dołu, trwało to już chwilę, bo była duża i nieporęczna. Mania zdążyła z niej odczytać: OSIĄGNIĘCIA ZLOTOWE MŁODZIEŻY MDM. Na tej tablicy przez ostatnie miesiące Jurek Pabisiak, znajomy z ZMP, kredą odnotowywał wyniki MDM-owskich przodowników pracy.
Wzrost gospodarczy Polski Ludowej zależał od przodowników i zaciągniętych przez nich zobowiązań. Nauczyciele matematyki obiecywali, że szybciej nauczą dzieci liczyć i potęgować, a nauczyciele rosyjskiego – że wtłuką im do głów bukwy, spasibo i zdrastwujtie. Aktorzy zaklinali się, że zagrają jeszcze więcej spektakli o młodych chłopakach walczących z burżuazją w imię sprawiedliwości społecznej. Studenci, że zdadzą wszystkie egzaminy na same piątki. Rolnicy, że szybciutko rozmnożą krowy i pozyskają jeszcze więcej mleka niż dotychczas. Rybacy, że złowią więcej ryb. Dentyści, że wyleczą więcej zębów, a górnicy, że wykopią jeszcze więcej węgla. Najlepsi spośród nich od wczoraj zjeżdżali do Warszawy, żeby wymienić się doświadczeniami i napić wspólnie wódki. Trwał Zlot Młodych Przodowników Budowniczych Polski Ludowej. Miasto zalewały tłumy socjalistycznej młodzieży, dziewczyn i chłopaków, półbogów, pieszczochów władzy ludowej, celebrytów ery stalinizmu.
Mania znała realia budowy MDM-u. Wiedziała, że najgorętszy podziw, ale też największą zawiść wzbudzali tu nie nauczyciele, aktorzy czy rolnicy. Na przyszłym placu Konstytucji najbardziej elektryzowali otoczenie MDM-owscy murarze. Ich zdjęcia były publikowane w gazetach, ich wizerunki zdobiły wznoszone budynki, powstawały o nich filmy, w każdej niemalże sprawie pytano ich o opinię.
Z tablicy, z którą siłowali się studenci, Mani mignęło nazwisko Jurka Drabika. Znała z widzenia tego kędzierzawego chłopaka. Wyczytała w gazecie, że miał tylko dwadzieścia trzy lata, urodził się na Targówku w biednej proletariackiej rodzinie. Wiele razy słyszała docinki kierowane w jego stronę.
– Uwaga, pan przodownik idzie. Rozwińcie dywan – dogadywali mu koledzy za jego plecami.
Albo:
– E, przodownik, było już dzisiaj zdjęcie do gazety?
Po raz kolejny odczytała, że to on, murarz z dziesiątej brygady, w drugiej połowie maja przekroczył swoje zobowiązania o trzysta procent, a na początku czerwca – o dwieście dwa procent. Najlepszy z najlepszych. Po piętach deptał mu Stanisław Kapuśniak. Tuż za nimi uplasował się Jerzy Matejak. Więcej Mania nie zdołała odczytać, bo usłyszała znajomy głos i odwróciła się w jego stronę.
– Ostrożnie, koledzy, ostrożnie. – Pabisiak biegł zdyszany przez plac w stronę samochodu. – Ta tablica będzie nam jeszcze potrzebna podczas zlotu.
Zobaczywszy Manię, przystanął. Krew podpłynęła mu tuż pod piegi. Kilka tygodni wcześniej nieudolnie próbował ją wybronić na zebraniu ZMP przed naganą oraz krytyką i od tamtej pory na jej widok spiekał raka. W końcu zaczął także odwracać wzrok. Tak bardzo, jak kiedyś cieszył się z każdego z nią spotkania, teraz jej unikał. Tym razem zagryzł dolną wargę, bo siostra zdradziła mu kiedyś, że to dobry sposób, żeby krew odpłynęła z policzków. Może i dobry, ale u niego nie działał. Stali na wprost siebie.
– O, Maria – wydukał.
– O, Jurek – mruknęła.
Pech, że pośród dziesięciu tysięcy robotników, którzy walczyli z czasem na budowie, i pięćdziesięciu pięciu tysięcy ochotników, którzy ich wspierali, trafiła dziś właśnie na Pabisiaka. Jego zetempowski mundurek, jego poprawność i akuratność przypominały jej nerwową atmosferę czerwca. I ten moment, gdy musiała się tłumaczyć przed grupą ludzi, których dotąd uważała za sojuszników i przyjaciół, ze swojej miłości do MDM-u. Pabisiak niby próbował ją ratować, ale w końcu spuścił ten swój zadarty nos i zamilkł. Nic nie wskórał.
