- W empik go
Płanetnik - ebook
Płanetnik - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 165 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nowela.
Warszawa.
1911.
Prawa przedruku oraz przekładu zastrzeżone.
Druk L. Bogusławskiego, Świętokrzyska 11.
Ożywiał się zwykle o północy. Jeżeli udawało mu się jeszcze skleić jakąś myśl, wysnuć jakiś wniosek, albo różne "przyczynki" do pewnego zagadnienia powiązać w jakąś całość, to tylko między dwunastą a trzecią w nocy, kiedy był pewien, że go nikt nie nawiedzi, nie rozdrażni, nie wytrąci z równowagi. Zdawało mu się, że o tej porze pracownia jego jest niezdobytą twierdzą, wydźwigniętą na skale niebotycznej, dokąd nie dochodzi rozgwar ludzkich głosów i echa ludzkich małostek.
Niegdyś lubił tylko dzień, blaski słońca, wielkie przestrzenie, tłumy, ku którym ciągnęła go jakaś siła magnetyczna. Ale dzień był łaskaw na innych, blaski słońca przyświecały szczęśliwym, wielkie przestrzenie zostały mu zagrodzone, a między nim a tłumami historja postawiła mur nieprzebyty. Więc uciekał od dnia, jak od żywego świadka swej tragiedji, unikał blasków słońca, jak kochanek widoku kobiety, która innemu rękę oddała, lękał się wielkich przestrzeni, jak przykrych wspomnień, a tłumami gardził, widząc całą ich barbarję i przyziemność duchową. Lat trzeba było całych, aby się uspokoił i patrzył na tłumy ludzkie, jak się patrzy na łany zboża, rzeki i lasy. Odgrodził się od wielkich przestrzeni ścianami swej pracowni. Słońce zastąpiła mu lampa. Zazwyczaj około dziewiątej zasypiał w fotelu i ocykał się dopiero, gdy mu jego antyk głosem puszczyka wyhukiwał północ. Wtedy wstawał z fotela i z godzinę chodził po pracowni, rozglądając się po swych książkach i zbiorach, lub też tonąc w rozmyślaniach.
Pracownia była zaiste historją jego życia. Ot, te szafy z księgami pochodzą z czasów, kiedy się łudził, że zdobędzie katedrę. A ta reszta pochodzi z tych czasów, kiedy trzeba już było tylko utworzyć sobie jakąś filozofję pocieszenia, umożliwiającą dobicie bodajby w sposób godziwy do brzegu isnienia.
Wszystko go zawiodło. Urodził się w kraju, który nie rozporządzał katedrami dla takich jak on. Mieszkał zdala od wszelkich środowisk nauki, bibljotek, badaczów. Marzyć nawet nie mógł, by w takich warunkach coś dla wiedzy zrobił. Pamięta losy jednego z najserdeczniejszych przyjaciół. Umarł w zupełnem odosobnieniu. W trzy miesiące po jego pogrzebie któraś z akademji zagranicznych, nie otrzymując od niego zapowiedzianych referatów, zgłosiła się do jednego z głośniejszych dzienników, by jej doniesiono, co się z nim dzieje. Dziennik odpisał: "Prawdopodobnie zachodzi omyłka co do nazwiska, bo myśmy tu o takim nigdy nic nie słyszeli"… Albo losy innego przyjaciela… Albo wreszcie losy kolegi tamtego przyjaciela…
– Imię moje legjon! – mówi sobie w myślach.
Więc pozostało mu jedno: stworzyć sobie taką filozofję, która pogodziłaby go z losem tragicznym.
I to udało mu się wzupelności. Gdy spłonie w krematorjum, składniki jego ciała wrócą do wielkiego obiegu w przyrodzie. Będzie w mgle białej, która nocą kłębi się nad łąkami. Będzie mistyczną wonią, która z róż bije dokoła. Kroplą wody będzie w szem – rżącym strumyku. Będzie fosforycznym blaskiem robaczka świętojańskiego. Wiatrem będzie, który ziemię obiega. Woli to, niż owe stosunki społeczne, które wytworzył homo sapiens; woli ową niezbadaną żywiołowość, niż świadomość z wszystkiemi jej rojeniami i filozofjami, które ostatecznie są zawsze tylko rozprawianiem ślepego o kolorach.
Czuł, że opuścił go całkiem instynkt życiowy. Z sercem jego było coraz gorzej. Pragnął śmierci. Przypuszczał, że przyjdzie bez szczególnych cierpień. A w ostateczności, cóż? Trzy miesiące rosnącej puchliny od nóg do pasa. I potem jedna chwila. Nic nadzwyczajnego. Miljony tak kończyły, więc i on tak skończyć może. Nerwy bronią się przed tą myślą, stojąc czujnie na straży organizmu i strasząc wyobraźnię. Ale on zupełnie zapanował i nad nerwami i nad wyobraźnią. Tak przyzwyczaił siebie do tych myśli, tak oswoił się z wiecznością, tak był już jedną nogą w nieskończoności, że chyba przezwyciężył wszystko, co było do przezwyciężenia. Zatracił nawet poczucie czasu, pór roku, odmian atmosferycznych, świąt, dni powszednich. Zaglądał do kalendarza, ale tylko dla celów czysto praktycznych, aby wiedzieć, kiedy opłacić mieszkanie, kiedy poczta bywa otwarta, w jakie dni można niezbędne sprawy załatwiać na mieście. Krewni dawno o nim zapomnieli, lokatorzy kamienicy, w której mieszkał, za przykładem stróża nazywali go płanetnikiem. Wiedział o tem i był z tego zadowolony. W nazwie tej, prócz lekceważenia, krył się cień zabobonu. A nuż płanetnik urzeknie?! To dawało mu pewną siłę wobec ludzi ciemnych i przesądnych.
Fala ludzkich stosunków, wlewając się wszędzie, muskała także próg jego mieszkania i sięgała niekiedy wielkiej skrzynki pocztowej do drzwi przymocowanej. Jakaś dewotka, chcąc widocznie dać mu ostrzeżenie, wrzuciła do owej skrzynki dwa znane powszechnie obrazki z napisami "Śmierć sprawiedliwego" i "Śmierć grzesznika". Uśmiał się, oglądając te bohomazy. Innym razem znalazł w skrzynce list z pogróżkami: "Czekaj, niedowiarku, chwili, kiedy śmierć ci zajrzy w oczy; napróżno wtedy będziesz wzywał duszpasterza i wjatyku; szatan stanie przy drzwiach, które tak szczelnie zamykasz." Cóż taka baba wie, jak człowiek jego typu będzie umierał… Sam nigdy się tak bardzo nad tem nie zastanawiał. O czem będzie wtedy myślał? Prawdopodobnie jed – nem rozległem spojrzeniem obejmie całe życie swoje – to marne, szare życie; prawdopodobnie gorycz zbierze w nim raz ostatni i rzuci światu swoje bezsilne przekleństwo… A może ze spokojem filozofa będzie rozważał kolejność przemian… W każdym razie odbędzie się to, co ludzie prości wyobrażają sobie jako Sąd Ostateczny. Ale kogo nad kim? Czy jakiejś potęgi względem znikomości, czy też owej znikomości względem tej potęgi?…. At, głupstwo. Nie warto o tem myśleć. A może myśl pchnięta naprzód będzie się zastanawiała nad rzeczami całkiem powszedniemi, i wziąwszy sobie z otoczenia jakiś wątek, będzie go snuła niby z przyzwyczajenia, niby dla zabawki, niby dla zabicia tej resztki czasu, która pozostała? Spojrzy na tapetę, jej wzorzec, z wzorka tego snuć będzie freski, arabeski, zawijasy dekoracyjne… To może być chwila bardzo powszednia, choć ludzie nabili sobie głowę jej rzekomą uroczystością. Toteż śmieszyły go owe obrazki "Śmierć Sprawiedliwego" i "Śmierć grzesznika", które mu owa… bojąca się djabła dewotka wrzuciła do skrzynki. Ludzie nie mogli pogodzić się z myślą, że ktoś się od nich odgrodził drzwiami samotni. Jakże troskali się o jego duszą ci, którzy nigdy do jej wnętrza zajrzeć nie umieli, a zajrzawszy, nic nie mogliby tam ujrzeć, prócz niezrozumiałych hieroglifów i znaków magicznych wiedzy…
To znowu wrzucono mu do skrzynki karteczki z krótkiemi modlitwami i wzmianką, że kto je dziewięć razy przepisze i roześle innym, zyska sto dni odpustu z mąk czyścowych.
Razu pewnego dowiedział się o istnieniu nowego słowa: burżuj. Tak za nim mruknął ponuro jakiś robotnik. Ponieważ nie interesował się naukami społecznemi a prócz telegramów nic w gazetach nie czytywał, przeto długo głowił się nad znaczeniem tego nowego przezwiska i nad tem, dlaczego jego właśnie takiem przezwiskiem obdarzono.
Rozmyślając nad tem, skierował oczy na ścienny kalendarz. A było na nim wyobrażenie ślicznej dziewczyny, siedzącej w blasku księżyca na ławce, w tył przechylonej i roskosznie uśmiechniętej. Lubił takie obrazki. Wieszał je chętnie obok szaf z wielkiemi tomami greckich i łacińskich foljantów. Naprzeciwko zawiesił jakieś ogłoszenie o mydełkach. Tam znowu skrzydlaty anioł tulił na rękach dziecię z kołyski dobyte. Na ścianie innej był znowu wizerunek młodej dziewczyny, doglądającej rannego na wojnie brata. Obrazki te bardziej go bawiły, niż wspaniałe sztychy, zakurzone, o brzegach pożółkłych, gdyż zaraz myśleć musiał o muzeach, galerjach, które swego czasu tak pilnie zwiedzał, a to go nużyło. Zaraz też przypominał mu się z Sztokholmu w Muzeum Narodowem dział pamiątek po Linneuszu, wszystkie jego dyplomy, adresy, listy instytucji naukowych, sprzęty, przedmioty codziennego użytku, z takim pjetyzmem przechowywane… I wtedy budziło się w nim poczucie parjasa, człowieka losowo skazanego na małość i z powodu marzeń, że coś przecie zdoła uczynić, na śmieszność. Mimowolnie machał wtedy ręką w powietrzu kilkakrotnie, jakby chciał odpędzić od siebie przykre myśli; zaczynał też prędzej chodzić po pracowni, kierował oczy na jakąś księgę, wnikał myślami w treść jakiejś notatki, którą przed kilku laty wetknął tam, o wykopaliskach Krety, czy innej wyspy Morza Śródziemnego, w szczególności o toporkach z czterema ostrzami, zwróconemi w cztery strony świata…
Tak, wolał tamte obrazki, na które niezawodnie artysta-malarz patrzyłby ze wstrętem, otrząsem, oburzeniem z powodu ich banalności. Ale cóż w nich banalnego? Dziewczyna śliczna na ławeczce. A ów anioł skrzydlaty, tulący dziecko? – Motyw ma około 5000 lat i sięga jeszcze pałaców asyryjskich władców, tylko z czterech skrzydeł zostały dwa, a przytem anioł zastosował się do dzisiejszości. A ów wizerunek młodej dziewczyny, doglądającej rannego na wojnie brata? – U innych narodów pełno na ścianach takich obrazków. Tam wojna jest tematem patrjotycznym. Pamięta jeden obrazek: Syn ruszający na wojnę żegna rodziców; widać przed drzwiami psa, który szczeka groźnie w przestrzeń. Pamięta obrazek obok wiszący: Syn wracający z wojny wita rodziców; wierny pies poznaje go, i skomląc, rzuca mu się do twarzy, by ją polizać; za otwartemi drzwiami ktoś daje znaki ręką, zbiegają się zewsząd kumoszki; młody wojak ma na piersi odznakę honorową. To są obrazki "Z życia ludu". Inni mówią: obrazki rodzajowe. Ale ten rodzaj u nas zaginął doszczętnie. U nas wojna nie jest motywem ludowym, popularnym. Patrzy się na nią jak na grozę, myśli się o niej jak o wielkim nieszczęściu. Bo zawsze jest gdzieś za górami, za morzami. A jednak ładna to scena, wyobrażająca siostrę czułą przy łóżku rannego na wojnie brata. Jakże żywo pienią się wtedy tak zwane uczucia "rodzinne"! On ich nie zaznał… Jako człowiek nauki wciągał tę kategorję do rubryki niezbędności. Teraz dopiero, niewiadomo dlaczego, owa kategorja poczynała w nim budziś jakieś niewytłumaczone rozczulenie, jakieś nieokreślone zadumy i tęsknoty… Chciał zdobyć rzeczy nadzwyczajne – a nie osiągnął najzwyczajniejszych, które ma każdy chłopek, każdy mieszczanin. Nie stałże się, jak on błędny księżyc, który z zimnych wyżyn zagląda do każdej chaty, widzi ową dziewczynę piękną na ławeczce i mija ją, widzi matkę tulącą niby biały anioł dzieciątko do łona – i mija ich, widzi siostrę czuwającą przy łóżku rannego na wojnie brata – – i płynie dalej, trup świecący, po zimnych bezmiarach firmamentu, by gdzieś zniknąć za widnokręgiem…
Pewnej nocy drzemał w fotelu dłużej, niż zwykle, tak, że nie usłyszał, jak zegar wydzwonił północ. Gdy odemknął oczy, uczuł jakiś niewytłumaczony niepokój. Siedział nieruchomo i zdawało mu się, że od strony okna ktoś na niego patrzy. Starał się nie zwracać na to uwagi. Ale nie mógł pozbyć się przykrego uczucia. Toteż po chwili skierował głowę w tamtą stronę. Okno było zasłonięte, a cisza taka, że aż grało w powietrzu. Patrzył na to okno i doznawał wrażenia, jak gdyby ktoś za oknem stał, co przecież było niemożliwe, ponieważ mieszkał na trzeciem piętrze. Wahał się przez chwilę. Ale coś ciągnęło go nieprzeparcie ku oknu, a cisza grała jak harfa eolska. Wstał. Podszedł do okna, przystanął i nasłuchiwał. Wrażenie, które miał przedtem, spotęgowało się jeszcze bardziej. Aż wreszcie nie mógł zapanować nad sobą i szybko okno odsłonił.