Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Placówka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
16,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Placówka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 330 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Spod pa­gór­ka nie więk­sze­go od cha­ty wy­pły­wa źró­dło rze­ki Biał­ki. W opo­czy­stym grun­cie wy­żło­bi­ło ono ko­tli­nę, gdzie woda hu­czy jak rój psz­czół go­tu­ją­cych się do od­lo­tu.

Na prze­strze­ni mili Biał­ka pły­nie rów­ni­ną. Lasy, wsie, drze­wa w polu, krzy­że na dro­gach wi­dać jak na dło­ni, zmniej­sza­ją­ce się w mia­rę od­le­gło­ści. Oko­li­ca wy­glą­da jak okrą­gły stół, w środ­ku któ­re­go stoi czło­wiek niby mu­cha przy­kry­ta nie­bie­skim klo­szem. Wol­no mu jeść, co znaj­dzie i cze­go inni nie za­bio­rą, byle nie cho­dził za da­le­ko i zbyt wy­so­ko nie la­tał.

Ale po przej­ściu mili w stro­nę po­łu­dnia znaj­du­je­my inny kraj. Pła­skie brze­gi Biał­ki wzno­szą się i od­da­la­ją od sie­bie, gład­kie pole na­brzmie­wa pa­gór­ka­mi, ścież­ka idzie do góry, to spa­da na dół, zno­wu idzie w górę i zno­wu spa­da co­raz gwał­tow­niej i czę­ściej.

Rów­ni­na zni­kła, je­steś w wą­wo­zie i za­miast roz­le­głe­go ho­ry­zon­tu spo­ty­kasz na pra­wo i na lewo, przed sobą i za sobą wzgó­rza wy­so­kie na kil­ka piętr, ła­god­ne lub spa­dzi­ste, na­gie lub za­ro­śnię­te krza­ka­mi. Z tego wą­wo­zu prze­cho­dzisz w dru­gi wą­wóz, jesz­cze dzik­szy i cia­śniej­szy, po­tem w trze­ci, czwar­ty… dzie­sią­ty… Ogar­nia cię chłód i wil­goć; wdra­pu­jesz się na pa­gó­rek i wi­dzisz, że jest to ogrom­na sieć wą­wo­zów, roz­wi­dla­ją­cych się i po­plą­ta­nych.

Jesz­cze pa­rę­set kro­ków z bie­giem rze­ki i zno­wu zmie­nia się kra­jo­braz. Pa­gór­ki są co­raz niż­sze i sto­ją od­dziel­nie, po­dob­ne do wiel­kich mro­wisk. Blask po­łu­dnio­we­go słoń­ca ude­rza cię pro­sto w oczy; z kra­ju wą­wo­zów do­sta­łeś się w ob­szer­ną do­li­nę Biał­ki.

Je­że­li cała zie­mia jest sto­łem, na któ­rym Opatrz­ność dla stwo­rzeń przy­go­to­wa­ła ucztę, to do­li­na Biał­ki jest ol­brzy­mim pół­mi­skiem, ma­ją­cym wy­dłu­żo­ną for­mę i moc­no za­dar­te brze­gi. Tyl­ko w zi­mie pół­mi­sek ten jest bia­ły; w każ­dej zaś in­nej po­rze wy­glą­da jak ma­jo­li­ka, ozdo­bio­na mnó­stwem barw i kształ­tów su­ro­wych i nie­re­gu­lar­nych, lecz pięk­nych.

Na dnie owe­go na­czy­nia bo­ski garn­carz umie­ścił łąkę i zpół­no­cy na po­łu­dnie prze­ciął ją wstę­gą Biał­ki, na któ­rej tle sza­fi­ro­wym fale z rana i wie­czór po­ły­sku­ją czer­wie­nią, zło­tem w dzień a sre­brem pod­czas ja­snych nocy. Tak uro­biw­szy dno za­brał się ar­cy­mistrz do le­pie­nia brze­gów ba­cząc, aby każ­dy po­sia­dał od­ręb­ną fi­zjo­no­mię.

Brzeg za­chod­ni wy­glą­da dzi­ko. Łąka do­ty­ka wzgórz spa­dzi­stych, za­sy­pa­nych wa­pien­nym żwi­rem. Gdzie­nieg­dzie ro­śnie krzak gło­gu, kar­ło­wa­ta brzo­za albo trze­śnia cho­ra. Czę­sto wi­dać pła­ty zie­mi jak­by ob­dar­tej ze skó­ry. Naj­wy­trzy­mal­sza ro­śli­na ucie­ka stąd, a miej­sce zie­lo­no­ści zaj­mu­ją gli­ny, siwe po­kła­dy pia­sku albo opo­ka, co wy­szcze­rza na łąkę tru­pie zęby. Wschod­ni brzeg jest inny; two­rzy jak­by am­fi­te­atr o trzech kon­dy­gna­cjach, wzno­szą­cych się jed­na nad dru­gą. Pierw­sze pię­tro, tuż nad łąką, zbu­do­wa­no z czar­no­zie­mu; w jed­nym miej­scu wi­dać na nim sze­reg cha­łup oto­czo­nych drze­wa­mi, jest to wieś. Dru­gie pię­tro ukształ­to­wa­ło się z zie­mi gli­nia­stej; tu stoi dwór, pra­wie nade wsią, z któ­rą łą­czy go sta­ra ale­ja li­po­wa. Na pra­wo i na lewo cią­gną się dwor­skie łany w po­sta­ci wiel­kich pro­sto­ką­tów, za­sia­nych psze­ni­cą, ży­tem, gro­chem albo pod ugór za­ję­tych. Na­resz­cie trze­cią kon­dy­gna­cję two­rzą grun­ta piasz­czy­ste, ob­sie­wa­ne owsem lub ży­tem, a jesz­cze wy­żej – czer­ni się las so­sno­wy pod­pie­ra­ją­cy nie­bo.

W po­moc­nym krań­cu do­li­ny wi­dać gro­mad­kę pa­gór­ków sto­ją­cych po­je­dyn­czo jak kop­ce. Trzy z nich (mię­dzy nimi je­den naj­wyż­szy w oko­li­cy, z so­sną na szczy­cie) na­le­żą do go­spo­da­rza Jó­ze­fa Śli­ma­ka.

Jest to po­sia­dłość jak pu­stel­nia; do wsi z niej da­le­ko, a jesz­cze da­lej do dwo­ru. Obej­mu­je dzie­sięć mor­gów grun­tu, od wscho­du przy­ty­ka do rze­ki Biał­ki, od za­cho­du do go­ściń­ca, któ­ry z tego miej­sca prze­ci­na do­li­nę i bie­gnie do wsi. Przy dro­dze miesz­czą się bu­dyn­ki Śli­ma­ka. Jest tam cha­ta, zwró­co­na jed­ny­mi drzwia­mi do go­ściń­ca, dru­gi­mi do po­dwór­ka, – jest staj­nia z obo­rą i chlew­kiem, na­kry­te jed­nym da­chem, jest sto­do­ła i wresz­cie szo­pa na wozy. Wszyst­ko usta­wio­ne wzdłuż bo­ków kwa­dra­to­we­go dzie­dziń­ca.

Chło­pi do­liń­scy żar­to­wa­li ze Śli­ma­ka, że miesz­ka na wy­gna­niu jak Sy­bi­rak. – Praw­da, że do ko­ścio­ła – mó­wi­li – bli­żej mu niż nam; ale za to nie ma do kogo gęby otwo­rzyć, pust­ka wsze­la­ko nie była tak bez­lud­ną. W je­sie­ni, przy cie­płym dniu, moż­na było wi­dzieć na wzgó­rzu bia­łą fi­gu­rę pa­rob­ka, jak w parę koni orał zie­mię – albo żonę Śli­ma­ka i dziew­czy­nę naj­mit­kę, obie w czer­wo­nych spód­ni­cach, jak ko­pa­ły, kar­to­fle. Mię­dzy wzgó­rza­mi trzy­na­sto­let­ni Ję­drek Śli­mak zwy­kle pasł kro­wy wy­pra­wia­jąc przy tym dziw­ne ła­mań­ce. Le­piej zaś po­szu­kaw­szy zna­la­zł­byś jesz­cze ośmio­let­nie­go Staś­ka, z bia­ły­mi jak len wło­sa­mi, któ­ry wto­czył się po wą­wo­zach albo sie­dząc na pa­gór­ku pod so­sną za­my­ślo­ny pa­trzył w do­li­nę. Za­gro­da ta, kro­pla w mo­rzu ludz­kich in­te­re­sów, była od­ręb­nym świa­tem, któ­ry prze­cho­dził róż­ne fazy i po­sia­dał wła­sną hi­sto­rię.

Był na przy­kład czas, że Jó­zef Śli­mak miał le­d­wie sie­dem mor­gów grun­tu, a w cha­cie tyl­ko żonę. Wkrót­ce jed­nak spo­tka­ły go dwie nie­spo­dzian­ki: żona po­wi­ła syna Ję­dr­ka, a go­spo­dar­stwo skut­kiem ukła­du o ser­wi­tu­ty po­więk­szy­ło się o trzy mor­gi grun­tu.

Wy­pad­ki te wy­wo­ła­ły dużą zmia­nę w ży­ciu chło­pa: do­ku­pił kro­wę i wie­prza i po­czął wy­naj­mo­wać ko­mor­ni­ków do ro­bót oko­ło swej zie­mi.

W kil­ka lat póź­niej przy­szedł na świat dru­gi syn. Wów­czas Śli­ma­ko­wa zgo­dzi­ła so­bie do po­mo­cy sta­rą wy­rob­ni­cę So­bie­ską spo­so­bem pró­by na pół roku. Pró­ba prze­cią­gnę­ła się do trzech kwar­ta­łów; po czym stę­sk­nio­na za karcz­mą So­bie­ską ucie­kła w nocy na wieś, jej zaś miej­sce za­ję­ła "głu­pia Zoś­ka", zno­wu na pół roku. Śli­ma­ko­wej wciąż zda­wa­ło się, że po ukoń­cze­niu naj­pil­niej­szej ro­bo­ty bę­dzie mo­gła obejść się bez słu­gi.

"Głu­pia Zoś­ka" prze­sie­dzia­ła u nich oko­ło sze­ściu lat, lecz choć na­stęp­nie po­szła na służ­bę do dwo­ru, w cha­cie ro­bo­ty nie uby­ło. Przy­ję­ła więc go­spo­dy­ni pięt­na­sto­let­nią sie­ro­tę Mag­dę, któ­ra lubo mia­ła swo­ją kro­wę, kil­ka za­go­nów zie­mi i pół cha­ty, wo­la­ła jed­nak pójść mię­dzy lu­dzi niż sie­dzieć na oj­co­wiź­nie. Mó­wi­ła, że stryj za moc­no ją bi­jał; dal­si zaś krew­ni umie­li tyl­ko za­chę­cać ją do po­ko­ry twier­dząc, że im stryj wię­cej ki­jów po­ła­mie, tym dla niej bę­dzie le­piej. W owej epo­ce Śli­mak prze­waż­nie sam pra­co­wał oko­ło roli, rzad­ko wy­naj­mu­jąc ro­bot­ni­ków. Mimo to tyle jesz­cze miał cza­su, że cho­dził z koń­mi do dwo­ru albo Żyd­kom miesz­ka­ją­cym w osa­dzie przy­wo­ził to­wa­ry z mia­sta. Gdy jed­nak dwór co­raz czę­ściej wzy­wał go do ro­bo­ty, więc Śli­ma­ko­wi już nie wy­star­cza­li dzien­ni na­jem­ni­cy i po­czął oglą­dać się za po­moc­ni­kiem sta­łym.

Pew­nej je­sie­ni, kie­dy żona naj­moc­niej su­szy­ła mu gło­wę o pa­rob­ka, zda­rzy­ło się, że wra­cał ze szpi­ta­la Ma­ciek Owczarz, któ­re­mu wóz wy­krę­cił nogę. Ka­le­ce wy­pa­dła dro­ga koło cha­ty Śli­ma­ków; a że był nędz­ny i zmę­czo­ny, więc usiadł na ka­mie­niu przy wro­tach i mi­ło­sier­nie za­czął spo­glą­dać na sień cha­łu­py. Tam wła­śnie go­spo­dy­ni tar­ła dla trzo­dy go­to­wa­ne kar­to­fle, ta­kie do­bre, że ich smak wraz z kłę­ba­mi pary roz­cho­dził się po ca­łym go­ściń­cu. Owcza­rza aż w doł­ku za­krę­ci­ło od tych za­pa­chów i już wca­le nie mógł pod­nieść się z ka­mie­nia.

– To wy. Owcza­rzu? – ode­zwa­ła się Śli­ma­ko­wa, le­d­wie po­znaw­szy nie­bo­ra­ka w łach­ma­nach.

– Ju­ści ja – od­po­wie­dział nę­dzarz.

– Ga­da­li we wsi, że was za­bi­ło.

– Go­rzej mi zro­bi­ło – wes­tchnął Ma­ciek – bo mnie od­da­li do szpi­ta­la. Cze­mu­żem ja nie zo­stał na miej­scu pod wo­zem? miał­bym już pew­ny noc­leg i gło­du bym nie cier­piał.. -

Go­spo­dy­ni za­my­śli­ła się.

– Żeby czło­wiek wie­dział – rze­kła po chwi­li – że nie za­mrzesz, to może byś i u nas zo­stał pa­rob­kiem?…

Bie­dak ze­rwał się z ka­mie­nia i przy­szedł do cha­ty wlo­kąc za sobą nogę.

– Co mam za­mrzeć? – za­wo­łał. – Zęby prze­cie mam zdro­we i ro­bić mogę za dwu, by­łem się tro­chę od­gryzł. Daj­cie mi barsz­czu z chle­bem, a ino zjem, urą­bię wam bo­daj furę drze­wa. Po­trzy­maj­cie mnie z ty­dzień na pró­bę, a wszyst­kie te góry za­oram. Będę wam słu­żył za sta­re odzie­nie i ła­ta­ne buty, by­łem się miał gdzie przy­tu­lić na zimę…

Tu Owczarz za­milkł, zdzi­wio­ny, że tak dużo na­ga­dał, bo z na­tu­ry był ma­ło­mów­ny. Śli­ma­ko­wa obej­rza­ła go ze wszyst­kich stron, na­kar­mi­ła, a zo­ba­czyw­szy, że zjadł mi­skę barsz­czu a dru­gą kar­to­fli; ka­za­ła mu umyć się w rze­ce. Gdy zaś mąż wró­cił wie­czo­rem do domu, przed­sta­wi­ła Mać­ka jako pa­rob­ka, któ­ry już drew urą­bał i na­kar­mił by­dło.

Śli­mak w mil­cze­niu wy­słu­chał tego, co się sta­ło. A że miał ser­ce peł­ne li­to­ści, więc rzekł po na­my­śle:

– To se zo­stań u nas, czło­wie­ku. Nam bę­dzie le­piej, to­bie bę­dzie le­piej; nam bę­dzie go­rzej, to­bie bę­dzie go­rzej. A jak kie­dy, Boże nie daj, cał­kiem za­brak­nie chle­ba w cha­łu­pie, to tra­fisz se tam, gdzie byś tra­fił i dzi­siaj. Wy­po­czę­te­go każ­dy prę­dzej weź­mie do ro­bo­ty.

Ta­kim spo­so­bem do­stał się do za­gro­dy nowy miesz­ka­niec. Ci­chy jak mrów­ka, wier­ny jak pies i choć ka­le­ka, pra­co­wi­ty za dwa ko­nie.

Od tej pory, z wy­jąt­kiem żół­te­go psa Bur­ka, nic już nie przy­by­ło w Śli­ma­ko­wym go­spo­dar­stwie: ani z dzie­ci, ani ze służ­by, ani z do­byt­ku. Ży­cie za­gro­dy uło­ży­ło się do do­sko­na­łej rów­no­wa­gi. Wszyst­kie pra­ce, nie­po­ko­je i na­dzie­je, wszyst­kie du­sze ludz­kie krą­ży­ły oko­ło jed­ne­go celu – utrzy­ma­nia bytu. Dla tego celu naj­mit­ka zno­si­ła drwa na ko­min albo śpie­wa­jąc i ska­cząc bie­gła po kar­to­fle do lo­chu. Dla tego go­spo­dy­ni zry­wa­ła się przede dniem do swo­ich krów albo pie­kła się przy ogniu od­su­wa­jąc i przy­su­wa­jąc wiel­kie garn­ki. Dla tego schy­lo­ny nad płu­giem po­cił się Owczarz albo cią­gnął ku­la­wą nogę za bro­ną. Dla tego wresz­cie celu – Śli­mak szep­cząc ran­ne pa­cie­rze cho­dził o świ­cie do dwor­skich sto­dół albo sprze­da­ne zbo­że od­wo­ził Żyd­kom do mia­sta.

Z tej sa­mej przy­czy­ny, od­po­czy­wa­jąc po ro­bo­cie, na­rze­ka­li oni zimą, że mało leży śnie­gu na ży­cie, albo trosz­czy­li się, skąd wziąć pa­szy dla by­dła. Z tej przy­czy­ny w maju pro­si­li Boga o deszcz, a w koń­cu czerw­ca o po­go­dę. Z tej – po żni­wach zga­dy­wa­li, ile ćwier­ci wyda kopa i ja­kie będą ceny. Niby psz­czo­ły koło ula, ro­iły się ich my­śli oko­ło wiel­kiej spra­wy po­wsze­dnie­go chle­ba. Zbo­czyć z tych kie­run­ków było im trud­no, cał­kiem wy­do­być nie­po­dob­na. Na­wet ma­wia­li z dumą, że jak pan jest po to, aże­by ba­wił się i roz­ka­zy­wał, tak chłop jest po to, aże­by kar­mił in­nych i sie­bie.ROZ­DZIAŁ DRU­GI

Był kwie­cień. Po obie­dzie ro­dzi­na Śli­ma­ka za­czę­ła roz­cho­dzić się do swych za­jęć. Go­spo­dy­ni, ści­snąw­szy czer­wo­ną chu­s­tę na gło­wie, za­rzu­ci­ła na sie­bie płach­tę upra­nej bie­li­zny i po­bie­gła do rze­ki. Za nią po­szedł Sta­siek przy­pa­tru­jąc się ob­ło­kom, któ­re dziś wy­da­wa­ły mu się inne niż wczo­raj. Mag­da naj­mit­ka wzię­ła się do my­cia na­czyń po stra­wie nu­cąc co­raz gło­śniej: "Oj da! da!…" – w mia­rę od­da­la­nia się go­spo­dy­ni od cha­ty. Wresz­cie Ję­drek po­pchnął Mag­dę, psa tar­gnął – za ogon i prze­raź­li­wie gwiż­dżąc po­le­ciał z mo­ty­ką do sadu ko­pać grzę­dy. Śli­mak sie­dział pod pie­cem. Był to chłop śred­nie­go wzro­stu z sze­ro­ką pier­sią i po­tęż­ny­mi ra­mio­na­mi. Miał twarz spo­koj­ną, wąsy krót­ko pod­cię­te, na czo­le grzyw­kę, a z tyłu dłu­gie wło­sy spa­da­ją­ce aż na kark. W zgrzeb­nej ko­szu­li czer­wie­ni­ła mu się pod szy­ją spin­ka szkla­na, opraw­na w mo­siądz. Ło­kieć le­wej ręki oparł na pra­wej pię­ści i pa­lił faj­kę; gdy mu się zaś oczy przy­mknę­ły, a gło­wa za­nad­to po­chy­li­ła na­przód, po­pra­wił się na ła­wie, oparł ło­kieć pra­wej ręki na le­wej pię­ści i zno­wu pa­lił faj­kę.

Pusz­czał siwy dym i drze­mał splu­wa­jąc nie­kie­dy na śro­dek izby albo prze­kła­da­jąc ręce. Lecz gdy cy­bu­szek za­czął mu skwier­czyć jak mło­dy wró­bel, ude­rzył parę razy faj­ką o ławę dla wy­sy­pa­nia po­pio­łu i prze­tkał ją pal­cem. Wresz­cie pod­niósł się i zie­wa­jąc po­ło­żył faj­kę nad ko­mi­nem.

Spoj­rzał spod oka na Mag­dę i wzru­szył ra­mio­na­mi. Żwa­wość dziew­czy­ny wy­ska­ku­ją­cej przy my­ciu stat­ków bu­dzi­ła w nim po­li­to­wa­nie. On by już tak nie wy­sko­czył, bo on wie, jak cię­żą ręce, nogi i gło­wa, kie­dy czło­wiek do­brze się na­pra­cu­je. Wzuł gru­be buty z pod­ko­wa­mi, wziął sztyw­ną suk­ma­nę, prze­pa­sał się twar­dym rze­mie­niem, na gło­wę wło­żył wy­so­ką czap­kę z ba­ra­na i po­czuł, że ręce, nogi i cała oso­ba cią­żą mu jesz­cze bar­dziej. Przy­szło mu na myśl, że po ogrom­nej mi­sce krup­ni­ku, a dru­giej klu­sków z se­rem by­ło­by sto­sow­niej lec na sło­mie ani­że­li iść do ro­bo­ty. Ale prze­mógł się i po­wo­li wy­szedł na po­dwór­ko. W ta­bacz­ko­wej suk­ma­nie i czar­nej cza­pie wy­glą­dał jak ni­ski pień so­sno­wy, okop­co­ny u wierz­chu. Wro­ta sto­do­ły były otwar­te i jak­by na prze­kór, wy­glą­da­ło z nich parę sno­pów sło­my, wa­bią­cych Śli­ma­ka do drzem­ki. Ale chłop od­wró­cił gło­wę i spoj­rzał na jed­no ze swych wzgórz, gdzie tego ran­ka za­siał owies. Zda­wa­ło mu się, że na za­go­nach wi­dzi żół­te ziar­na, bar­dzo wy­stra­szo­ne i da­rem­nie usi­łu­ją­ce skryć się pod zie­mię przed sta­dem wró­bli, któ­re dzió­ba­ły owies.

– Zja­dły wy by­ście mnie do szczę­tu! – mruk­nął Śli­mak. Cięż­kim kro­kiem zbli­żył się do szo­py i wy­do­był dwie bro­ny, jak­by kra­ty okien­ne, na­je­żo­ne dę­bo­wy­mi pal­ca­mi. Po­tem wy­pro­wa­dził ze staj­ni swo­je kasz­tan­ki. Je­den zie­wał, dru­gi ru­szał war­gą i pa­trzył na Śli­ma­ka przy­mru­żo­ny­mi oczy­ma, mó­wiąc w du­chu: "Nie wo­lał­byś, chło­pie, sam zdrzem­nąć się i nas nie wto­czyć po gó­rach? Ma­łoż to na­bie­ga­li­śmy się wczo­raj?"

Śli­mak na taką radę po­ki­wał gło­wą. Za­przągł kasz­tan­ki do jed­nej bro­ny, przy­cze­pił do niej dru­gą i - po­je­cha­li z wol­na. Mi­nę­li zie­lo­ną łącz­kę za staj­nią, wdra­pa­li się na po­pie­la­ty bok wzgó­rza, wresz­cie do­się­gli szczy­tu. Pa­trząc na nich przez wierzch staj­ni, zda­wa­ło się, że krę­py chłop i para kasz­tan­ków ze zwie­szo­ny­mi łba­mi włó­czą się po błę­ki­cie nie­bie­skim, sto kro­ków tam i sto kro­ków na po­wrót. Ile razy do­cho­dzi­li gra­ni­cy za­sia­ne­go pola, zry­wa­ło się przed nimi gniew­nie świer­go­cą­ce sta­do wró­bli i jak chmu­ra le­cia­ło poza nich na kra­niec prze­ciw­ny. Cza­sa­mi sia­da­ło z boku, za­wsze krzy­cząc i dzi­wu­jąc się, że Śli­mak za­sy­pu­je zie­mią tyle pięk­ne­go ziar­na.

"Głu­pi chłop! głu­pi chłop!… Cóż to za głu­pi chłop!…" – wo­ła­ły wró­ble.

– Aha! – mruk­nął Śli­mak wy­wi­ja­jąc ba­tem. – Że­bym ja słu­chał was, dar­mo­zja­dów, to i wy zmar­nie­li­by­ście pod pło­tem. Oni tu jesz­cze będą wy­dzi­wia­li, próż­nia­ki!… Już to we­se­la nie miał Śli­mak przy pra­cy ani uzna­nia. Nie dość, że wró­ble z wrza­skiem kry­ty­ko­wa­ły jego ro­bo­tę, że kasz­tan­ki wzgar­dli­wie wy­wi­ja­ły mu ogo­na­mi pod no­sem, jesz­cze bro­ny, za­miast iść na­przód, opie­ra­ły się z ca­łych sil i lada ka­myk, lada garst­ka zie­mi na swój spo­sób sta­wia­ły mu prze­szko­dę. Oto co kil­ka­na­ście kro­ków uty­ka­ją znu­dzo­ne kasz­tan­ki, a gdy Śli­mak krzyk­nie: "Wio, dzie­ci!" – ko­nie wpraw­dzie ru­szą, ale zno­wu bro­ny bun­tu­ją ich i w tył cią­gną. Gdy zmor­do­wa­ne wy­sił­kiem pusz­czą bro­ny, to znów ka­mie­nie wła­żą ko­niom pod ko­py­ta, a jemu pod nogi albo za­py­cha­ją bro­nom zęby, a czę­sto i ła­mią nie­je­den. Na­wet zie­mia sta­wia mu opór, nie­wdzięcz­ni­ca.

– Od świ­ni gor­szaś! – obu­rzył się chłop. – Że­bym tak świ­nię skro­bał zgrze­błem, jak cie­bie bro­na­mi, nie tyl­ko spo­koj­nie by się ukła­dła, ale jesz­cze chrząk­nę­ła­by na po­dzię­ko­wa­nie. A ty wciąż się je­żysz, jak­bym ci ro­bił krzyw­dę!…

Za znie­wa­żo­ną uję­ło się słoń­ce i rzu­ci­ło ogrom­ny snop świa­tła na po­pie­la­tą rolę, na któ­rej tu i ów­dzie wid­nia­ły pla­my ciem­ne albo żół­ta­we.

"Oto patrz! – mó­wi­ło słoń­ce. – Wi­dzisz ten płat czar­ny? Tak czar­ne było wzgó­rze, kie­dy twój oj­ciec sie­wał na nim psze­ni­cę. A te­raz spoj­rzyj na ten żół­ty płat: tu już gli­na wy­chy­la się spod czar­no­zie­mu i nie­dłu­go ob­się­dzie ci wszyst­kie grun­ta."

– A có­żem ja temu wi­nien? – od­parł Śli­mak.

"Nie ty­żeś wi­nien? – szep­ta­ła z ko­lei zie­mia. – Sam ja­dasz trzy razy na dobę, a mnie – jak czę­sto kar­misz?… Daj Boże, raz na osiem lat! A dużo mi da­jesz? Pies by zdechł na ta­kim wik­cie. I cze­go ci żal dla mnie, sie­ro­ty?… Oto – wstyd po­wie­dzieć – ską­pisz mi by­dlę­cej mierz­wy!…"

Skru­szo­ny chłop zwie­sił gło­wę:

"Sam sy­piasz, je­że­li cię żona nie spę­dzi, i po dwa razy na dobę; a mnie – jaki da­jesz wy­po­czy­nek? Raz na dzie­sięć lat i to jesz­cze by­dło mnie dep­cze. I ja mam być z two­je­go bro­no­wa­nia kon­ten­ta? Spró­buj nie dać sia­na, nie wy­ściel obo­ry kro­wom, tyl­ko je skrob szczot­ką, a zo­ba­czysz, czy bę­dziesz miał mle­ko? Pad­nie ci stwo­rze­nie, gmi­na przy­szłe we­te­ry­na­rza, żeby wy­bił resz­tę do­byt­ku, i na­wet Żyd skó­ry z tego nie kupi."

"Oj, la Boga, la Boga!…" – wzdy­chał chłop uzna­jąc, że zie­mia ma ra­cję. Ale po­mi­mo skru­chy nikt go nie po­ża­ło­wał w stra­pie­niu. Owszem, chwi­la­mi zry­wał się wiatr za­chod­ni i za­plą­ta­ny mię­dzy ze­schłe ba­dy­le na mie­dzy, świ­stał mu w ucho: "Nie bój się, dam ja ci, dam!… Spro­wa­dzę taki deszcz, taki po­top, że resz­tę czar­no­zie­mu wy­płu­cze ci na go­ści­niec albo na dwor­ską łąkę. Że­byś wła­sny­mi zę­ba­mi bro­no­wał, i tak jesz­cze z roku na rok bę­dziesz miał co­raz mniej po­cie­chy. Wszyst­ko wy­ja­ło­wię!"

Nie na próż­no wiatr gro­ził. Za ojca nie­bosz­czy­ka, za sza­re­go Śli­ma­ka, zbie­ra­no w tym miej­scu po dzie­sięć kor­cy psze­ni­cy z mor­gi. Dziś i za sie­dem kor­cy żyta trze­ba dzię­ko­wać Bogu; a co bę­dzie za dwa, za trzy lata?…

– Ot, chłop­ska dola! – mruk­nął Śli­mak. – Pra­cuj, pra­cuj, a za­wsze tyl­ko z jed­nej bie­dy wle­ziesz w dru­gą. In­a­czej bym ja go­spo­da­ro­wał, żeby tak do­cze­kać jesz­cze jed­nej kro­wi­ny i choć­by tak tej oto łącz­ki…

Wska­zał ba­tem na łąkę przy Biał­ce.

"Głu­pi chłop. Cóż to za głu­pi chłop!" – świer­go­ta­ły wró­ble.

"Pa­trzą j, jak gli­na wy­py­cha ci czar­no­ziem!" – po­ka­zy­wa­ło słoń­ce.

"Gło­dzisz mnie, nie da­jesz wy­po­czyn­ku…" – stę­ka­ła zie­mia.

" Dur­ny ty, dur­ny" – war­cza­ły z gnie­wem zę­ba­te a le­ni­we bro­ny.

"Chi! chi!…" – śmiał się wiatr w ze­schłych ba­dy­lach.

– Ot, dola! – szep­nął Śli­mak. – Żeby to dzie­dzic, żeby choć eko­nom tak cię, człe­ku, po­spo­no­wał, jesz­cze by żalu nie było. Ale nie­me stwo­rze­nie i to już nie daje ci do­bre­go sło­wa…

Uto­pił pal­ce we wło­sy, aż mu czap­ka zsu­nę­ła się na lewe ucho, i wstrzy­mał ko­nie chcąc ro­zej­rzeć się i smut­ne my­śli po­gu­bić gdzie na po­lach. Mię­dzy cha­tą i go­ściń­cem Ję­drek ko­pał zie­mię mo­ty­ką i od cza­su do cza­su rzu­cał ka­mie­nia­mi na pta­ki albo śpie­wał fał­szy­wie:

Uch!… jak ja se urznę

Kra­ko­wia­ka z nogi,

Pój­dą wiech­cie z bu­tów,

A drza­zgi z pod­ło­gi.

Albo pu­kał w okno cha­ty i wrzesz­czał na prze­kór Mag­dzie:

Wi­dzi Bóg, da­li­bóg,

Żem cię nie po­zna­ła,

Bo­bym ja ci. Sta­siu,

Otwo­rzyć ka­za­ła!

A ona mu z izby na tę samą nutę:

Cho­ciaż ja ubo­ga,

Ubo­giej ma­tu­sie,

Nie będę da­wa­ła

Po ką­tach gę­bu­sie.

Śli­mak od­wró­cił się ku łące i zo­ba­czył swo­ją ko­bie­tę, jak schy­lo­na pod mo­stem, w ko­szu­li i lek­kiej spód­ni­cy, pra­ła szma­ty ki­jan­ką, aż echo roz­le­ga­ło się po do­li­nie. Na łące był i Sta­siek, ale już opu­ścił mat­kę i szedł w górę rze­ki, do ja­rów. Nie­kie­dy klę­kał nad brze­giem i opar­ty na rę­kach pa­trzył i pa­trzył w wodę. – Cie­ka­wość, co on tam wy­pa­tru­je? – szep­nął chłop z uśmie­chem. Sta­siek był to jego syn uko­cha­ny, a przy tym dziec­ko oso­bli­we, któ­re czę­sto wi­dy­wa­ło rze­czy nie­do­stęp­ne dla zwy­kłe­go oka.

Śli­mak wy­wi­nął ba­tem i ko­nie ru­szy­ły. Zno­wu za­war­cza­ły bro­ny, wró­ble zno­wu furk­nę­ły nad gło­wą, wiatr zno­wu świ­stał w ba­dy­lach, ale chło­pu już inne my­śli za­czę­ły snuć się po du­szy.

"Ileż ja mam grun­tu? – me­dy­to­wał. – Dzie­sięć mor­gów, a w tym łąki ani okru­cha. Gdy­bym ob­sie­wał co rok tyl­ko sześć albo sie­dem mor­gów, a resz­tę ugo­ro­wał, z cze­góż bym wy­kar­mił moją bie­do­tę? A pa­ro­bek – on tyle zja­da co i ja i choć ku­la­wy bie­rze pięt­na­ście ru­bli za­sług. Mag­da mniej zje, ale i tyle robi, co pies na­pła­kał. Całe szczę­ście, że mnie wo­ła­ją do dwo­ru czy jaki Ży­dzi­na zgo­dzi z fur­man­ką, czy ko­bie­ta sprze­da ma­sła i jaj albo wie­prz­ka utu­czy. I co z tego ra­zem? Mi­ło­sier­dzie bo­skie, je­że­li scho­wasz do skrzy­ni za cały rok pięć­dzie­siąt ru­bli. A prze­cie kie­dy­śmy się po­bra­li, i set­ce nie dzi­wo­wał się czło­wiek… Daj­że tu zie­mi na­wo­zu, kie­dy ci le­d­wie star­czy chle­ba dla wła­snej gęby, a sia­no i owies mu­sisz ku­po­wać we dwo­rze. Nie­chby dwo­ro­wi przy­szła ocho­ta nie sprze­dać ci pa­szy albo nie za­wo­łać cię do ro­bo­ty, to co? Choć zdech­nij z gło­du, a by­dło wy­pędź na ry­nek…

Prze­cie ja – du­mał Śli­mak – nie mam tyle grun­tu co Grzyb albo Łu­ka­szek, albo Sar­nec­ki. To pa­no­wie. Je­den ze swo­ją babą jeź­dzi do ko­ścio­ła wóz­kiem, dru­gi cho­dzi w kasz­kie­cie jak bed­narz, trze­ci co roku chciał­by wój­ta oba­lić i sam przy­cze­pić się do łań­cu­cha. A ty, człe­ku, bie­duj na dzie­się­ciu mor­gach i jesz­cze eko­no­mo­wi kła­niaj się do zie­mi, żeby pa­mię­tał o to­bie.

Niech tam se już idzie, jak szło do tych cza­sów! – za­kon­klu­do­wał chłop. – Ła­twiej być księ­dzem na włó­ce niż dzia­dem na za­go­nie. Że­bym ja miał wię­cej by­dła i łąkę, to dwo­ru nie pro­sił­bym o ła­skę i ko­ni­czy­ny bym na­wet po­siał…" Na go­ściń­cu za rze­ką pod­niósł się tu­man pyłu. Śli­mak spo­strzegł go i po­znał, że ktoś, jak­by ode dwo­ru, je­dzie kon­no do mo­stu. Była to oso­bli­wa jaz­da. Tu­man ku­rzu po­su­wał się na­przód, ale nie­kie­dy i co­fał się wstecz, na­wet na kil­ka­na­ście kro­ków. Cza­sem tak opa­dał, że chłop­skie oczy mo­gły doj­rzeć ko­nia i jeźdź­ca; cza­sem tak po­więk­szał się i ko­tło­wał na go­ściń­cu, jak­by zry­wa­ła się bu­rza. Śli­mak wstrzy­mał ko­nie, przy­sło­nił oczy ręką i roz­my­ślał:

" Oso­bli­wo­ści, jak on je­dzie i kto to? Ni to dzie­dzic, ni fur­man, na­wet chy­ba nie ka­to­lic­ka du­sza, ale i nie Żyd!… Żyda rych­tyk tak wy­krę­ca na szka­pie jak one­go; ale Żyd nie wy­pusz­czał­by zno­wu ko­nia tak śmia­ło. Musi, że to ja­kiś nie­tu­tej­szy albo wa­riat…"

Tym­cza­sem jeź­dziec o tyle zbli­żył się do mo­stu, że Śli­mak mógł mu się le­piej przy­pa­trzyć. Był to pan szczu­pły, w ja­snym odzie­niu i ak­sa­mit­nej dżo­kiej­ce na gło­wie. Miał szkła na no­sie, w ustach pa­pie­ro­sa, a pod pa­chą szpi­cru­tę. Cu­gle trzy­mał w obu pię­ściach, któ­re mu wciąż ska­ka­ły mię­dzy koń­ską szy­ją i wła­sną bro­dą. Wy­krzy­wio­ny­mi no­ga­mi tak moc­no obej­mo­wał sio­dło, że spodnie pod­wi­nę­ły mu się do ko­lan i było wi­dać nad ka­ma­sza­mi bez cho­le­wek bia­łe płót­no.

Czło­wiek naj­mniej obe­zna­ny z hi­pi­ką mógł zgad­nąć, że jeź­dziec po raz pierw­szy do­sia­da ko­nia, a koń po raz pierw­szy dźwi­ga po­dob­ne­go jeźdź­ca. Chwi­la­mi obaj w pięk­nej har­mo­nii je­cha­li kłu­sem; wnet jed­nak wy­ska­ku­ją­cy na sio­dle ka­wa­le­rzy­sta tra­cił rów­no­wa­gę, szar­pał lej­ce, a koń, czu­ły na każ­de do­tknię­cie, skrę­cał w bok albo sta­wał na miej­scu. W ta­kiej chwi­li jeź­dziec za­czy­nał cmo­kać i ko­la­na­mi gnieść sio­dło, a wi­dząc, że to nie skut­ku­je, usi­ło­wał spod pa­chy wy­do­być szpi­cru­tę. Wów­czas koń do­my­śliw­szy się, o co cho­dzi, po­czy­nał zno­wu biec kłu­sem, po­bu­dza­jąc do nad­zwy­czaj­nych ru­chów ręce, nogi, gło­wę i tu­łów jeźdź­ca, któ­ry ro­bił się po­dob­nym do lal­ki zszy­tej z kil­ku­na­stu źle przy­pa­so­wa­nych ka­wał­ków. Nie­kie­dy zde­spe­ro­wa­ny, choć ła­god­ny koń zry­wał się do ga­lo­pa. Wte­dy jeź­dziec ja­kimś cu­dem od­zy­ski­wał rów­no­wa­gę na sio­dle i, pod­nie­co­ny bie­giem, pusz­czał wo­dze fan­ta­zji. Ma­rzył, że jest ka­pi­ta­nem jaz­dy i na cze­le szwa­dro­nu pę­dzi do ata­ku. Ale wnet ręce, jesz­cze nie­na­wy­kłe do ofi­cer­skie­go stop­nia, wy­ko­ny­wa­ły ja­kiś ruch zby­tecz­ny i - koń na­gle sta­wał, a pan ude­rzał go w szy­ję no­sem i pa­pie­ro­sem.

Wszyst­ko to jed­nak nie psu­ło mu hu­mo­ru, od dziec­ka bo­wiem wzdy­chał do kon­nej jaz­dy, a dziś do­pie­ro miał oka­zję na­cie­szyć się nią do syta.

Cza­sem koń, gdy mu zu­peł­nie zwol­nio­no cu­gli, za­miast iść na­przód zwra­cał się w stro­nę wsi. Wów­czas jeź­dziec wi­dział gro­ma­dę psów i dzie­ci, go­nią­cych go z ozna­ka­mi za­do­wo­le­nia, a w jego de­mo­kra­tycz­ne ser­ce wstę­po­wa­ła życz­li­wa ra­dość. Oprócz bo­wiem po­pę­du do ry­cer­skich ćwi­czeń na­mięt­nie ko­chał on lud, któ­ry znał w tym sa­mym stop­niu, co i sztu­kę utrzy­my­wa­nia nóg w strze­mio­nach. Po chwi­li jed­nak opa­no­wy­wał wy­buch mi­ło­ści dla ludu, zno­wu bu­dził w so­bie ka­wa­le­ryj­skie in­stynk­ty i za po­mo­cą skom­pli­ko­wa­nych usi­ło­wań skrę­cał na po­wrót do mo­stu. Wi­docz­nie miał za­miar prze­je­chać wszerz do­li­nę.

– Ehej! musi to szwa­gie­rek dzie­dzi­ca, ten, co miał przy­je­chać z War­sza­wy – za­wo­łał sam do sie­bie roz­we­se­lo­ny Śli­mak. – Żon­kę wy­brał se nasz pan ga­lan­tą i na­wet dłu­go za nią nie jeź­dził; ale za ta­kim szwa­grem to mu­siał dużo świa­ta ob­le­cieć… W na­szych stro­nach prę­dzej by spo­tkał niedź­wie­dzia niż oso­bę, co tak sie­dzi na ko­niu. Toż on głup­szy od pa­stu­cha, choć pań­ski szwa­gier. Ale za­wsze pań­ski szwa­gier!…

Gdy Śli­mak w ten spo­sób tak­so­wał przy­ja­cie­la ludu, jeź­dziec do­stał się na most. Ło­skot ki­jan­ki zwró­cił jego uwa­gę, skrę­cił bo­wiem ko­nia do po­rę­czy i z wy­so­ko­ści sio­dła wy­tknął gło­wę nad wodę. Cie­niut­ki tu­łów i za­dar­ty da­szek dżo­kej­ki ro­bił go po­dob­nym do żu­ra­wia.

"Cze­go on tam chce?" – po­my­ślał chłop.

Pa­nicz wi­dać za­py­tał o coś ko­bie­tę, bo po­wsta­ła z klę­czek i pod­nio­sła gło­wę do góry. Jej spód­ni­ca była wy­so­ko pod­wi­nię­ta i Śli­mak te­raz do­pie­ro spo­strzegł, ja­kie ta nie­wia­sta ma bia­łe i pięk­ne ko­la­na. Aż go zim­no prze­szło.

– Cze­go on, u pa­ra­lu­sza, chce od mo­jej baby? – po­wta­rzał Śli­mak. – Sie­dzi to na ko­niu jak nie­bo­rak, a kwa­pi się za­cze­piać ko­bie­ty. Mo­gła­by i moja, co praw­da, opu­ścić tro­chę ma­lo­wan­ki, nie zaś ugi­nać się tak brzyd­ko. Za­wszeć to pań­ski szwa­gier.

Pań­ski szwa­gier zje­chał z mo­stu, z nie­ma­łym tru­dem skie­ro­wał ko­nia do wody i sta­nął tuż obok Śli­ma­ko­wej. Chłop już nie mru­czał, tyl­ko przy­pa­try­wał się im co­raz pil­niej. Ko­la­na żony wy­da­wa­ły mu się jesz­cze biel­sze.

Wtem sta­ła się rzecz dziw­na. Pa­nicz wy­cią­gnął rękę jak­by do pa­cior­ków na szyi Śli­ma­ko­wej nie­wia­sty, ona zaś mach­nę­ła ki­jan­ką tak ener­gicz­nie, że spło­szo­ny koń wy­sko­czył z wody na go­ści­niec, a jeź­dziec ko­la­na­mi ob­jął go za szy­ję.

– Co ty ro­bisz, Ja­gna! – wrza­snął Śli­mak. – Prze­cież to pań­ski szwa­gier, ty głu­pia…

Ale krzyk jego nie do­le­ciał do Ja­gny, a pa­nicz wca­le nie ob­ra­ził się za ma­newr z… ki­jan­ką. Prze­słał ręką po­ca­łu­nek Śli­ma­ko­wej i po­pra­wiw­szy się w strze­mio­nach spiął ko­nia pię­ta­mi. Mą­dry zwierz od­gadł jego za­miar. Łeb wy­rzu­cił w górę i ostrym kłu­sem ru­szył w stro­nę cha­ty Śli­ma­ków. Lecz szczę­ście zno­wu nie do­pi­sa­ło pa­ni­czo­wi: noga wy­su­nę­ła mu się ze strze­mie­nia, więc obu­rącz chwy­cił ru­ma­ka za grzy­wę i na całe gar­dło po­czął wo­łać:

"tpru!… stój, ty dia­ble!…"

Ję­drek usły­szał krzyk i wdra­pał się na wro­ta; zo­ba­czyw­szy zaś dziw­nie ubra­ne­go pa­ni­cza wy­buch­nął śmie­chem. Wte­dy koń sko­czył w lewo i tak za­wi­nął jeźdź­cem, że mu spa­dła ak­sa­mit­na dżo­kiej­ka.

– Pod­nieś no czap­kę, ko­chan­ku!… – za­wo­łał pa­nicz do Ję­dr­ka i pę­dził da­lej.

– A to se pan pod­nieś, kie­dy gu­bisz… Cha! cha! – śmiał się Ję­drek i kla­snął w rękę, aże­by le­piej spło­szyć bie­gu­na.

Wszyst­ko to wi­dział i sły­szał jego oj­ciec. W pierw­szej chwi­li zu­chwal­stwo chłop­ca mowę mu od­ję­ło, ale wnet oprzy­tom­niał i krzyk­nął z gnie­wem:

– Ty kon­dlu, Ję­drek!… A po­daj krym­kę ja­śnie pa­ni­czo­wi, kiej ci każe!

Ję­drek wziął we dwa pal­ce dżo­kiej­kę i trzy­ma­jąc ją z da­le­ka od sie­bie, po­dał jeźdź­co­wi, któ­ry już po­wścią­gnął ko­nia.

– Dzię­ku­ję, bar­dzo dzię­ku­ję… – rzekł pa­nicz śmie­jąc się nie go­rzej od Ję­dr­ka.

– Ję­drek! psia wia­ro, a cze­mu czap­ki nie zdej­miesz przed ja­śnie pa­ni­czem?… – wo­łał z góry Śli­mak. – Zdej­mij za­raz!

– A co ja mam każ­de­mu czap­ko­wać? – od­parł zu­chwa­ły wy­ro­stek.

– Wy­bor­nie!… bar­dzo do­brze!… – cie­szył się pa­nicz. – Po­cze­kaj, dam ci za to zło­tów­kę. Wol­ny oby­wa­tel nie po­wi­nien upo­ka­rzać się przed ni­kim.

Śli­mak nie po­dzie­lał de­mo­kra­tycz­nych teo­ryj pa­ni­cza. Rzu­cił lej­ce kasz­tan­kom i z czap­ką w jed­nej, a ba­tem w dru­giej ręce biegł ku Ję­dr­ko­wi.

– Oby­wa­te­lu! – za­wo­łał pa­nicz do Śli­ma­ka – oby­wa­te­lu, pro­szę cię, nie rób mu krzyw­dy… Nie stłu­miaj nie­pod­le­gło­ści du­cha… Nie…

Chciał pra­wić jesz­cze, ale znu­dzo­ny koń uniósł go w stro­nę mo­stu. W dro­dze jeź­dziec mi­nął wra­ca­ją­cą do cha­ty Śli­ma­ko­wą i zdjąw­szy za­ku­rzo­ną dżo­kiej­kę za­czął wy­wi­jać nią i wo­łać:

– Niech pani nie po­zwa­la bić chłop­ca!…

Ję­drek znik­nął mię­dzy bu­dyn­ka­mi, pa­nicz prze­je­chał most z po­wro­tem, ale Śli­mak jesz­cze stał na miej­scu z ba­tem w jed­nej i czap­ką w dru­giej ręce, zdu­mio­ny tym, co się sta­ło. Ja­kiś cu­dak, któ­ry za­cze­piał mu żonę i cie­szył się zu­chwal­stwem Ję­dr­ka, ten sam jego, uczci­we­go chło­pa, prze­zwał "oby­wa­te­lem", a ko­bie­tę "pa­nią"…

"Far­ma­zon!" – mruk­nął. Na­krył gło­wę i gniew­ny wró­cił do koni.

– Wio, dzie­ci!… To ci świat na­sta­je, nie bój się. Chłop­ski syn nie chce ukło­nić się panu, a pan mu to chwa­li. Taki on i pan. Praw­da, że szwa­gier dzie­dzi­ca, ale musi coś ma ze­psu­te w gło­wie, o, ma! Wio, dzie­ci! Nie­za­dłu­go za­brak­nie pa­nów, a ty, chło­pie, choć zdy­chaj. Ha, może Ję­drek, jak uro­śnie, da so­bie inną radę, bo on chło­pem nie bę­dzie, co nie, to nie. Wio, dzie­ci!…

Zda­wa­ło mu się, że Wi­dzi Ję­dr­ka w bu­tach bez cho­lew i ak­sa­mit­nej dżo­kiej­ce.

– Tfu! – splu­nął. – Już do­po­kąd ja oczu nie za­mknę, ty się, kun­dlu, tak nie odzie­jesz. Wio, dzie­ci! Za­wdy trze­ba mu dziś spra­wić ba­sa­ru­nek, bo tak się zna­ro­wi, że kie­dy przed sa­mym dzie­dzi­cem nie zdej­mie czap­ki, a ja stra­cę za­ro­bek. Do­pie­roż bym miał! A wszyst­ko przez babę, co wciąż bun­tu­je chło­pa­ka. Nic nie po­mo­że, trza mu po­ra­cho­wać gna­ty!…

Te­raz Śli­mak spo­strzegł zno­wu pył na go­ściń­cu, ale od stro­ny rów­nin, i zo­ba­czył dwa jak­by cie­nie: je­den wy­so­ki, a dru­gi po­dłu­go­wa­ty. Po­dłu­go­wa­ty szedł za wy­so­kim i ki­wał gło­wą.

"Ktoś kro­wę wie­dzie – po­my­ślał chłop – ale prze­cie nie na targ?… Trza zbić chło­pa­ka i świę­ty Boże nie po­mo­że… Co to za kro­wa?… Wio, dzie­ci! Oj, że­bym ja tak miał jesz­cze jed­ną kro­wi­nę i choć ten oto kęs łąki!…"

Zje­chał ze szczy­tu wzgó­rza i po­czął bro­no­wać jego spa­dek, zwró­co­ny do Biał­ki. Nad rze­ką zo­ba­czył Staś­ka, ale za to stra­cił z oczu swo­ją za­gro­dę i ta­jem­ni­cze­go chło­pa z kro­wą. Ręce opa­da­ły mu, nogi le­d­wie wlo­kły się ze zmę­cze­nia, ale naj­bar­dziej cię­ży­ła mu nie­pew­ność, jaką miał w du­szy, że on nig­dy do­brze nie od­pocz­nie. Skoń­czy swo­ją ro­bo­tę, musi iść do mia­stecz­ka, bo i z cze­go by żył?

"Żeby też czło­wiek mógł się kie­dy do­brze wy­le­żeć! – po­my­ślał. – Ba! że­bym miał wię­cej grun­tu albo choć jesz­cze jed­ną kro­wi­nę i tę łąkę, to bym le­żał…"

Już z pół go­dzi­ny cho­dził po no­wym miej­scu za bro­na­mi, cmo­ka­jąc na ko­nie albo ma­rząc o wy­le­że­niu się, gdy na­gle usły­szał:

– Jó­zef! Jó­zef!…

I zo­ba­czył na wzgó­rzu swo­ją ko­bie­tę.

– No, a co tam? – spy­tał chłop.

– Wiesz ty, co się sta­ło?… – rze­kła za­dy­sza­na go­spo­dy­ni.

– Skąd­że mam wie­dzieć? – od­parł chłop za­nie­po­ko­jo­ny. "Czy­by nowy po­da­tek?" – prze­mknę­ło mu się przez gło­wę.

– Przy­szedł do nas stryj Mag­dy, wiesz, ten Gro­chow­ski, Woj­ciech…

– Może chce za­brać dzie­wu­chę? to niech ją bie­rze.

– Ale, jemu tam aku­rat dzie­wu­cha w gło­wie. Przy­szedł z kro­wą i chce ją sprze­dać Grzy­bo­wi za trzy­dzie­ści pięć ru­bli pa­pier­ka­mi i srebr­ne­go ru­bla za po­stro­nek. Ślicz­no­ści kro­wa, mó­wię ci.

– Niech ją sprze­da­je, cóż mnie do niej?

– To ci do niej, że my ją ku­pi­my – rze­kła Śli­ma­ko­wa sta­now­czym to­nem.

Chłop spu­ścił bat ku zie­mi i przy­chy­liw­szy gło­wę spo­glą­dał na żonę.

Jak­kol­wiek daw­no wzdy­chał do trze­ciej kro­wy, prze­cie wy­da­tek kil­ku­dzie­się­ciu ru­bli i tak na­gła zmia­na w go­spo­dar­stwie wy­da­ły mu się rze­czą po­twor­ną.

– Złe w cie­bie wstą­pi­ło czy co?… – za­py­tał. Baba uję­ła się pod boki.

– Co we mnie mia­ło złe wstą­pić? – mó­wi­ła pod­no­sząc głos. – Cóż to, mnie już nie stać na kro­wę? To Grzyb swo­jej ba­bie ku­pił wó­zek, a ty mi by­dlę­cia ża­łu­jesz!… Są prze­cie dwie kro­wy w obo­rze, a boli cię o nich gło­wa?… A miał­byś ty całą ko­szu­lę, żeby nie te stwo­rze­nia?

– O la Boga! – jęk­nął chłop, któ­re­mu szyb­ka wy­mo­wa mał­żon­ki po­czę­ła mie­szać my­śli. – A czym­że ty ją wy­kar­misz; bo mi prze­cie ze dwo­ru wię­cej pa­szy nie sprze­da­dzą. No, czym?…-py­tał.

– Weź od dzie­dzi­ca w aren­dę tę oto łąkę, a bę­dziesz miał pa­szę – od­po­wie­dzia­ła żona wska­zu­jąc na płat tra­wy mię­dzy grun­ta­mi Śli­ma­ka i Biał­ka.

Bli­skie urze­czy­wist­nie­nie naj­śmiel­szych ma­rzeń prze­ra­zi­ło chło­pa.

– Bój się Boga, Ja­gna, co ty ga­dasz? Jak­że ja we­zmę łąkę w aren­dę? – spy­tał.

– Pójdź do dwo­ru, po­proś pana, za­płać czynsz za rok, i tyle.

– Zwa­rio­wa­ła baba, jak mi Bóg miły! Prze­cie dziś na­sze by­dlę z tej sa­mej łąki szczy­pie tra­wę dar­mo; a jak za­pła­cę czynsz, to co?-.. To już nie bę­dzie dar­mo.

– Jak za­pła­cisz czynsz, to bę­dziesz miał trze­cią kro­wę.

– Cho­ro­ba mi po niej, kie­dy i za nią, i za łąkę trze­ba pła­cić. Nie pój­dę do dzie­dzi­ca…

Żona przy­su­nę­ła się i zaj­rza­ła mu w oczy.

– Nie pój­dziesz? – spy­ta­ła.

– Nie pój­dę.

– No, to ja i w domu zdy­bię pa­szy, a wte­dy pój­dziesz do sa­me­go dia­bla, nie tyl­ko do dzie­dzi­ca, jak ci zbrak­nie dla koni. A tej kro­wy z cha­łu­py nie wy­pusz­czę i ku­pię ją…

– To se ku­puj.

– Ku­pię, ale ty star­gu­jesz, bo ja nie mam cza­su na­ma­wiać Gro­chow­skie­go i nie będę z nim piła wód­ki.

– Pij! na­ma­wiaj! kie­dy ci się za­chcia­ło kro­wy! – wo­łał Śli­mak. Żwa­wa ko­bie­ta wy­cią­gnę­ła rękę i gro­żąc nią wo­ła­ła:

– Jó­zek, ty mi się nie bun­tuj, kie­dy sam nie masz do­bre­go za­sta­no­wie­nia. Ty mnie słu­chaj. Fra­su­jesz się co dzień, że ci nie star­czy na­wo­zu, kle­ko­czesz mi gło­wę, że ci trze­ba by­dlę­cia, a kie­dy przy­szedł czas, ku­pić go nie chcesz. Prze­cie te kro­wy, co już są, nic cię nie kosz­tu­ją i jesz­cze dają pie­nią­dze z na­bia­łu: więc i tam­ta pie­nią­dze ci przy­nie­sie, ino się słu­chaj. Mó­wię ci, słu­chaj się!… Kończ ro­bo­tę, przy­chodź do izby i kro­wę mi wy­tar­guj, bo in­a­czej znać cię nie chcę…

To po­wie­dziaw­szy ode­szła, a chłop po­rwał się za gło­wę.

– A do­laż moja z tą babą! – la­men­to­wał. – Gdzie ja nie­szczę­śli­wy po­tra­fię wziąć łąkę w aren­dę?… Toż dzie­dzic na­wet ga­dać ze mną o tym nie ze­chce… I tra­wę do tych pór mie­li­śmy dar­mo, ile jej by­dląt­ko uszczyp­nę­ło, a te­raz co?… Upar­ła się baba mieć kro­wę, za­cię­ła się, a ty choć bij łbem o ścia­nę… Po có­żem ja się, nie­szczę­śli­wy, uro­dził, po com na ten świat przy­szedł, żeby ino z każ­dej stro­ny mieć zmar­twie­nie!… Wio, dzie­ci!….,

Mach­nął ba­tem, tar­gnął lej­ce i bro­no­wał da­lej. Zda­wa­ło mu się, że ka­mie­nie i gru­dy zie­mi zno­wu war­czą:"dur­ny ty, dur­ny!…"- a wiatr śmie­je się w ba­dy­lach i szep­ce:

"Za­pła­cisz trzy­dzie­ści pięć ru­bli pa­pier­ka­mi i jesz­cze ru­bla srebr­ne­go za po­stro­nek. Coś odło­żył dzień po dniu, ty­dzień po ty­go­dniu, przez dzie­więć mie­się­cy, to dziś wy­dasz od razu, jak orzech zgryzł. Gro­chow­skie­mu no­wiu­teń­ki­mi pie­niędz­mi na­pęcz­nie­je kie­szeń, ale twój kap­ciuch schud­nie. Mu­sisz jesz­cze zro­bić by­dlę­ciu żłób i dra­bi­nę, z nie­pew­no­ścią i stra­chem schy­lać się do nóg dzie­dzi­co­wi, za­pła­cić za łąkę i go­dzi­na­mi cze­kać na eko­no­ma, żeby wy­dał kwit na aren­dę…"

– O ja nie­szczę­śli­wy, o ja nie­szczę­śli­wy! – mru­czał chłop. – Wio, dzie­ci!… Ile to gro­szy człek zbie­ra na zło­tów­kę, ile zło­tó­wek na ru­bla, ile to się na­cho­dzi, nim wy­do­sta­nie nowy pa­pie­rek! Wio, dzie­ci!… A tu jesz­cze pew­nie dzie­dzic nie ze­chce od­dać łąki…

"Nie ga­daj, nie ga­daj, bo wiesz, że ci ją odda" – świer­go­ta­ły wró­ble.

– Już­ci odda – od­parł Śli­mak z go­ry­czą – ale każe se pła­cić czynsz. A prze­cie i bez tego nie­raz by­dlę uszczyp­nę­ło tra­wy po są­siedz­ku, gro­sza nie wy­daw­szy. Boże mi­ło­sier­ny, cóż ja mam za zmar­twie­nie dnia dzi­siej­sze­go, co ja wy­dam go­to­wi­zny!… Wo­lał­bym naj­cięż­sze bo­le­ści ani­że­li taki strasz­ny pie­niądz mar­no­wać na głup­stwo.

Słoń­ce już chy­li­ło się ku za­cho­do­wi, kie­dy Śli­mak prze­niósł bro­ny na ostat­nie po­let­ko, tuż przy go­ściń­cu. W tej chwi­li kro­wa, któ­rą miał ku­pić, ryk­nę­ła; glos jej po­do­bał się chło­pu i na­wet tro­chę po­gła­skał go po ser­cu.

" Już­ci co trzy kro­wy, to nie dwie – po­my­ślał. – Po ty­lim do­byt­ku to i lu­dzie in­a­czej usza­no­wa­li­by czło­wie­ka. Tyl­ko naj­go­rzej z pie­niędz­mi i z łąką. Ha, sa­mem so­bie wi­nien…"

Przy­szło mu na myśl, ile on razy, układł­szy się na ła­wie, za­miast spać, wy­my­ślał róż­ne pro­jek­ty i opo­wia­dał o nich żo­nie! Ile razy mó­wił, jako musi za­pro­wa­dzić sześć pól i siać ko­ni­czy­nę! A ile razy chwa­lił się, jak to mu lu­dzie ra­dzą, żeby zimą ro­bił wozy i go­spo­dar­skie stat­ki, do cze­go miał tyle zgrab­no­ści?… Wresz­cie, nie onże sam wzdy­chał do trze­ciej kro­wy; nie on chciał brać łąkę w aren­dę?…

Żona słu­cha­ła cier­pli­wie rok, dwa, trzy lata, aż na­resz­cie dzi­siaj – każe mu ku­pić by­dlę i wy­na­jąć łąkę za­raz, na­tych­miast. Jezu mi­ło­sier­ny, jaka to twar­da ko­bie­ta! Ona jesz­cze na­pę­dzi go kie­dy do sia­nia ko­ni­czy­ny albo do ro­bie­nia wo­zów.

Dziw­ny był chłop ten Śli­mak. Na wszyst­kim się ro­zu­miał, na­wet na żni­wiar­ce; wszyst­ko zro­bił, na­wet na­pra­wił mło­car­nię we dwo­rze; wszyst­ko so­bie w gło­wie uło­żył, na­wet przej­ście do pło­do­zmia­nu na swo­ich grun­tach, ale – ni­cze­go sam nie ośmie­lił się wy­ko­nać, do­pó­ki go kto gwał­tem nie na­pę­dził. Jego du­szy bra­kło tej cien­kiej nit­ki, co łą­czy pro­jekt z wy­ko­na­niem, ale za to ist­niał bar­dzo gru­by nerw po­słu­szeń­stwa. Dzie­dzic, pro­boszcz, wójt, żona – wszy­scy oni ze­sła­ni byli od Boga po to, aże­by Śli­ma­ko­wi wy­da­wać dys­po­zy­cje, któ­rych sam so­bie wy­dać nie umiał. Był on roz­sąd­ny i na­wet prze­myśl­ny, ale sa­mo­dziel­no­ści bał się go­rzej niż psa wście­kłe­go. Miał na­wet przy­sło­wie, że " chłop­ska rzecz – ro­bić, a pań­ska – ba­wić się i roz­ka­zy­wać in­nym".

Słoń­ce do­tknę­ło czu­bów gór ota­cza­ją­cych do­li­nę. Śli­mak do­cie­rał już bro­na­mi do go­ściń­ca i roz­my­ślał nad tym, jak bę­dzie tar­go­wać się z Gro­chow­skim, gdy na­gle usły­szał za sobą gru­by głos:

– Hej! hej!

Na go­ściń­cu sta­ło dwu lu­dzi. Je­den siwy, ogo­lo­ny, w gra­na­to­wej ka­po­cie z krót­kim sta­nem i w nie­miec­kiej czap­ce z za­wi­nię­ty­mi brze­ga­mi – dru­gi młod­szy, wy­pro­sto­wa­ny, z ja­sną bro­dą, w pal­to­cie i kasz­kie­cie. Za nimi w pew­nej od­le­gło­ści stał pa­ro­kon­ny wó­zek, któ­rym po­wo­ził czło­wiek ubra­ny w kasz­kiet i gra­na­to­wą ka­po­tę.

– To pole jest two­je? – py­tał Śli­ma­ka bro­da­ty szorst­kim to­nem.

– Cze­kaj no, Fryc – prze­rwał mu sta­rzec.

– Dla­cze­go ja mam cze­kać? – obu­rzył się bro­da­ty – – Za­cze­kaj. Czy to wa­sze grun­ta, go­spo­da­rzu? – za­py­tał sta­ry nie­rów­nie ła­god­niej­szym to­nem.

– Już­ci moje, czy­je ma być? – od­parł chłop. W tej chwi­li przy­biegł z łąki

Sta­siek i pa­trzył na ob­cych z nie­uf­no­ścią i po­dzi­wem.

– A ta łąka jest two­ja? – py­tał bro­da­ty.

– Za­cze­kaj, Fryc. Czy to wa­sza łąka, go­spo­da­rzu? – po­pra­wił go sta­ry.

– Nie moja, dwor­ska, – A czy­ja ta góra z so­sną?…

– Za­cze­kaj, Fryc…

– Ach, oj­ciec lubi tak dużo ga­dać…

– Za­cze­kaj, Fryc – mó­wił sta­rzec. – Ta góra z so­sną to wa­sza?…

– Prze­cie moja, nie czy­ja.

– Oto wi­dzisz, Fryc – rzekł sta­ry po nie­miec­ku – tu do­pie­ro moż­na by po­sta­wić wia­trak dla Wil­hel­ma… I wska­zał ręką na górę.

– Wil­helm nie dla­te­go nie bu­du­je wia­tra­ka, że góry są za ni­skie, ale dla­te­go, że próż­niak – od­parł gniew­nie na­zy­wa­ny Fry­cem.

– Pro­szę cię, Fryc, bądź cier­pli­wy. A te pola za go­ściń­cem i ta­mie jary to już nie wa­sze? – py­tał zno­wu sta­rzec chło­pa.

– Skąd­że by moje, kie­dy to dwor­skie.

– No, tak – prze­rwał nie­cier­pli­wie bro­da­ty – wszy­scy wie­dzą, że on sie­dzi na środ­ku dwor­skich pól jak dziu­ra w mo­ście. Dia­bła wart cały ten in­te­res.

– Za­cze­kaj, Fryc – uspo­ka­jał go sta­ry. – Was, go­spo­da­rzu, dwor­skie pola ze wszyst­kich stron ota­cza­ją?

– Już­ci tak.

– No, do­syć tego! – mruk­nął bro­da­ty i po­cią­gnął ojca do wóz­ka.

– Bóg wam za­płać, go­spo­da­rzu – rzekł sta­ry do­ty­ka­jąc ręką czap­ki.

– Och, jak oj­ciec lubi dużo ga­dać! – prze­rwał bro­da­ty, gwał­tem pro­wa­dząc go do wóz­ka. – Z Wil­hel­ma nic nie bę­dzie, choć­by­śmy mu dzie­sięć ta­kich gór wy­na­leź­li.

– Cze­go oni chcą, ta­tu­lu? – ode­zwał się na­gle Sta­siek.

– Już­ci praw­da – ock­nął się chłop i za­wo­łał: – Pa­no­wie! hej tam…

Sta­rzec od­wró­cił gło­wę.

– Po co wy się wy­py­tu­je­cie o to wszyst­ko?

– Bo nam się tak po­do­ba – od­parł bro­da­ty, gwał­tem sa­dza­jąc ojca na wó­zek.

– By­waj­cie zdro­wi, do wi­dze­nia! – za­wo­łał sta­ry do Śli­ma­ka.

Bro­dacz wzru­szył ra­mio­na­mi i ka­zał je­chać. Wó­zek po­to­czył się w stro­nę mo­stu.

– Co się też tu lu­dzi prze­wi­nę­ło dziś przez go­ści­niec – rzekł Śli­mak do sie­bie.

– Czy­sty jar­mark albo od­pust…

– A co to za lu­dzie, ta­tu­lu? – za­py­tał Sta­siek.

– Ci, co od­je­cha­li wóz­kiem? Musi Niem­ce z Wól­ki, o trzy mile stąd.

– Cze­go oni tak wy­py­ty­wa­li się o grun­ta?

– Albo to się je­den pyta, moje dziec­ko – od­parł chłop. – In­nym tak się ten kraj po­do­bał, że leź­li het aż na górę, pod so­snę. Po­tem zleź­li i tyle ich wi­dzia­łem. Śli­mak skoń­czył ro­bo­tę i za­wró­cił ko­nie do domu. O Niem­cach już za­po­mniał, całą bo­wiem uwa­gę za­prząt­nę­ła mu kro­wa i łąka. A gdy­by też na­praw­dę jed­ną ku­pić, a dru­gą wy­dzier­ża­wić?… Ciar­ki prze­szły mu po ple­cach na myśl, że może speł­ni się to, o czym od tylu lat me­dy­to­wał.

Jesz­cze jed­na kro­wa i dwa mor­gi łąk – toż to ze trzy­dzie­ści ru­bli zy­sku na rok. Moż­na by zie­mię le­piej wy­na­wo­zić, zbo­ża wię­cej sprze­da­wać, a na zimę spro­wa­dzić dzia­da do domu, aże­by chłop­ców czy­tać uczył… A co by po­wie­dzie­li inni go­spo­da­rze na taki przy­by­tek? Z pew­no­ścią ustę­po­wa­li­by mu wię­cej miej­sca w ko­ście­le i w karcz­mie niż dzi­siaj. A jak by to moż­na od­po­czy­wać so­bie przy ta­kim ma­jąt­ku?…

Ach, od­po­czy­wać! Śli­mak nie znał gło­du ani chło­du, w domu wszyst­ko mu się wio­dło, miał przy­jaźń ludz­ką i spo­ro go­tów­ki, i był­by zu­peł­nie szczę­śli­wy, gdy­by go tak nie bo­la­ły ko­ści z pra­cy, gdy­by mógł wy­le­żeć się i wy­sie­dzieć, ile du­sza za­pra­gnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: