Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Play On - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
26 lutego 2025
E-book: EPUB, MOBI
39,90 zł
Audiobook
44,90 zł
39,90
3990 pkt
punktów Virtualo

Play On - ebook

Samantha Young, autorka, której nazwisko często trafia na listę bestsellerów „New York Timesa”, wraca do Szkocji w swojej nowej, pełnej namiętności, inspirującej powieści o miłości, stracie i sile przetrwania.

W pogoni za marzeniami, pełna nadziei i wiary w słuszność swojego wyboru, Nora O’Brien przenosi się z Indiany do Szkocji. Rozczarowana, po trzech bezowocnych latach spędzonych w nowym kraju czuje tylko żal i poczucie winy.

Dopóki w jej życiu nie pojawia się seksowny Szkot, Aidan Lennox.

Kilka lat starszy, obyty w świecie producent muzyczny i kompozytor wydaje się zupełnie nie pasować do Nory. Tymczasem wbrew pozorom odnajdują w sobie iskrę, której im brakowało. Łączy ich wspólny śmiech i namiętność, dające im siłę do dalszych zmagań z życiem, mimo bolesnych doświadczeń z przeszłości.

Niestety, kiedy życie wymierza Aidanowi nowy cios, ten nie szuka wsparcia u Nory, ale znika z jej życia.

Kolejna bolesna strata budzi w Norze ukryte siły. Gniew i ból popychają ją naprzód, pomagają odzyskać kontrolę nad życiem i śmiało podążyć za marzeniami.

Studia, występy na scenie teatralnej – wszystko układa się według jej zamierzeń. Koncentruje się na swoich celach, starannie unikając emocjonalnych zawirowań.

Nie jest to jednak łatwe. Zwłaszcza że znów pojawia się Aidan i z niewiadomych powodów żywi do niej głęboką niechęć, a nawet wypowiada jej wojnę.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8310-772-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

POLECAMY

POLE­CAMY

Książki Saman­thy Young we wszyst­kich for­ma­tach

The Impos­si­ble Vast­ness of Us

*

The Fra­gile Ordi­nary

*

Out­mat­ched

*

Play On

*

As Dust Dan­ces

*

Black Tan­gled Heart

*

Into The Deep

*

Out of The Shal­lows

*

The One Real Thing

*

Every Lit­tle Thing

*

Things We Never Said

*

The Tru­est Thing

*

Here With Me

*

There With You

*

Always You

TŁU­MA­CZE­NIE EWA GÓR­CZYŃ­SKAProlog

Edyn­burg, Szko­cja paź­dzier­nik 2015

Matka przy­ja­ciółki powie­działa mi kie­dyś:

– Można by pomy­śleć, że po wielu cio­sach od losu ludz­kie ciało nie zdoła znieść kolej­nej por­cji smutku. Jed­nak nasze serca są iry­tu­jąco wytrzy­małe.

Ponie­waż była jedną z naj­dziel­niej­szych osób, jakie zna­łam, jej słowa towa­rzy­szyły mi przez cały okres dora­sta­nia. Prze­ko­na­łam się, że miała rację. Ludz­kie serce jest tak skon­stru­owane, że wytrzyma wiele bólu.

Nikt jed­nak mnie nie ostrzegł, że poczu­cie winy i żal rów­nież mogą nas długo prze­śla­do­wać.

Nie chcia­łam być prze­śla­do­wana. Nikt tego nie chce. Uda­wa­łam zatem, że nic takiego nie czuję, i sku­pi­łam się na pracy. Nie na pracy sprze­daw­czyni w butiku ze ślicz­nymi ciusz­kami na Sta­rym Mie­ście. To zaję­cie po pro­stu dawało mi pie­nią­dze na opła­ca­nie rachun­ków. I nie­mal na nic wię­cej. Wła­śnie dla­tego byłam teraz spóź­niona, ponie­waż musia­łam pra­co­wać po godzi­nach. Bra­łam wszyst­kie moż­liwe zle­ce­nia, chyba że koli­do­wały z moją drugą pracą.

Wła­ści­wie nie była to praca, ale coś o wiele waż­niej­szego.

– Noro, czy możesz pomóc klientce? – Leah sta­nęła w drzwiach klitki, która słu­żyła za pomiesz­cze­nie socjalne dla pra­cow­ni­ków. – A gdzie ty się wybie­rasz?

Wło­ży­łam ple­cak na ramiona i ruszy­łam do wyj­ścia.

– Koń­czę dziś o dwu­na­stej. A już jest pięć po.

– Ale Amy jesz­cze nie przy­szła.

– Przy­kro mi. Muszę iść do szpi­tala.

Oczy jej się roz­sze­rzyły.

– Ojej! Coś się stało?

Nic a nic. Dzień jak co dzień.

– Prze­pra­szam bar­dzo… – Jakaś dziew­czyna stała przy ladzie, widocz­nie znie­cier­pli­wiona. – Czy ktoś może mnie obsłu­żyć?

Leah pode­szła do klientki, a ja sko­rzy­sta­łam z oka­zji i wybie­głam ze sklepu, zado­wo­lona, że nie muszę się tłu­ma­czyć. Sze­fowa pew­nie żało­wała, że przy­jęła mnie do pracy. Zatrud­niała dwie Ame­ry­kanki: Amy i mnie. Tylko jedna z nas potwier­dza ste­reo­typ, że Ame­ry­ka­nie to towa­rzy­scy eks­tra­wer­tycy.

Nie­trudno zgad­nąć która.

I nawet nie cho­dzi o to, że źle wyko­nuję swoją pracę albo że nie jestem przy­ja­ciel­ska. Po pro­stu nie zwie­rzam się ludziom, któ­rych dobrze nie znam, pod­czas gdy Amy i Leah bez opo­rów opo­wia­dają sobie o wszyst­kim, od ulu­bio­nego koloru po orga­zmy, o które w każdy pią­tek dbają ich part­ne­rzy.

Pnącą się w górę uliczką dotar­łam do bru­ko­wa­nego traktu kró­lew­skiego, Royal Mile, a moje zde­ner­wo­wa­nie cały czas rosło. Nie­po­trzeb­nie. Dzieci i tak by na mnie zacze­kały. Po pro­stu nie lubię się spóź­niać. Odkąd zaczę­łam regu­lar­nie odwie­dzać szpi­tal, zda­rzyło mi się to tylko raz. Poza tym musia­łam się jesz­cze prze­brać. Robi­łam to na miej­scu, jesz­cze zanim któ­re­kol­wiek z dzieci mnie zoba­czyło.

Edyn­burg nazy­wają wietrz­nym mia­stem, a dzi­siej­szy dzień dowiódł – jakby sprzy­się­gły się prze­ciwko mnie wszyst­kie siły – że to wła­ściwe okre­śle­nie. Szłam pod wiatr, czu­jąc jego lodo­wate podmu­chy. Przez chwilę zasta­na­wia­łam się, czy mia­sto chce mi coś powie­dzieć. Czy w przy­szło­ści mia­łam wspo­mi­nać ten dzień i żało­wać, że nie posłu­cha­łam pod­szep­tów wia­tru i nie zawró­ci­łam? Ostat­nio czę­sto nacho­dziły mnie takie dzi­waczne myśli. W ogóle bar­dzo dużo roz­my­śla­łam.

Ale nie tego jed­nego dnia w tygo­dniu. Nie dzi­siaj.

Ten dzień poświę­ca­łam im.

Szłam tak szybko, że poko­na­łam dwu­dzie­sto­mi­nu­tową trasę w kwa­drans. Prze­mie­rzy­ła­bym ją jesz­cze szyb­ciej, gdyby nie ten prze­klęty wiatr. Dotar­łam do sta­no­wi­ska pie­lę­gnia­rek zdy­szana i spo­cona. Led­wie przy nich wyha­mo­wa­łam. Spoj­rzały na mnie zasko­czone.

– Cześć – wysa­pa­łam.

Jan i Trish uśmiech­nęły się do mnie.

– Nie były­śmy pewne, czy dziś przyj­dziesz – powie­działa Jan.

Ja rów­nież się uśmiech­nę­łam.

– Tylko cho­roba lub śmierć mogłyby mnie powstrzy­mać. Jan wyszła zza biurka.

– Dzieci są w świe­tlicy – powia­do­miła mnie.

– Gdzie mogę się prze­brać, żeby mnie nie zoba­czyły?

Roz­ba­wiona potrzą­snęła głową.

– Nie mia­łyby nic prze­ciwko temu.

– Wiem.

– Ali­son jest z innymi dziećmi, więc jej łazienka stoi pusta. – Wska­zała koniec kory­ta­rza, w prze­ciw­nym kie­runku niż świe­tlica.

– Dzięki. Dwie minutki – zapew­ni­łam.

– Obie już tam są – oznaj­miła Jan.

Z ulgą ski­nę­łam głową i pogna­łam do łazienki Aly. Zatrza­snę­łam za sobą drzwi.

Ścią­gnę­łam swe­ter i dżinsy, coraz bar­dziej prze­jęta, jak zwy­kle gdy mia­łam spę­dzić czas z cho­rymi dziećmi. One były tu naj­waż­niej­sze.

– Naprawdę – burk­nę­łam do sie­bie pod nosem.

Wło­ży­łam zie­lone leg­ginsy i bluzkę. Wła­śnie zaczę­łam ją zapi­nać, kiedy drzwi do łazienki nagle się otwo­rzyły.

Zaparło mi dech w pier­siach, kiedy zoba­czy­łam wpa­trzone we mnie zna­jome oczy.

Był wysoki, o sze­ro­kich ramio­nach, nie­mal wypeł­niał sobą przej­ście.

Pró­bo­wa­łam otwo­rzyć usta, żeby go zapy­tać, co tutaj robi, ale słowa uwię­zły mi w gar­dle. On tym­cza­sem błą­dził spoj­rze­niem od moich oczu do ust, a potem zszedł niżej. Wpa­try­wał się we mnie długo i uważ­nie, kilka razy mie­rząc mnie wzro­kiem od stóp do głów. Zatrzy­mał spoj­rze­nie na sta­niku, widocz­nym w roz­pię­ciu bluzki, a kiedy znów zwró­cił oczy na moją twarz, zoba­czy­łam w nich ogień.

Minę miał zde­cy­do­waną.

Wszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi, a ja poczu­łam nara­sta­jący lęk i zde­ner­wo­wa­nie, przez co w końcu otrzą­snę­łam się z osłu­pie­nia.

– Co ty robisz? – zapy­ta­łam i zaczę­łam się cofać ku ścia­nie.

Zbli­żył się spo­koj­nym kro­kiem dra­pież­nika, a w jego oczach igrały iskierki roz­ba­wie­nia.

– Wła­śnie sobie pomy­śla­łem, że jesz­cze ni­gdy nie spo­tka­łem tak sek­sow­nego Pio­tru­sia Pana.

Nie­stety, szkocki akcent nie­odmien­nie dzia­łał na moje zmy­sły jak afro­dy­zjak.

Wła­śnie przez to wylą­do­wa­łam tutaj, tak daleko od domu. Jed­nak jego obec­ność dzia­łała na mnie jesz­cze sil­niej.

– Prze­stań. – Unio­słam dłoń, by go zatrzy­mać, ale on tylko nakrył ją swoją i przy­ło­żył do piersi.

Moja ręka wyda­wała się teraz tak drobna, że prze­szedł mnie dreszcz. Pod­szedł tak bli­sko, że nasze ciała nie­mal się zetknęły i znów z tru­dem chwy­ta­łam oddech. Był wysoki, a ja niska, więc musia­łam dobrze unieść głowę, żeby spoj­rzeć mu w oczy.

Żaden męż­czy­zna nie patrzył na mnie z takim żarem.

Jak mia­łam się temu oprzeć?

A jed­nak wie­dzia­łam, że muszę. Spoj­rza­łam na niego gniew­nie.

– Powi­nie­neś stąd wyjść.

W odpo­wie­dzi przy­warł do mnie całym cia­łem. Prze­szył mnie spazm pod­nie­ce­nia. Poczu­łam lekki dreszcz mię­dzy udami, a sutki mi stward­niały.

Wście­kła na niego i wła­sne ciało, chcia­łam go od sie­bie ode­pchnąć, ale było to niczym próba prze­su­nię­cia muru.

– Tak nie można – wysy­cza­łam.

Chwy­cił moje dło­nie, prze­ry­wa­jąc nie­sku­teczny opór, i deli­kat­nie, ale sta­now­czo przy­trzy­mał mi je nad głową. Ner­wowo nabra­łam powie­trza, kiedy moje piersi dotknęły jego ciała.

Pochy­lił się nade mną, w pełni świa­domy tego, co chce zro­bić.

– Prze­stań. – Potrzą­snę­łam głową. Nie podo­bał mi się mój ner­wowy ton, ale mówi­łam dalej: – Nie chcę…

Usta mu zadrgały.

– A szkoda. Czę­sto odma­wiasz sobie przy­jem­no­ści?

– Nie, ale myślę głową, nie waginą.

Roze­śmiał się, a na war­gach poczu­łam jego cie­pły oddech. Uwiel­bia­łam, kiedy mnie roz­śmie­szał. Uwiel­bia­łam jego śmiech. Ten dźwięk wywo­ły­wał przy­jemny ucisk w pod­brzu­szu. Zda­łam sobie sprawę, że zdra­dziło mnie nie tylko ciało, lecz także serce.

