- W empik go
Płacz niezrozumianych sugestii - ebook
Płacz niezrozumianych sugestii - ebook
Tom i Dagmara poznają się, wykłócając się w antykwariacie o jedyny egzemplarz Karmazynowych leków - płyty Stankovicza, mało znanego serbskiego poety i muzyka. Wbrew początkowej niechęci, niespodziewanie twórczość ulubionego artysty wiąże ich ze sobą. Wkrótce wyruszają w spontaniczną podróż do miejscowości Tornak, gdzie ponoć znajduje się grób Stanko.
I może byłaby to tylko prosta opowieść o dwojgu ludzi połączonych wspólną pasją, gdyby nie osobliwe sny, nawiedzające Toma każdej nocy... i te przedziwne wiersze Stankovicza...
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-376-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miałem wczoraj dziwny sen. Byłem drwalem. Właściwie nie wiem, skąd to wiedziałem, ale byłem nim na pewno. Ze snu wyrwał mnie przeraźliwy, demoniczny krzyk. Usiadłem na łóżku i już wiedziałem, co mam robić.
Poszedłem do komórki i wziąłem z niej siekierę oraz kanister z benzyną. Przestałem panować nad mięśniami. Myśl uwięziona w ciele. Ciało skierowało się w stronę lasu. Zbliżało się do niego coraz szybciej. Zaczęło biec. Las. Piękny, dający i zabierający życie, tajemniczy i bezwzględny. Produkujący tlen i dający schronienie recydywistom zakopujących zamordowanych prokuratorów. Dlaczego się tu znalazłem? Co ciało chce ze mną zrobić?
Bardzo dobrze to wiedziałem, choć oszukiwałem się, że się tylko tego domyślam. Zadziwiające, a takie jednak normalne. Kolejny raz ludzki umysł przegrał z ludzkim ciałem. Jednakże tym razem umysł i ciało było jedną osobą.
Znalazłem się na polanie w środku lasu. Nogi skierowały mnie w kierunku leżących z boku bali drewna. Ręce odstawiły kanister i brały kolejne kawałki drzewa i we współpracy z nogami znosiły je w jedno miejsce. Na sam środek polany. Początkowo niedbale układane gałęzie z czasem zaczęły formować się w coś co przypominało… stos. Ciało pracowało bez przerwy przez trzy godziny. Nagle ciało przystanęło, otarło pot z czoła i odgarnęło posklejane potem włosy. Wszystko po to, aby zobaczyć swoje dzieło. A wyglądało imponująco. Stos od dołu wspierał się na grubych balach. Im wyżej jego szczytu, tym kawałki drewna były coraz mniejsze. Najdrobniejsze gałązki znajdowały się pod podstawą stosu oraz na jego szczycie. Dwa miejsca zapalne – przemknęła mi myśl. Ciało napawało się widokiem cudu, jakie stworzyło. Wzięło kanister i podeszło do stosu. Najpierw oblało benzyną dolną część stosu, potem wdrapało się na szczyt i również skropiło go paliwem. Odrzuciło kanister i wyciągnęło zapałki.
– Dlaczego chcesz mnie spalić? – Nagle odzyskałem mowę. – Czym sobie na to zasłużyłem? – Mówienie przychodziło mi z trudem, jednak wiedziałem, że milczenie oznacza wykonanie wyroku. Krople potu pojawiły mi się na skroni już nie ze zmęczenia, ale ze strachu. Ciało wzruszyło ramionami i machnęło tylko ręką.
– Daj mi szansę. Naprawię popełnione błędy. Przepraszam. Błagam! Wybacz mi! – Z każdą chwilą stawałem się coraz bardziej żałosny. Byłem gotów zrobić wszystko, żeby się uratować. Bałem się. Po prostu srałem ze strachu. Po raz pierwszy w życiu zapłakałem.
– No to chodź – powiedziały moje usta, chociaż słowa nie zostały stworzone w moim mózgu. – Ale zanim pójdziemy, czeka nas tu jeszcze mała robota.
Ręce wzięły siekierę i zaczęły ścinać kilkunastoletnie drzewo. Jedno, potem drugie. Trochę młodsze. Lewa ręka wyciągnęła z kieszeni dwudziestocalowe gwoździe. Skąd one się tam wzięły? Nie widziałem, żeby ktoś je tam wkładał. Ciało miało wszystko dokładnie zaplanowane.
Ręce Ciała ułożyły jedną belę na drugiej i trzonkiem siekiery zaczęły przybijać gwoździami bele. Krzyż. Ciało stworzyło olbrzymi krzyż. Wzięło go na plecy i z wielkim wysiłkiem zaczęło przedzierać się przez las.
Dokąd szliśmy? Czy ciało wybrało dla umysłu inny rodzaj śmierci? Na czyich usługach jest Ciało?
Wyszliśmy z lasu i weszliśmy w pole kukurydzy. Tak. Już wiedziałem, gdzie się kierowaliśmy. Przed nami zamajaczyło w oddali Wzgórze Potępieńców.
Powoli, krok po kroku zbliżaliśmy się do osławionego Wzgórza. Co chwilę Ciało przystawało i odpoczywało. Odcinek dwustu metrów pokonaliśmy w dwie godziny.
Zaczęło świtać. Rozpostarł się przede mną niesamowity widok. Ze wszystkich stron w kierunku góry zmierzali ludzie z krzyżami na plecach. Wszystkie krzyże były olbrzymich rozmiarów. Ludzie szli jakby w amoku, w szaleńczym zamroczeniu. Byli wśród nich mężczyźni w sile wieku, starcy ledwo ciągnący po ziemi krzyż, kobiety, a nawet dzieci z trochę mniejszymi krzyżami, jakby specjalnie dopasowywanymi na rozmiar dziecka. Wszyscy ci ludzie kierowali się w stronę góry, lecz im byli bliżej, tym wolniej się poruszali. Początkowo pomyślałem, że to zmęczenie spowalnia ten milczący kondukt. Jednak myliłem się. Ciało podniosło wyżej oczy i zobaczyłem coś porażającego. Na górze nie było już miejsca! Krzyże stały od podnóża góry, aż po sam jej szczyt. Ludzie przywiązani do krzyży znajdowali się tak blisko siebie, że aż się o siebie ocierali. Krzyże zahaczały o siebie ramionami. Co tu się działo? Czy wszyscy powariowali? Dlaczego akurat tutaj?
– Spójrz – stęknęło Ciało. – Jest komplet. A nawet nadkomplet. Nie ma dla nas miejsca.
– Co tu się dzieje? – zdołałem tylko wymamrotać przez ściśnięte gardło. Czułem dreszcze wstrząsające Ciałem. Chyba też się bało.
Nie odzywało się parę chwil, jakby zbierając w sobie siły, po czym zaczęło mówić:
– Wszyscy chcą odkupić swoje grzechy. Mogą to uczynić tylko na tym Wzgórzu. Miejsce na tym Wzgórzu nie oznacza jednak zbawienia. Stwarza jedynie szansę na nie. Przedłuża nadzieje na życie wieczne. Jednak tylko wybrani dostąpią tego zaszczytu. Ci, którzy nie znajdą miejsca na Wzgórzu, nie mają szans na życie po śmierci.
Ciało mówiło dalej, lecz mnie zaintrygowały głosy podnoszące się ze wszystkich stron. Początkowo pojedyncze, z czasem coraz głośniejsze, aż w końcu zaczęły przechodzić w jeden wielki nieludzki ryk. To krzyczeli ludzie niemający miejsca na Wzgórzu. Tłum zaczął napierać na stojących najbliżej miejsca dającego szansę na zbawienie. Ludzie zaczęli krzyczeć i bluźnić. Krzyże stojące w najniższej partii Wzgórza zaczęły się pod naporem przewracać. Spadający na ziemię zaczęli wygrażać napierającym na Wzgórze. Ktoś rzucił kamieniem.
