Płacz. Tom 3 - ebook
Płacz. Tom 3 - ebook
Są takie przygody, które zostają w człowieku na zawsze.
Są takie przygody, po których nie ma co zbierać.
Kiedy prawda o przeszłości, zamiast wyzwolenia, przynosi jedynie nową traumę, trzem pannom Stern pozostaje już tylko ucieczka od siebie nawzajem. Dopiero wołanie z zaświatów sprawia, że ścieżki dawnych przyjaciół spotykają się raz jeszcze. Czy tajemnicze zaginięcie sprzed wielu lat i dramatyczna wyprawa na ratunek Eleonorze zdołają na dobre scementować rodzinę? Czy też kolejne zanurzenie w czasie dla wszystkich okaże się tym ostatnim?
Dramatyczna opowieść o podnoszeniu się z gruzów, osadzona w pełnej tajemnic i grozy scenerii Gór Sowich.
W trzeciej części cyklu wrocławskiego Marta Kisiel domyka opowieść o tym, w jaki sposób przeszłość wpływa na teraźniejsze wybory. Czasami bohaterki próbują zbyt szybko pogodzić się z własną historią, która im się wymyka, i gubią tropy. Ale jak mówi jedna z nich, nie ma sensu żałować tego, co było – każde zdarzenie z naszego życia stworzyło nas takimi, jakimi jesteśmy. Lepiej skupić się na tym, co dzieje się teraz. Tylko co to takiego jest i czemu jest tak straszne? W powieści Marty Kisiel czasem trudno oddzielić prawdę od fikcji, a światy alternatywne wydają się niepokojąco blisko naszych. Niezależnie od tego, w której rzeczywistości tkwimy, wciąż desperacko próbujemy być szczęśliwymi.
Sylwia Chutnik
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7967-0 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W zbierający gwizd wwiercał się w gęste, lepkie milczenie, jakie od kwadransa zalegało w kuchni, lecz Jadwiga Bolesna-Tupatajkowa zdawała się w ogóle nie zwracać na niego uwagi. Z nieodłącznym papierosem w dłoni spoglądała w zadumie przez okno.
Po miesiącach ciemności marcowe słońce przyniosło wytęsknioną jasność, choć jeszcze bez ciepła, które pieściłoby policzki. Na tę przyjemność trzeba było poczekać co najmniej do kwietnia, może nawet do maja, kto wie. Dość, że świat wyraźnie, choć pomału, budził się z zimowej martwoty. Krzew czarnego bzu, który zagarnął dla siebie cały kąt na tyłach ogrodu, jak zwykle zazielenił się pierwszy, dając tym samym sygnał okolicznej faunie i florze, że najwyższa pora wziąć się do roboty. Wkrótce potem na rosnących wzdłuż ulicy topolach zaroiło się od puchatych kotków. Płaczliwa wierzbowa korona z dnia na dzień gęstniała od pąków i młodych liści, mięsistych i soczyście zielonych. Spomiędzy gałęzi coraz głośniej, coraz śmielej niosło się ćwierkanie ptaków wijących gniazda. Również i koty, zarówno te dzikie, jak i te udomowione, chętniej wyłaniały się ze swych bezpiecznych kryjówek i przemierzały sąsiedztwo, gotowe do marcowania.
Tak. Cały świat, ten w ogrodzie i ten poza ogrodem, zaczynał buzować życiem, które na nowo wzbierało tuż pod powierzchnią zmarzniętej ziemi, pod poszarzałą korą, pod ścierpniętą od chłodu skórą. Nawet nie zauważył, że gdzieś po drodze coś się skończyło. I że w przeciwieństwie do wiosny z całym właściwym jej zamieszaniem – nie wróci.
Cóż.
Życie.
Dopaliwszy papierosa, pani Jaga zdusiła niedopałek w wyszczerbionej salaterce, która od lat służyła jej za popielniczkę. Może nawet zdusiła go trochę zbyt mocno, zresztą nie pierwszy raz – stąd też nieszczęsna szczerba – ale cóż poradzić. Te bolesławieckie ciapki zawsze działały jej na nerwy.
Świdrujący gwizd czajnika najwyraźniej też miał tę ożywczą właściwość, gdyż naraz z drugiego końca korytarza doleciał do kuchni donośny, rytmiczny łoskot. Dość, dawał do zrozumienia. Dość. Dość. Dość.
Pani Jaga spokojnie podniosła się z krzesła, szeleszcząc warstwami barwnego jedwabiu, w którym zawsze chadzała po domu, sezon grzewczy czy nie. Zestawiła czajnik z płyty i jak gdyby nigdy nic wróciła na swoje miejsce za stołem, do wpatrywania się w czarny bez w kącie ogrodu, do obopólnego milczenia i czekania na słowo, które w końcu to milczenie przełamie. Albo i nie.
Na szczęście miała czas. Mnóstwo czasu.
Tak po prawdzie, nie miała już wiele więcej.
***
Gdyby ktoś zapytał, o czym tamtego poniedziałkowego przedpołudnia perorował profesor i czy to będzie potem na egzaminie, Dżusi miałaby spory problem z odpowiedzią. Prawdę mówiąc, nie umiałaby nawet określić, czy w ogóle trafiła na właściwy wykład. Zadziałał odruch stada, równie silny u studentów jak u owiec. Po ćwiczeniach z czegoś tam – z zasady starała się nie przywiązywać wagi do błahostek – zwyczajnie ruszyła za ludźmi do innej, większej sali, gdzie usiedli, więc i ona usiadła, wyciągnęła notatnik i otworzyła na przypadkowej stronie. Przez następne trzy kwadranse nie zwracała uwagi ani na monotonny głos profesora, ani na rozmowy toczące się wokół niej szeptem, ani na stłumione buczenie, które kilkakrotnie rozległo się w czeluściach jej torebki. Nie myślała o niczym, jak gdyby żadna myśl, czy to cudza, czy własna, ważka czy całkiem błaha, nie była w stanie zagnieździć się w niej na dłużej. Jak gdyby miała głowę pełną chmur. Albo waty cukrowej, lepiącej się do wszystkiego. Bezwiedne kreślenie esów-floresów na marginesie notatnika nie wymagało refleksji, pochłonęło ją bez reszty. Pętla za pętlą, minuta po minucie.
Pamiętała tylko, że notatnik był w kratkę, a długopis niebieski.
Chyba.
Zresztą, czy to istotne? I tak ledwo wysiedziała do końca.
Mimo deszczu, który od rana siąpił w Opolu, początkowo zamierzała wracać do domu piechotą, lecz i tym razem poprowadził ją odruch, nawyk, schemat nie tyle utarty, ile wydeptany, nie kłopocząc się pytaniem woli o zdanie. Nim Dżusi zorientowała się, co jest grane, stała już na przystanku. Autobus przyjechał po dwóch minutach.
Gdzieś w połowie trasy przypomniała sobie o pustkach, jakie panowały w lodówce. Karolek miał dziś ważne kolokwium, co wiązało się z intensywnym zakuwaniem przez weekend, zakuwaniu towarzyszyły wizje najczarniejsze z czarnych, wizjom stres, a stres w połączeniu z Karolkiem i swobodnym dostępem do kuchni zawsze kończył się tak samo – symfonią na gary, zawartość lodówki i palnik. Fakt, zapiekanka wyszła mu taka, że szło się zabić o talerz, nie mówiąc już o serniku na kruchym spodzie, w czapie z cytrynowej bezy, który wchodził zdecydowanie za łatwo, o czym teraz, bez krztyny litości, przypominał jej wpijający się w talię pasek spódnicy.
Akurat się przejaśniło, Dżusi wysiadła więc przystanek wcześniej i wpadła do spożywczego na szybkie zakupy. Chleb, mleko, jajka, żółty ser, dwa duże jogurty, kilka wężowych ogórków... Dwadzieścia minut później, z uwzględnieniem trzech żarliwych modlitw o opamiętanie przy czekoladzie i drażach kokosowych, ruszyła slalomem między kałużami w stronę wysokiego bloku dwie przecznice dalej.
Zanim doszła do pierwszego przejścia dla pieszych, klęła na czym świat stoi. Żeby przy takiej pogodzie założyć zamszowe botki na szpilce, to trzeba być... no cóż, nią. Zerknęła w dół. Czubki zdążyły nasiąknąć wodą, ale buty były przecież takie nowe, takie czerwone... i tak koszmarnie niewygodne. Syknęła przez zaciśnięte zęby. Wystarczyła krótka przebieżka, żeby obie pięty pulsowały bólem, zdarte do żywego mięsa. Na dodatek siatki w dłoniach ciążyły jej nie mniej niż głowa.
Naraz Dżusi poczuła, że coś wibruje jej pod pachą. Wyciszony na czas zajęć telefon znów ożył w torebce.
– Jak kocha, to zadzwoni – burknęła pod nosem, omijając slalomem następną pułapkę. Przeklęte kałuże, przeklęte buty, przeklęte ciśnienie.
Niemal pod samym blokiem, w cieniu starego kasztanowca, stał niski pawilon, niezbędnik każdego osiedla z wielkiej płyty, w nim zaś mieściły się trzy źródła miejscowych rozkoszy: chemia z Niemiec, zakład fryzjerski Szecherezada Studio oraz wszystko po pięć złotych. „Szecherezada” w rzeczywistości miała na imię Waldemar i własny pogląd na ortografię, chemia była z Kauflandu lub Netto, w zależności od tego, gdzie akurat rzucili promocję, a pięć złotych wynosiło raz pięć dziewięćdziesiąt dziewięć, raz sześć czterdzieści dziewięć – wciąż jednak na tyle blisko pierwotnego założenia, żeby się liczyło.
I gdyby ten ciekawski ktoś zapytał, jak to się stało, że Dżusi znalazła się w środku, pospiesznie przeliczając w myślach drobne, które zostały jej w portfelu, ponownie musiałaby przyznać, że nie ma bladego pojęcia. Zresztą nie pierwszy raz.
Rzuciwszy zdawkowe „dzień dobry” mniej więcej w stronę zaczytanej sprzedawczyni, Dżusi jak zwykle minęła plastikowe kwiaty i akcesoria kuchenne, przemknęła obok kwiecistych cerat i obrusów haftowanych z komputerowym kunsztem. Przy świecach, świeczkach i kadzidełkach na wszelki wypadek wstrzymała oddech. Potem były jeszcze złocone ramki, lampiony, doniczki we wszystkich rozmiarach i wściekle kolorowe ogrodowe wiatraczki, za nimi wstążki, samoprzylepne oczy z oczopląsem gratis, kleje z brokatem, gluty z brokatem oraz brokat w postaci czystej. Dopiero w najdalszym kącie pomieszczenia, na wąskim regale, cisnęła się tania ceramika.
Słonie, stada słoni w przeróżnych rozmiarach. Żaby i żółwie. Aniołki i kotki, a co drugi to zezowaty. Głuche małpki, pasterki z pastuszkami i baletnice z zaburzeniami proporcji. Bożonarodzeniowe mikołajki wymieszane z wielkanocnymi zającami i pisankami. Świeczniki i cukiernice, szkatułki i puzderka, wszystkie szczodrze złocone i upstrzone kwieciem w kształtach, barwach i odcieniach nieznanych naturze. Istna orgia kiczu za parę złotych.
Dżusi zawiesiła sobie obie siatki z zakupami na łokciu i szybko dodając w pamięci groszowe końcówki, wybrała kilka figurek. Przyciskając łupy do piersi, zawróciła ostrożnie, żeby niczego nie strącić. Wtedy kątem oka wśród dominującej bieli dostrzegła zimny metaliczny błysk.
Z tyłu, za garbatym słoniątkiem z koniczyną w trąbie, przycupnęła posrebrzana sowa. Miała ze trzy, może cztery centymetry wysokości i oczy jak dwa bursztyny.
Zdawały się patrzeć wprost na Dżusi.
Dziewczyna zacisnęła zęby.
Kiedy przedarła się z powrotem na przód pomieszczenia i postawiła swe zdobycze przy kasie, sprzedawczyni nie od razu podniosła wzrok. Marszcząc w skupieniu brwi, najpierw dokończyła zdanie. Dopiero potem odłożyła książkę na półkę pod blatem i zaczęła nabijać należność na kasę. Jedna po drugiej kolejne figurki lądowały w niewielkiej foliówce.
– Dwa razy sześć czterdzieści dziewięć... trzy razy pięć dziewięćdziesiąt dziewięć... to będzie razem…
– Chwileczkę.
Dżusi wróciła do regału z ceramiką. Sowa wciąż stała na półce, spoglądając na świat bursztynowym wzrokiem.
– Dobra, bydlaku. Sam się prosisz – szepnęła dziewczyna i wyłowiła figurkę zza garbatego słonia, po czym wróciła do kasy. – Jeszcze ta.
– Ta jest obtłuczona – zauważyła sprzedawczyni, odwracając sowę i pokazując niewielki ubytek w ceramice.
– A to nawet lepiej.
– Jak pani chce. Żeby nie było, że nie mówiłam.
– Jasne.
– Razem trzydzieści pięć czternaście. Poproszę drobne.
Trzydzieści pięć złotych. Trzydzieści pięć złotych za kiczowate bibeloty. Karolek ugotowałby za to obiad z deserem i jeszcze by mu zostało. Jak na dzieciaka z bogatego domu był zdumiewająco oszczędny. Ale cóż, są potrzeby ciała, są i ducha. Im także wypadałoby od czasu do czasu złożyć jakąś miłą ofiarę, choćby z tandetnej porcelany. Czy też, biorąc pod uwagę, ile zarabiała Dżusi, weekendowo animując rozwrzeszczane dzieciaki w kulkolandach – wyłącznie taką. Zapłaciła, zebrała wszystkie zakupy i ruszyła już prosto do domu.
Chyba znowu zepsuł się spowalniacz, bo drzwi windy zamknęły się za nią zdecydowanie zbyt dynamicznie. Ledwo zdążyła odskoczyć, żeby nimi nie oberwać, a huk metalu uderzającego z impetem o metal poniósł się echem po klatce. Piętro wyżej rozszczekał się pies – chyba ten zadziorny pekińczyk spod czwórki. Dżusi z powątpiewaniem rozejrzała się po drżącej kabinie, nie do końca przekonana, czy aby na pewno przeżyje tę przejażdżkę, czy może raczej skończy na dnie szybu w charakterze rozbryzganych szczątków.
W mieszkaniu, jak na złość, wciąż pachniało cytrynową bezą.
Dżusi odstawiła siatki i z ulgą ściągnęła but, kiedy usłyszała znajome buczenie na dnie torebki. Czyli jednak kochał. Szybko wygrzebała telefon i odebrała, balansując na jednym obcasie.
– Słucham?
Usłyszała monotonny szum przerywany nieregularnymi trzaskami. A między nimi czyjś głuchy głos, osobliwie stłumiony, jak gdyby dobiegał głęboko spod ziemi. Nie umiałaby nawet rozpoznać, czy należał do kobiety, czy do mężczyzny. Słaby zasięg, jakieś zakłócenia czy raczej rozmawiała z czyjąś kieszenią?
– Halo? – Nasłuchując odpowiedzi, zgięła się w paragraf, żeby uwolnić drugą stopę z zamszowego imadła. – Halo? Jest tam kto? Ostatnia szansa, haaalooo? – Odczekała jeszcze parę sekund na odzew. Bezskutecznie. – Nie to nie, łaski bez – mruknęła i rozłączywszy się bez żalu, wrzuciła telefon z powrotem w czeluść torebki. Odstawiła jeszcze botki do szafki, przysięgając, że po takim debiucie prędko nie zobaczą światła dziennego, i poszła rozpakować zakupy.
Z głową wciąż pełną otumaniającej pustki odgrzała sobie ostatni kawałek zapiekanki, przy okazji ogarniając kuchnię po porannym huraganie i niepostrzeżenie wchodząc w tryb monotonnej krzątaniny. Musiała coś robić, cokolwiek, byle nie myśleć, nie rozpamiętywać, byle nie zastygnąć w marazmie. Robiła więc. Po jedzeniu nastawiła pranie na krótki program – sam kolor, bo białego nie zebrało się nawet na pół bębna, chociaż w ładowanej od góry pralce mieścił się symboliczny wsad. Starła kurz z parapetów, podlała paprotki, zamiotła to, co z nich opadło, i najbliższe okolice, nie zawracając sobie głowy zaglądaniem pod meble. Rozwiesiła pranie. Przetarła lustro w łazience. Po namyśle poszła do małego pokoju, który służył im za sypialnię, zdjęła powłoczki z pościeli, razem z białymi niedobitkami też wsadziła do bębna i włączyła pralkę. Wyłączyła ją po kilku sekundach, wsypała zapomniany proszek do podajnika i włączyła ponownie. Umyła i wysuszyła włosy. Wpadła przelotem do kuchni, żeby pstryknąć czajnikiem i wrzucić torebkę z herbatą do kubka. Nie czekając, aż woda zacznie bulgotać, zgarnęła z blatu foliowe siatki po zakupach i poszła z nimi do przedpokoju, gdzie obok torebki wciąż leżały porcelanowe figurki.
Zawiązała dokładnie foliówkę, w którą spakowała je sprzedawczyni. Włożyła ją do drugiej foliówki, a tę następnie włożyła do trzeciej, wciąż pachnącej ogórkami.
Tak jak stała, w samych dżinsach i tunice z bawełny, Dżusi wyszła na balkon. Mimo skarpetek poczuła zimny beton. Zaciągnęła się mocno powietrzem, aż przez chwilę zakręciło jej się w głowie – może od smogu, może od wiosny. A może od czegoś zupełnie innego.