„O nie” – postanowiła. „Dzisiaj i jutro nie będę o tym myśleć”. Dzisiaj i jutro miało być święto, a problemami zamierzała zająć się pojutrze.
– Wszyscy już przyjechali na zlot? – zapytała Pabisiaka, żeby zmienić tor myśli.
– O tak! – Jego zielonkawe oczy roziskrzyły się. – Przyjechali. W sumie sto siedem pociągów na wszystkie warszawskie dworce. Są przodownicy z Nowej Huty, z Łodzi, z miast i wsi całej Polski!
Ekscytował się, jak zawsze, kiedy mówił o budowaniu komunizmu.
– Część delegacji przyleciała samolotami, część przypłynęła. Są goście z Pekinu i Moskwy, z Paryża i Niemiec. Wschodnich oczywiście. Ponad sto tysięcy ludzi!
– Aha – mruknęła Mania. Czekała na moment, kiedy studenci z paki poradzą sobie wreszcie z tablicą. Ustawili ją w końcu.
Odłożyła miotłę, odwróciła się i zostawiła za sobą Pabisiaka, jego zieloną zetempowską koszulę, czerwony krawat, równie czerwone uszy oraz nieprzyjemne wspomnienia, które w niej przywoływał. Ruszyła w stronę ulicy Wilczej. Jeszcze raz zerknęła na ulubione elementy MDM-u. Najpierw kandelabry. Z odległości wyglądały jak gigantyczne świeczniki. Pierwotnie w ich miejscu miały stanąć trzy monumentalne rzeźby – Śląsk, Morze i Stolica. Którejś nocy Mania z Weroniką dyskutowały o nich do drugiej. Zastanawiały się, jak można wyrzeźbić morze, a jak stolicę. Pomysłów miały kilka, niektóre wydawały im się bardzo odkrywcze, ale Prezydium Rządu postanowiło ostatecznie, że plac Konstytucji ozdobią kandelabry. Zaprojektowano je w pośpiechu.
– Ni z gruchy, ni z pietruchy – powtarzała Zosia za każdym razem, kiedy o nich rozmawiały. Narzekała, że dziwaczne, zbyt wielkie.
Ale Mani się podobały. Ogromne, sięgające piątego piętra kolumny z koroną latarni rozświetlały wieczorami cały plac. „Brązowe, miedziane słońca Śródmieścia” – pisały gazety. Gdy błyszczały, robiło się trochę jak w Paryżu. Albo raczej jak w wyobrażeniach Mani na temat Paryża. Słyszała, że warszawiacy umawiają się na randki już nie w Łazienkach, tylko na MDM-ie.
Za rogiem, na Wilczej, Mania zadarła głowę w górę. Patrzyła na zegar, który od niedawna odmierzał socjalistyczny – jak lubiła myśleć – czas: minuty równości, godziny walki klasowej, doby proletariackiej rewolucji. Z poziomu ulicy widać było ogrom mozaikowej tarczy, ale nie dało się dostrzec detali. Mania jednak usłyszała w radiowęźle, że mozaikę przez osiem miesięcy składało czternaście osób. Zegar złożony z brązowo-żółto-niebieskich kamyczków wskazywał właśnie 19.00, a na MDM-ie praca wciąż wrzała. Ktoś machał jeszcze pędzlem, ktoś sprzątał pozostałości po ostatnich rusztowaniach, ktoś coś dokręcał, ktoś coś zbierał. Powietrze drżało od napięcia i oczekiwania.
Przez ulicę przebiegła przodowniczka pracy Stasia Szarlińska. Mania podniosła rękę, chciała jej pomachać, ale Stasia spieszyła się w kierunku placu i nie rozglądała na boki. Szkoda. Mania pomyślała, że lubi tę złotą dziewczynę. Pewnego dnia, zimą, razem z Zośką przypatrywały się jej pracy. Stasia była silna, precyzyjna, budowała dom jak doświadczeni murarze. Każdy jej ruch i każdy gest miały sens. Nie było w niej nawet odrobiny niepewności. Taka dziewczyna zapewne z mlekiem matki wyssała przekonanie, że z mężczyznami może rywalizować jak równa z równym, także na ich podwórku.
Mama Stasi Szarlińskiej była chłopką, która przeniosła się do miasta za mężem, rybakiem. Widok na pola i łany zbóż zamieniła dla niego na widok na miejskie podwórko-studnię.
– Córeczko – szeptała małej Stasi przed snem zamiast kołysanki – wolałabym, żebyś była chłopcem, ale przecież nie zmienię tego, co jest. Musisz przynajmniej mieć w ręku fach. Jak podrośniesz, oddamy cię na naukę do krawcowej albo do sklepu.
A małej Stasi zostały już tylko ruiny zniszczonej wojną Warszawy. Część kamienicy sprzed ich okien spaliła się w powstaniu. Połowa ulicy przestała istnieć.
– Mamusiu – powiedziała pewnego słonecznego dnia – będziesz miała swojego synka. Zostanę murarzem i odbuduję miasto.
Skończyła kurs murarski na Muranowie i tam położyła pierwsze cegły. Ale kiedy tylko coś jej się nie udawało, słyszała docinki majstra:
– Tak jest, jak się baba za poważną robotę bierze.
– Panie majster, mamy socjalizm – mówiła ze szczerym uśmiechem, bo od matki nauczyła się, jak topić najbardziej zatwardziałe serca. – Radzieccy naukowcy udowodnili, że kobiety mogą pracować tak samo jak mężczyźni.
– E tam. Gadu-gadu do obiadu.
Jak już się Stasi znudziło wysłuchiwanie gderania majstra, to stworzyła własną trójkę murarską. Z koleżanek. A gdy córka rybaka wskoczyła na tablicę przodowników pracy, to nie zamierzała z niej zeskakiwać. Z uśmiechem detonowała kompleksy kolegów murarzy, których bolała baba murarka odnosząca, co gorsza, spektakularne sukcesy.
Tego dnia, kiedy Mania razem z Zosią obserwowały pracę Stasi Szarlińskiej, po szychcie dziewczęta spotkały się przy wielkim kotle ustawionym na środku placu, tuż przed „pałacem pod papą”. Z kotła rozlewano robotnikom herbatę. Mania wykorzystała okazję i zagadała do przodowniczki:
– Patrzyłyśmy na ciebie, Stasiu. Ale ci się robota w rękach pali! Wspaniale to oglądać.
– Dziękuję ci bardzo. – Stasia uśmiechnęła się, ściągając chusteczkę z głowy i rozpinając kufajkę. Miała ciepły uśmiech i inteligentne oczy. Mania pomyślała, że mogłaby się z nią zaprzyjaźnić.
– Byłaś taka silna i skoncentrowana, ale teraz wyglądasz na zmęczoną – skonstatowała na widok opadających kącików Stasinych ust i wielkich cieni pod jej oczami. – Jak się czujesz?
– Jak się czuję? Tak... – Stasia powoli zaczęła ściągać robotnicze rękawice. Kiedy je zsuwała z rąk, krzywiła się i syczała. – Popatrz, tak się właśnie czuję.
Całe dłonie Stasi pokryte były zgrubiałą skórą, na której wyrosły bąble. Pęcherze miała i na palcach, i na śródręczu. Niektóre mogły mieć ze trzy centymetry średnicy. Część popękała, więc sączyła się z nich krew.
– Zobacz, widać mięsko – zachichotała Stasia i zaczęła dmuchać na rany.
– Chyba bardzo boli. – Mania dostała gęsiej skórki od patrzenia na pęcherze i krew. Białe pęcherze i czerwoną krew. W końcu tu budowało się Polskę.
– Jak cholera. Zaraz pójdę do punktu medycznego, to opatrzą. Ale najpierw pomóż mi wypić herbatę, bo nie dam rady trzymać kubka w rękach.
– Jasne, Stasiu. Z przyjemnością.
Po dniu ciężkiej pracy mocno posłodzona herbata w metalowym kubku smakowała jak nektar w złotym pucharze.
– Aj, gorąca – syknęła Stasia, kiedy Mania przyłożyła jej do ust kubek. – Poczekaj, podmucham.
I dmuchała, tym razem w brązowy płyn, który Mania trzymała w kubku przed jej twarzą. Drobne, słodkie kropelki spadały na ręce Mani. Przez chwilę obie wpatrywały się w brudnawy osad, który herbata zostawiała na ściankach naczynia.
– Nie możesz rozprostować palców? – zapytała Mania, patrząc na zgrubiałe dłonie Stasi. Wyglądały, jakby trzymała w nich niewidzialne kurze jaja.
– Dopiero jakąś godzinę po skończeniu pracy – odparła Stasia z uśmiechem. – Daj tej herbaty, mam straszną ochotę.
Mania zbliżyła kubek do ust przodowniczki.
– Gorąca?
– Nie, teraz dobra. Mogę pić.
Stanisława Szarlińska była osobą, którą Mania bezsprzecznie podziwiała. Miała odpowiedzialną pracę, a w niej poważne zobowiązania, które spełniała z naddatkiem, dzięki czemu regularnie stawała na podium. I teraz tę heroskę Mania musiała poić tak, jak poi się niemowlaka. Prawą ręką przytykała kubek do ust Stasi i przechylała go, a lewą rękę trzymała pod jej brodą, żeby nie było plam na kufajce, gdyby herbata wyciekła bokiem. Otaczała podziwianą przez siebie koleżankę niemal macierzyńską troską.
– Ale ręce to nie wszystko. Bolą mnie też plecy. Bardzo – mówiła Stasia. – Gdybym wiedziała, że moje ciało tak mocno będzie mi stawiać opór w pracy, to może posłuchałabym matki i poszła na staż do sklepu z galanterią.
A może jednak nie? Owszem, ciało cierpiało, to była cena do zapłacenia. Ale Stasia wiedziała już, jak chce żyć. Bolało, ale pojechała do Moskwy, a potem do Berlina – na Zlot Młodych Bojowników o Pokój. Krew się lała, ale odwiedziła Czechosłowację, i to dwukrotnie. Zapisała się do technikum. Była przodowniczką, nikt jej nie wypominał, że wcześniej skończyła tylko cztery klasy powszechniaka. Nikt nie oburzał się również, że właśnie została kandydatką na zastępczynię posła.
Co więcej, kiedy Stasia Szarlińska stała na placu centralnym MDM-u i rozmawiała z Manią o swojej pracy, nie spodziewała się, że najbardziej spektakularne sukcesy są ciągle jeszcze przed nią. Nie mogło jej przyjść do głowy, że wkrótce dostanie tyle państwowych medali, wyróżnień i nagród, że ledwie zmieści je w pudełku po butach. A pierwszy dyplom, który wręczy jej sam prezydent Bierut, matka postawi w pokoju na kredensie, tuż obok obrazka Matki Boskiej karmiącej Jezusa. I z drugiej strony Najświętszej Panienki mama przyklei wycięty z gazety artykuł o Stasi. Ostatnie zdania podkreśli w nim ołówkiem: „Szarlińska spogląda przez okna swojej klasy, skąd widać dźwigi budowy Pałacu Kultury i Nauki, i snuje marzenia jak kiedyś jej matka. Ale jakżeż inne. Skończy technikum. Będzie budować z tysiącami takich jak ona kobiet, wyzwolonych z troski o chleb, z niepokoju o byt swoich dzieci. Będzie budować piękne domy robotniczych osiedli. Z ich okien roztaczać się będzie szeroka perspektywa socjalistycznego życia”.
Na budowie MDM Stasia jeszcze o tym wszystkim nie wiedziała. Przyglądała się za to krwawym stygmatom, którymi naznaczył ją komunizm, i mówiła do Mani:
– Podaj herbatkę, proszę.
Przez chwilę piła w ciszy, zanim wróciła do przerwanego wątku:
– Plecy mam zmasakrowane. Czasami nie jestem w stanie się wyprostować. Rano schodzę z łóżka przez kwadrans. Najbardziej boli mnie w szyi i w lędźwiach. Czy mogłabyś trochę mniej przechylać kubek? Nie chcę nic polać.
– Tak, proszę. – Mania poprawiła naczynie.
Stasia wytarła wierzchem dłoni brodę, po której spłynęła kropla herbaty.
– A kiedy przestaniesz tak ciężko pracować? – dopytała jeszcze Mania.
– Nie wiem. Tak mnie cieszy ten nasz MDM, tak mnie cieszy Muranów – powiedziała, choć nie była to cała prawda.