Ciało zaczęło wycofywać się z powrotem w stronę lasu. Jeszcze raz spojrzało na Wzgórze. Zaczęła się na nim prawdziwa wojna. Ludzie chcący dostać się na Wzgórze zaatakowali będących na nim. W ruch poszły pałki, kamienie, kije, siekiery. Byli pierwsi zabici i ranni.
Ciało miało wyraźnie dość. Zostawiło krzyż i pobiegło w stronę lasu. Gdy dotarło na polanę, usiadło na pieńku i skryło twarz w dłoniach. Zapłakało.
Po chwili milczenia zebrałem się na odwagę i drżącym głosem wyszeptałem:
– Dlaczego my nie walczymy o miejsce na Wzgórzu? Dlaczego nie próbowaliśmy wykorzystać szansy? Dlaczego się tak łatwo poddaliśmy?
Ciało przestało na chwilę płakać, przełknęło ślinę i powiedziało nie swoim głosem:
– Wam już nic nie pomoże.
A zegar nie przejmując się niczym i nie zważając na nic, dalej wybijał dokładnie rytm życia. Tak jak zawsze. Jak co dzień zasuwał sekundnik, leniwie poruszał się minutnik i stał w miejscu godzinnik.
Zapamiętajcie to najdokładniej jak potraficie
Wsłuchajcie się uważnie w brzmienie słów
I zapiszcie je na zawsze w sercach swych
Nikt nie zwycięży, wszyscy przegrają
Mówię to wam Ja – Zwycięzca
Powiadam wam3, 1-24
A gdy rozdałem ostatni milion
Poczułem ludzką nienawiść wielką
Zawiść i niechęć ludzi wokoło
Szczerzyli uśmiechy nieszczere wesoło
I zobaczyłem pusty ocean
Nienawiści podłej i małej, tak ludzkiej
Nagle w sekundę do mnie dotarło
I serce w bólu naiwności rozdarło
I zobaczyłem martwy horyzont
Obojętności wszelakiej, niechętnej do mnie
Ludzkiej nieokiełznanej pogardy
Zajadle szczekały ludzi miliardy
I zobaczyłem przymknięte powieki
Złości koloru wszelkiej maści
Białej, żółtej, czerwonej, czarnej
Typowo ludzkiej, człowieczej, marnej
Nigdy nie będziesz prawdziwym człowiekiem
Wśród obcych oczu prostych i skośnych
Rozwiej się po dymie mej wewnętrznej wojny
Lub pogłaszcz po głowie, będę spokojny
Kamieniem na polu, to twoje miejsce
Podły człowieku, bez rys, bez twarzy
Połóż i zaśnij swe oczy pełne przemocy
I jak zmierzch przepadnij w otchłani nocy4, 1-94
– Dlaczego uważasz, że nic poważnego z tego nie będzie? – zapytała, zapalając papierosa i głęboko się zaciągając. Kobieta z papierosem zawsze wygląda bardzo seksownie. Jednak tylko do momentu, kiedy trzeba ją pocałować. Na szczęście pocałunki mieliśmy na dziś już za sobą.
Nie zareagowałem na jej pytanie. Z zamkniętymi oczami napawałem się jeszcze spokojem i ciszą, jaka nastała po gwałtownej burzy spowodowanej naszymi miłosnymi zapasami. Nie dała mi jednak trwać w błogiej ciszy i dalej atakowała, mącąc mi chwilę absolutnego wyciszenia:
– Hej, Tom. Nie udawaj, że od razu usnąłeś.
Dlaczego tak zawsze jest. Kobiety zdają sobie sprawę, że związek nie ma szans, ale zawsze zadają to samo retoryczne pytanie. Zadają retoryczne pytanie, po czym oczekują na nie wyczerpującej odpowiedzi, która jeszcze powinna je przekonywać, że tak nie jest.
