Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Play with Me - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 listopada 2025
49,90
4990 pkt
punktów Virtualo

Play with Me - ebook

Gorący romans hokejowy, który podbił TikToka!

Na lodzie obowiązuje żelazna zasada: nie podchodź do siostry kapitana. Garrett Andersen doskonale wie, że zawodowy hokej to dyscyplina, ciężka praca i ścisłe reguły. Ale jest jedna, której nie potrafi przestrzegać…

Jennie Beckett, utalentowana tancerka, przywykła do rywalizacji i blasku reflektorów. Pewna siebie, bezczelnie urocza i nieustępliwa — dokładnie taka, która potrafi zawrócić w głowie najlepszemu zawodnikowi. I choć Garrett w jej towarzystwie gubi słowa, nie potrafi się od niej trzymać z daleka.

Jennie z kolei doskonale wie, że powinna unikać kolegi swojego brata. Zwłaszcza po serii kompromitujących spotkań. Tyle że los ma wobec nich inne plany — zostają sąsiadami. A bliskość szybko zamienia się w grę, której reguły ustalają sami: bez zobowiązań, bez świadków, tylko czysta przyjemność.

Tyle że w grze o uczucia nie ma bezpiecznych zasad… Co, jeśli serce zacznie domagać się więcej?

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68611-81-6
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. SPOCZNIJ, ŻOŁNIERZU

1

Spo­cznij, żoł­nie­rzu

Gar­rett

– Prze­cież, kurwa, mówi­łem.

Wycią­gam odwró­coną dłoń i trzy­krot­nie zgi­nam palce dłoni, w geście, który na całym świe­cie ozna­cza: _płać, dziwko._

Adam Loc­kwood, jeden z moich naj­lep­szych kum­pli, a przy tym kolega z dru­żyny, odchyla głowę do tyłu z jękiem, nie­mal wyciem, jakby nie mógł uwie­rzyć, że to się dzieje naprawdę.

Lecz tak naprawdę _ja_ też nie mogę uwie­rzyć.

Żeby było jasne, nie możemy uwie­rzyć, że pan młody rze­czy­wi­ście to zro­bił.

Adam wstaje więc, sięga do tyl­nej kie­szeni po port­fel, po czym siada z powro­tem na swoim miej­scu i zło­rze­czy, roz­pro­sto­wu­jąc zwi­tek bank­no­tów. Wci­ska mi setkę, a kolejną wrę­cza Emmet­towi, naszemu kum­plowi z dru­żyny.

Pod­nosi wzrok na Car­tera, kapi­tana zespołu i zara­zem pana mło­dego, czyli męż­czy­znę, któ­remu wła­śnie zabra­kło słów i tak stoi z otwar­tymi ustami przed ponad dwu­stoma gośćmi.

Dopiero co nie­umyśl­nie ujaw­nił, że narze­czona jest w ciąży.

– A ja tak w cie­bie, Car­ter, wie­rzy­łem – narzeka Adam. Wyciąga ręce nad głową i Cara oraz Jen­nie też się­gają po swoją część wygra­nej.

– Daj spo­kój!

Adam to świetny facet. Naj­lep­szy, jakiego znam. Ma nie­skoń­czone pokłady wiary w ludzi. Cza­sami jed­nak… tę swoją wiarę lokuje nie­wła­ści­wie. Tak jak teraz, gdy ulo­ko­wał ją w tym męż­czyź­nie.

A to dla­tego, że Car­ter Bec­kett jest świetny w dwóch rze­czach: w hokeju i w kocha­niu Oli­vii, swo­jej dopiero co poślu­bio­nej żony. A z czym sobie kom­plet­nie nie radzi? Z dotrzy­my­wa­niem tajem­nic.

– Jesz­cze jestem winien Oli­vii – szep­cze Adam. – Nawet ona obsta­wiała, że Car­ter to spie­przy. Czy tylko ja w niego wie­rzy­łem?

Wokół stołu prze­biega zbio­rowy pomruk: _tak_, a Adam prze­suwa dłońmi po twa­rzy. Myślę, że kiedy Holly, mama Car­tera i Jen­nie, kła­dzie mu rękę na ramie­niu, jest bli­ski pła­czu.

– W dwie minuty stra­ci­łem sześć­set dolców, bo facet nie potrafi utrzy­mać gęby na kłódkę przez jedną cho­lerną noc.

Holly chowa swoją wygraną.

– Kocham syna, ale wiesz, jak jest, Car­ter uwiel­bia sku­piać na sobie uwagę, a do tego nie prze­pada za mil­cze­niem. Ma to po ojcu. Nie powiem Oli­vii złego słowa, jeśli każe mu dziś spać na kana­pie.

Jak na zawo­ła­nie w sali poja­wia się panna młoda. Car­ter dep­cze jej po pię­tach.

– _Nic_ dziś nie dosta­niesz – Oli­via wyraź­nie jest na niego cięta. Zatrzy­muje się gwał­tow­nie i nie pozo­sta­wia­jąc wąt­pli­wo­ści, wska­zuje dolną połowę swo­jego ciała. – _Nic_ z tego.

Car­ter sapie, chwilę stoi z pół­otwar­tymi ustami, po czym gna za nią.

– _Ollie_! To był wypa­dek! Nie możesz mi tak odciąć dostępu! Nie możesz!

– Wie­dzia­łem, że to będzie naj­za­baw­niej­sze wesele, na jakim byłem. – Dłu­bię w cze­ko­la­do­wym cie­ście, któ­rego Adam nie zdą­żył zjeść, i wsu­wam kawa­łek do ust. Krów­kowa polewa kryje pokru­szone oreo. Prze­pyszne. – Ka…te i O…łi moliby mieś asny tele­izyjny szoł.

– Wiesz, co by nieco popra­wiło sytu­ację? – Jen­nie unosi ide­al­nie kształtne brwi, wymow­nie patrząc na moje pełne usta. – Gdy­byś, do cho­lery, prze­łknął, zanim się ode­zwiesz.

Zamie­ram w poło­wie kęsa, a kiedy nasze spoj­rze­nia się krzy­żują, czuję, że czer­wie­nią mi się uszy. O tak, Jen­nie bez wąt­pie­nia należy do rodziny Bec­ket­tów. Nie­okrze­sana mądrala, jak jej star­szy brat, z takimi samymi dołecz­kami i iry­tu­ją­cym uśmiesz­kiem, jak u niego. Ale tam, gdzie u Car­tera błysz­czą głę­boko zie­lone oczy, jej wzrok jest chłodny, nie­bie­ski, z lekka wpada w fio­let.

Jest ładna.

Czy jak tam to nazwać.

Prze­ły­kam, odkła­dam widel­czyk i odchrzą­kuję, a alko­hol pisze w moich żyłach odpo­wiedź, któ­rej zwy­kle bał­bym się udzie­lić.

– Jeśli też chcesz tro­chę, wystar­czy, że popro­sisz, mała Bec­kett.

– Nie jestem dzie­cia­kiem – odbija piłeczkę, spla­ta­jąc ręce na pier­siach.

Ści­ska przy tym parę ide­al­nych, pro­wo­ku­ją­cych cyc­ków, jakby zara­zem mówiła _wypieprz mnie_, i koły­sze bio­drami w tej swo­jej poły­skli­wej sukience w odcie­niu żura­winy.

Prze­ga­niam tę myśl szyb­ciej, niż się poja­wia. Cza­sem oba­wiam się, że w kwe­stiach zwią­za­nych z sio­strą Car­ter miewa nad­ludzki słuch i… w końcu usły­szy moje myśli. Dość razy oglą­da­łem na lodzie widzia­łem, co się dzieje, kiedy się z kimś ściera, aby wie­dzieć, że nie chciał­bym stać mu na dro­dze, gdy się wściek­nie. Lubię swoją twarz taką, jaka jest; i nie chcę, aby ktoś mi ją prze­me­blo­wał.

Adam przy­suwa sobie tale­rzyk, gdy się­gam po kolejny kęs, jakby mówił „To _moje_ cia­sto”. Ma gdzieś moją obra­żoną minę i ofe­ruje go Jen­nie, zanim zdążę się poskar­żyć, że dobra, może i zja­dłem już dwa kawałki, ale skoro on nie skoń­czył jesz­cze swo­jego…

– Masz ochotę? – Zwraca się do niej.

Wzdy­cham ciężko i zostaję tak z otwar­tymi ustami.

– Gar­rett, kocha­nie. – Holly deli­kat­nie bie­rze mnie w ramiona. – A gdzie twoja dziew­czyna?

Czuję, jak fala cie­pła peł­znie przez moją szyję i twarz, aż po czubki uszu.

– Nie przy­pro­wa­dzi­łem – mam­ro­czę w odpo­wie­dzi.

Niby było parę opcji, ale nie chcia­łem żad­nej dawać złud­nych nadziei. W końcu udział w weselu coś zna­czy.

– Dla­czego nie? Jesteś takim przy­stoj­nym męż­czy­zną, kocha­nie.

Dra­pię się po wło­sach bez­rad­nie, wpa­tru­jąc się w pusty talerz.

– Dzię­kuję, pani Bec­kett. – Zer­kam spod przy­mru­żo­nych powiek na Jen­nie, która pry­cha. – A gdzie _twoja miłość_, mała Bec­ket­tówno?

– Z nikim się nie spo­ty­kam i nie mam na to ochoty.

Holly wzdy­cha i opada obok mnie na krze­sło.

– Szcze­rze mówiąc, Jen­nie, dopiero co roz­wią­za­łam pro­blem, który czule nazy­wam _moim synem_. Pro­szę, nie zamie­niaj się w kolejny. – Nagle zwraca się ku mnie z iskrą w oku. – Hej, ale skoro z nikim się nie spo­ty­kasz i ona też nie spo­tyka się z nikim…

Cara i Emmett jed­no­cze­śnie zaczy­nają pokła­dać się na stole, zano­sząc się śmie­chem, czym sku­tecz­nie zagłu­szają Holly.

– Nie – wykrztu­siła Cara, ocie­ra­jąc cho­lerne _łzy_, które wbrew woli płyną jej po policz­kach. – Ja chrza­nię. Wyobra­żasz to sobie? Holly, my _lubimy_ Gar­retta. Nie chcemy go wykoń­czyć.

– A ty, Ada­mie? – Holly uśmie­cha się do niego zachę­ca­jąco. – Jesteś taki słodki. Nawet Car­ter nie chciałby cię zabić.

Jen­nie unosi ręce wysoko w powie­trze.

– Mamo! Czy możesz prze­stać naga­niać mi face­tów? Nie chcę uma­wiać się z żad­nym z tych dzba­nów. – Kle­pie uspo­ka­ja­jąco Adama po dłoni. – Prze­pra­szam, Adam. Ty nie jesteś dzba­nem.

Lekko unosi kąciki ust i mi się przy­gląda. Jej wzrok zatrzy­muje się na moim oboj­czyku, gdzie spo­czął polu­zo­wany kra­wat, guziki mam już czę­ściowo roz­pięte. Gdy patrzy mi pro­sto w oczy, dostrze­gam figlarny – _dia­bel­ski_ – błysk, który mówi mi, że mnie na jej liście _dzba­nów_ rów­nież nie ma.

To, co miało być prze­lot­nym gry­ma­sem, spra­wia, że gapię się na nią tro­chę za długo, śle­dzę wzro­kiem różowy cień, pod­kre­śla­jący ostre kości policz­kowe, i łuki kasz­ta­no­wych wło­sów, oka­la­jące jej twarz i opa­da­jące na smu­kłe ramiona.

Jest nie­ziem­sko pod­nie­ca­jąca. Kiedy znaj­duje się w pokoju, myślę tylko o tym, jak by to było zna­leźć się z nią sam na sam w jakimś ustron­nym miej­scu, albo nawet tu pochy­lić ją nad sto­łem i…

Lecz to ja się pochy­lam i odchrzą­kuję, doci­ska­jąc pod sto­łem pod­ska­ku­jące kolano. Patrzę na Adama:

– No co, kurwa? Po co w ogóle zaczy­nała?

Odpo­wiada niskim gło­sem, w któ­rym kryje się groźba.

– Dobrze wiesz, po co. Zrób sobie, kurwa, jej zdję­cie. Zosta­nie na dłu­żej.

Ja pier­dolę. Jaki jest sens w posia­da­niu oczu, jeśli nie wolno mi podzi­wiać nie­zno­śnie pod­nie­ca­ją­cej kobiety? Niech mi to ktoś wyja­śni.

Tyle że Adam tra­fił w sedno (bo zazwy­czaj tra­fia). Nie mam naj­mniej­szego zamiaru pie­przyć się z sio­strzyczką mojego naj­lep­szego kum­pla, więc przez resztę nocy już pil­nuję, gdzie błą­dzi mój wzrok.

No dobra, tak naprawdę nie udaje mi się go upil­no­wać, ale _bar­dzo się_ sta­ram; przy­się­gam.

Jakimś cudem nagle stoję przy barze, w prze­no­śni ści­ska­jąc się za jaja, i patrzę, jak Jen­nie wygina się na par­kie­cie. Gęste fale spły­wają kaskadą wzdłuż krzy­wizn opa­lo­nej linii krę­go­słupa, a ja podą­żam za tą linią w dół głę­boko wycię­tej sukienki, aż do jej kosmicz­nego, krą­głego tyłka, który koły­sze się w tę i we w tę w rytm muzyki. Ma talię nasto­latki i sze­ro­kie bio­dra, które chciał­bym mocno pochwy­cić i…

– Po pro­stu zaproś ją do tańca.

– Co? – Spo­glą­dam na Emmetta pół­przy­tom­nie, potem znów na Jen­nie i powta­rzam się: – Co?

– Widać, że chcesz z nią zatań­czyć.

– Co? A skąd. – _Jestem despe­rado_?

– Jesteś despe­rado?

– Nie jestem despe­rado. – _Ow­szem, wiem, że jestem_.

Emmett unosi zna­cząco brew, dopija piwo i popy­cha mnie w stronę dziew­czyn, na par­kiet. Jego żona nie mar­nuje czasu, przy­ciąga mnie i wyko­rzy­stuje, aby się wokół mnie pokrę­cić.

– No dalej, Gare-Bear, misiaczku – pró­buje mnie roz­ru­szać, choć Emmett ota­cza ją ramie­niem i wtula w swoją klatkę pier­siową. – Rusz tyłecz­kiem, sło­dziaku.

– Ja nie… wła­ści­wie mój tyłek nie… Nie potra­fię…

– Mój Boże. – Jen­nie patrzy na mnie z otwartą pogardą, koły­sząc bio­drami. – Ani grama poczu­cia rytmu, co, Ander­sen?

Prze­wraca oczami, a ja mru­gam do niej bez słowa. Splata swoje palce z moimi i przy­ciąga mnie do sie­bie. Gdy nasze ciała sty­kają się, prze­pływa _iskra_, która – mam wra­że­nie – zaraz spali mnie od środka, a kiedy odwraca się i jej tyłek ląduje cen­ty­me­try od mojego kutasa, mam wra­że­nie, że, kurwa, zemdleję.

Prze­suwa cie­płe dło­nie wraz z moimi na swoje roz­ko­ły­sane w rytm melo­dii bio­dra, a Emmett mruga do mnie, jakby wcale nie dostrzegł, że wła­śnie zwarły mi się obwody.

– No weź, rusz tym cho­ler­nym tył­kiem – war­czy Jen­nie.

– Nie wiem… nie wiem jak.

Jej mig­da­łowe oczy płoną wście­kło­ścią ponad linią ramion, lecz gdy się rumie­nię, łagod­nieją. Jen­nie wzdy­cha cicho.

– Po pro­stu kołysz się ze mną, Gar­rett. To nie takie trudne. Jakim cho­ler­nym cudem zdo­by­wasz tyle kobiet?

– Ostat­nio wcale mi nie idzie – odmru­kuję bez­myśl­nie, lecz szybko zamy­kam jadaczkę. Ale jed­nak mimo­wol­nie znów ją otwie­ram, cho­lera wie, po co. – Wcale nie idzie mi łatwo. To zna­czy, była taka dziew­czyna w zeszłym tygo­dniu w Pit­ts­bur­ghu, którą pra­wie…

Odchrzą­kuję, bo zauwa­żam, jak ciało Jen­nie tężeje pod moimi dłońmi.

– Ale lepiej nie mówmy o moim życiu sek­su­al­nym…

– Chyba o braku życia sek­su­al­nego, duży chłop­czyku.

No jasne, mów mi o tym jesz­cze. Emmett i Cara pobrali się tego lata, a Car­ter w zasa­dzie oże­nił się w swo­jej gło­wie z Oli­vią, kiedy tylko poznali się w ubie­głym roku, mimo że przez jakiś czas trzy­mała go na bocz­nym torze. Adam wciąż jest w nie­złym dole, od kiedy odkrył, że dziew­czyna, z którą był od lat, zdra­dziła go kilka mie­sięcy temu, ale zde­cy­do­wa­nie lepiej mu bez niej.