Stanisława Szarlińska była bowiem mądrą młodą kobietą i wiedziała, że każdy z domów, które wybudowała, powstałby również bez jej krwi. Bez tej krwi jednak nie trafiłaby dwukrotnie do Czechosłowacji, nie spędziłaby miesiąca w Moskwie, nie pojechałaby do Berlina. Bez ofiary z ciała nie wylądowałaby ani na Wiejskiej, ani nawet w technikum. Jej pęcherze to gwarancja lepszej przyszłości. Tego jednak nie powiedziała Mani. Dodała tylko:
– Tak mi działają na nerwy faceci i ich gadanie o „babskiej robocie”, że mam ochotę jak najdłużej ucierać im nosy. Pewnie przestanę, jak będę miała dziecko. Tylko nie wiem, czy to kiedykolwiek nastąpi. W dniu, w którym wskoczyłam na tablicę przodowników, miałam ostatnie krwawienie. Od tamtego czasu nic. Może w życiu można być albo przodowniczką, albo matką.
Stasia powiedziała to lekko, bez żalu. I, prawdę mówiąc, Mania ją dobrze rozumiała. Sama rzadko zastanawiała się nad tym, jak będzie wyglądała jej przyszła rodzina, a jeśli już, to tylko w kontekście posiłków. Od dawna bowiem wiedziała, że jeśli założy własną rodzinę, to będzie dla niej codziennie przygotowywała przysmaki. Na obiad – buraczki, ogórki kiszone i mięso. Kotlety, mielone, zrazy. Na śniadanie – szynka, ser i jajka. Białe bułki i chleb razowy. Do popicia – mleko albo herbata. W sobotę – ciasto. Planowała, że jej dzieci będą mieszkały w mieście, gdzie w sklepach będzie można kupić kakao i pomarańcze. Mania nigdy nie jadła pomarańczy, ale widziała je na zdjęciu w gazecie i była przekonana, że pachną i smakują jak słońce. A przede wszystkim jej dzieci, jeśli już je urodzi, będą jadły do syta, pożywnie i zdrowo. Kiedyś. Jeśli.
Gdy Mania była mała, czasami bawiła się w dziewczyńskie zmyślanki: jak będzie wyglądał jej ślub, jaką będzie miała sukienkę i kim okaże się pan młody. Ale to było tylko takie gadanie. Nigdy nie marzyła ani o białej kiecce czy czerwonych koralach, ani o księciu z bajki. Wystarczyło, że matka miała księcia z bajki, najpiękniejszego w całej gminie, który tymi swoimi czarnymi oczyskami omiatał chyba wszystkie kobiety we wsi oprócz żony. Matka straciła zainteresowanie ojca dokładnie w dniu ich ślubu. Wioskowy artysta, skrzypek. Grywał na weselach, na pogrzebach i chrzcinach. Na wszystkich uroczystościach we wsi. Czasami przygrywał do tańca, czasami do różańca – a wtedy grał tak smutno, że serce topniało. Był uroczy, męski, uczynny. Każdej pomógł – naprawił koło w wozie, przyniósł ziemniaków albo węgla, ofukał pijanego męża. Sam nie pił prawie nigdy. Owszem, kieliszek czy dwa wieczorem, dla humoru, czasami na weselu jakimś pół butelki. Może trochę głośniej potem mówił i jeszcze śmielej emablował sąsiadki, ale nikt nigdy nie widział go leżącego pod stołem, bełkoczącego czy rzygającego. Nie jego styl. Zawsze czysty, pachnący, gotowy wyświadczać przysługi sąsiadkom i zawsze chętny do przyjmowania od nich dowodów wdzięczności. Najchętniej na sianku albo w łóżku, jak się akurat złożyło. A kiedy się nie składało, to i łąka wchodziła w rachubę.
Mania wyrastała w dusznej atmosferze wiecznych plotek, podszeptów i gniewu matki, który trafiał w tego, kto się akurat nawinął. Mama z roku na rok była coraz bardziej zgryźliwa i zacięta. Względem ojca, względem świata i względem dzieci. Po każdym romansie ojca płakała trochę w poduszkę, po czym zbierała jego brudne koszule, gacie i urządzała pranie. A potem sprzątanie chałupy. Żaden dom we wsi nie błyszczał czystością tak jak dom Mani. Koleżanek się matka nie czepiała, taką miała zasadę. To nie ich wina, uważała, że jej chłop nie potrafi trzymać zapiętego rozporka. Zdarzało się, że któraś z sąsiadek z dnia na dzień przestawała patrzeć jej w oczy. Wtedy wiedziała już swoje. Na ojca wrzeszczała rzadko, ale za to bez opamiętania. Wylewała wszystkie nagromadzone przez lata smutki i upokorzenia – cały swój żal, rozczarowanie i wstyd.
– Kim ty jesteś, żeby niszczyć mi życie? Jak się zachowujesz? Zwykły kurwiarz! Skrzypek z bożej łaski, który musi dopaść wszystko, co się rusza. Niszczysz mnie, niszczysz dzieci, naszą rodzinę. Babiarz z wywalonym przyrodzeniem! Z gołym tyłkiem biegasz po wsi od domu do domu. Wynoś się! Pakuj się i wynocha. Nie chcę cię tutaj. Nie potrzebuję. Wstydu nie masz. Pakuj szmaty, bierz skrzypki i wynocha.
Długo tak potrafiła. Jej zwykle zacięta twarz ożywiała się w tych momentach i wyzierała z niej prawdziwa wściekłość. Ten krzyk wprawiał w drżenie sufity oraz podłogi, słyszeli go sąsiedzi nawet trzy domy dalej. Dzieci przestraszone chowały się po kątach, ojciec skruszony całował ją po rękach, przepraszał, obiecywał, że pewnych rzeczy już nigdy, a inne już zawsze. Przez jakiś czas siedział wieczorami w domu, bawił się z dziećmi, nawet potrafił je czymś oczarować, jeśli tylko mu się chciało. Uśmiechał się wtedy do żony, a nie do sąsiadek. Matce z tygodnia na tydzień łagodniała twarz. Przestawała krzyczeć na dzieci, zdarzało się nawet, że bywała pogodna, a po dziewięciu miesiącach rodziła kolejnego brata albo siostrę. Jednak ojciec, jeszcze kiedy brzucha nie było widać, najpierw ukradkiem, a potem coraz śmielej wyruszał na łowy. Odwiedzał jedną sąsiadkę, potem drugą – zawsze któraś znalazła się w potrzebie. Wszystko wracało do normy. Mama pochlipywała w poduszkę, domek lśnił. Potem rodził się dzidziuś i mama na jakiś czas zanurzała się w jego świecie i w jego potrzebach. A kiedy z nich wyglądała na zewnątrz, miała jeszcze bardziej zaciętą minę i jeszcze głębsze bruzdy na czole.
Mania nie tęskniła zatem do małżeństwa, dzieci, rodziny. Już kiedy miała dziesięć lat, postanowiła, że nie może być zależna od mężczyzny. Kilka lat biedziła się nad znalezieniem na to sposobu. Na wsi nie było zbyt wielu kobiet, które miały własne pieniądze. Z uwagą przyglądała się babce, która przychodziła do porodów. Każda kobieta płaciła jej za pomoc, babka mieszkała sama w małym domku na skraju wsi, tuż pod lasem. „Może to jest moja droga” – myślała mała Mania. Na szczęście ustrój powszechnej sprawiedliwości rozszerzył jej wybór. Mania uśmiechnęła się w duchu do nowoczesnej, postępowej Polski i postanowiła wykorzystać szansę, jaką przyniosła jej historia.
– Mamo, tato – przerwała kiedyś ciężką ciszę, nieodzowną jak zupa przy niedzielnym obiedzie. – Za rok pójdę do liceum do Otwocka.
– Po co? – zapytała mama.
– A potem na studia do Warszawy.
Matka tylko machnęła ręką, zgodnie zresztą z przewidywaniami Mani.
– Zawracanie głowy. Żebyś tylko dziecko urodziła. To jedyne w życiu, co dla kobiety ważne.
Ojciec natomiast, zupełnie inaczej niż przypuszczała, spojrzał na nią z uwagą.
– Dobrze, Marysiu – powiedział. – Bardzo się cieszę.
I tak to już się układało. Matka nie traktowała deklaracji Mani poważnie, a ojciec ją wspierał. Odganiał od młodszego rodzeństwa, pilnował, żeby miała czas i warunki do nauki. Czasami w zimie czekał nawet na jej powrót ze szkoły na przystanku PKS-u.
– Nie musisz tu czekać, tato. Pewno masz coś ważnego do roboty – powiedziała Mania któregoś razu z przekąsem, myśląc sobie, że pewnie tego wieczoru któraś z sąsiadek czeka na jego usługi.
– Matka nie ma łatwego życia, Maniu – odpowiedział jej wtedy. – Ale ty musisz ułożyć sobie sprawy po swojemu.
To była mądrość życiowa, którą chciał jej przekazać. Jego dictum, jego motto, jego błogosławieństwo. Bardziej nie zbliżył się do córki już nigdy.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------