Długo milczałem. Nie dlatego, że nie chciałem z nią konwersować. Nie. Powód był zwyczajny. Najzwyczajniejszy w świecie. Milczałem, bo zastanawiałem się, jak ona miała na imię. Zawsze to samo. To dręczące poczucie winy, kiedy nie można sobie przypomnieć imienia partnerki, którą zna się już od kilku ładnych dni. I kilku bardzo fajnych nocy.
– Bo tak to już jest – odpowiedziałem. Niezbyt rozgarnięta odpowiedź, ale jak na pytanie retoryczne, to i tak za bardzo rozbudowana. Zresztą po seksie moja legendarna błyskotliwość zanikała praktycznie całkowicie.
Objąłem ją ramieniem i pocałowałem we włosy. Zawsze tak robiłem. Zawsze. Wszystkim. Długie, blond, łagodnie opadające na ramiona. Delikatnie podkręcające się u dołu. Lśniące, ale nie błyszczące. Pachnące perfumami i nocą. Zawsze przy pierwszym kontakcie z kobietą zwracam uwagę na włosy. Ona miała idealne włosy. Niestety, tak jak stwierdziłem powyżej, pomimo tego nasz związek nie miał szans.
– Wiesz co? Masz nazwisko takie samo jak ten słynny prestidigitator. W sumie to bardzo rzadkie nazwisko. To przypadek, czy łączą cię z nim jakieś więzy pokrewieństwa? – zapytała, przekrzywiając figlarnie głowę i patrząc na mnie tymi swoimi zbyt dużymi oczami, opatulonymi zbyt krótkimi rzęsami.
Dlaczego zawsze po udanym seksie muszę rozmawiać o swoim ojcu? To tak, jakbym uprawiał seks na jego oczach. Siedział sobie spokojnie na krześle w rogu pokoju. Siedział i ćmił tę swoją fajkę, przyglądając się nam spod wpółprzymkniętych powiek. Co jakiś czas przerywał obserwację i zajmował się ponownym nabijaniem fajki i jej podpalaniem. Nienawidzę dymu papierosowego. A on tylko czekał, aż skończę, żeby się nagle całkowicie urzeczywistnić. Mam tylko nadzieję, że jak tak siedział i się przyglądał, to od czasu do czasu z uznaniem pokiwał głową. Chociaż na pewno tak nie było. Zawsze mnie krytykował. Zawsze był niedoścignionym wzorem. Nigdy nie miałem szans, żeby mu w jakiejś dziedzinie dorównać. Może dlatego w pewnym momencie stwierdziłem, że mam to wszystko gdzieś, i wyjechałem, nie mówiąc nic nikomu, na kilka lat. Zaszyłem się w jakiejś dziurze i żyłem za grosze, zarabiając na życie zbieraniem truskawek i pracą przy budowie drogi ekspresowej.
Ale wracając do pytania kobiety, której imienia za nic nie mogłem sobie przypomnieć, to początkowo nawet próbowałem tłumaczyć, że jest fajnie być synem swojego ojca, który osiągnął sławę jako najlepszy na świecie mag – czarodziej. Niestety, taka odpowiedź prowokowała kolejne pytania. Czy to prawda, że podczas prób jego tricków zginęło kilka osób? Czy naprawdę miał osiem żon? Czy faktycznie zdradzał każdą żonę w noc poślubną? Czy rzeczywiście zginął, wyskakując z okna w momencie lunatykowania? Czy rzeczywiście grał w filmach porno w charakteryzacji i pod przybranym nazwiskiem? Czy naprawdę wychodził na miasto ubrany w szpilki i kobiecą perukę?
Nie chciałem burzyć mitu ojca. Bo kogo by mógł zainteresować fakt, że był domatorem, godzinami oglądał w telewizji golfa, zjadając przy tym kilogramy miętowych lodów. Nawet ja nie mogłem mu tego zrobić.
– Spotkamy się jeszcze kiedyś? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie, muskając ją delikatnie w trochę zbyt duże jak na kobietę ucho.
– Może. – Znowu się zaciągnęła, a popiół spadł jej na nagie piersi. Trochę się zdziwiłem, bo były maleńkie, a popiół trafił w sam środek tarczy. Nie zareagowała nerwowo jak większość ludzi, na których spada popiół. Wręcz przeciwnie, patrzyła się na swoje oprószone popiołem piersi z ciekawością. Dopiero po chwili potrząsnęła nimi i popiół spadł na jej brzuch. Brzuszek właściwie, bo był wyjątkowo zadbany, płaski i wysportowany. Aż za bardzo. Patrząc na takie brzuchy, zawsze mam wrażenie, że jakby przez przypadek połknęła pestkę z wiśni, to od razu powstałby na jej brzuchu jakiś wypustek, który naciskając, można by przesuwać z jednego miejsca na brzuchu w drugie.
Szybko się ubrała, przewracając się przy okazji na podłogę podczas nakładania pończochy na prawą nogę. To kara za to, pomyślałem, że ją ściągnęła zamiast pozostawić i fajnie wyglądać. Dziwne, że kobiety do seksu zawsze wszystko z siebie ściągają i zamiast wyglądać kusząco w ciuszkach paradują zupełnie nago. Kobieta, chwilowo bez imienia, tak samo jak błyskawicznie się pojawiła, tak samo szybko zniknęła z mojego życia. To w takich kobietach lubiłem najbardziej.
Aha, nie ma to co prawda żadnego znaczenia, ale miała na imię Linda. Przypomniałem to sobie dopiero po paru tygodniach, oglądając jakiś program o byłych top modelkach. I była Amerykanką, chyba. Ale to też bez znaczenia.5, 1-17
Miasto budziło się do życia
Ostatnie kluby wyrzucały ostatnich klientów
Gasły pierwsze latarnie
Ptaki zaczynały swoje śpiewy
W oknach nieśmiało zapalały się światła
Pierwsze kroki przerywały poranną ciszę
Zadźwięczał pierwszy dzienny tramwaj
A ja siedziałem przy komputerze
I tak jak przez ostatnich kilka lat
Niezmiennie i mozolnie
Skrupulatnie i dokładnie
W różnych miejscach
W przedziwnych lokalizacjach
Pod różnymi podejrzanymi adresami
Próbowałem odnaleźć siebie
Szaleńczo szukałem ciebie
Szukałem nas6, 1-176
I nagle zrobiło mi się niezmiernie ciepło, choć słońca na niebie nie widziałem już od tygodnia. Drugą płytą, jaką wyjąłem ze starej, obdartej antykwariatowej skrzyni były Karmazynowe leki Stankovicza. W dodatku pierwsza edycja. Jedna z trzech pozycji, których brakowało mi w zbiorach. Z okładki niedbale spoglądał uśmiechnięty starszy człowiek, w jednej ręce trzymając tabletki podobne do aspiryny, w drugiej zaś słońce, którego promienie oświetlały jego twarz, przez co twarz sympatycznego na pewno dziadka stawała się demoniczna, a uśmiech szyderczy. W tle wielki czarny ptak wydziobywał drapaczowi chmur okna.
Już mi nie było ciepło. Zrobiło mi się gorąco. W dodatku była w doskonałym stanie. Okładka tylko lekko przetarta na rogach, a płyta minimalnie porysowana. Ale poza tym jakość prawie idealna.
– Matt, ile za coś takiego? – spytałem od niechcenia, starając się zachować w miarę spokojny ton. Gotowałem się coraz bardziej. Gdybym był czajnikiem stojącym na kuchence gazowej, pewnie zacząłbym już gwizdać, a gdybym był czajnikiem elektrycznym, z całą pewnością zagotowałbym wodę bez podłączania do prądu.
– Pokaż. – Młody chłopak, który dorabiał sobie na studiach pracą w antykwariacie, wziął płytę do ręki. Znaliśmy się, bo pracował od kilku miesięcy, a ja byłem ich stałym klientem. Wpadałem co kilka dni, a on nieraz zostawiał mi co ciekawsze pozycje związane z magicznymi sztuczkami i czarną magią. Poruszał ręką z płytą kilka razy w dół i w górę, w dół i w górę, w dół i w górę. Jakby ją ważył! Stankovicz na wagę! SKANDAL!
– Daj dychę i po sprawie. – Ton głosu Matta był spokojny, wręcz znudzony. Na szczęście nie zauważył mojego podniecenia. Zresztą na jego miejscu pewnie też bym nie zauważył stanu ducha klienta, skoro cały czas siedział za ladą przy komputerze na czacie i pewnie podrywał jakąś niewydarzoną studentkę, namawiając ją na randkę w barze szybkiej obsługi lub w innym podobnym miejscu pozwalającym smacznie zjeść i z łatwością dorobić się choroby żołądka lub czegoś podobnego.
– Dam pięćdziesiąt. – Głos z tyłu był celny i niespodziewany jak uderzenie boksera wagi ciężkiej. Szybko się obejrzałem i ją zobaczyłem. Pewnie zajęty przeglądaniem płyt nie zauważyłem, jak wchodziła. Dziwne. Wielki świstak w drzwiach każdego wchodzącego witał przeraźliwym świstem. Dlaczego go nie usłyszałem?
– Przepraszam, ale byłem pierwszy. – Starałem się zachować względny spokój. Oczy kobiety płonęły podobnie jak moje wnętrze. Nic nie widziałem poza jej oczami. Wyglądały jak oczy najbardziej znanego japońskiego potwora walczącego z Wielką Ćmą. Wprost strzelała do mnie z oczu laserami. Gdyby mogła, zaatakowałaby mnie pewnie radioaktywnym wyziewem z paszczy.
– Heh. Kto da więcej? – Matt zdawał się być rozbawiony całą sytuacją. Zapanowała chwilowa cisza. Świstak zaświstał, chociaż nikt nie wszedł.
Po chwili jednak na moje szczęście Matt opamiętał się. Podrapał się po głowie wyposażonej w przedziwne złotawo-szarawe dredy:
– Żartowałem. Niestety, ten pan był pierwszy. Może znajdzie pani coś dla siebie w tamtych skrzyniach.
Gdyby powaga chwili mi na to pozwoliła, na pewno zrobiłbym gest typowy dla hokeisty po strzeleniu decydującej bramki w finale rozgrywek o jakieś mistrzostwa świata.
– Zapłacę stówę. – Kobieta nie dawała za wygraną.
Matt popatrzył na nas ze zdziwieniem. Czyżby hokeista w czasie oddawania strzału był na spalonym?
– Stówę? Za poezję jakiegoś Chorwata okraszoną dziwną muzyką? – Matt ze zdziwienia podniósł wysoko brwi. Miałem wrażenie, że gdyby nie włosy, brwi zaszłyby mu na plecy i odbiły się od tyłka. A może nawet wpadłyby do środka i zostały tam na zawsze. Uderzyła we mnie kolejna fala gorąca i niepewności. Normalnie jakbym przechodził lata przejściowe.
– Serba – ze złością fuknęła kobieta. Radioaktywny wyziew z paszczy już się kształtował w jej ustach. – On był Serbem! – wycedziła przez zamknięte w grymasie złości usta.
Szybko wyjąłem dwie dychy. Położyłem na ladę.
– Dzięki, Matt – powiedziałem. – Reszty nie trzeba – dodałem szybko.
– Zapakować może? – Spokój Matta był obezwładniający. W tym czasie lewą ręką wydłubał coś z nosa, sklecił z tego kulkę i właśnie się skapował, że obydwoje wraz z kobietą potworem zorientowaliśmy się, że jego największym problemem jest obecnie zagadnienie, w którą stronę strzelić z kulki. Trochę się speszył, tym bardziej że kulka nie chciała mu się odkleić od palców. Schował ją więc do kieszeni i zaczął udawać, że coś wpisuje do komputera.
– Nie, dzięki. Muszę lecieć. – Prawie wyrwałem płytę z jego prawej ręki i szybko wyszedłem na zewnątrz.
Chłodny wiatr zaczął powoli studzić moją rozgrzaną głowę. Z każdym krokiem uspokajałem się coraz bardziej. Jednak cały czas mocno przyciskałem płytę do piersi, jakby w obawie, że ktoś mógłby chcieć mi ją zabrać. Nagle poczułem na ramieniu dotyk.
– Przepraszam pana – powiedział kobiecy głos. Odwróciłem się i ją zobaczyłem – panią „Dam pięćdziesiąt” lub jak kto woli, „Zapłacę stówę”.
– Przepraszam pana – powtórzyła raz jeszcze. Cicho i potulnie, wręcz ulegle.
Teraz, gdy wygrałem licytację, mogłem się jej spokojniej przyjrzeć. Wyglądała na czterdzieści pięć lat, chociaż możliwe, że miała kilka lat więcej. Krótkie, rudawo-rdzawe włosy opadały do pół ucha. Ubrana była w stosunkowo krótką – jak na swoje lata i lekko wystający brzuszek – spódnicę i dżinsową kurtkę. Bardzo dekatyzowaną, nawet za bardzo. „Całkiem ładna”, przemknęło mi przez myśl. Nie kurtka, tylko japoński potwór. Dla jasności. Jak na swój wiek, oczywiście.
– W sklepie mnie trochę poniosło. Jednak nigdy nie widziałam tej płyty i… bardzo chciałam ją mieć. – Wyglądała na mocno zakłopotaną całą sytuacją. Zarumieniona bądź to z emocji, bądź ze wstydu wyglądała jeszcze atrakcyjniej.
– Dlaczego tak pani na tym zależy? Lubi pani tego typu nagrania? – dziwiłem się coraz bardziej. Zawsze myślałem, że jestem jedyną osobą kupującą te płyty i słuchającą tego typu nagrań. Nigdy w swoim całym życiu nie widziałem ani w radiu, ani w telewizji żadnej audycji o Stankoviczu. Nie czytałem też żadnego artykułu w prasie. Żadnej recenzji, żadnych opracowań. Co więcej, żeby znaleźć kilka zdań w internecie o Stanko, musiałem poprosić syna znajomego, który jest biegły w takich poszukiwaniach. A i tak znalazł tylko cztery informacje. Cytat z Płaczu niezrozumianych sugestii o jeźdźcach, genialny kawałek o rosomakach, ciekawostkę, w jaki sposób Stanko dyrygował orkiestrą symfoniczną, i jedno niezrozumiałe zdanie na jakimś forum internetowym, dotyczące rzekomego romansu z transwestytą. Dopiero po latach można było bez problemu wyklikać w necie miejsce pochówku Stankovicza.
– Wie pan, od młodości słuchałam tylko jego płyt. Były to oczywiście jego płyty skierowane do dzieci. O jego „dorosłej” twórczości dowiedziałam się później. Dużo później. Żałuję nawet, że tak późno. Kiedy byłam małą dziewczynką, początkowo czytałam wszystkie książki i słuchałam wszystkich płyt, jakie mi wpadły w ręce, a zaczynały się od słów „Dawno dawno temu…”. Jednakże dopiero po wysłuchaniu pierwszej płyty Stankovicza zdałam sobie sprawę, że tylko on tworzy magiczną rzeczywistość. Tylko u niego chryzantemy potrafią naprawdę wyzywać goździki, słońce potrafi naprawdę przeciwstawić się księżycowi, a Mirabelka potrafi naprawdę walczyć o swoje prawa. Mogłabym chociaż chwilę poprzeglądać tę książkę?
Gdy tak mówiła, przyglądałem się jej z coraz większym zainteresowaniem. Chyba naprawdę jej na tym zależało. Wyglądało na to, że naprawdę wie co nieco na temat Stanko. Mojego Stanko. I tylko mojego. Tak przynajmniej myślałem do momentu jej poznania.
Postanowiłem jednak przeprowadzić ostateczny i decydujący test prawdy.
– Niech mi pani powie… – Tu zrobiłem chwilę przerwy dla podniesienia emocji. – …jak na imię miała łyżka w Drewnianym budyniu czekoladowym? – Uśmiechnąłem się najuroczej, jak tylko potrafiłem.
Pytanie było o tyle trudne, iż imię to pojawia się tylko raz na całej płycie. Ponadto jest bardzo niewyraźnie wypowiadane. Kiedyś oglądając w telewizji programy typy zgaduj-zgadula, zastanawiałem się, jakie mogliby zadać pytanie za największą stawkę związane ze Stankoviczem. Pierwsze, jakie przyszło mi do głowy, to było właśnie pytanie o łyżkę.
– Wanda. Miała na imię Wanda. Zdałam test? – Uśmiechnęła się po raz pierwszy. Nieśmiało, ale zawsze. Miała ładny uśmiech. W kącikach oczu pojawiły się wyraźne i duże zmarszczki. Miała na pewno więcej niż czterdzieści pięć lat.
– Brawo. Jestem pod wrażeniem. – Spojrzałem na nią z niekłamanym zdumieniem.
– To mogę chociaż przeczytać tytuły na płycie i zobaczyć jakie wydawnictwo ją wydało albo… – Zawahała się chwilę. – …albo chociaż ją tylko chwilę potrzymać?
Patrzyła na mnie z niekłamaną nadzieją w dużych, zielonkawych oczach. Naprawdę ładnych. Oczy to, zaraz po włosach, drugi element kobiecego ciała, na który zwracam uwagę. Nie mogłem takim oczom odmówić.
– O dwudziestej „U Francuza” pani odpowiada? – Mój przebiegły dotychczas uśmiech zmienił się w sympatyczny. Przynajmniej według mojej subiektywnej oceny. Po czym dodałem szybko, tonem niezostawiającym wątpliwości, że na chwilę obecną nie jestem już dłużej zainteresowany dalszą rozmową: – Wypijemy dużą czarną i dam pani przesłuchać płytę. Mają tam na wyposażeniu wszelkiego rodzaju odtwarzacze. – Chciałem teraz jak najszybciej znaleźć się w domu i móc już zagłębić się w magiczny świat Stanko.
– Jak najbardziej. Nie wiem co prawda, gdzie to jest, ale będę na pewno. – Uśmiechnęła się, ukazując nad wyraz białe zęby, zupełnie niepasujące do jej wieku. – Rozumiem pana pośpiech. Będąc na pana miejscu też chciałabym jak najszybciej znaleźć się w domu i móc już włączyć płytę, żeby zagłębić się w magiczny świat Stanko. Będę przed dwudziestą. Dziękuję. Już nie mogę się doczekać.
Przejeżdżający nieopodal samochód delikatnie potrącił przechodzącego przez ulicę wyżła. Nic się psu nie stało, o czym świadczył fakt, że stanął na tylnych łapach i zaczął niecenzuralnie wygrażać w kierunku odjeżdżającego auta.7, 1-14
Odejdź ode mnie, natychmiast!
Pozwól mi normalnie funkcjonować!
Nie wypełniaj wszystkich moich myśli!
Pozwól odpocząć i zająć się czymś innym!
Nie wdzieraj się z całą siłą w moje życie!
Pozwól mi odzyskać spokój i równowagę!
Nie ściągaj mi obrączki i nie rzucaj jej daleko w morze!
Mam tyle innych rzeczy, którymi powinienem się zająć!
Nie rób krzywdy mnie i moim bliskim!
Nie drażnij się ze mną!
Rozchyl swoje uda przed kimś innym!
Wynoś się!
Idź precz!
Nieproszona miłości…