Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji - ebook
Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji - ebook
Zabawny, a przy tym przejmujący zbeletryzowany opis pięciu lat pracy w japońskim przedsiębiorstwie. Jak zatrudnia się, pracuje i odchodzi z firmy w Japonii.
Trzydziestoletni bohater rozpoczyna pracę w firmie K. Okazuje się, że jest jedynym obcokrajowcem, pośród sześciuset pracowników korporacji. Musi dostosować się do nowych warunków i wymagań. Przywdziewa strój roboczy, przesiaduje długie godziny w biurze, bierze udział w naradach, wyjeżdża w delegacje i na wycieczki pracownicze, spędza weekendy z Prezesem i wieczory z kolegami z pracy.
Piotr Milewski - urodził się w 1975 roku w Chełmie, a wychował w Opolu. Studiował w Poznaniu, Wiedniu, Pasawie, Filadelfii, Sapporo i Otaru. Dziewięć lat spędził w Japonii. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Autor bestsellerowych książek Transsyberyjska. Drogą żelazną przez Rosję i dalej (2014) i Dzienniki japońskie. Zapiski z roku Królika i roku Konia (2015) oraz Islandia albo najzimniejsze lato od pięćdziesięciu lat (2018). Współautor książek Hokkaido – Japonia bez gejsz i samurajów (2006), Azja. Opowieści podróżne (2018) oraz Wyspa. Opowieści podróżne (2019). Trzykrotny laureat Nagrody Magellana Magazynu Literackiego „Książki”. Nominowany do nagrody magazynu „National Geographic Traveler”. Współpracuje z polskimi i japońskimi czasopismami oraz z prasą polonijną.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-562-5 |
Rozmiar pliku: | 1 023 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W sobotni wieczór w połowie lutego stałem przy wyjściu ze stacji kolejowej w centrum Tokio i obserwowałem przelewający się tłum. Byłem tu umówiony z właścicielem agencji pośrednictwa pracy, który zadzwonił dwa dni wcześniej z informacją, że ma dla mnie ofertę. Miał do nas dołączyć przedstawiciel firmy K., który chciał mnie poznać i przeprowadzić ze mną rozmowę kwalifikacyjną.
Rosły, ogolony na głowie do samej skóry mężczyzna, na oko pięćdziesięciopięciolatek, pojawił się punktualnie co do minuty, a mimo to zaczął rozmowę od przeprosin za spóźnienie. Na jego twarzy rysował się naturalny uśmiech. Gdyby nie garnitur i neseser, można by go wziąć za buddyjskiego mnicha.
Udaliśmy się do malutkiej restauracji serwującej mięso z grilla. Mieściła się ona w niskim, jednopiętrowym budynku przy wąskiej alejce. Na wprost biegła betonowa estakada miejskiej autostrady.
Gdy tylko weszliśmy do środka, mężczyzna stanął naprzeciwko mnie, wykonał ukłon i wręczył mi trzymaną w obu dłoniach i obróconą w moją stronę wizytówkę.
– Nazywam się I. z firmy K. – powiedział. – Bardzo mi miło.
– Hajimemashite! Mirefusuki Piotoru to mōshimasu. Yoroshiku onegai shimasu! (Widzimy się po raz pierwszy! Nazywam się Piotr Milewski. Miło mi pana poznać!) – wyrecytowałem na jednym oddechu formułę powitania i wykonując nieco głębszy ukłon niż on, wręczyłem mu swoją kartę wizytową, własnoręcznie wykonaną i skromniejszą niż jego.
– Pan I. jest dyrektorem działu sprzedaży w firmie K. – odezwał się pośrednik, przekazując informację, którą odczytałem już z otrzymanej wizytówki. – Firma K. to bardzo duże i poważne przedsiębiorstwo, jedno z największych na świecie w swojej branży.
Po wymianie grzeczności usiedliśmy przy stoliku. Odtąd pan I. był gospodarzem wieczoru, ja gościem, a pośrednik kimś, kto miał zapewnić dobrą atmosferę podczas spotkania i w razie jakichkolwiek nieporozumień znaleźć wyjście z sytuacji. W praktyce zaś jego zadanie polegało na zachwalaniu moich przymiotów, choć właściwie zupełnie mnie nie znał. Tydzień wcześniej wysłałem mu swój życiorys i spotkaliśmy się raptem przed dwoma dniami na krótką pogawędkę o pogodzie i jedzeniu.
– Piotoru-san ma niezwykłe doświadczenie. Jest solidny, wiarygodny, pilny i pracowity. Zjeździł prawie cały świat. Zna biegle tyle języków obcych, że sam już nie potrafię wymienić wszystkich. Od dwóch i pół roku mieszka w Japonii i w tak krótkim czasie zdołał opanować nasz trudny język. – Pośrednik przedstawił mnie tak, że prawie nie rozpoznałem się w jego słowach.
Przyniesiono kufle z piwem i wznieśliśmy toast.
– Za spotkanie! – zawołał pośrednik.
– Za spotkanie! – zawtórował mu tubalnym głosem pan I.
– Za spotkanie – dołączyłem do nich i stuknęliśmy się kuflami.
Zapadła cisza.
– Jesteś żonaty? – zapytał mnie niespodziewanie pan I.
– Tak – odpowiedziałem zbity z tropu.
– Masz dzieci? Ile? Syn? Córka? W jakim wieku? Gdzie się urodziły? – Pan I. zasypał mnie gradem pytań, które zdawały się nie mieć nic wspólnego ze stanowiskiem, o które się ubiegałem: specjalisty zagranicznego w dziale sprzedaży.
– Żona jest w ciąży i została u rodziców na Hokkaido – odpowiedziałem.
– Żona jest z Hokkaido? – upewnił się.
– Tak.
Pan I. dolał mi alkoholu, wyraźnie zadowolony z tego, co usłyszał, po czym zadał kolejną serię pytań:
– Podoba ci się w Japonii? Pijesz japoński alkohol? A jedzenie? Co smakuje ci najbardziej?
Wydawało mi się, że zupełnie nie zwraca uwagi na to, co mówię, zajęty uzupełnianiem płynów w szklankach i grillowaniem mięsa, ale słuchał mnie jednak uważnie, bo gdy między słowami rzuciłem, że lubię japoński ryż, od razu położył mi na talerzu najsmaczniejszy plasterek mięsa i zapytał:
– Czy myślisz, że mógłbyś jeść ryż do końca życia?
– Chyba tak – odpowiedziałem po chwili, domyślając się, że nie o ryż tu chodzi, lecz o coś więcej.
Pan I. uśmiechnął się szeroko.
– Centrala naszej firmy mieści się w prefekturze, gdzie uprawiany jest najlepszy ryż w całej Japonii. Mamy tam również najznakomitsze sake – powiedział wyraźnie uradowany i napełnił moją czarkę specjalnie zamówionym trunkiem.
Odtąd atmosfera wyraźnie się rozluźniła. Na stole lądowały kolejne półmiski z kiszonkami i surowym mięsem, które pan I. opiekał na grillu i rozdzielał po równo na trzech talerzach. Wznosiliśmy kolejne toasty za pomyślność naszych krajów, zdrowie bliskich i pokój na świecie, a ja bezskutecznie próbowałem bronić się przed kolejnymi porcjami alkoholu. W końcu pan I. zaproponował herbatę, a gdy sączyliśmy ciepły napój, dyskretnie poprosił o rachunek i zapytał, czy nie zgodziłbym się złożyć wizyty w firmie K.
– Oczywiście pokryjemy koszty podróży – dodał, właściwie nie czekając na odpowiedź, po czym na swojej wizytówce podkreślił adres tokijskiego biura. – Widzimy się zatem w najbliższy poniedziałek o godzinie dziesiątej – powiedział i pożegnał się ze mną oraz z pośrednikiem.2
Dwa dni później, kwadrans po dziewiątej rano, wyszedłem z tokijskiego dworca i szeroką aleją, obsadzoną po obu stronach miłorzębami, ruszyłem pod wskazany adres. Biuro mieściło się na parterze dziewięciopiętrowego budynku. Wchodziło się do niego prosto z ulicy przez szerokie przeszklone drzwi.
O dziewiątej pięćdziesiąt pięć stanąłem przed wejściem. Przez szybę ujrzałem niezbyt duże pomieszczenie, w którym przy biurkach siedziało kilku mężczyzn ubranych w ciemne garnitury i białe koszule, w kapciach na nogach. Wpatrywali się w ekrany laptopów lub rozmawiali przez telefon.
Poprawiłem krawat i nacisnąłem klamkę.
– Ohayō gozaimasu! O-jama shimasu! (Dzień dobry! Przepraszam, że przeszkadzam!) – zawołałem, przeciągając głoski.
– Ohayō gozaimasu! – Przywitała mnie elegancko ubrana pięćdziesięciokilkuletnia kobieta z trwałą ondulacją i mocnym makijażem, jak się domyśliłem, pełniąca funkcję sekretarki. Ruchem dłoni przywołała mnie do środka i poprosiła, bym chwilę poczekał.
Niebawem z wnętrza biura wyłonił się pan I.
– Ohayō! (Witaj!) – Powitał mnie szerokim uśmiechem i klepnięciem po plecach, jakbyśmy znali się już od dawna, a potem zaprowadził do drugiego pomieszczenia, w którym stały kanapa, dwa fotele i niski stolik. Na ścianie wisiała biała tablica magnetyczna oraz kalendarz ze zdjęciem fabryki i logo firmy K.
Usiadłem na kanapie, a pan I. przystąpił do omówienia szczegółów kontraktu. W pierwszej kolejności uzgodniliśmy wysokość pensji. Właściwie to potwierdziliśmy kwotę, którą pośrednik ustalił ze mną kilka dni wcześniej, a sobotniego popołudnia w restauracji – delikatnie zasugerował panu I. Suma ta miała być podzielona na dwanaście równych części wypłacanych co miesiąc oraz dwie wyższe wypłacane w połowie oraz na koniec roku – jako premia letnia i zimowa. Umówiliśmy się też, że pracę zacznę w pierwszy poniedziałek kwietnia, który jest w Japonii nie tylko pierwszym miesiącem roku fiskalnego, ale także tym, w którym japońskie przedsiębiorstwa przyjmują w swoje szeregi nowych pracowników. Dobrze się składało – w połowie marca miał przyjść na świat mój syn. Będę miał czas, by towarzyszyć żonie przy porodzie, a następnie spędzić z dzieckiem pierwsze tygodnie jego życia. Zdążę nacieszyć się śnieżną zimą na Hokkaido, bo kto wie, kiedy będzie następna okazja. I wreszcie bez pośpiechu przygotuję wszystko, co potrzebne do pracy – nowy garnitur, białe koszule, krawaty, buty i aktówkę. Ustaliliśmy także, że pierwsze sześć miesięcy w pracy spędzę na szkoleniu w centrali firmy, na północ od Tokio, a od października przeniosę się do biura w stolicy.
Wszystkie te informacje pan I. zapisywał w punktach czarnym markerem na tablicy. Na koniec dopisał jeszcze mój obecny adres i numer telefonu, a także adres centrali firmy oraz numer telefonu do pracownika, który miał się mną zająć na miejscu. Wreszcie nacisnął przycisk i podłączona do tablicy drukarka wypluła wydruk zapisanej treści.
Pan I. wyglądał na bardzo zadowolonego. Uśmiechał się szeroko i chwalił moją znajomość japońskiego. Uścisnęliśmy sobie dłonie.
– Tylko ubierz się ciepło na wyjazd – powiedział z troską w głosie. – O-ki wo tsukete, ne! (Uważaj na siebie!) – pożegnał się ze mną.
Zanim wyszedłem, odprowadzany wzrokiem przez pracowników, sekretarka, nisko się kłaniając, wręczyła mi elegancką kopertę, w której znajdowały się dwa bilety na pociąg.
– Itterasshai! (Szerokiej drogi!) – powiedziała, delikatnie się uśmiechając.
– Ittekimasu! (Do zobaczenia po powrocie!) – odpowiedziałem.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.