Jakby potra­fił czy­tać w myślach, uwol­nił moją jedną rękę i poło­żył mi dłoń na piersi, tuż nad ser­cem. Aż zakrę­ciło mi się w gło­wie od tego intym­nego gestu.

– A nie przy­szło ci do głowy, że mogła­byś kie­dyś myśleć tym?

– O ile mi wia­domo, moja lewa pierś nie jest spe­cjal­nie skora do roz­my­ślań – odrze­kłam wymi­ja­jąco.

– Pixie, prze­cież wiesz, o co mi cho­dzi – powie­dział z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Nie nazy­waj mnie tak.

– Myśla­łem, że jeste­śmy przy­ja­ciółmi – odrzekł, poważ­nie­jąc.

– Byli­śmy. Ale potem przy­gwoź­dzi­łeś mnie do ściany w łazience.

– Dzięki za przy­po­mnie­nie. – Chwy­cił mnie za rękę i znów przy­ci­snął ją do ściany. – Gdyby naprawdę cię to wku­rzało, wyry­wa­ła­byś się – stwier­dził, gdy zoba­czył błysk gniewu w moich oczach.

Poczer­wie­nia­łam.

– Na nic by się to zdało. Jesteś ode mnie dużo więk­szy.

– Puścił­bym cię. Wiesz o tym. Nie­chęt­nie, ale puścił­bym, gdy­byś naprawdę tego chciała.

Patrzy­li­śmy na sie­bie w mil­cze­niu. Jego twarz była tak bli­sko, że widzia­łam małe zło­tawe plamki na zie­lo­nych tęczów­kach.

W takich chwi­lach zapo­mi­na­łam, gdzie jestem. I kim jestem. I co on powi­nien zro­bić.

Nawet nie zda­wa­łam sobie sprawy, jak mocno napi­nam mię­śnie, dopóki nie zwró­cił na to uwagi.

– Dla­czego tak się powstrzy­mu­jesz, skoro tego chcesz? Rze­czy­wi­ście. Dla­czego znów się opie­ram?

– Noro?

Zamknę­łam oczy, dzięki czemu przy­po­mnia­łam sobie, skąd we mnie ten opór…

– Ponie­waż…

Uci­szył mnie, przy­wie­ra­jąc war­gami do moich. Zasko­czona, zare­ago­wa­łam instynk­tow­nie i odpo­wie­dzia­łam poca­łun­kiem. Doty­ka­łam języ­kiem jego języka, sta­ra­jąc się uwol­nić ręce, ale nie po to, żeby się wyrwać. Chcia­łam oto­czyć go ramio­nami, wsu­nąć palce w jego włosy.

Zalała mnie fala gorąca, jak­bym zapło­nęła od ogni­ska, które roz­pa­lił u moich stóp. Zewsząd ota­czały mnie sza­le­jące pło­mie­nie.

Za gorące. Zbyt natar­czywe. Nie do wytrzy­ma­nia. Chcia­łam zrzu­cić z sie­bie ubra­nie.

I zedrzeć je z niego.

Wtem prze­rwał poca­łu­nek, odsu­nął się i spoj­rzał na mnie zwy­cię­sko.

Gdyby to był kto­kol­wiek inny, gdyby zda­rzyło się to w innym cza­sie, zarzu­ci­ła­bym mu, że jest próżny i bez­czelny.

Pamię­ta­łam jed­nak dobrze, dla­czego nie powin­ni­śmy tego robić.

Nie wiem, co wyczy­tał z mojej twa­rzy, ale uwol­nił moje nad­garstki z uści­sku. Opu­ści­łam ręce, ale on się nie odsu­nął.

Opie­rał dło­nie na moich drob­nych ramio­nach. I cze­kał.

Coś w jego oczach spra­wiło, że opu­ścił mnie wojow­ni­czy nastrój. Piesz­czo­tli­wie pogła­dzi­łam jego poli­czek. Pod pal­cami wyczu­łam szorstki zarost. Wcze­śniej­szy pożar został uga­szony przez smu­tek.

– Ode­szła – powie­dzia­łam mu łagod­nie. – Nawet ja nie potra­fię spra­wić, żebyś o tym zapo­mniał.

Widzia­łam, jak nie­zno­śne, doj­mu­jące cier­pie­nie spra­wia, że gaśnie w nim pożą­da­nie. Wolno zsu­nął ręce z moich ramion i prze­niósł je na talię. Pocią­gnął mnie lekko ku sobie, a ja opa­dłam na jego pierś i się w nią wtu­li­łam.

Usły­sza­łam wypo­wie­dziane szep­tem słowa, które wnik­nęły wprost do mojej duszy.

– Ale zawsze możesz pró­bo­wać.Rozdział 1

1

Dono­van, stan Indiana czer­wiec 2011

Wła­ści­wie to nie chcia­łam wra­cać do domu. Czu­łam w noz­drzach woń baru szyb­kiej obsługi i mar­twi­łam się, że wkrótce nie będę się mogła pozbyć tego zapa­chu ze skóry i wło­sów. Mimo to nie chcia­łam iść do domu.

– Miłego dnia – powie­dzia­łam ostat­niemu klien­towi, poda­jąc mu ham­bur­gera z fryt­kami.

Odstą­pi­łam krok od kon­tu­aru, by przy­cią­gnąć spoj­rze­nie Molly. Stała przy dys­try­bu­to­rze i napeł­niała wielki papie­rowy kubek napo­jem gazo­wa­nym. Skrzy­wiła się.

– Dla­czego ja się zgo­dzi­łam na te nad­go­dziny?

Uśmiech­nę­łam się do niej. Mia­łam ochotę krzyk­nąć: zastą­pię cię! Jed­nak powie­dzia­łam tylko:

– Bo skła­dasz na tego roz­kle­ko­ta­nego grata, któ­rego chcesz odku­pić od Lau­rie.

– No tak. Nie ma to jak wiel­kie marze­nia.

Par­sk­nę­łam śmie­chem.

– Są więk­sze niż moje. Ja na­dal prze­miesz­czam się na tym sprzę­cie. – Wska­za­łam na nogi.

– Taaa… I dzięki temu twój tyłek jesz­cze długo będzie się opie­rał gra­wi­ta­cji.

– Opiera się gra­wi­ta­cji? – Zer­k­nę­łam za sie­bie. – Serio? A ja myśla­łam, że zupeł­nie go nie mam.

Molly się roze­śmiała.

– Ależ skąd. Masz tyłek. Śliczny i zgrabny, jak cała reszta cie­bie. Słodki, okrą­gły tyłe­czek.

– Chyba za bar­dzo sku­piasz się na mojej pupie.

– To się nazywa ana­liza porów­naw­cza. – Wska­zała na swoje pośladki. – Moja pupa jest dwa razy więk­sza.

– Eeee… czy mógł­bym zło­żyć zamó­wie­nie?

Spoj­rza­ły­śmy na klienta, nabz­dy­czo­nego ucznia szkoły śred­niej, który spo­glą­dał na nas jak na coś obrzy­dli­wego, co przed chwilą wypeł­zło spod kamie­nia.

– Do jutra – rzu­ci­łam Molly na odchod­nym, ale zanim znik­nę­łam za rogiem kory­ta­rza, wychy­li­łam się i zawo­ła­łam: – Zabi­ła­bym za taki tyłek jak twój. I za takie cycki. Powin­naś to wie­dzieć.

Molly uśmiech­nęła się pro­mien­nie, a ja poszłam do szatni. Mia­łam nadzieję, że tro­chę popra­wi­łam jej humor. Była cudowną dziew­czyną, ale za bar­dzo przej­mo­wała się swoją wagą.

Gdy wyj­mo­wa­łam swoje rze­czy z szafki na zaple­czu baru, pró­bo­wa­łam odpę­dzić poczu­cie winy za to, że wola­ła­bym zostać tutaj i poda­wać ludziom frytki, niż wró­cić do domu. To wiele mówiło. Nie byłam tylko pewna, czy o mnie, czy o moim życiu. I czy w ogóle jest tu jakaś róż­nica.

Po skoń­cze­niu szkoły śred­niej zaczę­łam pra­co­wać na pół etatu w barze szyb­kiej obsługi, cho­ciaż nie było to moim marze­niem. Inni pla­no­wali stu­dia lub podróże, a ja byłam wśród tych nie­licz­nych, któ­rzy nie mogli sobie pozwo­lić ani na jedno, ani na dru­gie. Mia­łam osiem­na­ście lat i tkwi­łam w pułapce.

Molly była moją naj­bliż­szą przy­ja­ciółką. Zała­twiła mi to zaję­cie, ponie­waż pra­co­wała tu w week­endy przez ostat­nie dwa lata. Teraz prze­szła na pełny etat. Żar­to­wała o braku wiel­kich marzeń, ale naprawdę ich nie miała. Nie byłam pewna, czy wyni­kało to z jej natury, z leni­stwa czy jesz­cze z cze­goś innego. Wie­dzia­łam tylko, że moja przy­ja­ciółka nie znosi szkoły. Wyda­wała się zado­wo­lona z pracy w fast foodzie i miesz­ka­nia z rodzi­cami, ponie­waż ni­gdy nie zaj­mo­wała się przy­szło­ścią. Żyła chwilą.

Nato­miast ja cały czas myśla­łam, co będzie dalej.

Lubi­łam szkołę.

Nie byłam zado­wo­lona z tego, co życie ofe­ro­wało mi tu i teraz. Ogar­nęło mnie uczu­cie klau­stro­fo­bii, ale stłu­mi­łam je w sobie. Cza­sami czu­łam się tak, jakby z pięć­dzie­siąt osób usia­dło mi na piersi i naśmie­wało się ze mnie. Chwy­ci­łam torebkę i sta­ra­łam się mia­rowo oddy­chać.

Czas wra­cać do domu.

Gdy prze­cho­dzi­łam przez salę restau­ra­cji, poże­gna­łam się z Molly. Poczu­łam nie­miłe ukłu­cie w środku, kiedy zoba­czy­łam Sta­cey Dewitte, sie­dzącą z grupką zna­jo­mych przy sto­liku nie­da­leko drzwi. Spoj­rzała na mnie zwę­żo­nymi oczami, a ja odwró­ci­łam wzrok. Moja sąsiadka była ode mnie kilka lat młod­sza i kie­dyś żyła w prze­ko­na­niu, że jestem kimś innym, niż naprawdę byłam. Nie wie­dzia­łam, kto jest bar­dziej roz­cza­ro­wany tym, że pra­cuję w fast foodzie: Sta­cey czy ja.

Marzy­łam tylko o tym, żeby ten dzień się wresz­cie skoń­czył. Otwo­rzy­łam drzwi, nie zwra­ca­jąc uwagi na dwóch chło­pa­ków, któ­rzy żar­to­bli­wie siło­wali się na ulicy.

Nagle jeden z nich popchnął dru­giego wprost na mnie z taką siłą, że z impe­tem wylą­do­wa­łam na ziemi.

Byłam tak zasko­czona, że dopiero po chwili poczu­łam ból spo­wo­do­wany upad­kiem. Bolało mnie lewe kolano i pie­kły dło­nie.

Usły­sza­łam pod­nie­sione głosy.

– Cho­lera, bar­dzo prze­pra­szam.

– Nic ci nie jest?

– Pomogę ci wstać.

– Daj sobie spo­kój. Ja jej pomogę, fujaro.

Mocna dłoń chwy­ciła mnie za ramię i pod­cią­gnęła do góry. Spoj­rza­łam na chło­paka, który mnie pod­trzy­my­wał. Dostrze­głam pełne współ­czu­cia spoj­rze­nie ciem­nych oczu. Nie był wiele star­szy ode mnie – wysoki, o szczu­płej i umię­śnio­nej syl­wetce.

– Tu jest twoja torba. Bar­dzo mi przy­kro. – Jego towa­rzysz wrę­czył mi torebkę.

Rozu­mia­łam jego słowa, ale zbił mnie z tropu cudzo­ziem­ski akcent.

– Co? – wykrztu­si­łam zdez­o­rien­to­wana.

– Mów wyraź­nie. Ona cię nie rozu­mie. – Ten, który trzy­mał mnie za ramię, trą­cił łok­ciem kolegę. Znów spoj­rzał na mnie. – Wszystko w porządku?

Mówił teraz sta­ran­nie i powoli. Ostroż­nie cof­nę­łam ramię i ski­nę­łam głową.

– Tak.

– Naprawdę nam przy­kro.

– Rozu­miem. Spo­koj­nie. Od otar­cia na kola­nie się nie umiera.

Skrzy­wił się lekko i spoj­rzał na moją nogę. Na spodniach mia­łam plamy od pyłu i brudu.

– Cho­lera! – Pod­niósł wzrok i wyczu­łam, że znów będzie mnie prze­pra­szał.

– Daj spo­kój. – Uśmiech­nę­łam się. – Naprawdę nic mi nie jest.

Odpo­wie­dział miłym uśmie­chem.

– Jestem Jim. – Wycią­gnął rękę. – Jim McA­li­ster.

– Przy­je­cha­li­ście ze Szko­cji? – zapy­ta­łam, zachwy­cona taką moż­li­wo­ścią. Uści­snę­łam jego dłoń o stward­nia­łej skó­rze.

– A tak. – Jego przy­ja­ciel rów­nież wycią­gnął rękę. – Roddy Living­ston.

– Nora O’Brien.

– Ame­ry­kanka irlandz­kiego pocho­dze­nia? – W oczach Jima dostrze­głam roz­ba­wie­nie. – Wiesz, tutaj, w Ame­ryce, nie­wiele osób potra­fiło się domy­ślić, skąd pocho­dzimy. Brali nas za…

– Irland­czy­ków – dopo­wie­dział Roddy. – Za Angli­ków. A nawet za Szwe­dów. To mi się naj­bar­dziej podo­bało.

– Prze­pra­szam za swo­ich roda­ków – zażar­to­wa­łam. – Mam nadzieję, że was nie ura­zi­li­śmy.

Jim uśmiech­nął się sze­roko.

– Ani tro­chę. Skąd wie­dzia­łaś, że jeste­śmy Szko­tami?

– Udało mi się zgad­nąć – przy­zna­łam. – Do naszego mia­steczka nie zagląda wielu Euro­pej­czy­ków.

– Podró­żu­jemy po Sta­nach – wyja­śnił Roddy.

Miał gęste, pofa­lo­wane rude włosy i jak więk­szość ludzi był ode mnie wyż­szy, ale niż­szy od swo­jego towa­rzy­sza.

Przy nie­zbyt wyso­kim, krę­pym Rod­dym Jim wyda­wał się jesz­cze roślej­szy. Miał syl­wetkę pły­waka, ogo­rzałą cerę, ciemne włosy i brą­zowe oczy, ocie­nione gęstymi rzę­sami.

I wpa­try­wał się we mnie inten­syw­nie, pod­czas gdy Roddy opo­wia­dał, co do tej pory zwie­dzili. Zaczer­wie­ni­łam się pod jego uważ­nym spoj­rze­niem, ponie­waż jesz­cze ni­gdy nikt tak nie sku­piał na mnie uwagi, a co dopiero taki przy­stojny facet.

– Wła­ści­wie to pomy­śla­łem, że mogli­by­śmy tu zostać tro­chę dłu­żej – prze­rwał kole­dze, kiedy ten oznaj­mił, że jutro wyjeż­dżają.

Wypo­wie­dział te słowa do mnie i uśmiech­nął się z chło­pię­cym wdzię­kiem.

Czyżby ze mną flir­to­wał? Roddy par­sk­nął śmie­chem.

– Mówisz serio? Po pię­cio­mi­nu­to­wej zna­jo­mo­ści?

– Jasne.

Mimo­wol­nie się uśmiech­nę­łam, zachwy­cona, że jakiś cudzo­zie­miec chce odwlec swój wyjazd z Dono­van, żeby się ze mną spo­tkać po tym, jak zamie­ni­li­śmy led­wie kilka zdań. To było nie­mą­dre, odważne i prze­mó­wiło do mojej roman­tycz­nej natury, którą na co dzień sta­ra­łam się ukry­wać. Zupeł­nie nie paso­wało do sza­rego życia. Pew­nie dla­tego posta­no­wi­łam w to wejść.

– Byli­ście już nad jezio­rem?

Twarz Jima poja­śniała.

– Nie. Chcesz mnie tam zabrać?

– Zabiorę was obu. – Ze śmie­chem przy­po­mnia­łam mu o towa­rzy­szu. – Lubi­cie łowić ryby?

– Ja lubię. – Roddy’emu naj­wy­raź­niej zaczął się podo­bać pomysł, żeby zostać tu dłu­żej.

– Ja nie. Ale jeśli ty tam będziesz, nic innego się nie liczy. Poczer­wie­nia­łam, zauro­czona, a Jim zro­bił krok w moją stronę, co mnie nieco zasko­czyło. On rów­nież wyda­wał się zdzi­wiony, jakby to nie było cał­kiem świa­dome.

– Cho­lera, przez cały czas będę się czuł jak piąte koło u wozu – stwier­dził Roddy, znów nie­za­do­wo­lony.

Jim nieco spo­chmur­niał, ale zanim zdą­żył powie­dzieć coś, co mogłoby się skoń­czyć kłót­nią, wtrą­ci­łam się do ich roz­mowy.

– Prze­wró­ci­łeś mnie na zie­mię – przy­po­mnia­łam Roddy’emu. – Jesteś mi coś winien.

Wes­tchnął ciężko, ale uśmiech­nął się kąci­kiem ust.

– Niech ci będzie.

– Muszę wra­cać do domu – powie­dzia­łam i nie­chęt­nie cof­nę­łam się o krok.

Jim zro­bił kolejny krok do przodu, a ja poczu­łam się jak jeleń na linii strzału myśli­wego. Na­dal patrzył na mnie prze­ni­kli­wie i z deter­mi­na­cją. Nagle zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy powin­nam się z tego cie­szyć, czy zacząć się bać.

– Gdzie się spo­tkamy?

Następ­nego dnia mia­łam pra­co­wać na popo­łu­dniową zmianę. Będę musiała skła­mać rodzi­com, że biorę nad­go­dziny.

– Tutaj. O dzie­wią­tej.

– O dzie­wią­tej rano? No, nie wiem… – zaczął Roddy. Jim zakrył mu usta dło­nią i uśmiech­nął się do mnie.

– Dzie­wiąta pasuje. Do zoba­cze­nia, Noro O’Brien.

Ski­nę­łam głową i się odwró­ci­łam. Czu­łam spoj­rze­nie Jima na karku, kiedy szłam Main Street, która prze­ci­nała cen­trum Dono­van, a po sze­ściu kilo­me­trach roz­wi­dlała się na pół­noc i połu­dnie. Więk­szość firm i insty­tu­cji w Dono­van można było zna­leźć przy pół­nocnej czę­ści ulicy, North Main Street, począw­szy od przy­chodni wete­ry­na­ryj­nej Fostera, która mie­ściła się za szkołą pod­sta­wową i śred­nią. Mie­li­śmy tu wiele małych firm – sklep Wil­sona, kan­ce­la­rię prawną Mont­go­mery i Syno­wie, piz­ze­rię oraz wiele innych sie­cio­wych biz­ne­sów, roz­po­zna­wal­nych z daleka, jak sta­cja ben­zy­nowa czy mały czer­wono-biały budy­nek, w któ­rym pra­co­wa­łam. Przy South Main Street mie­ściły się głów­nie pry­watne domy.

Jakiś czas szłam North Main, a potem skrę­ci­łam w prawo, w West Sul­li­van, gdzie miesz­ka­łam w małym, par­te­ro­wym domku z dwiema sypial­niami, o któ­rego wygląd dba­łam bar­dzo skru­pu­lat­nie. Droga z pracy do domu zabie­rała mi pięt­na­ście minut. Kiedy zbli­ży­łam się do celu, wes­tchnę­łam na widok nie­wiel­kiego traw­nika, który doma­gał się kosze­nia. Nasz dom był naj­mniej­szy w oko­licy. Więk­szość była pię­trowa i miała ładne werandy przed wej­ściem. U nas nie było werandy. Budy­nek wyglą­dał jak pro­sto­kątne pudełko o jasno­sza­rych ścia­nach i ciem­niej­szym dachu. Jed­nak okien­nice, chro­niące małe okna, doda­wały cało­ści uroku, ponie­waż co roku malo­wa­łam je na biało.

Cho­ciaż domy w Dono­van na ogół stały z dala od sie­bie, co zapew­niało miesz­kań­com prze­strzeń i dużo świa­tła, nasz nie był zbyt jasny ze względu na wiel­kie drzewo zaj­mu­jące cały fron­towy traw­nik. Zasła­niało słońce, przez co w mojej sypialni stale pano­wał pół­mrok.

– Spóź­ni­łaś się. – Mama z wes­tchnie­niem wymi­nęła mnie w kory­ta­rzu, kiedy prze­kro­czy­łam próg. Chwy­ciła płaszcz wiszący na wie­szaku i szarp­nęła tak mocno, że wyrwała haczyk ze ściany. Znów wes­tchnęła i spoj­rzała na mnie z wyrzu­tem. – Mia­łam nadzieję, że to napra­wisz.

– Zro­bię to dzi­siaj. – Zdję­łam buty.

– Już zjadł, a teraz ogląda mecz. – Wło­żyła płaszcz. – Jest w pod­łym nastroju – dodała ciszej.

Czy w ogóle bywał w innym?

– Rozu­miem.

– Zostało dla cie­bie tro­chę jedze­nia w lodówce.

– Mam jutro nad­go­dziny – oznaj­mi­łam, zanim wyszła.

Zaci­snęła usta.

– Zdaje się, że mia­łaś nie brać nad­go­dzin? Jesteś potrzebna tutaj.

– Ale moja praca też jest dla nas ważna. Jeśli nie będę brała nad­go­dzin, znajdą sobie kogoś, kto to zrobi. Tak powie­dzieli – skła­ma­łam, po raz pierw­szy w życiu.

Poczu­łam nie­przy­jemny ucisk w piersi. Jed­nak chęć spę­dze­nia czasu z chło­pa­kiem, który patrzył na mnie, jak­bym była ósmym cudem świata, była sil­niej­sza niż to uczu­cie.

– Chry­ste! – wark­nęła mama. – Pra­cuję na dwóch posa­dach. Wiesz, że nie zostaje mi wiele czasu na obo­wiązki domowe.

Zagry­złam wargę, policzki mi poczer­wie­niały. Czu­łam się okrop­nie.

Ale nie na tyle okrop­nie, żeby zmie­nić plany.

– Dobrze. – Mama ska­pi­tu­lo­wała. – Będziemy musiały popro­sić Dawn, żeby do niego kilka razy zaj­rzała. – Dawn była naszą sąsiadką, bar­dzo życz­liwą nie­pra­cu­jącą mamą. – Skoń­czysz przed szó­stą?

Ski­nę­łam głową.

– W tym tygo­dniu pra­cuję nor­mal­nie, więc jutro skoń­czę przed drugą – wyja­śniła.

– A dzi­siaj? – Mama pra­co­wała jako bar­manka pięć wie­czo­rów w tygo­dniu w barze U Ala. Była też kel­nerką na nie­pełny etat przez pięć dni w Geena’s.

– Będę w domu około pierw­szej trzy­dzie­ści.

Tata zwy­kle cze­goś od niej chciał, kiedy wra­cała późno, a to ozna­czało, że nie kła­dła się spać przed trze­cią nad ranem. Już o siód­mej musiała wsta­wać, żeby zdą­żyć na ósmą do restau­ra­cji.

Nie musiało to tak wyglą­dać. Mogła­bym pra­co­wać za dnia, a ona wie­czo­rami lub odwrot­nie i też dali­by­śmy radę. Jed­nak podob­nie jak ja nie lubiła prze­by­wać w domu. Pra­co­wała, odkąd się­gam pamię­cią.

Patrzy­łam, jak znika za drzwiami, i przy­po­mi­na­łam sobie, jak bar­dzo kie­dyś mnie to bolało.

Teraz nie bolało już tak mocno. Oba­wia­łam się wręcz, że ogar­nia mnie znie­czu­lica.

– Jesteś tam, Noro? – Usły­sza­łam woła­nie ojca.

Zna­la­złam go w salo­nie. Sie­dział na wózku inwa­lidz­kim i gapił się w tele­wi­zor. Nie spoj­rzał na mnie ani razu, nawet kiedy wark­nął:

– Spóź­ni­łaś się.

– Wiem. Prze­pra­szam. Potrze­bu­jesz cze­goś?

Skrzy­wił się.

– Czy cze­goś potrze­buję? Bóg już dawno zde­cy­do­wał, że nie potrze­buję tego, co ma każdy inny.

Stłu­mi­łam wes­tchnie­nie. Od kiedy skoń­czy­łam jede­na­ście lat, sły­sza­łam to zda­nie nie­mal każ­dego dnia. Mój wzrok spo­czął na jego lewej nodze. A raczej na tym, co z niej zostało. Sie­dem lat temu ampu­to­wano mu ją na wyso­ko­ści kolana.

– Coś do picia?

– Nie. – Zer­k­nął na mnie ziry­to­wany. – Zawo­łam cię, jeśli będę cze­goś chciał.

Innymi słowy: spa­daj.

Z przy­jem­no­ścią.

W lodówce zna­la­złam resztki maka­ronu, który zosta­wiła dla mnie mama, i prze­ło­ży­łam go na talerz. Zamie­rza­łam zjeść go na zimno. Spoj­rza­łam na kuchenne drzwi, które zosta­wiłam otwarte, na wypa­dek gdyby chciał mnie zawo­łać.

Nie pamię­ta­łam, żeby kie­dy­kol­wiek na mnie krzy­czał, zanim zaczęło się to pie­kło. Teraz wrzesz­czał z byle powodu.

Ku mojemu zasko­cze­niu niczego nie potrze­bo­wał, więc mogłam w spo­koju zjeść zimny maka­ron. Zmy­łam naczy­nia, które zosta­wiła dla mnie mama, i wyję­łam narzę­dzia, żeby przy­krę­cić haczyk do innej czę­ści ściany w kory­ta­rzu. Stary otwór zaszpa­chlo­wa­łam.

Wzię­łam prysz­nic, a potem zanio­słam ojcu kolejne piwo.

– To ostat­nie na dziś – przy­po­mnia­łam mu.

Lekarz powie­dział, że nie powi­nien pić wię­cej niż dwa piwa dzien­nie.

Spoj­rzał na mnie obu­rzony.

– Jeśli będę miał ochotę, to wypiję następne cho­lerne piwo! Co mi zostało? Sie­dzę tu całymi dniami i gniję, patrząc na twoją mar­twą twarz. Matka cią­gle gdzieś wycho­dzi. Ni­gdy jej nie ma. A ty chcesz mi ode­brać jedyną przy­jem­ność, jaka mi w życiu została. Jeśli będę chciał wypić cho­lerne… Gdzie ty idziesz? Wra­caj natych­miast!

Kiedy wpa­dał we wście­kłość, po pro­stu odcho­dzi­łam. Nie było innego spo­sobu. Cza­sami, gdy mówił do mnie tak jak teraz, mia­łam ochotę zagłu­szyć go, krzy­cząc mu pro­sto w twarz. Ale nawet gdy­bym wrzesz­czała nie­prze­rwa­nie przez pięć minut i tak nie zrów­no­wa­ży­łoby to jego nie­zli­czo­nych ata­ków zło­ści.

Zosta­wi­łam uchy­lone drzwi do sypialni, na wypa­dek gdyby znów mnie zawo­łał. Tele­wi­zor grał teraz gło­śniej. O wiele gło­śniej. Mimo to nie wystar­cza­jąco gło­śno, żebym wró­ciła do salonu i popro­siła ojca, żeby go ści­szył.

Nauczy­łam się nie zwra­cać uwagi na jego sztuczki, więc spo­koj­nie zaszy­łam się w swoim sank­tu­arium. Sypial­nia była mała i skrom­nie ume­blo­wana. Stały tam nie­wiel­kie biurko i szafa miesz­cząca nie­liczne ubra­nia. Nie mia­łam wielu ksią­żek. Więk­szość lek­tur wypo­ży­cza­łam z biblio­teki.

Więk­szość.

Nie wszyst­kie. Nie­które trzy­ma­łam w ukry­ciu.

Przy­kuc­nę­łam i wyję­łam spod łóżka stare pudło po butach. Ostroż­nie posta­wi­łam je na narzu­cie. Otwie­ra­łam je z namasz­cze­niem, jakby to była skrzy­nia pełna skar­bów. Na widok taj­nej kolek­cji ogar­nął mnie spo­kój. Trzy­ma­łam w pudle sztuki teatralne i tomiki wier­szy z dru­giej ręki. Nie­które książki kupo­wa­łam przez inter­net i cho­wa­łam, żeby mama nie zoba­czyła, na co „trwo­nię” pie­nią­dze.

Nie uwa­ża­łam tego za roz­rzut­ność. Na pewno nie.

Wyję­łam stos ksią­żek z pudełka i pogła­dzi­łam łusz­czącą się okładkę _Cza­row­nic z Salem_. Pod nimi leżały _Dok­tor Faust_ oraz _Romeo i Julia_. Na dnie trzy­ma­łam _Wie­czór trzech króli_, _Otella_ i _Mak­beta_. Mia­łam bzika na punk­cie Szek­spira. Naj­zwy­klej­sze uczu­cia i tuzin­kowe myśli potra­fił zmie­nić w coś nie­zwy­kłego. Co waż­niej­sze, o skom­pli­ko­wa­nych, mrocz­nych emo­cjach mówił w piękny, absor­bu­jący spo­sób. Tak bar­dzo chcia­łam zoba­czyć któ­rąś z jego sztuk na sce­nie praw­dzi­wego teatru.

A jesz­cze bar­dziej chcia­łam w któ­rejś zagrać.

Nikt o tym nie wie­dział. Nawet Molly. Nikt nie wie­dział, że marzy­łam o sce­nie. Wyśmia­liby mnie. I cał­kiem słusz­nie. Jako dziecko nale­ża­łam do ama­tor­skiej grupy teatral­nej, ale musia­łam z tym skoń­czyć, kiedy tata zaczął wyma­gać opieki. To było całe moje doświad­cze­nie sce­niczne. Jed­nak bar­dzo je sobie ceni­łam. Uwiel­bia­łam wcie­lać się w różne postaci, opo­wia­dać histo­rie, które urze­kały publicz­ność. Kocha­łam okla­ski. Nie­prze­rwane brawa. Były jak długi ser­deczny uścisk, który mógł zastą­pić wszyst­kie uści­ski, jakich nie docze­ka­łam się od mamy.

Opar­łam się o łóżko, ganiąc się za takie myśli. Mama nie była złym czło­wie­kiem. Dawała mi dach nad głową, jedze­nie i ubra­nie, żebym nie cho­dziła głodna i bosa. Nie miała dla mnie wiele czasu. Ciężko pra­co­wała. Tak wyglą­dało jej życie. Nie mogłam się na nią za to gnie­wać.

Drgnę­łam, kiedy z salonu dobiegł mnie ryk tłumu na meczu, który tata oglą­dał w tele­wi­zji.

A jeśli cho­dziło o niego… nie wiem, czy to, co do niego czu­łam, to był gniew.

Chyba raczej nie­chęć.

Wie­dzia­łam, że to okropne. Cza­sami przy­cho­dziło mi do głowy, że nie jestem dobrym czło­wie­kiem.

Wło­ży­łam wszystko z powro­tem do pudełka, zamknę­łam je i spró­bo­wa­łam zagłu­szyć ból w piersi oraz to doj­mu­jące uczu­cie, od któ­rego ści­skało mnie w żołądku od dłu­giego czasu. Żeby temu zara­dzić, chwy­ci­łam jedną z ksią­żek, spraw­dzi­łam tytuł i uło­ży­łam się wygod­nie na łóżku.

Na chwilę zna­la­złam się w innym świe­cie. Pochło­nęła mnie histo­ria o dziew­czy­nie zamknię­tej w wię­zie­niu, przy któ­rym moje wyglą­dało jak dom wcza­sowy. W końcu zer­k­nę­łam na zega­rek i nie­chęt­nie odło­ży­łam książkę.

Ojciec drze­mał w salo­nie. Głowa opa­dła mu na pierś. Kiedy wyłą­czy­łam tele­wi­zor, uniósł ją gwał­tow­nie i zdez­o­rien­to­wany, rozej­rzał się wokół. W tym sta­nie, zaspany i zagu­biony, wyda­wał się taki bez­bronny. Kiedy wspo­mi­na­łam, jaki był kie­dyś, czu­łam głę­boki smu­tek.

Zanim został przy­kuty do wózka inwa­lidz­kiego, ni­gdy nie musiał na nikim pole­gać. Dla­tego teraz był stale wście­kły na cały świat. Nie­na­wi­dził tego, że jest uza­leż­niony od innych.

– Hej, tato. – Gdy dotknę­łam lekko jego ramie­nia, spoj­rzał na mnie i zamru­gał. – Pora do łóżka.

Ski­nął głową, a ja odsu­nę­łam się na bok. Wolno poszłam za jego wóz­kiem do sypialni rodzi­ców. Mama zawsze przed wyj­ściem poma­gała mu wło­żyć spodnie od piżamy, więc ja już nie musia­łam tego robić. Zdjął koszulę i został tylko w T-shir­cie. Kie­dyś miał sze­ro­kie ramiona i mocne bicepsy, dzięki pracy przy budo­wie domów. Przez ostat­nie lata mię­śnie bar­dzo mu zwiot­czały.

Na­dal jed­nak był na tyle silny, żeby pomóc mi przy prze­no­sze­niu go na łóżko.

– Nie jest ci zimno, tato?

– Nie.

– W takim razie dobra­noc.

– Noro. – Chwy­cił mnie za rękę i poczu­łam, że kur­czy mi się żołą­dek, ponie­waż wie­dzia­łam, na co się zanosi. – Tak mi przy­kro.

– Wiem, tato.

Smut­nym wzro­kiem pro­sił mnie o zro­zu­mie­nie.

– Cią­gle jestem wku­rzony i odgry­wam się na tobie, cho­ciaż tego nie chcę. Wiesz, że jesteś naj­lep­szym, co mamy z mamą, prawda?

Poczu­łam łzy napły­wa­jące pod powieki i gorący ucisk w gar­dle.

– Wiem – wyszep­ta­łam.

– Na pewno? – Moc­niej ści­snął moją dłoń. – Kocham cię, córeczko.

Powstrzy­mu­jąc łzy, nabra­łam powie­trza.

– Też cię kocham, tato.

Dopiero kiedy wró­ci­łam do swo­jego pokoju, wci­snę­łam twarz w poduszkę i zaszlo­cha­łam.

Nie­na­wi­dzi­łam chwil, kiedy przy­po­mi­nał mi, co stra­ci­łam.

Życie byłoby o wiele łatwiej­sze, gdy­bym nie pamię­tała ojca, który obda­rzał mnie cie­płymi uczu­ciami, jakich ską­piła mi mama. Czę­sto i chęt­nie mnie obej­mo­wał i cało­wał, dużo opo­wia­dał o wspa­nia­łych pla­nach na przy­szłość. Mia­łam pójść do col­lege’u i zawo­jo­wać świat.

A potem wszystko się zmie­niło.

Odkąd pamię­ta­łam, tata haro­wał do upa­dłego, więc tym bar­dziej nie rozu­mia­łam, dla­czego mama tak dużo pra­cuje. Był wła­ści­cie­lem naj­więk­szej firmy budow­la­nej w naszym okręgu. Zatrud­niał wiele osób, miesz­ka­li­śmy w ład­nym, dużym domu, który sam zbu­do­wał, na przed­mie­ściach Dono­van. Jed­nak zacho­ro­wał na cukrzycę. Im firma lepiej pro­spe­ro­wała, tym żył w więk­szym stre­sie. Nie dbał o dietę i nie wystrze­gał się alko­holu, więc w końcu w nodze wdała się gan­grena i nie było innego wyj­ścia niż ampu­ta­cja poni­żej kolana. Mia­łam wtedy jede­na­ście lat. Byłam jesz­cze dziec­kiem.

Tata tra­cił zamó­wie­nia, aż Kyle Trent odku­pił od niego firmę za gro­sze i przy­wró­cił jej dawną świet­ność. Tren­to­wie odku­pili od nas nawet dom. Zapewne miał zadłu­żoną hipo­tekę, ponie­waż – o ile mi wia­domo – z tej trans­ak­cji rów­nież nie zostały żadne pie­nią­dze.

Mama zaczęła pra­co­wać jesz­cze wię­cej. Nawet nie wie­dzia­łam, jak to się stało, ale zosta­łam opie­kunką taty. Nie było to łatwe zaję­cie, ale prze­cież cho­dziło o mojego ojca. Miał cięż­kie życie, tak samo jak mama, więc żeby im pomóc, robi­łam, co do mnie nale­żało. Ozna­czało to, że czę­sto bywa­łam zmę­czona i nie mia­łam już tyle czasu na naukę. Jed­nak robi­łam wszystko, żeby nie obni­żać wyni­ków w szkole. Nawet kiedy tata stał się innym czło­wie­kiem i znisz­czył moje marze­nia o przy­szło­ści. Dał mi jasno do zro­zu­mie­nia, że nie mam żad­nych wido­ków na stu­dia. Powta­rza­łam sobie, że na­dal mam szanse choć na szkołę poma­tu­ralną.

Kie­dyś.

Kiedy będę miała wię­cej czasu.

Poduszka tłu­miła płacz, a ja kur­czowo zaci­ska­łam palce na cien­kiej koł­drze. Opła­ki­wa­łam samą sie­bie. Przez pierw­sze jede­na­ście lat mojego życia ojciec budo­wał we mnie wiarę we wspa­niałą przy­szłość. Głów­nie jed­nak opła­ki­wa­łam swo­jego daw­nego tatę. Pła­ka­łam nad boha­te­rem, który cało­wał mnie, kiedy pła­ka­łam, przy­tu­lał, kiedy się bałam, i trak­to­wał jak naj­waż­niej­szą osobę pod słoń­cem.

W dzie­ciń­stwie kocha­jący ojciec był dla mnie czymś oczy­wi­stym, natu­ral­nym. A kiedy nagle znik­nął, zastą­piony przez kogoś zgorzk­nia­łego, smut­nego i bez­bron­nego, poczu­łam się, jak­bym stra­ciła grunt pod nogami. Uno­si­łam się w powie­trzu, wysta­wiona na tar­ga­jące mną wia­try i burze.

Nie potra­fię nawet wyra­zić, jakie to prze­ra­ża­jące uczu­cie. Cza­sami myślę, że lepiej byłoby ni­gdy nie doświad­czyć bez­piecz­nego dzie­ciń­stwa.

Ponie­waż teraz nie mia­ła­bym za czym tęsk­nić.

Obję­łam się ramio­nami i sta­ra­łam się uspo­koić.

Pomy­śla­łam o spo­tka­nym dzi­siaj chło­paku, o tym, jak na mnie patrzył. Jak na kogoś nie­zwy­kłego…

Tak patrzył na mnie tata, kiedy odzy­wał się w nim ten dawny czło­wiek.

Powoli zaczę­łam się uspo­ka­jać, a poczu­cie winy za okła­ma­nie mamy ustą­piło. Bar­dzo chcia­łam wyjść. Potrze­bo­wa­łam takiego wyjąt­ko­wego dnia. Dnia, w któ­rym mogła­bym ode­tchnąć swo­bod­nie i głę­boko. Tylko jed­nego dnia. Żebym miała co wspo­mi­nać pod­czas dłu­gich chwil, kiedy oddy­cha­nie sta­nie się trud­niej­sze.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij