Planeta B - ebook
Mówią, że nie ma planety B. Zaczęło się gdzieś w Polsce. Zwykły dzień, zwykłego żołnierza. W jednej chwili wszystkie służby postawiono w stan gotowości. Po przybyciu na miejsce nie uwierzyli w to, co widzą, ale ich życie zmieniło się na zawsze. Prawda o nas może okazać się inna niż oczekiwaliśmy. Może Planeta B. jednak istnieje.
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397532403 |
| Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czy zastanawialiście się kiedyś, czym jest czas? Ja wiele razy, pewnie dlatego, że miałem go mnóstwo. Czym więc jest? To chyba jednostka miary, tak myślę. Nigdy nie chciało mi się sprawdzić. Pewnego razu jakiś prehistoryczny gość umówił się na piwo do jakiejś prehistorycznej knajpy. Kumpel zawsze się spóźniał, a ile można czekać – wszyscy lubią zimnego browarka – więc wbił patyk w ziemię i powiedział:
– Kiedy cień padnie na to miejsce, masz już być.
– Stary, będę na pewno.
To moja teza o powstaniu czasu, zapewne ciekawsza od tej z Google. Kurwa, kiedy ta warta się skończy? Już mnie nogi bolą, a poza tym, ile można myśleć o pierdołach.
Chodzę jak chomik w kółku, pilnujemy jakichś magazynów, pewnie z amunicją albo czymś takim, zresztą kogo to obchodzi. Rozkaz, nie gazeta – nie ma co czytać, nie ma się co zastanawiać, wykonać trzeba. Magazyny są w szczerym polu, poruszamy się między dwoma płotami z drutu kolczastego po wąskiej ścieżce i wygrabionej ziemi, na którą nie możemy wejść. Człowiek łazi tak dwie godziny i dostaje hopla, myśląc na przykład o czasie.
Mamy wartownię, mały budynek z jasnym odpadającym tynkiem i czerwonym dachem. W środku parę pomieszczeń. Główne należy do dowódcy, znajduje się tam monitoring z podglądem na cały teren, a za grubymi metalowymi drzwiami nasz magazyn broni. Na ścianie na wprost wejścia powieszono duże monitory dające uciążliwe ciepło, zwłaszcza latem. Znajdował się tam też stary, czerwony tapczan wyłożony szarym zakurzonym kocem, pod którym sypiał nasz dowódca. Dalej były dwie sale. Pierwsza to czuwająca, gdzie wartownicy przygotowywali się do wejścia na posterunki. Był tam duży telewizor i stare PlayStation z jednym padem. Na środku stały dwa drewniane stoliki z czterema metalowymi krzesełkami. Dalej była sala do odpoczynku, to znaczy kilka łóżek na sprężynach z obrzydliwymi materacami, które pamiętały chyba jeszcze mojego ojca. Jeszcze do niego wrócimy, bo przez niego tu wylądowałem.
Tam spaliśmy otuleni kocami pełnymi jakichś żyjątek, ale spoko, dawały dość dużo ciepła. Była też kuchnia – chujowo wyposażona, ale to bez znaczenia, bo i tak co dzień przywozili nam żarcie z jednostki w starych, zielonych, śmierdzących termosach. I punkt główny: nasz kibel! Kurwa, jak na dworcu, jeden żółty sedes bez deski, o siadaniu zapomnij. Metalowy zlew z kranem i prysznic – tak to nazwijmy, była to raczej zakończona łebkiem od konewki rura wychodząca wprost ze ściany. Oczywiście woda tylko zimna. Ściany i podłoga wyłożone kafelkami, tylko że robił to chyba pijany, bo przykleił je odwrotnie: tymi cholernymi rowkami na zewnątrz, więc czyszczenie trwało wieki.
Służba na tej wartowni trwała trzy miesiące. Przywożono nas tam w ciężarówkach, ale tak, żebyśmy nie wiedzieli, gdzie jesteśmy. Nie miało to znaczenia militarnego, chodziło o to, żebyśmy nie zamawiali wódki i dziewczyn w rejon naszej służby. Oprócz chodzenia, jedzenia i ćwiczeń nie było nic do roboty. Ale wkrótce miało się to zmienić.
Gdy wstąpiłem do wojska miałem chyba osiemnaście lat i tak naprawdę nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Do szkoły nie chciało mi się chodzić, a mój stary – gość koło metra osiemdziesięciu, po nim odziedziczyłem wzrost, no i nie tylko – to były trep. Łysy, z siwą brodą porastającą całą twarz, jego lewe oko przecinała blizna, której historii do dziś nie znam, zresztą jak i wielu innych o moim ojcu, strasznie skrytym. Był dobrze zbudowany, o wystającej klacie i umięśnionych rękach pełnych grubych żył i tatuaży przypominających pradawnych bogów wojny. Lubił mnie ćwiczyć – bieg pod górkę z oponą od ciężarówki (kurwa, jak ja tego nienawidziłem) i jebany boks dzień w dzień. W końcu nie wytrzymałem i uciekłem, a dokąd? W miejsce, gdzie, kurwa, robię to co dzień. Chyba stałem się taki jak on; nie chciałem tego, ale z drugiej strony – uwielbiam.
Raz na jakiś czas puszczali nas na przepustkę. Jechałem wtedy do domu, siadaliśmy w starym budynku gospodarczym. Był tam stół, drewniana ławka i wytarty fotel, który zajmował ojciec. Pędził w tym obejściu bimber, z tego względu było ciepło, a zapach drożdży unosił się w całym pomieszczeniu. Wyciągał słoik i literatki, na talerzyku kładł kilka kiszonych ogórków i grubo pokrojony boczek. Polewając, mówił:
– Pij, młody, tylko pamiętaj: trzeba przegryźć, a nie popijać – zawsze śmiał się ze mnie, kiedy się krzywiłem. – Zagryź, mówiłem, a będzie lepiej.
