Planeta Piołun - ebook
Planeta Piołun - ebook
Świat zmienia się, przekraczając jakąś fatalną granicę pisze Oksana Zabużko, patrząc na Europę trawioną toksycznymi populizmami i opadającą w intelektualną przepaść. W podzielonym świecie baniek informacyjnych jej eseje zdają się kierować czytelnika w stronę ocalenia, którym dla autorki jest szeroko pojęta kultura, a przede wszystkim kultura uważnego czytania. W swoich arcyciekawych, wielowarstwowych esejach daje przykład głębokiej lektury, zwracając się w stronę ważnych dla siebie autorów, których światy usiłuje ochronić przed niezrozumieniem. Z zaangażowaniem przygląda się obecnej Ukrainie, podejmując jednocześnie dialog z innymi kulturami. Tłumaczy Czarnobylską modlitwę Swietłany Aleksijewicz, żegna się z Josifem Brodskim, ogląda nowy film Larsa von Triera i rozmawia z czytelnikami swoich utworów za granicą. Planeta piołun jest także listem miłosnym pisarki do Polski adresowanym do opatrznościowego polskiego współrozmówcy. – Tego współrozmówcę lubię. I za nic nie chciałabym go utracić. I ta książka jest dla mnie po prostu sposobem, by ująć go za rękę.
Oksana Zabużko wierzy w kulturę głębokiego czytania, w spotkania narracyjne między ludźmi. Jej eseje potwierdzają własną tezę, iż w sztuce uważności z pisarką nie może się równać żaden wywiad świata. Interpretuje więc dla nas wielkich i zapomnianych – artystki i artystów ukraińskich, odtwarzając wzory na ocalenie, które pomogły im, przydadzą się nam. Pyta też o metody zachowania stabilności psychicznej – narodów, społeczności i osób. Jest eseistką głęboką i przepyszną, intelektualistą przenikliwą. Stylistką idącą z przyszpilającą pewnością od realności, analiz i anegdot ku metaforom.
Inga Iwasiów
To bardzo potrzebna książka. Jesteśmy tak blisko, a niewiele wiemy. Zabużko, którą ukształtował mit Solidarności i polska kultura, ma poczucie, że nikt nie słucha i nikt nie rozumie głosu z Ukrainy. Ten fascynujący zbiór esejów jest zaproszeniem do rozmowy o literaturze i o uwikłaniach historii. Zabużko naświetla fakty z nieznanej strony, jak wtedy, kiedy opowiada o znaczeniu Czarnobyla dla Ukrainy. A przede wszystkim pokazuje nam niezwykłe postaci: reżysera Andrieja Tarkowskiego, który idzie śladem XVIII wiecznego poety Skoworody, Katerynę Biłokur, genialną artystkę, której system radziecki nie dał rozwinąć skrzydeł czy pisarza i dysydenta Leonida Pluszcza - wszystkie te losy mówią o tym, co najważniejsze: o wolności i jej braku. Czyta się jej eseje z wielkim zaangażowaniem, a to dlatego, że Zabużko pisze z temperamentem, dosadnie, a nawet ogniście. Sprawia, że wreszcie słychać Ukrainę.
Justyna Sobolewska
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3908-5 |
Rozmiar pliku: | 647 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dopiero kiedy ostatnie drzewo zostanie ścięte, ostatnia rzeka zatruta, ostatni ptak schwytany, człowiek zrozumie, że pieniędzy nie można jeść.
Tȟatȟáŋka Íyotake (Siedzący Byk)
Wadymowi Skuratiwskiemu
26 kwietnia 1986 roku w Kijowie, w okolicy Szulawki, spadł śnieg.
Trwało to może minutę albo dwie. Dzień był już prawie letni, słoneczny, drzewa stały w kwiatach, nad wiśniami i morelami, które o tej porze roku szczęśliwie zasłaniają śnieżnobiałymi weselnymi bukietami koszmarkowatość radzieckiej mieszkaniówki, brzęczały pszczoły – ciepła, basowa nuta w szumie miasta... Wysiadałam z przepełnionego trolejbusu i pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, gdy tylko stanęłam na chodniku, była zmiana oświetlenia: nad prospektem, na pół nieba, nawisła od północy jak górski grzbiet burzowa chmura niewiarygodnej, nieznanej w tamtych, przedcyfrowych czasach jaskrawości: niczym podświetlona od środka; zachód płonął spod niej zimnym, metalicznym blaskiem – jak w atmosferze innej planety.
– Ale pięknie! – westchnął ktoś za moimi plecami.
Pamiętam zachwyt na twarzach przechodniów, oblanych przedziwnym światłem, jak w dyskotece. Podobne kadry, tylko jeszcze bardziej granatowo oświetlone, można dziś zobaczyć w Melancholii Larsa von Triera, w scenie, w której bohaterowie wychodzą na ganek oglądać planetę-zabójcę: zadarte głowy, zamarłe szerokie uśmiechy... I wtedy spadł śnieg.
Spadał i od razu topniał. Pamiętam, jak śnieżynki lądowały na kołnierzu mojego żakietu – żakiet był biały i ja, śmiejąc się z zaskoczenia, jak wszyscy wokół (tego tylko brakowało: śnieg w środku wiosny! „śnieg na liściach zielonych”, był taki ukraiński hit w latach sześćdziesiątych, la-lala-lala!), zdążyłam jeszcze pożałować, że na białym tle nie widać śnieżynek: miałam dwadzieścia pięć lat i o śniegu wiedziałam tylko tyle, że mi z nim do twarzy – poprzedniej zimy mężczyzna, w którym byłam zakochana, pocałował mnie wśród śnieżycy, starając się nie strząsnąć śniegowej czapy z moich włosów, i w tamtej chwili widziałam siebie jego oczami. I czułam się piękna.
A już w następnej chwili zauważyłam, że śnieżynki na kołnierzu żakietu zniknęły – o dziwo, nie zostawiając po sobie ani śladu wilgoci...
Gdyby ktoś mnie poprosił, żebym przypomniała sobie wszystkie, jakie tylko w życiu widziałam, przypadki absolutnego, „nadludzkiego” piękna – tego, za którym tęsknili romantycy i które Rilke tak trafnie nazwał „tylko przerażenia początkiem, który jeszcze znosimy” – to na pierwsze miejsce wysunęłaby się nie katedra w Mediolanie, nie Tadż Mahal, nie widok z wagonika na alpejską dolinę i nie zachód słońca nad Atlantykiem w oknie samolotu, ale tych kilka minut radioaktywnego śniegu na kijowskim placu Zwycięstwa 26 kwietnia 1986 roku. Nigdy, ani wcześniej, ani później, nie widziałam takiego nieba – i wiele bym dała, żeby nigdy więcej go nie zobaczyć. Tu pasuje werset z Ewangelii: „Straszna to rzecz wpaść w ręce Boga żyjącego”! (Hbr 10,31). Tamto niebo właśnie tak wyglądało: jakby lada moment miał się w nim ukazać żyjący Bóg. Tylko nikt nie wiedział, że w tamtej właśnie chwili Bóg wybierał, która część ziemi na dole ma umrzeć.
„I trzeci anioł zatrąbił: i spadła z nieba wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia, a spadła na trzecią część rzek i na źródła wód. A imię gwiazdy zowie się Piołun. I trzecia część wód stała się piołunem, i wielu ludzi pomarło od wód, bo stały się gorzkie” (Obj 8,10–11).
Czornobyl – „piołun”, Artemisia vulgaris: pierwsze słowo z języka ukraińskiego, które obiegło wszystkie kontynenty – pięć lat przed tym, jak na mapie Europy pojawiło się słowo „Ukraina” (a jednak oba te wydarzenia są ze sobą bezpośrednio związane i dziś można już śmiało powiedzieć, że właśnie tamtego dnia, 26 kwietnia 1986 roku, radzieckie imperium otrzymało wyrok śmierci, zupełnie jakby gdzieś w komputerze historii włączył się niewidzialny licznik: „do końca ZSRR pozostało xx lat yy miesięcy zz dni”). A dwadzieścia pięć lat później pod tą samą gwiazdą przyszły i „wody”, tylko już na przeciwległym krańcu eurazjatyckiego kontynentu: w Japonii. Ile tych wód „stało się gorzkich” i ilu ludzi z ich powodu pomrze – tego na razie nikt z żyjących nie wie, tak jak i wówczas nie wiedzieliśmy my w Kijowie.
A więc Rilke się nie pomylił (poeci w ogóle rzadko się mylą, po prostu mało kto ich słucha): to naprawdę był początek. Przerażenie przyszło później.
A jeszcze później okazało się, że także z przerażeniem – nawet tym ostatnim, apokaliptycznym – człowiek może nauczyć się żyć.
I to właśnie jest moim zdaniem najważniejsze w całej tej historii. A może nawet w całej historii XX wieku. W dawnych księgach o tym nie pisano – do niedawna w kulturowym arsenale ludzkości w ogóle na to „nie było słów”. My zaś, cała nasza dzisiejsza cywilizacja, skażona melancholijnym oczekiwaniem własnego końca niczym organizm promieniotwórczością, dopiero zaczynamy je dobierać – zagospodarowywać strefę milczenia.
Chyba powinniśmy się pospieszyć.