Zakręciła siatką, czując, jak folia skręca się coraz ciaśniej. Jak powróz. W końcu ucisk dotarł do dłoni. Dobrze. Bardzo dobrze.
Przesunęła stopę nieco w bok, ugięła kolana i wzięła zamach.
I jeszcze.
Jeszcze.
Jeszcze.
Brzęk. Chrzęst. Szmer. Z każdym uderzeniem tandetna ceramika z tandetnego sklepu pękała coraz ciszej, a lepkie chmury w głowie Dżusi rozstępowały się pasmo po paśmie. Choć na tych parę sekund, parę minut, parę myśli.
W końcu ostatnia warstwa folii pękła i odłamki w kłębach pyłu rozsypały się po całym balkonie. Dżusi jeszcze przez chwilę stała nieruchomo i stopniowo wyrównywała oddech. Spokojnie. Tylko spokojnie. Wdech, wydech. Dasz radę. Wdech, wydech.
Wtedy zauważyła, że spomiędzy szczątków spogląda na nią osamotnione bursztynowe oko.
Wściekłość wezbrała w niej nagle. Dżusi zacisnęła zęby i bez namysłu szurnęła stopą. Oko z brzękiem przeleciało przez balkon, zsunęło się za krawędź i spadło na trawnik sześć pięter niżej.
Zwinęła siatki w ciasną kulkę, wrzuciła do worka na plastik i poszła po zmiotkę. Starannie sprzątnąwszy pobojowisko, wróciła do sklepu po te przeklęte draże.
O tym, że jej telefon przez cały ten czas był wyciszony, przypomniała sobie dopiero późnym wieczorem, kiedy podłączyła go do ładowarki i ekran ożył na sekundę czy dwie. Pięć procent baterii i siedemnaście nieodebranych połączeń. Sprawdziła – wszystkie z nieznanego numeru.
Ktoś tu kochał na zabój.
***
– Nie rób tak, bo ci tak zostanie.
Na te słowa Klara Stern znieruchomiała z dłonią wyciągniętą nad stołem. Wlepiła w panią Jagę zdezorientowane spojrzenie. Sprawiała wrażenie lunatyczki, która nagle odzyskuje świadomość i odkrywa, że wcale nie leży we własnym łóżku.
– Co?...
– Ach, więc ty żyjesz! A już miałam ci sprawdzać tętno. – Pani Jaga wyłuskała z paczki nowego papierosa i z wprawą przykleiła do kącika ukarminowanych ust. – Zostanie ci – powtórzyła półgębkiem, zanim zapaliła, i dla wzmocnienia przekazu wskazała zapalniczką na pionową bruzdę, która przecinała czoło jej gościa dokładnie w połowie, biorąc początek między brwiami. – Wiesz, z twoją cerą zdążysz się dorobić głębokich zmarszczek – dodała. – Nie musisz zaczynać już teraz.
Jakby na przekór tym dobrym radom jeszcze bardziej ściągając brwi, Klara odetchnęła. Szukała odpowiedzi, która zabrzmiałaby na tyle grzecznie, żeby nie urazić żywej kopii kobiety, której zawdzięczała więcej niż komukolwiek innemu, lecz przy tym na tyle stanowczo, żeby starsza pani raczyła się z łaski swojej odchrzanić.
Nie było łatwo.
Leżący na stole telefon rozstrzygnął ten dylemat, bo nagle błysnął diodą i znów zaterkotał o drewniany blat. Który to już raz, odkąd usiadły dzisiaj przy kuchennym stole? Czwarty? Piąty? Tak jak poprzednio Klara pospiesznie wcisnęła czerwony przycisk i odrzuciła połączenie.
– Zaryzykuję i postawię dość śmiałą tezę – odezwała się pani Jaga bez większych emocji. – Przestanie tak wydzwaniać, jeżeli odbierzesz.
Klara Stern wzruszyła ramionami. Niby nonszalancko, tyle że w jej oczach błysnęła niepohamowana irytacja, a do głosu wkradł się warkoczący ton.
– Pani sobie wyobrazi, pani Jago, że już na to wpadłam. Nic nie słychać, same szumy, trzaski i… – Urwała i machnęła ręką. – Zresztą, szkoda gadać. – Poprawiła się na krześle, a potem wyszarpnęła papierosa z paczki i uciekła spojrzeniem za okno. – Pewnie się jakiejś idiotce telefon odblokował w torebce i teraz wydzwania w kółko na losowy numer.
– Pewnie tak… pewnie tak…
Przez następne minuty dym papierosowy rozsnuwał się po kuchni, docierając do wszystkich kątów, w których na powrót zaczęło zalegać milczenie. Zdawało się wszystko oblepiać – podłogę, ściany, meble – niczym kurz osiadający na wilgotnej powierzchni. Nie wystarczyło przesunąć dłonią, żeby je strzepnąć. Przerwać. Przełamać.
– Znowu to robisz, dziecko.
Tym razem Klara Stern nie zapanowała nad sobą.
– Przepraszam bardzo, czy pani nie ma nic lepszego do roboty?! – warknęła, piorunując panią Jagę spojrzeniem, lecz ta z niezmąconym spokojem wpatrywała się w nią zza stołu. Pioruny już dawno nie robiły na niej wrażenia.
– Ja? Nie. A ty?
Klarze momentalnie zaschło w gardle. Skuliła ramiona i osunęła się parę centymetrów na krześle. Gdyby nie papieros, pewnie wcisnęłaby jeszcze dłonie między uda. Jak gdyby znowu miała naście lat, zapomniała wykuć koniugacje na blachę i teraz próbowała wtopić się w ławkę, podczas gdy jej kolega wylewał pod tablicą siódme poty, a żółte oczy profesorki już, już rozglądały się po sali w poszukiwaniu świeżej ofiary. Byle nie ja, nie ja, nie ja...
„Może Klara Stern zechce pomóc koledze. Proszę bardzo, kochamy, kochają, kochajcie”.
To, co czuła Klara Stern, wtedy i teraz, nie miało wiele wspólnego z miłością.
– Ani przez cztery lata liceum, ani przez następną dekadę z okładem nie bywałaś na Lipowej częściej niż raz w miesiącu, a i to niechętnie – ciągnęła tymczasem pani Jaga, zapatrzona w pomału gasnący żar na czubku papierosa. – To Matylda jeździła do ciebie, nosa nie wyściubiałaś z rodzinnego mauzoleum. A teraz? Dzień w dzień pokonujesz sześć i pół kilometra w jedną stronę, przez ścisłe centrum miasta, żeby wpaść do nas na tak zwaną kawę. Nie zrozum mnie źle, dziecko – dodała zaraz. – Ja ci kawy nie żałuję, choćby i z cukrem. Ale czy ty wiesz, ile tych kaw tu wypiłaś przez ostatnie dwa tygodnie?
– Nie, nie wiem. Proszę sobie wyobrazić, że nie liczyłam, ale skoro to taki problem, następnym razem przyjadę z własną.
– Jedną.
Niepozorne słowo spadło na Klarę z impetem, aż zadzwoniło jej w uszach. Przełknęła ślinę.
– Uznałam… – Odchrząknęła, by natychmiast spróbować raz jeszcze. Bardziej stanowczo, śmiało, jakby wcale nie miała ochoty zgłosić nieprzygotowania, bo kot zjadł jej pracę domową. – Uznałam, że przyda wam się towarzystwo. Tyle ostatnio przeszłyście… ta koszmarna sprawa sprzed lat, śmierć pani Mili... no i jeszcze pani Matylda…
– Pozwolisz, dziecko – gładko weszła jej w słowo Jadwiga Bolesna – że przykładem mej szacownej siostry łacinniczki zacytuję nieśmiertelnego klasyka.
– Amicus certus in re incerta cernitur¹?
– Tu się zgina dziób pingwina.
Choć brzmiało to absurdalnie, Klara poczuła się jak balonik. Jak napięty do granic wytrzymałości balonik, to szarpany, to nakłuwany raz po raz przez bezlitosną dłoń starej lekarki. Gdyby nie Roy Keane, który ni stąd, ni zowąd wpadł do kuchni z awanturą z powodu poidła, przerywając kolejną rundę tej nierównej walki, pękłaby już teraz. W zasadzie nie była fanką tej wielkiej, hałaśliwej papugi, lecz tym razem powitała jej obecność z niewysłowioną ulgą.
– A co tam u dziewcząt? – zagaiła pani Jaga. Stała teraz plecami do kuchni, pochylona nad zlewem, siłą rzeczy zatem nie mogła widzieć grymasu, który na moment wykrzywił twarz Klary.
Prawda?
– Nic. – Krótko i twardo. Właśnie tak. „Nic” nie zostawiało miejsca na emocje czy niedopowiedzenia. Z emocji i niedopowiedzeń w mgnieniu oka wykiełkowałyby pytania, a pytań się bała. Wymagały odpowiedzi, których nie znała. I nie była gotowa ich szukać.
Tyle że kolejne słowa wzbierały w niej jedno za drugim, buzowały, kipiały, wypychane wewnętrznym ciśnieniem napierały na usta, a ona nie wiedziała, jak je powstrzymać, jak przełknąć z powrotem. Więc płynęły.
– Co ma być. Dżusi siedzi w Opolu. Żyje. Dzwoniła chyba tydzień temu, wspominała coś o ślubie. Że będzie czy że nie będzie... nie wiem, nie słuchałam. Wie pani, jak ona zacznie trajkotać, to czasem…
Nie odwracając się do niej, pani Jaga pokiwała głową. Plastikowy zbiornik w jej dłoni pomału napełniał się zimną wodą, musiała uważać, żeby go nie upuścić.
– Ślub piękna rzecz. Rozumiem, że z naszym Karolkiem?
– Tak. Chyba. Tak sądzę. Nie wiem, nie moja sprawa.
Pani Jaga zakręciła kran i sięgnęła po kraciastą ścierkę, żeby wytrzeć poidło. Roy Keane, wielka papuga przy jej nodze, zaskrzeczał ponaglająco.
– Już, już, czekaj, już ci daję... – Jeszcze kilka ruchów i zbiornik ze świeżą wodą wreszcie znalazł się na właściwym miejscu. Spragnione ptaszysko rzuciło się do poidła najkrótszą drogą, dając nura między połami jedwabiu. O mało nie przewróciło przy tym starszej pani. – Psik! Zły nielot, zły! A Eleonora? Co u niej?
Spokojnie. Prawa dłoń Klary zacisnęła się na paczce, palce lewej już szukały w niej papierosa. Spokojnie. To tylko pytanie. Co u ciebie? A jak tam w pracy? Widziałaś, jakie korki?
Krótko i twardo. Bez emocji. Spokojnie.
– Wyjechała.
– Proszę?
– Wyjechała – powtórzyła Klara, głośno i wyraźnie, udając, że nie dostrzegła jej zdumienia, że pani Jaga po prostu nie dosłyszała. Tymczasem zniecierpliwione palce wciąż szukały papierosa. – Na… – Zmarszczyła czoło. Paczka była pusta. – Na początku marca.
– No proszę. A dokąd to?
– Nie wiem, nie mo…
– …nie twoja sprawa, tak, tak.
– Tak. Właśnie tak. Eleonora jest dorosła, pani Jago, nie musi mi się spowiadać. Nikomu nie musi. Spakowała się i wyjechała. Odpocząć i… odpocząć. Jak wróci, to będzie – dodała, ucinając temat. A przynajmniej tak jej się wydawało.
Rzecz jasna, pani Jaga miała na ten temat zdanie zgoła odmienne. Splotła przed sobą dłonie i przechyliwszy głowę w barwnym turbanie, odparła cicho:
– O ile wróci. Prawda?
Stała, patrząc z góry na młodą kobietę przy stole ni to z kpiną, ni to z przenikliwością w niewiarygodnie żółtych oczach, a Klarę kolejny raz przeszył dreszcz. Miała niepokojące wrażenie, że gdyby nie te jedwabie i woń papierosów, którymi się spowijała, pani Jaga mogłaby bez trudu uchodzić za swą starszą siostrę. Wpatrywała się teraz w Klarę tak samo jak pani Matylda, ilekroć stawała przed ich klasą i czekała, aż się przyznają. Zawsze się przyznawali. Nie umieli wytrzymać ani wzroku swojej profesorki, ani jej milczenia. A nade wszystko świadomości, że ona już wie.
I tak samo jak starsza siostra, pani Jaga też zdawała się wiedzieć wszystko. I widzieć wszystko. Blednącą twarz. Cienie pod oczami, maskowane makijażem. Bruzdę wyrytą w czole tak głęboko, jak gdyby sięgała samego dna jej myśli. Ciemny odrost, który coraz wyraźniej odcinał się od płomiennej czerwieni włosów. Dłoń zaciśniętą kurczowo na pustej paczce po papierosach, żeby nie zdradzała drżenia. Oraz całą resztę, którą Klara tak panicznie ukrywała pod spodem.
A pani Jaga wciąż czekała.
Zawsze się przyznawali… Cokolwiek by jednak wywinęli, przemknęło Klarze przez myśl, koniec końców pani Matylda zawsze stawała po ich stronie. Jasne, najpierw były ochrzan i konsekwencje, sprawiedliwe, acz przykre. Lecz koniec końców…
– Zostawiły mnie – wyrzuciła z siebie, a potem słowa popłynęły same, kłębiąc się od emocji. – To chciała pani usłyszeć, tak? No to proszę! Proszę bardzo! Zostawiły mnie samą jak palec w dupie. Obydwie, najpierw jedna, a teraz druga. Nawet nie zadzwonią. Już nie potrzebują ciotki, mają własne sprawy. Po tym wszystkim, co przeszłyśmy, co się stało, one...
Urwała, bo żal ścisnął jej gardło z taką siłą, że z trudem łapała oddech. Po tym wszystkim, co przeszły. Co odkryły…
Odkryły prawdę, której Klara tak długo strzegła w obawie, że odbiorą jej bratanice, a ją samą wyślą do zakładu zamkniętego z łatką dręczonej urojeniami psychicznie chorej. Prawdę o Ludwiku i Irenie Sternach, rodzicach Eleonory i Dżusi, o ich szabrowniczej działalności, która koniec końców zaprowadziła ich na samo dno czasu i tam utopiła. O Ramzesie, scytyjskim strzygoniu, którego zawsze się obawiała, a który strzegł ich na prośbę Matyldy Bolesnej. O Hugonie Falku, o Juniorze i krwi, jaką mieli na rękach. Prawdę o samej Klarze, młodszej siostrze Ludwika, o jej traumie i mocach psychopompa. Mocach, które po ciotce odziedziczyła starsza z bratanic, niepozorna Eleonora.
Odkryły całą okrutną prawdę o przeszłości i rodzinnych tajemnicach.
Prawie całą, poprawił cichy głos w jej głowie, zanim zdołała go zdusić.
Fala opadła, odsłaniając nagie dno. Klara siedziała przez chwilę z otwartymi ustami. Wreszcie pokręciła głową.
– Myślałam, że po tym wszystkim coś się zmieniło – szepnęła. – Między nami. A one… Zostawiły mnie. Tak po prostu. Nie rozumiem tego.
– Och, dziecko, dziecko… – westchnęła starsza pani. – To nigdy nie dzieje się tak po prostu.
Klara prychnęła i w mgnieniu oka odzyskała rezon.
– A co pani może o tym wiedzieć?
Pani Jaga otworzyła jedną z kuchennych szafek i wyciągnęła z niej nową paczkę papierosów. Po namyśle wzięła też drugą popielniczkę i usiadła przy stole.
– Nie chcę, by zabrzmiało to okrutnie – zaczęła, zrywając folię z paczki – ale w przeciwieństwie do nich miałaś czas, żeby wszystko przetrawić, Klaro. Całe długie lata.
– Długie lata życia w kłamstwie.
– Które dla nich było jedyną prawdą, jaką znały. Od dziecka. Co po części jest twoją zasługą, a po części… no cóż, winą. Kwestia perspektywy. Teraz ich kolej, żeby się z nim zmierzyć, pogodzić i dostosować do nowych warunków. Po swojemu.
– No, jeżeli odgryzanie sobie kończyny nazywa pani dostosowaniem, to ja…
– Człowiek, drogie dziecko, zrobi nawet więcej, żeby przetrwać. Tak jak ty. Ogromnym kosztem, nie przeczę, ale jednak przetrwałaś. Utrzymałaś na powierzchni i siebie, i je. Ale teraz Eleonora i Dżusi muszą same znaleźć grunt pod nogami, a nie zrobią tego nigdy, kurczowo trzymając się czy to ciebie, czy to złudzeń. Choćby i najpiękniejszych. – Zaciągnęła się papierosem i uśmiechnęła do swojej rozmówczyni z dziwną mieszanką tkliwości i żalu. – Och, Klaro… Naprawdę sądziłaś, że to wystarczy? Że po kilkunastu latach kłamstw, traum i pretensji nagle, jakimś magicznym sposobem, wszystko się między wami ułoży jak w bajce? Bo co? Bo poznały prawdę o swoich rodzicach? O podróżach w czasie, skarbach i krzywdach, jakie wyrządził ci rodzony brat? Bo przez moment umiałyście się dogadać?
Tak, chciała odpowiedzieć Klara. Zamiast tego słuchała, uczepiona papierosa jak ostatniej deski ratunku. Nawet go nie zapaliła.
– To tak nie działa – ciągnęła pani Jaga. – Los postawił was pod ścianą, nie miałyście innego wyjścia. Tyle że spod takiej ściany każdy rozsądny człowiek ucieka przy pierwszej sposobności, jaka się nadarzy, zamiast czekać potulnie na kulkę w łeb.
– Jasne. Jasne. Cóż, właśnie to zrobiły moje bratanice. Uciekły.
– Och, dziecko, dziecko… A ty to nie uciekasz?
– Pani nic nie rozumie. – Klara Stern czym prędzej odepchnęła od siebie tę myśl. – Nie wie pani, jakie to uczucie, kiedy…
– Zabiłyśmy naszego ojca, Klaro.
Cóż. Tego już nie umiała odepchnąć.
To jedno zdanie, wypowiedziane tak swobodnie, tak po prostu, uderzyło Klarę obuchem. Przed oczami stanęło jej widmo z ogrodu – ilekroć pokonywała ten krótki odcinek między furtką a drzwiami domu przy Lipowej pięć, wisielec odprowadzał ją tym swoim pustym wzrokiem, kołysząc się tak samo jak tamtej nocy przed laty, kiedy pętla na wieczność zacisnęła się na jego szyi. Zawsze obecny, zawsze widoczny z okna salonu dla każdego, kto potrafił wejrzeć w głąb rzeczywistości i czasu. To przez niego tak niechętnie jeździła na Lipową, przez niego niemal zawsze siadały tutaj, w kuchni. Salon był dla ślepych.
Ileż to razy zachodziła w głowę, jak siostry Bolesne mogły żyć z tym, co zrobiły. A potem przypominała sobie, z czym nauczyła się żyć ona sama, i ugryzła się język.
– Zabiłyśmy naszego ojca – powtórzyła niewzruszenie pani Jaga, otwarcie patrząc w oczy Klarze i prawdzie, jakże bolesnej, lecz przy tym oswojonej. – Przecież wiesz. Razem, we trzy, solidarnie, Matylda, Mila i ja, doprowadziłyśmy do jego śmierci. A potem, także razem, już własnymi rękami zabiłyśmy innego człowieka². Spełniłyśmy prośbę, której powinnyśmy były odmówić. Moje siostry wyszły z tego okaleczone na zawsze, Matylda na ciele, Mila na duszy. A gdy już było po wszystkim, gdy świat, jaki znałyśmy przez całe życie, obrócił się w zgliszcza i nie został nam nikt, dosłownie nikt… – Umilkła, wpatrując się w kłęby i smugi dymu, jak gdyby była pytią na trójnogu, czekającą na wieszczbę, a nie wiekową lekarką siedzącą na zwykłym kuchennym krześle. – Wtedy uciekłam.
– Jak to?
– Ano tak to. Choć wtedy powiedziałabym raczej, że cudem wyrwałam się z potrzasku. Miało to swoje konsekwencje, zarówno dla mnie, jak i dla tych, których zostawiłam. Nadal ma… Ale wtedy nie umiałam inaczej. Odgryzłam kończynę i uciekłam tak daleko, jak tylko zdołałam, żeby lizać rany. A Matylda została. Nie wiem, czy bardziej przerażona, czy rozgoryczona, czy zła, tak zła, jak to tylko Matylda potrafi, lecz z pewnością sama. Jak ty.
– Ale wróciła pani do niej, prawda?
– Och, tak, wróciłam. Tyle że zajęło mi to niemal dwadzieścia lat. – Zaśmiała się z łagodną goryczą. – A ty chciałaś się uwinąć w pół roku.
– Nie żałuje pani teraz? – zapytała cicho Klara. – Tych straconych lat?
– Lat, które dawno minęły? Nie. Żałuję dni, które teraz przelatują mi przez palce.
Zdusiła niedopałek w popielniczce, kolejnej wyszczerbionej miseczce, dokonującej żywota w tej mniej wdzięcznej roli.
– Po tym wszystkim, co wydarzyło się zeszłej jesieni… Z początku sądziłam, że będzie dobrze, że jakoś się to ułoży. Ale nie jest. Matylda kolejny miesiąc nie wychodzi z domu. Coraz bardziej zapada się w sobie. Jak dmuchany materac, z którego pod koniec lata stopniowo schodzi powietrze. Zaczynam się obawiać, czy aby nie zamierza w ten sposób dokonać żywota. Powolutku, w milczeniu, z oślim uporem… Ech. Cała Matylda.
– Chyba nie chce pani powiedzieć, że… że ona…
– Obawiam się, że moje chcenie nie ma tu nic do rzeczy.
– Jak to? Nie może pani czegoś… zrobić? Jakoś tego rozplątać? – wyszeptała Klara, spoglądając bezradnie na starszą kobietę. Lecz to, co zobaczyła, wcale nie podniosło jej na duchu.
– Zapominasz, że nie jesteśmy już trzy, drogie dziecko. A mojry zawsze muszą być trzy, prawda?
Papuga przydreptała do nich, skrzecząc cicho, i trąciła niebieskim łebkiem dłoń pani Jagi. Dostała już wodę, teraz chciała pieszczot.
– Z chwilą śmierci Mili zniknęły nici z naszego strychu. A razem z nićmi zniknęła moc mojr. Głosy w słuchawce także ucichły. Cóż, teraz przynajmniej mogę w spokoju posłuchać radia, bo nikt mi się nie drze jak potępieniec w siedemnastu językach, ale znów jestem zaledwie człowiekiem, Klaro. Nie mogę zrobić dla Matyldy nic, co najwyżej zmyć jej głowę i zmierzyć ciśnienie. – Poderwała głowę i obejrzała się na czajnik, który już dawno zdążył wystygnąć. – Czy my przypadkiem nie miałyśmy napić się kawy? Nastawię wodę.
Zgrzyt fajerek, szum podgrzewanej wody, brzęk filiżanek na spodkach i wieńczący całość gwizd czajnika skutecznie zagłuszyły dalsze pytania i myśli najczarniejsze z czarnych, choćby tylko na moment. Kojąca melodia codzienności.
– A jakby tego było mało, drogie dziecko, trafił nam się najgłupszy lokator pod słońcem. Najgłupszy! Owszem, na rajdach to chłopaczysko healuje jak złoto, a błysk w oku ma taki, że desusy same ruszają w stronę kostek, ale poza tym, święci pańscy… – Pani Jaga uniosła wzrok ku niebiosom w poszukiwaniu wzmiankowanych świętych, którzy mogliby poświadczyć i rajdowe umiejętności lokatora, i jego wpływ na dynamikę damskiej bielizny. A potem westchnęła i odwróciwszy się z powrotem do Klary, postawiła przed nią filiżankę z parującą kawą. – Pytasz, czy żałuję tamtych lat? Nie, nie żałuję. Łatwe czy trudne, dobre czy złe uczyniły mnie tym, kim jestem dzisiaj. Uczyniły nas wszystkie, Matyldę, Milę i mnie. Zresztą, w pewnym wieku człowiek godzi się z losem. Zamiast rozpamiętywać stare żale, wita każdy nowy dzień z autentycznym zdumieniem. Byle powód ku temu jest dobry. Och, to już marzec? Gdzie moje kapcie? To ja wciąż żyję? Nie ma czasu na pierdoły. Nie ma już czasu... Ano właśnie, dziecko. Czas.
Zawinąwszy z rozmachem poły jedwabnej kreacji, wróciła ze swoją kawą do stołu i pokiwała na Klarę palcem.
– Choć w waszym przypadku zakrawa to na gorzką ironię, najbardziej potrzeba wam czasu. Zwłaszcza Dżusi i Eleonorze. Nawet nie zdążyły okrzepnąć, ułożyć sobie tego wszystkiego w głowach. Nie mówiąc już o sercach. A teraz pij, dziecko. Trzeba trochę podbić te niechlubne statsy.
Kawa była mocna i gęsta. Najdrobniejszy łyk pozostawiał na języku cierpki posmak. Klara obróciła filiżankę w dłoniach, śledząc delikatny wzór na porcelanie. Niezapominajki. Drobne, kunsztowne, przetykane listkami, bardziej już wyblakłe niż niebieskie, o oczkach wciąż żółtych, niemal złocistych.
– Eleonora… ona…
– Tak?
Wtem krótki, brzękliwy dźwięk wdarł się między kobiety, aż podskoczyły zgodnie na swoich miejscach. Sekundę czy dwie później rozległ się ponownie. Niósł się z przeciwległego końca domu, od strony drzwi wejściowych. Pani Jaga otrząsnęła się z początkowego zaskoczenia i fuknęła z irytacją:
– Święci pańscy, jak wezmę kiedyś ten przeklęty telefon…
– Może ja pójdę? – Klara już podnosiła się zza stołu, lecz pani Jaga gestem nakazała jej usiąść.
– Bez obaw, dziecko. Wciąż jestem zabójcza na krótkich dystansach.
Ledwie jednak przestąpiła próg kuchni, dzwonienie urwało się w połowie.
– No i masz, cała wyprawa psu na budę… – mruknęła, zawracając z korytarza. – Tyle mojego, że nie zdążyłam zebrać drużyny, nie mówiąc już o miotaniu biżuterią. No, o czym to my… Ach, tak. Zaczęłaś mówić o Eleonorze. Czyli jednak coś?
– Och, nic… nic wielkiego. Przysłała pocztówkę i…
Tym razem przerwał im okrzyk. Kobiecy, zduszony. Przerażony.
– Matylda!
Pobladła pani Jaga ruszyła wąskim korytarzem, jakby jej nagle ubyło dekadę lub dwie. Tuż za nią podążała Klara, próbując nie potknąć się przy tym ani o trzepoczący jedwab, ani o papugę, która ze skrzekiem deptała jej po piętach.
Chwilę później sama ledwo zdusiła krzyk.
Pośrodku korytarza stała jej dawna nauczycielka. Była bosa i rozczochrana, wciąż w kraciastej piżamie, chociaż dochodziło południe. Wspierała się na lasce o wiele ciężej niż kiedykolwiek. Oddychała płytko, z wysiłkiem, wpatrując się w słuchawkę starego aparatu, którą ściskała w dłoni. Aparatu tak starego, że nie miał prawa działać.
Klara nigdy nie widziała jej w takim stanie. Z silnej, pewnej siebie kobiety został cień, blady i ulotny… Bała się choćby westchnąć, żeby nie pierzchł.
– Matyldo?…
– Rrrany banaaany! Banaaany! – zaskrzeczała papuga, raz po raz unosząc skrzydła.
– Dziób na kłódkę, nielocie pstrokaty! Matyldo, czy coś się stało? Kto dzwonił?
Pani Matylda pomału odwróciła głowę w ich stronę. Oblizała spierzchnięte usta.
– Słyszałam…
– Co słyszałaś?
– Głosy. Wróciły. Słyszałam w słuchawce głosy.
– Gło… te głosy?! – zapytała pani Jaga z niedowierzaniem.
Dębowa laska huknęła z impetem o podłogę, przerywając nieznośny marazm, w którym zdawały się dotąd tkwić wszystkie trzy. Żółte oczy starej nauczycielki rozbłysły dawnym blaskiem, a na jej zapadnięte policzki wystąpił rumieniec. W ułamku sekundy cień na powrót stał się człowiekiem.
– Oczywiście, że te, na miłość boską! – wybuchła, piorunując siostrę wzrokiem. – A niby co innego, trąby jerychońskie?!
– Ale to niemożliwe, Matyldo! Niemożliwe. My już nie możemy ich słyszeć.
– Wiem! – huknęła raz jeszcze najstarsza z Bolesnych. A potem zrobiła długi, głęboki wdech, by powtórzyć, wciąż ostro, lecz z większym opanowaniem: – Wiem. I wiem też, co jeszcze słyszałam w słuchawce. Czy raczej kogo.
Dopiero teraz znalazła w sobie dość sił, żeby odłożyć słuchawkę na widełki, po czym stanęła przed Klarą i spojrzała jej prosto w oczy.
– Słyszałam Eleonorę.