Kiedy wypiliśmy więcej, zawsze wspominał swoją służbę w Afganistanie i Iraku – jak walczył. Lubiłem słuchać tego starego durnia i jak za każdym razem pokazywał mi swoje medale. Opowiadał, jak zastawiali na nich pułapki, tak zwane EOD – bomby domowej produkcji umieszczone w przepustach. Streszczał taktykę, jaką stosowali, żeby nie dać się zaskoczyć. Tak naprawdę nie wiem, czemu tak mnie wciągały jego opowieści, być może dlatego, że jeszcze nie byłem w boju, a w głębi serca o tym marzyłem.
Na drugi dzień umówiłem się z kumplem na siłkę, trzeba było wypocić procenty. Między ćwiczeniami rozmowa zeszła na sytuację polityczną. Na naszej granicy zaczęły się jakieś zamieszki. Od czasów wojny, która wybuchła w Ukrainie, temat uchodźców stał się drażliwy.
– Słyszałeś? Jakaś grupa uchodźców chce przejść przez naszą granicę.
– Ta? Po co? Przecież u nas nie ma socjalu.
Obaj zaczęliśmy się śmiać.
– Desperaci, albo nie czytają newsów o naszej gospodarce – skwitował mój kumpel.
Stary dobry Johnny, gość o krępej posturze, dość niski, metr siedemdziesiąt, ale bardzo silny niczym sztangista. Znamy się kupę lat i razem wstąpiliśmy do woja.
– Ale nie to jest najciekawsze, Luke. – Spojrzał na mnie, bardzo przejęty, tymi małymi oczkami.
– A co jest?
– Nie słyszałeś?
– Kurwa, nie, siedzę na odludziu, a tu nie ma neta, nie to co u ciebie na głównej bazie.
– Słuchaj, na niebie podobno widziano kosmitów, tak piszą.
– Johnny, co ty brałeś? Jakich kosmitów?
– Mówię ci, stary, widziałem we wszystkich mediach o statkach kosmitów. Takich czarnych w kształcie trójkąta, ze światełkami. Czekaj, pokażę ci.
– No dobra, pokaż – rzuciłem od niechcenia.
Johnny odpalił swoją multiopaskę i na jednym z filmików pokazał mi szybko przelatujący obiekt.
– Jak myślisz, co to może być? – zapytał z dużym przejęciem.
– Stary, nie wiem, wydaje mi się, że to jakiś prototyp samolotu.
To było jedyne racjonalne wyjaśnienie, jakie przyszło mi wówczas do głowy.ROZDZIAŁ 2
Dwie minuty później obaj otrzymaliśmy SMS-y. Kto dziś jeszcze tego używa? Chyba tylko nasi starzy, a i to bardziej z przyzwyczajenia. Moim zdaniem używają tego od wieków, bo nikomu nie chce zmienić się systemu, ale twierdzą, że to bezpieczna forma komunikacji. Informacja z naszej jednostki: „Proszę jak najszybciej stawić się w miejscu służby”.
– Johnny, też to dostałeś?
– Tak, trzeba się zbierać.
– Pewnie alarm ćwiczebny, tylko czemu znów na mojej przepustce…
– Myślę, że ma to związek z sytuacją na granicy, Luke.
– Może, ale to mało istotna sprawa. Spadamy.
Obaj udaliśmy się do jednostki, ale tym razem nie przewieźli mnie na wartownię, jak to zawsze robili w takich sytuacjach.
Szef kompanii zarządził pobieranie broni, ostrej amunicji i oporządzenie taktyczne. Na ćwiczebnych zawsze pobieraliśmy wszystko oprócz amunicji, co zaniepokoiło cały nasz pluton. Pod kompanię podjechały ciężarówki z zasłoniętymi światłami i tablicami. Dowódcy zarządzili zakrycie wszystkich okien, jak na alarmie przeciwlotniczym, pozamykanie drzwi i pozostanie w salach w oczekiwaniu na dalsze rozkazy. To jeszcze nie wzbudziło w nas większego niepokoju, dokonał tego dopiero krzyk dyżurnego na korytarzu.
– Chłopaki! Kurwa, chłopaki, dawać szybko na salę!
To była duża sala z krzesełkami i stolikami poustawianymi trochę jak w szkole. Na ścianie naprzeciwko drzwi umieszczona była tablica, a obok niej wisiał stary, duży projektor, na którym leciały właśnie filmiki informacyjne. Jeden z wychodzących żołnierzy – akurat go nie znałem, był z innego plutonu – rzucił:
– Wojna, wojna, pewnie Rosja albo Chiny.
Na korytarzu rozległ się głośny śmiech i powolnym tempem ludzie przemieszczali się do sali wykładowej.
– Szybciej, bo przegapicie – krzyczał dyżurny.
– Co się tak pieklisz, czołgi nie jeżdżą tak szybko, a muszą jeszcze powołać rezerwę.
– To nie Rosja, a chyba już nikogo nie powołają – wykrzyczał dowódca blady jak kafelki w naszych kiblach.
Pierwszy raz go takim widziałem, przerażonego chłopa, który nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Wszyscy stanęli jak wryci, patrząc na jego pobladłą twarz.
– Włazić do środka i oglądać. – Tylko tyle udało mu się z siebie wydusić.
Nie wiedzieliśmy, co dzieje się na zewnątrz, wiadomo, jak to w armii – do braku przepływu informacji trzeba przywyknąć. Albo się dostosujesz, albo droga wolna: za bramą jest dużo roboty, a na twoje miejsce mamy wielu chętnych. Widząc na ekranie coś takiego, obstawiasz prima aprilis, ale nikt się nie śmiał. Tylko Johnny wykrzyczał na cały głos:
– Kurwa, Luke, a nie mówiłem? To oni, kurwa, a nie żadne prototypy.
Spojrzałem na niego i jedyne, co mogłem z siebie wykrzesać to tylko:
– Mamy przejebane.
Na kompanię wpadł zdyszany podoficer, podszedł do starego na trzy kroki, stanął na baczność, oddał honor i zaczął składać meldunek.
– Panie kapitanie, rozkazów nie można przesyłać ani drogą cyfrową, ani radiową.
– Kurwa, kapralu, wiosła i do brzegu, co mamy robić?
– Wszyscy na pojazdy, z całym majdanem jedziemy na miasto. Kierunkowi przy każdej kolumnie podadzą miejsca, do których mamy się udać.
– Panowie, mamy rozkazy, na wozy i ruszamy.
To były ostanie słowa, jakie usłyszałem od naszego dowódcy.ROZDZIAŁ 3
Po opuszczeniu jednostki ujechaliśmy około pięciu kilometrów do centrum miasta, gdzie kazano nam się wysypać niedaleko galerii handlowej. Nasza drużyna z resztą kompanii miała wspomóc policję. To, co ujrzałem, przypominało jakiś film o apokalipsie.
– Johnny, jak mamy nad tym zapanować?
– Się, kurwa, nie da.
A ja myślałem, że skoczę jeszcze na hamburgera do małego baru z kilkoma stolikami, umieszczonego między kawiarnią a KFC. Czasem tam wpadałem, jak nie chciało mi się gotować. Na jednego burgera z ostrymi dodatkami i sos barbecue przygotowany na miejscu przez kucharza. Pachniał wędzonką i whisky, a zapach roznosił się po całym lokaliku o wdzięcznej nazwie „Just Beef”.
– Johnny, może byśmy wstąpili na hamburgera?
Spojrzał tylko na mnie, jakby chciał powiedzieć, że to chyba nie jest dobry moment.
Ludzie zachowywali się jak opętani, niszczyli wszystko w amoku, wokół nas płonęły auta. Z dużą prędkością przejechał radiowóz na sygnale, mało nas nie potrącając, a po kilku metrach uderzył w grupę innych osób. Jedni ze sklepów wynosili wodę, jakieś jedzenie, a drudzy kradli telewizory i inny sprzęt elektroniczny. Jakiś człowiek targał lodówkę i pralkę na sklepowym wózku. Były też grupy na kształt procesji, które wyśpiewywały religijne pieśni i głosiły mowy o piekle, jakichś jeźdźcach i Bóg wie czym jeszcze. Obok nas stanęła kobieta z dzieckiem i, pokazując palcem w górę, spytała:
– Co będzie z nami?
– Nie wiem – wyszeptałem tylko. – Naprawdę nie mam pojęcia.
– Jak myślisz, co to jest?
– Chyba obcy, proszę pani.
Nad nami unosił się wielki obiekt w kształcie dużego trójkąta, wysoki na kilka pięter, koloru czarnego. Jak w naszych blokach wieczorową porą, paliły się tam jasne światła, tak jakby kładli się spać i na koniec dnia ogarniali mieszkania. Na szczycie było chyba centrum dowodzenia ze lśniącymi, przyciemnianymi szybami. Poruszał się tak powoli, że wydawało się, iż stoi w miejscu. Obaj z Johnnym i naszą drużyną obserwowaliśmy to z podziwem, bez słów i nie zwracając uwagi na otoczenie. Któryś rzucił mimo woli:
– Kurwa, jaki wielki trójkąt.
Rzeczywiście, co tu opisywać: wielki gładki trójkąt ze światłami, i tyle. Tylko co jest w środku, oto jest pytanie. Nasze wozy bojowe i cały ciężki uzbrojony sprzęt rozstawił się chaotycznie po mieście i, kierując lufy w górę, obserwował obiekt. Tak naprawdę nikt nie wiedział, co teraz robić, jakie oni mają zamiary. Na całym świecie zaobserwowano kilkadziesiąt takich obiektów.
Ciekawe, jakie oni podjęli działania? Gapią się jak wół w namalowane wrota czy może jednak walczą? Tego się na razie nie dowiemy, zagłuszają nasze fale radiowe, co też oznacza, że naszą komunikację diabli wzięli. Bili, młody chłopak – inteligentna bestia, choć krótko w wojsku – obsługiwał wraz z Maksem nowoczesną wyrzutnię pocisków kierowanych, takich, które po namierzeniu potrafią zniszczyć czołg z odległości kilku kilometrów. Nafaszerowana nowoczesną elektroniką z inteligentnym samonaprowadzającym się pociskiem – przecież mamy 2040 rok, to nie badziewie z początku XXI wieku, którego używali nasi ojcowie. Zapytał mnie trochę niepewnym głosem, jak gdyby chciał, żebym zapewnił go, że wszystko będzie dobrze.
– Luke, damy radę? To, co mamy, wystarczy?
Co miałem mu odpowiedzieć, kiedy sam nie miałem pojęcia?
– Wystarczy, młody, na pewno wystarczy.
Przez kolejne dwa dni nie działo się zupełnie nic. Statki obcych się zatrzymały i wyglądało to trochę tak, jakby przygotowywali się do czegoś. Może doszli do wniosku, że nie dadzą nam rady i chcą negocjować, ale na to bym nie liczył. Ludzie rozeszli się do domów, rozkradając wszystko, co się dało. Na ulicach zostaliśmy tylko my i oni.ROZDZIAŁ 4
Dwa dni później.
– Kurwa, a to co? Chłopaki! Do mnie – krzyknął Bili.
Ze statku na ziemię zaczęła opuszczać się ogromna winda, wielka jak dwa boiska piłkarskie. Stałem jak zmrożony, w głębi duszy wiedziałem, że to, co się z niej wyłoni, nie będzie do nas pokojowo nastawione. Winda z całą siłą uderzyła o ziemię, niszcząc wszystko, co było pod nią, dosłownie prasując wielkie budynki aż do fundamentów. Wielkie wrota otworzyły się i ujrzeliśmy czarne, zadymione wejście.
– Lepiej się przygotujmy! Bili, Maks, szykujcie wyrzutnie. Johnny, do mnie, szykujemy karabin. Całość, meldować gotowość!
Chłopaki mieli przygotować sprzęt do wystrzelenia pocisku i powiadomić głosem, że są gotowi. Tak samo zrobiły wszystkie drużyny w zasięgu naszego wzroku.
– Strzelać tylko na mój rozkaz! – wykrzyczałem z całych sił.
Z czarnej otchłani wyłonił się jakiś robot, poruszający się dość szybko na czterech nogach, z czymś w rodzaju działka na górze. Za nim szła postać koło metra dziewięćdziesięciu, ubrana w czarny kombinezon z jakimiś wzmocnieniami na ramionach, rękach i na nogach. Na głowie miał czarny hełm, przypominający hełmy naszych pilotów z przyciemnianą szybką. W rękach trzymał, zdaje się, panel zdalnie sterujący ustrojstwem z przodu.
– Co robimy? Strzelamy?! – krzyczał zniecierpliwiony Maks, szykując następny pocisk.
– Kurwa, nie wiem! Czekamy, co się będzie działo.
Robocik obcych zatrzymał się w odległości około stu metrów od windy, a za nim jak szarańcza zaczęła ustawiać się cała armia obcych.
– No, to teraz mamy przejebane, Johnny.
– Nasza broń jest… – Johnny urwał zdanie w połowie, chyba musiał przemyśleć to, co chce powiedzieć. Zresztą takie rzeczy zdarzały mu się dość często i dla mnie nie było to nic nowego. Zawsze czekałem chwilkę, aż połączą mu się neurony i dokończy swoją wypowiedź.
– Jaka, Johnny?
– Jest nowoczesna, tylko ciekawe, co mają oni.
To w tej chwili było uzasadnione pytanie. O ile o sprzęcie innych krajów – zaprzyjaźnionych lub nie – wiedzieliśmy dość sporo, to o tym nie mieliśmy pojęcia, a niestety trudno walczy się z wrogiem, którego się nie zna. Jaką dysponuje bronią? A przede wszystkim: jaką stosuje taktykę? Fakt, nasze uzbrojenie było nowoczesne – opancerzone pojazdy posiadały praktycznie bezobsługową broń zdolną wystrzelić dwieście pocisków na minutę, namierzającą przeciwnika automatycznie. Załoga składała się tylko z trzech żołnierzy: kierowcy, który prowadził bestię, dowódcy kontrolującego automatyczne systemy działka i ładowniczego starającego się jak najszybciej podpiąć taśmy z amunicją. Karabinki posiadające celowniki laserowe i systemy śledzenia celu z szybkim systemem ładowania i wymiany magazynka, a wszystko to zintegrowane z naszym kombinezonem pełniącym także funkcję egzoszkieletu wspomagającego nasze mięśnie. Miał on jedną wadę: zasilania wystarczało niestety tylko na kilka godzin, po czym bateria musiała być wymieniona, inaczej nie spełniał swojej funkcji. W naszym arsenale główną rolę pełniły drony wystrzeliwane, a raczej wydmuchiwane, przez wysokie ciśnienie ze specjalnie wykonanych wyrzutni. Jedne miały za zadanie wykonania rozpoznania dla naszego wojska – uzbrojone w kamerę przekazywały obraz bezpośrednio do centrum dowodzenia. Były też drony bojowe wyposażone we wszelkiego typu karabiny, zdolne prowadzić skuteczny ogień do kilku celów jednocześnie. Najgorsze z możliwych były jednak kamikadze, tych obawiałem się najbardziej. Nazywaliśmy je rojem, bo sterowane przez jednego operatora składały się każdy z drona-matki i pięćdziesięciu małych wściekłych os wypełnionych materiałem wybuchowym. Na polu walki potrafi wybrać samodzielnie cel i z impetem w niego uderzyć, niszcząc wszystko. Poszczególne kompanie mają po kilkanaście takich wyrzutni i wysyłają setki zabójców w powietrze w ciągu minuty. Krótko mówiąc, najlepsze zabawki dla dużych chłopców.
Kątem oka widziałem lufy armat przesuwające się w rejon obcych i wybierające cel. To metalowe coś, ten robot, wycelował – jak przestraszony pies, który jeży sierść – w nasze pododdziały. Cisza, długa i przerażająca jak przed burzą, trwała wiecznie. Myśl o tym, co się stanie, nie dawała mi spokoju: kto pierwszy uderzy, kto wystrzeli, kto rzuci się do ataku? Nigdy nie braliśmy udziału w prawdziwej akcji, w naszych żyłach krążyła chyba tylko adrenalina, serca biły szybko i mocno, pompując tę narkotyczną substancję. Co się stanie, kiedy padnie strzał? Czy zamrę bez ruchu, czy dam radę cokolwiek zrobić, choćby ruszyć się z miejsca, skryć się za czymś, nie mówiąc o dowodzeniu moimi ludźmi? Patrzyłem na nich – ruszali ustami, jak gdyby chcieli coś powiedzieć, jednak ich nie słyszałem, jakby mnie tam nie było i zostało tylko moje ciało.
– Luke, do chuja, obudź się. Co robimy?
– Co robimy?
– Chłopie! Walą do nas jak do kaczek w wesołym miasteczku.
To było mocne przebudzenie, robot namierzał i niszczył całe nasze ciężkie uzbrojenie, a ich piechota prowadziła ostrzał do lżejszych celów. Panika, popłoch – tak naprawdę nikt nie dowodził. Część próbuje walczyć, lecz większość ucieka. Po tej chwili nieobecności rozejrzałem się, aby trochę zrozumieć, co tak naprawdę się dzieję. Jedna z drużyn na wyrzutni włączyła laser i oświetliła nim cel – widziałem wiązkę padającą na tę niszczycielską maszynę. Wycelowali już, jest nasz, pomyślałem, ale on jak gdyby wiedział, że do niego celujemy, nakierował więc swoje działko i wystrzelił zanim rakieta opuściła wyrzutnię. One widzą nasze lasery… to po nich namierzają ciężki sprzęt.
– Johnny, czy Maks włączył laser?
– Chyba nie.
– Bili, nie włączajcie lasera ani namierzania.
– Co? Laser? Już uruchamiam.
– Kurwa, Maks, nie!
Sekundę później nasz granatnik został zniszczony, dwóch moich ludzi zginęło na miejscu. Ich ciała zostały po prostu rozerwane i rzucone jak szmaciane lalki. Mnie i Johnnego odrzuciło na kilka metrów. W ustach poczułem metaliczny smak; to była krew. W trakcie upadku przegryzłem sobie język i cały byłem pokryty kurzem powstałym podczas wybuchu. Tyle że nie słyszałem żadnego szumu w uszach, jak często pokazują to na filmach. Pozbierałem się dość szybko.
– Johnny, spierdalamy do tamtego budynku.
– Na trzy biegniemy.
– Dobra, trzy, spadamy.
Około dziesięciu metrów za nami stał budynek, miał może trzy pietra, choć w takiej sytuacji kto by je liczył. Wpadliśmy w drzwi obaj, lekko się klinując, na klatce było już kilka osób. Na prawo i lewo były mieszkania, ludzie chyba już wcześniej pouciekali, bo były otwarte. Na klatce siedział drugi dowódca drużyny z mojego plutonu – gruby Benek, tak go nazywaliśmy, trochę żartobliwie, bo był chudy jak patyk i dobrze biegał.
– Benek, bierz część ludzi na prawo, ja resztę na lewo, obstawiamy te dwie chaty.
– To da się zrobić, młody – tak nazywaliśmy młodych żołnierzy, których imion nie znaliśmy. – Zostań na środku, będziesz przekazywał informacje.
– Łączność nie działa, to dobry pomysł.
Zajęliśmy pozycje obronne, jeśli można to tak nazwać, w oknach domów. Patrzyliśmy, jak falanga obcych przesuwa się po naszych pododdziałach, niszcząc jeden za drugim.
– Benek, kurwa, chodź tu.
– Co jest?
– Patrz, walą tylko do tego, co ich namierza.
– I co z tego?
– Jak, kurwa? Pomyśl chwilę… albo nie, to za długo potrwa, każ ludziom natychmiast zdjąć celowniki!
– To jak mamy strzelać?
– Kurwa, serio? Jak na szkoleniu podstawowym!
Na tym szkoleniu uczono nas posługiwać się bronią bez użycia elektroniki z tak zwanych przyrządów mechanicznych. To ciężka sztuka, ale warto spróbować.
– Można spróbować w tej sytuacji.
– Po prostu to zrób.
Nikt nie był zadowolony z tego pomysłu, ale jak to u nas – nie ma dyskusji. Pomysł się sprawdził, jakoś prowadziliśmy ogień, może nie do końca do wybranych celów, ale w miarę skutecznie, co pozwoliło wycofać się nam do bezpieczniejszych miejsc. Przez chwilę widziałem nadlatujący rój. Dobra nasza, pomyślałem. To kamikadze, były ich setki, takiego ataku nikt nie przeżyje. Kiedy jednak zaczęły namierzać swoje cele, w kierunku dronów wystrzelono wiązkę jasnego światła, te zaś pospadały daleko od miejsca przeznaczenia.
W oddali słyszeliśmy pojedyncze strzały i wybuchy, ale oni przejęli miasto szybko i praktycznie bez strat, a my jak szczury chowaliśmy się po piwnicach, zastanawiając się tylko, jak przeżyć.
Na chwilę zamknąłem oczy, starając się wyobrazić sobie, jak oni wyglądają pod tymi kombinezonami – czy jak ufoludki z filmów i programów? Stworki o dużych oczach, cienkich rączkach i chudych nóżkach? Ale broń nie jest taka jak na filmie, ciało nie wyparowuje, jest bardzo precyzyjna, a oni w swoich mundurach wyglądają na potężnych wojowników, jak wikingowie przemierzający morza z chęcią podbicia i grabieży innych krajów. Tyle że oni robią to na większą skalę. Nasze wyobrażenia o nich nie mają nic wspólnego z tym, co zobaczyłem.ROZDZIAŁ 5
Całą noc spędziliśmy w piwnicy jakiegoś bloku, na ten czas było to schronienie, które wydawało nam się bezpieczne. W miarę, jak zaczęło świtać, podjęliśmy decyzję o rozpoznaniu terenu. Zostało nas jedenastu, a czterech z nas miało wyjść na zewnątrz. Tylko kto? Chętnych jakoś brakowało.
– Dobra, ja pójdę, ktoś jeszcze? – zgłosiłem się do tego zadania.
– Jak ty idziesz, to ja też, nie będę tu z nimi gnił – powiedział Johnny.
– Dzięki, Johnny. Ktoś jeszcze?
– Pójdę.
– A ty kto? Ciebie nie znamy.
– Siedziałem w sztabie, ale jak to się zaczęło, wszystkich wywalili na zewnątrz, no i…
– No i?
– No i, kurwa, jestem.
– Za pięć minut ruszamy, przygotujcie się. Ktoś jeszcze?
Nikt więcej się nie zgłosił oprócz naszej trójki, nie winię ich, bo kto o zdrowych zmysłach pchałby się w miejsce, gdzie prawdopodobnie może zginąć. Ale dobra, jakoś to ogarniemy tylko we trzech. „Będzie dobrze” – powtarzałem sobie cały czas w myślach. Jeden za drugim wychodziliśmy po schodach na górę do głównego wejścia, żeby choć trochę zobaczyć, co się dzieje. Im bardziej zbliżaliśmy się do wyjścia, tym nasze oddechy stawały się płytsze i głośniejsze, a słońce zaczęło nas oślepiać przez wyrwane drzwi.
Ujrzeliśmy… prawie puste ulice, po których poruszały się tylko drużyny obcych. Nieopodal leżała kupa tlącego się złomu, niegdyś nasz nowoczesny sprzętu zniszczony w kilka chwil. I jeszcze coś dziwnego: obcy sprzątający ciała zabitych żołnierzy, jak gdyby przygotowywali teren – tylko na co? Czemu to robią? Czemu sprzątają, to takie nielogiczne, po co to robią? Musimy wrócić do naszych i podjąć decyzję co dalej.
Po powrocie do naszej piwnicy zrobiliśmy zbiórkę w jednym pomieszczeniu. Czy to, kurwa, było słuszne, nie wiem, wystarczyłaby jedna bomba i po nas. Ale jakie warunki, takie decyzje, zresztą wydaje mi się, że tak czy siak znaleźliśmy się na przegranej pozycji. Nasza jedenastka stanęła w okręgu, tak było prościej – widzieliśmy swoje twarze, a to pozwalało ocenić, kto ma jakiś pomysł, a kto tylko podąży za innymi.
– Dobra, kurwa, słuchać! Naszych rozjebało, wiecie jak. Chyba zostaliśmy sami w tej jebanej piwnicy.
– Może jeszcze ktoś ocalał – dodał gruby Benek swoim spokojnym głosem.
– A skąd wiesz? Nie wychyliłeś nosa z tej dziury.
– Oceniam tylko sytuację. Nie musisz się tak unosić, w końcu jesteśmy w tym samym stopniu.
– Przejmuję dowodzenie, jestem najstarszy służbą.
– Czemu ty? Może ja nim zostanę. – Benek ma ambicje, ale chyba brakowało mu charyzmy.
– Tu, kurwa, nie ma demokracji, regulamin mówi jasno i koniec dyskusji.
Nasz regulamin mówił, że jeżeli zostaje dwóch żołnierzy w tym samym stopniu, to dowodzi ten, który ma najdłuższą służbę. Tak też się stało i padło na mnie, choć branie odpowiedzialności za pozostałych nie było mi na rękę. Najbardziej pasowało mi spieprzyć, z samym tylko Johnnym mielibyśmy największe szanse na przeżycie, a te żółtodzioby tylko nam zawadzały. Ktoś jednak musiał ogarnąć to gówno, wypadło na mnie i Johnnego.
– Dobra, głąby, dwóch na wartę na górę, kto pierwszy?
– Pójdę ja i Majk.
Byli to dwaj nowi, nie ufałem im zbytnio, jeśli chodzi o czujność, ale w tym przypadku raczej nie będą spać. Nie pozwoli im na to strach.
– Dobra, tylko nie spać i, kurwa, meldować natychmiast, jak zaczną się zbliżać, i nie walcie do nich od razu.
– Co robimy dalej, wodzu? – zapytał Johnny.
– No co? Sprawdzamy nasze zapasy, amunicję, żarcie i pozostały sprzęt, a ty, Johnny, każ ludziom pozbyć się szkieletów.
Tak naprawdę nie miałem pojęcia, co robić. Nigdy nie byliśmy w takiej sytuacji, a to był jedyny pomysł, żeby zająć czymś ludzi. Nasze szkielety przestały już dawno działać, a dodatkowych baterii nie mieliśmy, trzeba było się ich pozbyć wraz z resztą. Był to sprzęt, który potrzebował sporo energii, a nie wiadomo, czy po tym też nas nie namierzą; lepiej było z niego zrezygnować.
– Luke, wiesz, co robisz, prawda? – zapytał Johnny, patrząc na mnie tak, jakby wiedział, że nie mam pojęcia.
– Kurwa, nie mam zielonego pojęcia, ale to na chwilę ich zajmie, a przez ten czas może coś wymyślimy.
W tym samym czasie obcy zaczęli przeszukiwać dom po domu, jakby czyścili miasto. Przypominało to trochę naszą taktykę walki. Co oni do cholery robią? Nie rozumiem, czemu nie niszczą budynków, tylko je przeszukują. Może coś w nich ukryli kilkaset lat temu i teraz tego szukają? Nie, ta teoria nie trzyma się kupy, to nowe budynki. Może jest coś w ziemi, ale chyba przy ich technologii raczej mieliby współrzędne. Brakowało mi pomysłu, żeby wyjaśnić tę sytuację, a ułatwiłoby mi to podjęcie decyzji. Takimi rozważaniami zajmowałem głowę, żeby nie czuć strachu. Odczuwałem go wręcz fizycznie, nie chciałem go dopuścić do mojej głowy, dlatego starałem się myśleć racjonalnie i za wszelką cenę nie odczuwać emocji, zwłaszcza strachu. „Skup się na kolejnych małych krokach, nie panikuj” – powtarzałem sobie. – „Jedna rzecz na raz”.
– Johnny, siedzimy już tu trochę czasu, pora coś zjeść.
– Ten pomysł mi się podoba. – Johnny lubił jeść, pamiętam jeszcze ze szkolenia, które przechodziliśmy razem. Zawsze zjadał wszystko pierwszy i czekał, czy któryś z chłopaków czegoś nie zostawi. Patrzył wtedy na niego jak zbity kot oczami, które mówiły: „Mogę to, co zostawiłeś?”. Zazwyczaj odpalaliśmy mu drobne kąski.
– Pora karmienia, panowie, wybebeszać plecaki, zobaczymy, co dostaliśmy.
Na ćwiczenia dostawaliśmy suche racje żywnościowe. Były to paczki z jednym daniem na gorąco, podgrzewanym czymś w rodzaju gazu uaktywniającego się po zalaniu wodą. Jakieś małe konserwy z kruchym pieczywem, paczka gumy, klika cukierków i innych drobnych przekąsek – jak na przykład kawa czy herbata – które wyrzucaliśmy. Skąd mieliśmy wziąć gorącą wodę albo kubek, kurwa? Bez sensu. Żarcie było strasznie chujowe, ale jak człowiek jest głodny, dało się zjeść.
– Luke, co trafiłeś? Bo ja kurczaka.
– Wołowinę z ryżem.
Johnny nienawidził tego połączenia, a w szczególności kurczaka, a mi ogólnie było wszystko jedno: to żarcie i tak nie miało dla mnie smaku. Wiedziałem, że będzie chciał się wymienić, ale lubię się z nim droczyć. Johnny tego nie trawi, dla niego jedzenie to święta rzecz.
– Zamienisz się?
– Nie, ten kurczak nie ma smaku.
– Kurwa, stary, wiesz, że nie lubię tego.
– Wiem, stary, ale cóż, los tak chciał.
– Gówno prawda, Luke, dam ci batona do tego i czekoladę mam schowaną.
– Dobra, niech będzie.
Choć wiedziałem, że jeśli chodzi o czekoladę, łatwo nie będzie – dostanę może kostkę, resztę zeżre ten pasibrzuch, ale chuj, niech mu będzie. Otworzyliśmy swoje torebki z daniami, ale zapach był, jakby zdechł pies. Zastanawialiście się kiedyś, jak pyszne musi być jedzenie, które ma kilkuletni termin przydatności? No właśnie – jest pełne chemii i zawiera całą tablicę Mendelejewa plus pierwiastki, których jeszcze nie odkryto. Ale dało się zjeść.
– Johnny, jedz, bo wystygnie.
Johnny zawiesił się nad swoim żarciem z łyżeczką w ustach.
– O czym ty, kurwa, myślisz z tym plastikiem w gębie?
– Sorry, zamyśliłem się.
– Serio? Nie zauważyłem. A o czym tak dumasz?
– O ziemiankach mojej matki. – Fakt, gotowała zajebiście, w końcu była kucharką. – Wyobraź sobie, gotowała je w mundurkach, potem dodawała dużo masła i przypraw, gałkę muszkatołową i, kurwa, dużo smażonego boczku, a do tego schabowy. Stary, marzę o tym, a ty?
Moja matka gotowała standardowe dania, ale bez rewelacji; za to ojciec robił grilla, a to już było coś.
– O grillu, jakim robił mój stary, karkówka i żeberka zamarynowane w piwie i ostrych przyprawach. Kurwa, Johnny, teraz czuję ten smak…
Siedzieliśmy w zatęchłej piwnicy, jedząc gówniane żarcie i wspominając czasy, które pewnie nigdy nie wrócą. Ale w tej jednej chwili przenosisz się w TO miejsce, twoje oczy widzą to, czego wcześniej nie dostrzegałeś – ten jeden moment spędzony z bliskimi, jakaś chwila, jakaś malutka rzecz… Nigdy tego nie doceniłeś, uważając to za naturalne i codzienne. Ja z Johnnym właśnie tacy byliśmy – z zewnątrz twardzi, wulgarni, ale chyba sami nie wiedzieliśmy, co skrywają nasze wnętrza. Nasz świat był mroczny i pełen przemocy, a my otaczaliśmy się ludźmi, którzy przypominali nas samych.ROZDZIAŁ 6
Krzyk, jeden wielki krzyk, który dochodził z góry, tak niezrozumiały, wygłuszony przez dziwny dźwięk, dźwięk, którego wcześniej nie słyszeliśmy, wyrywający człowieka z głębi myśli, przerażający i mrożący krew.
– Co do chuja? – pyta Johnny.
– Nie wiem, nigdy czegoś takiego nie słyszałem.
To jak wystrzał zmieszany z głosem ludzkim, ale nie przypominał żadnej ze znanych broni. Dobiegał jakby ze wszystkich stron, góry, dołu, z przodu, zewsząd. Po schodach do piwnicy stoczył się żołnierz trzymający wartę. Spojrzałem na jego twarz i było w niej coś, co odebrało mi mowę. Był blady, jakby pozbawiony krwi, a jego oczy, choć patrzyły na mnie, wyglądały na zimne jak u martwego zwierzęcia. Kurwa, jak mnie to przerażało. To widok, którego nie można zapomnieć. Gość przemówił, choć wydawało się, że powinien być trupem. Przecież widziałem, to niemożliwe. Kurwa, co się dzieje?
– Nadchodzą, idą po nas. Proszę, pomóż mi.
– Jak ja mam ci, kurwa, pomóc?
Żołnierz stoczył się po schodach, a raczej chyba z nich spadł, jakby nie miał nóg. Jego krew zalała całe pomieszczenie, w tym momencie wydawało mi się, że tryska jak na kiepskim horrorze. Próbowałem założyć mu stazę, to taki pasek zakładany u góry rany, i mocno zaciskając, trzeba pamiętać, żeby zapisać godzinę założenia. Ale w takiej sytuacji kto o zdrowych zmysłach będzie o tym pamiętał? Naprawdę próbowałem uratować tego młodego; tak chciałem, żeby żył.
– Luke, kurwa, idą na nas.
– Czekaj, muszę mu pomóc.
– On już jest martwy, nic mu nie pomoże. – Johnny myślał zawsze trzeźwo, kalkulował, mi czasem zdarzało się myśleć po ludzku, choć szybko wracałem do rzeczywistości – naszej, mojej i Johnnego, naszych ludzi – takimi nas stworzono.
– Benek, bierz wszystkich do góry, po pięciu na prawo i lewo, niech obstawią te dwa mieszkania.
– Dobra, naprzód po schodach! Pierwszych czterech na prawo, pozostała czwórka na lewo i weźcie ze sobą gamonia z warty.
– Słyszeliście, kurwa! Benek, naprzód.
O Benku wiedzieliśmy bardzo mało, postać skryta, mało mówił o sobie. Ale pasował do nas, był jak my.
W oknach ujrzeliśmy postacie ubrane w czarne kombinezony. Kurwa, tylko te kombinezony i czarne hełmy, jak na początku, nic, co mogłoby nam pomóc, jakiś słaby punkt, cokolwiek, co dałoby nam nadzieję. Nie wiem, czy wystrzelili do nas przypadkiem, czy nas zauważyli. Zatrzymali się, stanęli, czekają – może na nasz ruch, wystrzał może, jak zaczniemy ich namierzać na rozkaz, albo stanęli, bo orientują się w terenie.
– Jak myślisz, co robimy? – wyszeptał Johnny.
– Nie wiem… nie wiem, co oni chcą zrobić.
– Ale coś musimy zrobić.
– Benek, widzisz ten budynek na lewo od nas?
– Ta, widzę.
– Musimy się tam dostać.
– Chyba już go przeszukali.
– Pomysł dobry, tylko jak się dam dostać?
To było dobre pytanie. Między nami a budynkiem byli oni, jedyna przeszkoda. Jeśli chcesz przekroczyć jakiś teren, to musisz odwrócić ich uwagę – tylko jak? Dymem, rzutem kamienia? Chyba nie, to nie „The Walking Dead”, byle co tu nie pomoże. Trzeba myśleć szybko.
– Johnny, mamy laser do oznaczania celi, niech jeden z chłopaków umieści go obok w oknie, a może tamci się nim zajmą.
Sztuczka o dziwo podziałała.
– Pojedynczo skaczemy do budynku naprzeciwko.
– Benek, ty pierwszy – dodał Johnny.
– A ty, kurwa, kto? – zapytał, wkurwiony.
– Chcesz teraz się przekonać?
Johnny był mały lecz waleczny. Był z niego kawał dziada, na kompani bali się go wszyscy oprócz mnie, może dlatego, żeśmy się zakumplowali. Razem trenowaliśmy sztuki walki, boks, poza tym siłka – to były nasze klimaty; takie stare, wiecie, obskurne, śmierdzące siłownie, na które nie przychodzili lalusie w firmowych dresach z personalnymi trenerami, takich jedliśmy na śniadanie. Kurwa, lubiliśmy nabijać się z tych pacanów.
– Dobra, idę, pogadamy później.
Benek przebiegł ulicę do następnego domu, za nim przemieściła się reszta i zajęliśmy pozycje obronne w wytłuczonych oknach.
– Johnny, idziemy sprawdzić piwnicę.
– Dobra, może tu będzie coś do żarcia.
– Johnny, serio? O żarciu myślisz?
– Jestem tylko człowiekiem. Idziemy.
Ta, człowiekiem, chyba niedźwiedziem myślącym tylko żeby się najeść przed zimowym snem. Johnny nawet wyglądał jak taki miś brunatny albo grizzly, nie wiem, który jest mniejszy i bardziej agresywny. Lecz czasem dało się go pogłaskać i sprawić, że podobnie jak one wykonywał polecenia, zwłaszcza jak w drugiej ręce miało się schowanego batonika.
– OK, piwnica czysta, możemy się tu na trochę rozgościć.
To był jakiś stary budynek, do pomieszczeń schodziło się po betonowych schodkach, jakich już nie robią. Zaraz po zejściu na lewo i prawo rozciągało się po około dwadzieścia metrów korytarza, a po obu jego stronach malutkie pomieszczenia z drewnianymi drzwiami. W większości z nich znajdowały się kartonowe pudełka z tak zwanymi przydasiami – rzeczami odłożonymi na potem, które na pewno kiedyś się przydadzą. W jednej z komórek znaleźliśmy stary regał, a w nim sporo przysmaków. Ktoś chyba szykował się na takie czasy, bo zgromadził tam mnóstwo jedzenia. Były słoiczki z warzywami w różnych zalewach i to, co lubię najbardziej: kiszone ogórki z mięsem zrobionym jak konserwa w szklanym pojemniku, a do tego nasze suchary. To była wyżerka, choć większość wybrała przetwory na słodko takie jak dżemy wiśniowe, truskawkowe czy jabłkowe, zwłaszcza szykujący się na zimę Johnny, który pochłaniał słodkie słoiczki jeden za drugim. To poprawiło nam humor; tak niewiele trzeba w takim czasie – parę znalezionych słoików z jedzeniem, ot tylko tyle.
– Jak myślicie, czego od nas chcą, po co tu przybyli? – zaczął Benek mimochodem. – Może to najeźdźcy, przybyli nas ograbić i zniszczyć naszą piękną cywilizację, tak jak na każdym filmie.
– A może te filmy miały nas do tego przygotować – dodał Johnny.
– Ograbić, ale z czego? Co takiego mamy, na czym im może zależeć? – spytałem.
– Jakieś ukryte paliwo w głębi ziemi, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy. – Benek brzmiał, jakby pomału zasypiał. Niech odpocznie trochę, zresztą wszyscy musimy, póki jest trochę spokoju.
– Johnny, chodź, zmienimy młodych na posterunku. Niech odsapną trochę, zmienicie nas za dwie godziny, słyszysz, Benek?
– Tak, tak, chłopaki, wyślę zmianę – wydusił z siebie, pochrapując.
– Dobra, idźcie odpocząć i coś zjeść, my teraz popilnujemy.
– Rozkaz – odpowiedział jeden z nich i zeszli na dół.
– Luke, znasz ich, bo oprócz Benka i tego pisarza ze sztabu, to nie kojarzę ich.
– Nie znam ich, z tego, co wiem, to przyszli, jak byłem na wartowni, ale nie ma co zbytnio się tym przejmować, pewnie i tak zaraz zginą albo oni, albo my.
– Ta, w tym wypadku chyba masz rację, to tylko kłopot, niech lepiej pozostaną dla nas numerami.
– Coś w tym jest, Johnny, naprawdę coś w tym jest. – Uśmiechnąłem się do niego, po czym skierowałem wzrok na ulicę przez wybitą szybę w wejściowych drzwiach.
W empik go