Więc to jasne, że przez pół­tora mie­siąca sezonu hoke­jo­wego upi­ja­łem się po meczu tylko z kum­plami z dru­żyny i raz po raz sza­la­łem na męskich impre­zach w hote­lo­wych poko­jach, gdzie kró­luje śmie­ciowe żar­cie oraz Xbox, słu­cha­jąc jak moi nie­ogar­nięci kum­ple wyży­wają się sek­su­al­nie, gada­jąc przez tele­fon ze swo­imi żonami. A u mnie posu­cha.

To pew­nie dla­tego wła­śnie roz­wa­żam zacią­gnię­cie młod­szej sio­stry kapi­tana dru­żyny do łazienki, posta­wie­nie jej na szafce i spraw­dze­nie, jakiego koloru są jej majtki.

Lecz Jen­nie nie tylko jest cał­ko­wi­cie poza moim zasię­giem, ale też kurew­sko mnie prze­raża. Jest bez­czelna, pewna sie­bie i _pie­kiel­nie_ harda. Kiedy jest w pobliżu, nie mogę ode­rwać od niej wzroku. No chyba że patrzy w moją stronę. Albo kiedy patrzy Car­ter.

Tak jak teraz, dokład­nie w tej chwili, gdy prze­su­wam dło­nie po bio­drach jego sio­stry, aż do wcię­cia w talii i mocno je chwy­tam. A potem _jesz­cze, kurwa, moc­niej,_ i wtedy wła­śnie on zaczyna się we mnie inten­syw­nie wpa­try­wać.

– Gar­rett – jęczy Jen­nie – to boli.

– Gar­rett. – Szorstki ton Car­tera spra­wia, że po krę­go­słu­pie prze­biega mi dreszcz prze­ra­że­nia. Patrzy ostro na moje dło­nie.

– _Aha!_ – wołam, odpy­cha­jąc Jen­nie od sie­bie. – Prze­cież jej nie doty­kam – rzu­cam jesz­cze przez ramię i umy­kam z par­kietu.

Zosta­wiam Jen­nie samą, roz­cza­ro­waną i nie­mal rów­nie prze­ra­ża­jącą jak Car­ter, który jed­no­cze­śnie obraca na par­kie­cie swoją piękną narze­czoną i gol­den retrie­vera.

Wlokę się kory­ta­rzem, opie­ram o ścianę i pocie­ram dłońmi zmę­czoną twarz.

– Muszę kogoś zali­czyć – wyrywa mi się.

– Mogę ci w tym pomóc.

Sto­jąca przede mną ładna, rudo­włosa dziew­czyna wyciąga z torebki chu­s­teczki i szminkę. Roz­kłada jedną na moim tor­sie i bazgrze po niej.

Czy taka łatwa zdo­bycz mnie pod­nieca, czy raczej wolę wró­cić do domu i pożreć pudełko pop-tarts? Sam nie wiem, ale gdy na końcu kory­ta­rza dostrze­gam Jen­nie, ska­cze mi ciśnie­nie.

Rudo­włosa wsuwa swój numer tele­fonu do kie­szeni na mojej piersi i tuż przy moim policzku szep­cze „zadzwoń do mnie”. Znie­sma­czona mina Jen­nie jest tak okropna, że nie potra­fię odwró­cić wzroku.

Prze­wraca oczami, zawraca i zmie­rza do łazienki, a moje stopy same ruszają za nią.

– Pocze­kaj, Jen­nie! Nie mia­łem zamiaru – nie jestem prze­cież – nie byłem…

– Mam to gdzieś, Gar­rett. Uga­niaj się za wszyst­kimi spód­nicz­kami, które cię kręcą. Choć może aku­rat tej, która przy­szła z jed­nym z obroń­ców z two­jej dru­żyny, nie powi­nie­neś ruszać.

– Co? – Spo­glą­dam za rudo­włosą. Mruga do mnie, po czym znika. – Nie, ale ja… ja… ja… – Zwie­szam głowę i z zakło­po­ta­niem trę kark, uszy płoną mi czer­wie­nią. – Naprawdę nie mia­łem złych zamia­rów.

– Ostat­nio wcale nie idzie ci łatwo… – szep­cze Jen­nie ze zło­śli­wym uśmiesz­kiem. Wyciąga chu­s­teczkę z malut­kiej zło­tej koper­tówki i mi ją wci­ska, po czym pchnię­ciem bio­dra uchyla drzwi łazienki. – Masz szminkę na policzku, duży chłop­czyku.

Jakimś cudem prze­ga­pi­łem moment, gdy ruda poca­łun­kiem nazna­czyła mnie szminką, którą teraz Adam ściera mi z twa­rzy, a dziew­czyny nie szczę­dzą gwiz­dów i par­sk­nięć. Kiedy u schyłku wie­czoru Car­ter i Oli­via wsia­dają do limu­zyny, po plot­kach nie ma śladu, moje ramiona tkwią grzecz­nie zaple­cione na wła­snej klatce pier­sio­wej i na­dal tylko narze­kam. Nawet pies dyszący u moich stóp nie potrafi mnie roz­ba­wić.

Nie chcę się domy­ślać, co musiał nawy­wi­jać Car­ter, żeby Dublin mógł uczest­ni­czyć w przy­ję­ciu, ale nie dziwi mnie, że tu jest. Jego pan potrafi uga­dać wszystko i dostaje wszystko, czego zapra­gnie. Dzięki temu wiem, jak ele­gancko wygląda gol­den retrie­ver w psim smo­kingu.

– Do mnie, Dubs! – woła Jen­nie, ude­rza­jąc dłońmi o uda. – Wra­casz do domu ze swoją ulu­bioną cio­cią! Tak, mój przy­stoj­niaku!

– Jesteś jego jedyną cio­cią – zauwa­żam.

Splata ręce na pier­siach, po raz kolejny tego wie­czoru przy­ku­wa­jąc mój wzrok do spek­ta­ku­lar­nego dekoltu, a następ­nie do lewego bio­dra, które wyła­nia się, gdy je wypy­cha w bok, a jej sukienka roz­chyla się roz­cię­ciem po same uda, odkry­wa­jąc feno­me­nal­nie wyćwi­czone nogi.

– Nie pyta­łam, nie­oga­rze.

– Powin­ni­śmy nazy­wać cię sło­necz­kiem – bur­czę pod nosem. – Masz tak pogodne uspo­so­bie­nie. Zawsze tak kurew­sko miła i rado­sna.

_Ta odwaga po paru głęb­szych naprawdę mnie dzi­siaj w chuj zgubi._

Mruży nie­bie­skie oczy.

– Wsia­daj do pie­przo­nego samo­chodu, ale już, _Gare-Bear._

– Tak, pro­szę pani.

Wśli­zguję się na tył limu­zyny, która ma nas roz­wieźć do domów, sia­dam obok Hanka, a za mną pakują się wszy­scy inni.

Hank ma led­wie osiem­dzie­siąt cztery lata i jest mło­dym duchem, jed­nym z naj­lep­szych przy­ja­ciół Car­tera i Jen­nie, kimś w rodzaju przy­szy­wa­nego dziadka, wylu­zo­wa­nego jak dia­bli. Kie­dyś to on był ojcem Dublina i pew­nie dla­tego teraz Dub gra­moli się przeze mnie, wbi­ja­jąc mi pazury w jaja, aby wygod­nie roz­ło­żyć się na jego kola­nach.

– Ożeż ty, kurwa… – jęczę, chwy­ta­jąc się za klej­noty.

Hank recho­cze.

– Naprawdę dziś zbie­rasz baty. – Wzdy­cha miękko, uszczę­śli­wiony. – Taki piękny ślub. Oli­via wyglą­dała osza­ła­mia­jąco.

Cara chi­cho­cze, pokła­da­jąc się na kola­nach Emmetta i prze­cze­su­jąc mu pal­cami włosy. Pew­nie dla­tego, że Hank jest od pięt­na­stego roku życia nie­wi­domy, a mimo to ni­gdy nie zawo­dzi, gdy trzeba pod­pom­po­wać kobiece ego.

Wzdy­cham, zapa­dam się w swój fotel i przy­my­kam oczy, odpusz­cza­jąc sobie dys­ku­sję o fatal­nej wpadce Car­tera, ujaw­nie­niu wszem i wobec ciąży. Adama wciąż gry­zie utrata kupy pie­nię­dzy, a Holly wymy­śla listę imion dla swo­jego pierw­szego wnuka. Car­ter i Oli­via posta­no­wili, że nie poznają płci dziecka. Oli­via twier­dzi, że nie zamie­rza potem przez całą ciążę powta­rzać Car­terowi, że nie nazwą dziecka Car­ter Junior, jeśli będzie to chło­piec, ale myślę, że tak naprawdę mil­czą, bo Car­ter jest prze­ra­żony, że to dziew­czynka. W jego przy­padku cza­sami naj­lep­szym lekar­stwem jest zaprze­cza­nie rze­czy­wi­sto­ści.

Kiedy zatrzy­mu­jemy się przed domem Holly i Jen­nie, Dublin śpi na ple­cach roz­wa­lony na moich kola­nach, z nosem scho­wa­nym w mojej mary­narce, a język Cary jest w poło­wie w gar­dle Emmetta. Sły­szę tylko ciche chra­pa­nie Dublina i – jak sądzę – odgłosy wymiany śliny, z oka­zjo­nal­nymi prze­rwami, w któ­rych Emmett szep­cze żonie o wszyst­kich spo­so­bach, na jakie zamie­rza ją jesz­cze dziś prze­le­cieć.

Gdy tylko drzwi się otwie­rają, wyska­kuję jak z procy.

– Pomogę Han­kowi wejść.

Adam rów­nież wypada na chod­nik.

– To i ja – rzuca.

Gdy Hank już leży w sypialni dla gości, wcho­dzimy do kuchni i Holly zaczyna nam wci­skać w ręce sma­ko­łyki.

– Robię wypieki na Święta. – Wpy­cha z powro­tem do zamra­żal­nika torbę pełną jakiejś cze­ko­la­do­wej, boskiej wer­sji kulek z masłem orze­cho­wym. – Dopiero listo­pad, więc jakoś muszę je zago­spo­da­ro­wać.

Potem odci­ska buziaki na naszych policz­kach i rusza kory­ta­rzem.

– Na matkę już pora do łóżka. Zanim się obu­dzę i zdam sobie sprawę, że to wszystko było tylko snem, że nie udało mi się oże­nić syna z cudowną kobietą, która jest gotowa tole­ro­wać go przez resztę życia.

Adam sztur­cha mnie w ramię i chwyta się za kro­cze.

– Jak się zaraz nie odleję… – Nagle staje i patrzy na Jen­nie. Chrząka, pusz­cza klej­noty i się rumieni. – To zna­czy… powi­nie­nem… sko­rzy­stać… z toa­lety.

Rzuca mi spoj­rze­nie, które podej­rza­nie przy­po­mina ostat­nie ostrze­że­nie, po czym zosta­wia mnie z Jenny w kuchni.

Ale ona natych­miast mnie igno­ruje, odwraca się ple­cami i nalewa sobie szklankę wody.

– Uch… – Dra­pię się po gło­wie, szu­ka­jąc spo­sobu na roz­ła­do­wa­nie nie­zręcz­nego napię­cia. – Cał­kiem ładna… pogoda?

Par­ska w szklankę, wyciąga z szafki kolejną, napeł­nia ją, obraca się i wci­ska szkło w moje zasko­czone dło­nie.

Patrzę na nią zdu­miony.

– Dzięki?

– Mhm – odmru­kuje, a ja obser­wuję, jak koły­sze bio­drami, gdy rusza kory­ta­rzem, sięga ręką do tyłu i mocuje się z zam­kiem bły­ska­wicz­nym, widocz­nym tuż nad krą­gło­ściami jej ponęt­nej brzo­skwini.

_Pró­buję_ i nie udaje mi się.

Z cięż­kim wes­tchnie­niem zatrzy­muje się, opusz­cza głowę i stuka pal­cami w futrynę drzwi. Odwraca się i widzi, że jestem dokład­nie tam, gdzie mnie nie powinno być: stoję i gapię się na nią.

– Czy możesz mi pomóc z suwa­kiem? Zaciął się. – Znów się obraca, pre­zen­tu­jąc się od tyłu, a ja zasty­gam, nie­zdolny do jakie­go­kol­wiek ruchu.

– Tak, pew­nie. Jestem dobry w zapi­na­niu.

_Jestem dobry w zapi­na­niu? Ja pier­dolę, kre­ty­nie. Zamknij się._

– Tylko może przy­naj­mniej odstaw wodę.

– Co? – Spo­glą­dam na szklankę, którą trzy­mam w dłoni i cicho chi­cho­czę. Skąd u mnie ta chrypka? Ile ja mam lat? Dwa­dzie­ścia sześć czy dwa­na­ście? – A, rze­czy­wi­ście.

Szybko osu­szam szklankę, odsta­wiam ją i wycie­ram spo­cone dło­nie o uda.

Chry­ste, ta sukienka. Te plecy. _Ten pie­przony tyłek._ To powinno być zaka­zane. A już _na pewno_ mi powinno się zaka­zać trzy­ma­nia rąk tak bli­sko niej, i tyle w tema­cie. Gdyby Car­ter mnie teraz zoba­czył, już ni­gdy nie zagrał­bym w hokeja. Bra­ko­wa­łoby mi co naj­mniej jed­nej nie­zbęd­nej koń­czyny.

Nie wiem, jak się za to zabrać. Zamek bły­ska­wiczny jest tam, na szczy­cie tych krą­gło­ści i… czy powi­nie­nem tam po pro­stu… wsu­nąć dłoń? Tak, zwy­czaj­nie ją tam wsunę. Się­gam do suwaka, ale dopa­dają mnie wąt­pli­wo­ści.

– Dobra, po pro­stu…

Prze­chy­lam głowę na bok i wpa­truję się we wdzięczną, złotą metkę.

– Bo ja…

– Do kurwy nędzy, Gar­rett, ogar­nij się. Musia­łam gdzieś przy­ciąć mate­riał. Po pro­stu mocno pocią­gnij.

– Dobra. Już wiem. Mocno… pocią­gnę.

Chwy­tam malutką główkę suwaka mię­dzy palce, o wiele za duże do tego zada­nia, drugą dłoń kładę na jej bio­drze, kciuk zagłę­bia się w cie­płą skórę. Wygina plecy w łagodny łuk, a mnie oddech gubi się gdzieś w klatce pier­sio­wej, gdy wzdy­cha cicho. Niski, szorstki ton spra­wia, że drga mi trze­cia noga, a wtedy ona daje krok w tył i wpada na mnie, jakby _chciała_, aby jej tyłek zapo­znał się bli­żej z moim cia­łem, i wtedy jest jesz­cze gorzej.

_Boże, co ona wypra­wia? Nie. Nie, nie, nie. Prze­cież go obu­dzi._

Jen­nie nawija koń­cówkę wło­sów na dłoń i jak w zwol­nio­nym tem­pie prze­rzuca je przez smu­kłe ramię. Zamglone, nie­bie­skie oczy rzu­cają mi spoj­rze­nie spod gęstych, ciem­nych rzęs. Nie mogę ode­rwać wzroku od jej języka, suną­cego po dol­nej war­dze.

O kurwa. No i masz. Obu­dził się.

_Nie teraz, porucz­niku John­son. Spo­cznij, żoł­nie­rzu!_

– Gar­rett.

Ner­wowo pod­no­szę głowę i mie­rzymy się z Ada­mem wzro­kiem. Jego spoj­rze­nie prze­szywa mnie na wskroś. Znów spo­glą­dam na tyłek – _suwak_ – Jen­nie i szyb­kim szarp­nię­ciem uwal­niam mate­riał, po czym wybie­gam z domu, z hukiem zamy­ka­jąc za sobą drzwi. Gdy osu­wam się bez sił, moje ciało wiot­czeje i wzdy­cham ciężko.

_Uff_. Było bli­sko.

Adam kręci głową i z naci­skiem żąda:

– Znajdź sobie kogoś innego. _Kogo­kol­wiek_ innego.

Dobra. Jasne. Wła­śnie tak powi­nie­nem zro­bić. Jen­nie nie jest dla mnie. Poza tym ledwo ją znam. Nie muszę sobie spie­przyć przy­jaźni albo sezonu hoke­jo­wego – ani pozby­wać się żad­nych cen­nych człon­ków – żeby kogoś zali­czyć. Mam mnó­stwo innych moż­li­wo­ści.

Gdy pół godziny póź­niej cze­kam w holu mojego bloku, wzdy­cham i ryt­micz­nie wci­skam guzik windy, bo wciąż sam sie­bie pró­buję prze­ko­nać, że będę w sta­nie się od niej odcze­pić.

– Panie Ander­sen – znie­nacka za moimi ple­cami roz­lega się zmy­słowy szept. Emily, jedna z sąsia­dek, przy­suwa się za bli­sko. Prze­rzuca przez ramię mysie blond włosy, a świa­tło deli­kat­nie wydo­bywa kształt jej kości policz­ko­wych. Uśmie­cha się do mnie tą czer­wie­nią ust w odcie­niu wiśni, któ­rej nie­raz sma­ko­wa­łem. – Ależ pan dziś przy­stoj­nie wygląda.

Winda otwiera się, a ja wcią­gam ją do środka. Kątem oka lustruję błysz­czącą sukienkę, dłu­gie na milę nogi i czarne szpilki.

– Ślub naj­lep­szej przy­ja­ciółki – wyja­śniam. – A ty? Wyglą­dasz tej nocy fan­ta­stycz­nie.

– Zawsze wyglą­dam fan­ta­stycz­nie, prze­cież o tym wiesz. Opiera się o uchwyt, krzy­żuje nogi w kost­kach i błą­dzi po mnie wzro­kiem, gdy wybie­ram przy­ci­ski jej pię­tra, a potem mojego. – Wie­czór panień­ski.

– Wszy­scy się pobie­rają, co?

– Nie ja – pry­cha w odpo­wie­dzi.

Chi­cho­czę, prze­cze­su­jąc dło­nią włosy.

– No ja też nie.

Dźwięk dzwonka oznaj­mia, że winda się zatrzy­mała i Emily wycho­dzi na kory­tarz. Dło­nią powstrzy­muje drzwi przed zamknię­ciem i zerka na mnie przez ramię.

– Masz ochotę?

Nie jest mi żal, że nie dopo­wiada _na co_, tylko pozwala, aby zapro­sze­nie zawi­sło w gęstym powie­trzu.

Ści­skam poręcz i obser­wuję, jak mój but wystu­kuje rytm o mar­mu­rową pod­łogę. Prze­no­szę wzrok na wzgó­rek mię­dzy moimi nogami, który wciąż napiera na roz­po­rek z powodu tyłka, na któ­rym poło­ży­łem dło­nie godzinę temu i po raz setny uświa­da­miam sobie, że tam­ten tyłek jest poza moim zasię­giem.

Emily uśmie­cha się, gdy odry­wam się od ściany. _Pie­przyć to._

– Tak, mam ochotę.2. URODZINOWE TACOSY I FUCKBOYE

2

Uro­dzi­nowe tacosy i fuck­boye

Jen­nie

Koja­rzysz to nie­przy­jemne uczu­cie, gdy wyj­mu­jesz bie­li­znę z suszarki, a ona jest na­dal wil­gotna? Albo kiedy nie masz czasu na odgrza­nie resz­tek maca z serem, więc musisz go prze­łknąć, gdy jest zimny i twardy? Jedno i dru­gie jest cho­ler­nie obrzy­dliwe, podob­nie jak to, co czuję, gdy tań­czę z kimś, a on patrzy na mnie tak, jak teraz, jakby nie mógł się docze­kać, aż zostanę jego kolej­nym daniem.

Bie­dak nie zorien­to­wał się jesz­cze, że jestem kawio­rem; nie stać go na mnie, choćby nie wiem jak się sta­rał.

Simon leży na ławeczce do ćwi­czeń, opusz­cza łok­cie, odwie­sza drą­żek i dźwiga głowę. Unosi brwi.

– Lubisz na mnie patrzeć?

– Zabawne, wła­śnie mia­łam zapy­tać cię o to samo. – Ocie­ram się o niego, prze­cho­dząc obok, i ruszam do prze­bie­ralni. Ten uparty, mały gno­jek idzie tam za mną.

Nie zro­zum­cie mnie źle: wła­ści­wie lubię Simona. Tań­czymy razem już od czte­rech lat. W sumie jest pra­co­wity, ale i zaro­zu­miały do wiwatu, a przy tym wydaje mi się, że ma błędne wra­że­nie, że naci­skam, aby _mocno się sta­rał_, jeśli chce coś u mnie wskó­rać.

A prze­cież nie tak trudno pojąć, jak naprawdę jest. Nie mam naj­mniej­szego zamiaru wpu­ścić go do mojego Disney­landu. Im szyb­ciej to zaak­cep­tuje, tym lepiej.

– Simon… to dam­ska prze­bie­ral­nia. Nie możesz tu wcho­dzić, bez względu na to, jak głę­boko go scho­wasz.

Z sze­ro­kim uśmie­chem kła­dzie dłoń na kro­czu.

– Nie był­bym w sta­nie go scho­wać, nawet gdy­bym pró­bo­wał. – Gdy muska moje ucho, jego oddech pach­nie dzi­wacz­nie, jakby suszoną woło­winą. – Takiego kali­bru nie da się ukryć.

Odpy­cham go i prze­ga­niam ruchem dłoni, po czym wcho­dzę do prze­bie­ralni.

– Obniż to ego, fuck­boyu, przy­naj­mniej o sto punk­tów.

Simona to bawi.

– Daj mi chwilę na prysz­nic i widzimy się przed siłow­nią.

Do moich licz­nych wad należy koniecz­ność uzgad­nia­nia ze mną pla­nów z wyprze­dze­niem. Ina­czej nie reali­zuję ich, gdy mam już tylko ochotę zdjąć sta­nik i nie musieć go ponow­nie zakła­dać.

Sunę pal­cem po linii potu, zni­ka­ją­cej w zagłę­bie­niu mojego spor­to­wego biu­sto­no­sza.

– Mam już plany na wie­czór, no i jestem zmę­czona, więc…

– Ale to twoje uro­dziny.

– Wła­śnie, a ja…

– Pięć minut! – Całuje mnie w poli­czek i umyka do męskiej prze­bie­ralni. – Daj mi pięć minut! Niech się odświeżę dla swo­jej ulu­bio­nej sole­ni­zantki!

Pusz­cza oczko i znika, nim zauważy, jak prze­wra­cam oczami.

Jasne, jeste­śmy przy­ja­ciółmi i ow­szem, spę­dzamy wspól­nie 75 pro­cent czasu w intym­nych pozy­cjach, a jego dło­nie wędrują wtedy po mnie. Mimo to, randka uda­jąca pseudo-lunch z Simo­nem nie jest ide­al­nym spo­so­bem na spę­dze­nie moich dwu­dzie­stych czwar­tych uro­dzin. Wła­ści­wie potra­fi­ła­bym wymie­nić przy­naj­mniej dzie­sięć lep­szych spo­so­bów, na przy­kład dwu­go­dzinną drzemkę na kana­pie, ero­tyczne sam na sam ze sobą w mojej sypialni lub zapo­lo­wa­nie.

_Nie, nie o takie polo­wa­nie mi cho­dzi._

Mam jed­nak sła­bość do dar­mo­wego jedze­nia, więc lądu­jemy w Taco Can­tina i jest naprawdę miło – tacosy to źró­dło życia – choć wku­rza mnie pomysł Simona, aby­śmy dzie­lili się czip­sami z guaca­mole, zamó­wio­nymi na przy­stawkę. Potem oczy­wi­ście zżera mi wszyst­kie czipsy za wyjąt­kiem dwóch, które udaje mi się w porę zwi­nąć.

– Ups – wymiata pal­cami okruszki z dna teko­wej miski. – To ja wszystko zja­dłem?

– Nie ina­czej.

Macha lek­ce­wa­żąco dło­nią.

– No i dobrze. Prze­cież nie chcesz się zamar­twiać dodat­ko­wymi kalo­riami.

Tak szybko uno­szę brwi, że boję się, że odlecą.

– Par­don?

– No, dodat­kowe kalo­rie.

– Tak, usły­sza­łam. Ale pomy­śla­łam, że dam ci szansę, abyś zmie­nił te słowa. – Popi­jam vir­gin mojito, osten­ta­cyj­nie delek­tu­jąc się jego słodką nutą. – Od kiedy to komen­to­wa­nie, co kobieta powinna, a czego nie powinna jeść, jest w porządku?

Patrzy na mnie uważ­nie.

– Luzuj, Jen­nie. Żar­to­wa­łem. Prze­cież przy­wy­kłaś do tego, wiesz, że to u mnie nor­malne.

Wła­śnie, przy­wy­kłam do tego i w tym pro­blem. Całe życie wal­czy­łam, by nie zwra­cać uwagi na surowe spoj­rze­nia tre­ne­rów tańca, któ­rzy cze­piali się każ­dej mięk­ko­ści w moim ciele, lustro­wali moje dzien­niki żywie­niowe, szu­ka­jąc śla­dów wszyst­kiego, co nie wpi­sy­wało się w ści­słą dietę, i co mogłoby wyja­śnić, dla­czego w tym tygo­dniu poru­szam się nieco bar­dziej ospale albo dla­czego pew­nego ranka mój strój wydał im się nieco bar­dziej dopa­so­wany. Już zbyt wiele muszli klo­ze­to­wych przy­tu­li­łam, pła­cząc w oba­wie przed ostrzem ich słów, ale przede wszyst­kim bojąc się, że wpa­dam w uza­leż­nie­nie, które zbyt szybko wie­dzie ku śmierci.

To, że mogę teraz tutaj sie­dzieć i zamó­wić trzy nadzie­wane tacosy, a do nich słodki napój i się tym nie przej­mo­wać ani nie czuć grama wyrzu­tów sumie­nia, jest cudem, nad któ­rym pra­co­wa­łam od liceum pod­czas dłu­gich godzin nie­zli­czo­nych tera­pii. Nie pozwolę, by nie­ostrożne słowa Simona zaprze­pa­ściły lata postę­pów.

A on wtedy dodaje:

– Zimowy reci­tal jest w przy­szłym mie­siącu. Prze­cież nie chcesz dorzu­cić sobie zbęd­nych kilo­gra­mów.

Nie roz­bi­jam mu szklanki na łbie tylko dla­tego, że szkoda drinka, który naprawdę nie­źle kopie.

– Kopiesz sobie grób. Rób tak dalej, a skoń­czysz w nim.

Nazy­wam go w myślach _dzba­nem_, gdy kła­dzie dłoń na mojej. – Wiesz, Jen­nie, nie ma pięk­niej­szej dziew­czyny od cie­bie. Jestem szczę­ścia­rzem, że jesteś ze mną.

Uśmie­cham się do kel­nera, bez­gło­śnie dzię­ku­jąc, gdy pod­suwa mi talerz taco­sów. A do Simona mówię:

– Żebyś wie­dział.

Jed­nym gry­zem pożera pół taco.

– Twój brat wciąż jest żonaty?

– Tak, minęły dopiero dwa tygo­dnie.

Poza tym Car­ter ma obse­sję na punk­cie Oli­vii. Dobrze, że jest zawo­do­wym hoke­istą. Gdyby był w mie­ście codzien­nie, Oli­via mogłaby go udu­sić. Wła­ści­wie nie wiem, jak to się stało, że przez dwa­dzie­ścia cztery lata sama tego nie zro­bi­łam. Mój brat jest świetny, tylko tro­chę… hała­śliwy? Pre­ten­sjo­nalny? Zbyt pewny sie­bie? W chuj ide­ali­styczny? Wszystko razem jed­no­cze­śnie?

– Dwa tygo­dnie to wię­cej, niż wytrzy­muje w sta­łym związku – pod­su­mo­wuje Simon, pre­zen­tu­jąc mi wnę­trze ust, pełne mie­lo­nej woło­winy, sałaty i sera.

Zupeł­nie nie ogar­niam, jak on się dostaje pod spód­nice wszyst­kich dziew­czyn z pro­gramu tanecz­nego na SFU.

– Przy­po­mnieć ci, że jesteś takim samym dziw­ka­rzem, jakim był Car­ter, zanim poznał Oli­vię?

– Nie jestem.

Nie potra­fię powstrzy­mać chi­chotu. Ups.

Simon prze­wraca oczami.

– Dla­czego twój brat dostał szansę, żeby odmie­nić swoją repu­ta­cję, a ja nie? Może i ja chcę się ustat­ko­wać.

Czy ludzie zasłu­gują na roz­są­dza­nie wąt­pli­wo­ści na ich korzyść? Zwy­kle tak. Ale ja znam tego męż­czy­znę. Widzia­łam, jak wabił nie­zli­czone dziew­czyny swoim uro­kiem tylko po to, by spać z jedną przez tydzień lub dwa, a następ­nie zastą­pić ją kolejną, przy czym czę­sto polo­wał na kolejną na oczach tej ostat­niej… Porzuca kobiety bez waha­nia, a przy tym ni­gdy nie traci oka­zji, żeby w mię­dzy­cza­sie mnie popo­dry­wać.

Tak jak teraz, gdy zaha­cza pal­cem o mój palec, a pod sto­łem ści­ska mi nogi swo­imi udami. Uśmie­cha się nie­grzecz­nie tym swoim cho­ler­nym uśmiesz­kiem, a ja przy­po­mi­nam sobie, dla­czego w chwili unie­sie­nia prze­zwa­łam go czule Simo­nem Syfi­li­sem.

– Chodź, Jen­nie. Jedźmy do mnie. Pozwól, że dam ci _praw­dziwy_ pre­zent uro­dzi­nowy.

– Dobrze. – Łapię kon­takt wzro­kowy z kel­ne­rem, kręcę jed­nym pal­cem w powie­trzu, a następ­nie wska­zuję swoje tacos. – Czy mogę dostać je w pudełku na wynos?

Opie­ram pod­bró­dek na sple­cio­nych pal­cach, uśmie­cham się i kon­ty­nu­uję roz­mowę:

– Wiesz co, Simon? Z ogromną chę­cią. Ale z ogromną chę­cią też zosta­ła­bym tu i dokoń­czyła ten lunch. – Z uśmie­chem wdzięcz­no­ści biorę od kel­nera małe pudełko i ukła­dam w nim tacosy. – Nie­stety, nie inte­re­suje mnie dziś popeł­nia­nie błę­dów o roz­mia­rach fuck­boyów.

Wstaję i daję mu powścią­gli­wego buziaka, uważ­nie zapi­su­jąc jego epicko zasko­czoną minę w prze­gródce mojej pamięci, zaty­tu­ło­wa­nej _ni­gdy tego nie zapo­mnieć._

– Dzięki za uro­dzi­nowe tacosy. Nie mogę się docze­kać, kiedy będę mogła się nimi cie­szyć w ciszy i samot­no­ści.

Uśmiech Bec­ket­tów ma nie­od­party urok, działa nawet na innych Bec­ket­tów. Mój brat nie potrafi mi odma­wiać, a ja od czasu do czasu to wyko­rzy­stuję.

Więc nie tylko na uro­dzi­nowy obiad dostaję stek i homara w jed­nej z naj­bar­dziej wyszu­ka­nych restau­ra­cji w Van­co­uver, ale też potem pochła­niam oreo explo­sion banana split w moim ulu­bio­nym barze z dese­rami, a wszystko to spra­wiła pro­sta prośba i uśmiech z dołecz­kami na twa­rzy. Car­ter też zjadł dwa, a gdy wędru­jemy po obie­dzie ulicą, sta­ram się nie pozwo­lić, by z dzie­sięć kilo, które pew­nie dziś przy­ty­łam, zbyt mocno mi burzyło myśli.

A jed­nak jestem nafu­tro­wana, ciężko mi jak dia­bli, a Car­ter zmu­sza mnie jesz­cze do cho­dze­nia. Poza tym jest zimno jak cho­lera, a ja mam na sobie ładny, ale nie cie­pły płasz­czyk.

Drżę, wtu­la­jąc pod­bró­dek w sza­lik.

– Zimno mi. Dokąd idziemy? Ej, Hank wró­cił do domu po kola­cji, a my mamy grzę­znąć w tym śniegu? Nie kochasz nas już?

Car­ter nie raczy odpo­wie­dzieć, za to Oli­via stęka i składa otu­lone ręka­wicz­kami dło­nie na brzu­chu.

– Muszę wycho­dzić to całe jedze­nie. Wcią­gnę­łam o wiele za dużo.

Pokle­puję jej uro­czy brzu­szek.

– Maleń­stwo było głodne. Masz prawo.

– Maleń­stwo _zawsze_ jest głodne.

– Duży tata też zawsze jest głodny. – Car­ter wali się w klatę.

Robię minę, jakby to było ohydne.

– Nie no, bła­gam, nie. Ni­gdy wię­cej.

Spusz­cza z tonu i marsz­czy brwi.

– Co? Ale dla­czego?

– Bo to naprawdę obrzy­dliwe.

– Dra­ma­ty­zu­jesz. – Obej­muje żonę ramie­niem, wtula usta w jej ucho, ale nie ści­sza głosu. – Mam ochotę na wię­cej, ale nie wiem, czy wolno tak publicz­nie zaspo­ka­jać głód, jeśli wiesz, co mam…

– Car­ter! – Zakrywa mu dło­nią usta i przy­ciąga go do sie­bie, aby spoj­rzeć mu poważ­nie w oczy. – Choć raz w życiu prze­stań gadać, na miłość boską! – szep­cze tym swoim groź­nym, nauczy­ciel­skim tonem.

Zatrzy­mu­jemy się przed wyso­kim budyn­kiem w cen­trum mia­sta, a na jego ustach z wolna wykwita uśmiech.

– Ale ja chcę, żeby wszy­scy wie­dzieli, że cię kocham. Dla­czego nie pozwa­lasz mi poka­zy­wać tego wszyst­kim?

Oli­via pokle­puje go czule, moja mama pra­wie mdleje, a ja krztu­szę się ze śmie­chu.

– Uwierz mi, kocha­nie, nikt nie kocha mnie tak gło­śno i osten­ta­cyj­nie jak ty.

Car­ter uśmie­cha się z dumą i otwiera szklane drzwi. Pro­wa­dzi nas do windy, zanim zdążę popo­dzi­wiać wykwintne lobby, a kiedy jedziemy na dwu­dzie­ste pierw­sze pię­tro, w końcu odpo­wiada na zadane całe dwie minuty temu pyta­nie.

– Naprawdę cię kocham. Jesteś naj­lep­szą sio­strą na świe­cie. – Wypy­cha mnie na kory­tarz. – Dla­tego dosta­niesz też naj­lep­szy pre­zent na świe­cie.

– Pre­zent? Tutaj? – Roz­glą­dam się i widzę długi kory­tarz, a w nim ciąg ponu­me­ro­wa­nych drzwi. – Car­ter, to jest budy­nek miesz­kalny.

– Mhm. – Wsuwa klucz w dziurkę pod nume­rem _2104_, po czym gestem zapra­sza mnie do środka. – Witaj w swoim miesz­ka­niu, Jen­nie.

Stoję z otwar­tymi ustami i nie mogę się ruszyć.

– W moim miesz­ka­niu? To moje miesz­ka­nie…?

Ostroż­nie wkra­czam w jasną prze­strzeń. Osza­ła­mia mnie. Jest ume­blo­wane, o ile salon można uznać za wizy­tówkę cało­ści. Odwra­cam się do rodziny, a moje głu­pie oczy pełne są głu­pich łez. Nie­na­wi­dzę pła­czu, ale w tym roku życie nie szczę­dzi mi emo­cji.

– To naprawdę dla mnie? Mam wła­sne miesz­ka­nie?

– Są tacy, któ­rzy nazwa­liby mnie naj­lep­szym bra­tem na świe­cie.

Jest iry­tu­jący i dopro­wa­dza mnie do szału, ale Car­ter zawsze był naj­lep­szym bra­tem i moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Więc zarzu­cam mu ramiona na szyję i wołam: _Ależ ja cię kocham._

I wtedy dostrze­gam spiętą twarz mamy.

– Ale jeśli chcesz, możesz na­dal miesz­kać ze mną. – Rzuca sztywno. – Jeśli nie chcesz, Jen­nie, nie musisz się prze­pro­wa­dzać. Jesz­cze nie jest za późno. Car­ter może wyco­fać się z tej umowy. Ty możesz…

Car­ter uci­sza ją, kła­dąc jej na ustach swoją wielką łapę.

– Ciiii­cho.

Splata swoje ramię z moim.

– Chodź. Pozwól, że będę robił za prze­wod­nika.

Opro­wa­dza mnie po miesz­ka­niu, poka­zu­jąc roz­le­głą sypial­nię z przy­na­leżną do niej łazienką z lśnią­cym szkłem prysz­ni­cem. Potem z kory­ta­rza wcho­dzimy do dru­giej sypialni i kolej­nej łazienki. To znacz­nie wię­cej, niż potrze­buję.

Nie czuję się zasko­czona, nie dziwi mnie nawet to, że posta­rał się o apar­ta­ment. Car­ter uwiel­bia roz­piesz­czać swo­ich ludzi, a w zeszłym mie­siącu przy­ła­pał mnie na prze­szu­ki­wa­niu ofert wynajmu. Nie zara­biam wiele, a Van­co­uver jest dro­gie, więc gdy myśla­łam o budże­cie, czu­łam się jak w _Zabój­czych umy­słach_, bra­ko­wało tylko przy­stoj­nego Dereka Mor­gana. Mina Car­tera, gdy zatrza­snął mi lap­topa i mruk­nął _No nie, nie pier­dol_, po czym odszedł, roz­ba­wiła mnie, lecz i ziry­to­wała.

Kiedy koń­czymy spa­cer po miesz­ka­niu, jesz­cze raz obcho­dzę wszyst­kie pomiesz­cze­nia tanecz­nym kro­kiem, ponie­waż czuję się kochana i nie mogę prze­stać się uśmie­chać.

– Jest nie­sa­mo­wite i takie, _takie_ ide­alne. Wiruję w salo­nie, aż w końcu miaż­dżę mojego brata w uści­sku, a potem rzu­cam się na Oli­vię, która już zado­mo­wiła się na kana­pie, i głasz­czę ją po policzku. – Dzię­kuję, nie­skoń­cze­nie dzię­kuję.

– Możesz się wpro­wa­dzić, kiedy tylko zechcesz – rzuca Car­ter, kiedy szy­ku­jemy się do powrotu. – Gdy wrócę w przy­szłym tygo­dniu po kolej­nej serii roz­gry­wek, mogę ci w tym pomóc. Wrę­cza mi różo­wo­złoty bre­lo­czek z akry­lową literą _J_, wypeł­niony malut­kimi kwiat­kami. – Jeden z chło­pa­ków mieszka na ostat­nim pię­trze, co też jest fajne. Będę się lepiej czuł, gdy będziesz miesz­kać tu sama, wie­dząc, że on jest w pobliżu. Jesz­cze go o to nie popro­si­łem, ale wiem, że chęt­nie się o cie­bie zatrosz­czy.

– Świet­nie. – To takie w jego stylu, na­dal mieć mnie na oku.

Gdy czeka, aż wyjdę na kory­tarz, uchy­lają się drzwi naprze­ciwko moich. Powie­trze prze­szywa cichy śmiech Car­tera.

– O pie­przo­nym wilku mowa. Co ty tu robisz na dole? To zna­czy, wiem, co tu robi­łeś… na dole… – Marsz­czy brwi. – Twoje włosy… i twoja koszula… są całe…

Kręci głową z nie­do­wie­rza­niem, ale uśmie­cha się z roz­ba­wie­niem, po czym wska­zuje mnie i mówi:

– Jen­nie się wpro­wa­dza. Powie­dzia­łem jej, że będziesz miał na nią oko. – Nagle łagod­nieje, doda­jąc: – Koniecz­nie na nią uwa­żaj.

– Nie potrze­buję opie­kunki – szep­czę gdzieś w prze­strzeń, zapi­na­jąc guziki płasz­cza, po czym uno­szę głowę i zer­kam, aby zoba­czyć, któ­rej bied­nej, niczego nie­podej­rze­wa­ją­cej duszy przy­pa­dło to nie­wdzięczne zada­nie. Moje palce zamie­rają, gdy wzrok tra­fia na parę nie­bie­sko-zie­lo­nych oczu i cha­otyczne brudno blond fale na roz­czo­chra­nej gło­wie oraz szare spodnie dre­sowe, zwi­sa­jące nie­dbale zbyt nisko na bio­drach.

Car­ter ma rację: Gar­rett rze­czy­wi­ście wygląda, jakby wła­śnie skoń­czył się pie­przyć.

A na wpół ubrana blon­dynka, która trzyma czer­wone paznok­cie w odcie­niu wozów stra­żac­kich na jego łok­ciu, jakby wła­śnie została prze­ru­chana na wylot. Nagle czuję się dziw­nie zazdro­sna.

Gar­rett Ander­sen nadaje się do pie­prze­nia jak mało kto, pla­suje się na god­nym pozio­mie Chrisa Hem­swor­tha, cała skóra świeci mu się od potu, mię­śnie falują, tur­kus oczu ma odcień oce­anu w peł­nym słońcu, a spodnie dre­sowe nie ukry­wają, że mię­dzy nogami nie brak mu ognia, bo niby dla­czego mia­łoby mu cze­go­kol­wiek bra­ko­wać? Nie ma co pozy­wać dziew­czyny do sądu za to, że wie, jak wygląda szybki nume­rek z Gar­rettem. Minęło zde­cy­do­wa­nie zbyt wiele czasu, a w moim lochu zalę­gło się kilka – no dobra, mnó­stwo, kurwa – paję­czyn.

_Cho­lera, czy ja go wcze­śniej nazwa­łam Disney­lan­dem?_

Na policzki Gar­retta wypełza żar­liwa czer­wień, gdy wytrzy­muje moje spoj­rze­nie. Nie mam poję­cia, co go opę­tuje, ale nagle odska­kuje od sto­ją­cej u jego boku dziew­czyny, wręcz popy­cha­jąc ją na zie­mię.

– Cóż, dobra, jak już mówi­łam – odchrzą­kuję i owi­jam sobie sza­lik wokół szyi – nie trzeba mnie niań­czyć, zwłasz­cza nie musi tego robić ten Fuck­boy Roku.

Biorę Oli­vię pod ramię i kie­ruję się do windy, rzu­ca­jąc mu jesz­cze ostat­nie spoj­rze­nie przez ramię. Sądząc po jej śmie­chu, Oli­vii nie mniej niż mnie podoba się, jak Gar­rett roz­dzia­wia usta. Na pewno chce mnie niań­czyć rów­nie mocno, jak ja mam ochotę na kolejny wywód brata, co Wielki Tata zamie­rza zro­bić.

– _Jen­ni­fer Bec­kett_ – mama wydziera się, goniąc nas – to było naprawdę podłe! Prze­pra­szam, Gar­rett! Kochamy cię!

– Car­tera nazy­wa­łam o wiele gorzej – zauważa Oli­via. – Ale Gar­rett to praw­dziwy sło­dziak.

Marsz­czę nos.

– Sło­dziak, który pie­przył się z moją nową sąsiadką.

Wła­ści­wie mnie to nie rusza, cho­ciaż może być nieco nie­zręcz­nie, gdy będę ich mijała na kory­ta­rzu. A co, jeśli ściany są cien­kie? Czy chcę sły­szeć, jak docho­dzi? Nie­szcze­gól­nie.

Mię­dzy innymi dla­tego uni­ka­łam mediów spo­łecz­no­ścio­wych, zanim Car­ter poznał Oli­vię, kiedy był jesz­cze wyjąt­kową męską dziwką. Nikt nie musi oglą­dać dowo­dów na to, że ktoś inny kogoś zali­cza.

– Może cho­dzą ze sobą – dorzu­cam nie­prze­ko­nu­jąco.

– Nie. – Car­ter wsuwa ramię mię­dzy drzwi windy, a one posłusz­nie się otwie­rają. Wcho­dzi do środka. – Tylko się pie­przą.

Zakła­dam ręce na piersi.

– Nie potrze­buję takiej opie­kunki, Car­ter.

Przy­ciąga Oli­vię do sie­bie i popra­wia jej sza­lik tak, że zakrywa jej pra­wie całą twarz, mimo że pró­buje go ode­pchnąć.

– Nie myśl o Gar­ret­cie jak o niańce. Pomyśl o nim raczej jak o dodat­ko­wej parze oczu.

– _Car­ter_! – Ze zło­ści tupię dwa razy. Zawsze mia­łam coś w sobie z drama queen. Jaki brat, taka sio­stra. – To jesz­cze gorzej! To brzmi, jak­byś mnie szpie­go­wał!

– Prze­cież nie szpie­guję! – Krzy­czy, wyma­chu­jąc rękami. – Chcę tylko mieć pew­ność, że jesteś bez­pieczna!

Drzwi się otwie­rają i wcho­dzę do nie­ska­zi­tel­nego holu.

– Ależ ty mnie wkur­wiasz.

– Nie, to _ty_ mnie wkur­wiasz!

– No wiem, że ty wkur­wiasz, co ja niby mam do tego?

– Dobry Boże. – Oli­via chowa twarz w dło­niach.

– Dzie­ciaki – mama przy­biera ostrze­gaw­czy ton – doga­duj­cie się.

– Masz szczę­ście, że cię kocham – szep­cze Car­ter, gdy otwiera nam drzwi samo­chodu.

– Masz szczę­ście, że nie sko­pię ci tyłka.

Jego twarz wykrzy­wia sze­roki uśmiech.

– Wsia­daj już do tego cho­ler­nego samo­chodu.

Prze­su­wam pal­cem po kra­wę­dzi leżą­cego przede mną sta­rego zdję­cia, po chro­nią­cym je od lat pla­stiku. Jest sztywny i poła­many, ostry na kra­wę­dziach, a gdy mój palec zbyt szybko prze­suwa się po pęk­nię­ciu, syczę z bólu. Na czubku palca zbiera się kro­pla krwi, a ja wysy­sam ją, aby powstrzy­mać ból i krwa­wie­nie, wpa­tru­jąc się przy tym w przy­stojną twarz, uśmie­cha­jącą się do mnie ze zdję­cia.

Ma na sobie różową cza­peczkę uro­dzi­nową i trzyma mnie, sie­dzącą na jego ramio­nach, świeżo upie­czoną sze­ścio­latkę, ści­ska­jącą mięk­kiego, jasno­ró­żo­wego kró­liczka, otrzy­maną wów­czas od niego nie­spo­dziankę.

Sły­szę, jak drzwi mojej sypialni skrzy­pią, mama wtyka głowę do środka i uśmie­cha się, widząc, że wciąż nie śpię. Wśli­zguje się do pokoju, ale zatrzy­muje się na skraju łóżka, a ja dostrze­gam w jej oczach naj­pierw prze­błysk ich wiecz­nej miło­ści, a potem ból, gdy zauważa na moich kola­nach otwarty album ze zdję­ciami. Chcia­ła­bym cof­nąć czas, ale wiem, że nie mogę.

– Tęsk­nię za nim – szep­czę, obry­so­wu­jąc kształt taty twa­rzy. – I to bar­dzo.

– Ja też, kocha­nie. – Mama zapada się w łóżko obok mnie i w zamy­śle­niu całuje mnie we włosy. – Wiem, że patrzy dziś na cie­bie z góry, pła­cząc, bo jego mała córeczka prze­stała być dziec­kiem. Jest z cie­bie dumny, Jen­nie, z tej kobiety, którą się sta­jesz. Wiem to na pewno.

Dotyka na zdję­ciu kró­liczka, któ­rego trzy­mam, wtu­lona w taty włosy. Omiata wzro­kiem pokój, aż dostrzega tego samego kró­liczka wtu­lo­nego w mój brzuch.

– Zawsze go uwiel­bia­łaś.

Się­gam po niego. Dawno wyblakł, a jeden z guzi­ków wisi luźno na nitce. Lata przy­tu­la­nia, cią­gnię­cia go wszę­dzie, gdzie się uda­wa­łam, pro­te­sty, aby mama go nie prała nawet mie­sią­cami, wszystko to spra­wiło, że nie­gdyś mięk­kie futro stało się szorst­kie i zma­to­wiało.

– Zawsze chcia­łam mieć praw­dzi­wego kró­liczka, ale ni­gdy mi na to nie pozwa­la­li­ście. Więc tata kupił mi tego. – Głasz­czę dłu­gie uszy. – To on nadał jej imię. _Księż­niczka Bub­ble­gum_.

– Gdy­bym tylko mu pozwo­liła, dałby ci cały świat. Latami męczył mnie o tego praw­dzi­wego kró­liczka. Byłaś jego małą księż­niczką, a on był upar­tym gów­nia­rzem, który nie uzna­wał słowa _nie_.

– Cał­kiem jak Car­ter.

Śmieje się.

– Car­ter jest zbyt podobny do two­jego taty. To był nie­bez­pieczny duet, gdy wpa­dali w szał. – Uśmie­cha się czule i roz­cze­suje pal­cami moje włosy. – Przy­kro mi, że nie ma go tutaj, by świę­to­wał z tobą uro­dziny.

– Niech ci nie będzie przy­kro. – Ocie­ram łzę ze swo­jego policzka, a potem łapię tę, która spływa po jej policzku. – Na szczę­ście przez szes­na­ście lat mogłam two­rzyć z nim piękne wspo­mnie­nia.

W jej oczach widać cichy smu­tek, gdy wpa­truje się w mroczny pokój.

– Naprawdę będę tęsk­nić za twoją obec­no­ścią. Gdy­bym mogła, zatrzy­ma­ła­bym cię tu na zawsze, ale zasłu­gu­jesz na wła­sne życie. Potrze­bu­jesz prze­strzeni, żeby doro­snąć.

Bie­rze moją twarz w dło­nie i całuje mnie w poli­czek.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, mała. Kocham cię i jestem z cie­bie dumna.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij