Playlista - ebook
Playlista - ebook
Nowy bestseller mistrza thrillera psychologicznego.
Muzyka to jej życie. Ile jeszcze będzie trwało… ZADECYDUJE 15 PIOSENEK.
Miesiąc temu piętnastoletnia Feline Jagow zniknęła bez śladu w drodze do szkoły. Wynajęty przez jej matkę prywatny detektyw, Alexander Zorbach, natrafia w Internecie na serwis muzyczny, w którym Feline słuchała swoich ulubionych piosenek.
Zorbach zauważa, że kilka dni wcześniej playlista została zmieniona. Czy wybierając te piosenki, Feline przesłała ukrytą wskazówkę, gdzie jest i jak można ją uratować?
Zorbach gorączkowo próbuje rozwiązać zagadkę playlisty.
Nie spodziewa się, że poszukiwania Feline zaprowadzą go w przerażający koszmar z przeszłości. Rozpoczyna się bezlitosny wyścig z czasem, w którym szanse na przeżycie każdego z uczestników są bliskie zeru.
Ta playlista istnieje naprawdę!
15 piosenek zostało skomponowanych, wykonanych i nagranych przez znanych niemieckich i międzynarodowych artystów specjalnie do tego thrillera!
Playlista to jedyne w swoim rodzaju połączenie muzyki i mocnego thrillera.
SEBASTIAN FITZEK – autor numer 1 w Niemczech, mistrz thrillerów psychologicznych wydawanych w 33 krajach. Każda powieść Fitzka – W amoku, Nocny Powrót, Prezent, Pacjent, Łamacz Dusz, Odprysk, Lot 7A, Terapia, Pasażer 23, Przesyłka, Ostatnie dziecko, Noc Ósma, Odcięci, Auris, Częstotliwość śmierci – zajmuje przez wiele miesięcy 1. miejsce na listach bestsellerów i osiąga milionowe nakłady.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-241-8151-3 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Kto tam? – rzucił w stronę pustego ogrodu.
Od trzech lat mieszkali w bardzo drogiej dzielnicy Nikolassee, w małym bungalowie idealnym dla trzyosobowej rodziny. Szary budynek z płaskim dachem stał jakby nieśmiało na skraju Rehwiese pomiędzy okazałymi willami i zapewne wielu bogatych nabywców chętnie zrównałoby go z ziemią, by wybudować bardziej pasujący do luksusowego osiedla dom. Na początku, gdy Thomas miał jeszcze nadzieję, że awansuje na dyrektora prywatnego gimnazjum w Grunewaldzie, w którym uczył geografii i fizyki, Jagowowie też o tym marzyli. Jednak ktoś inny dostał tę posadę, a pensja Thomasa się nie zmieniała.
Uwzględniając wynagrodzenie pielęgniarskie jego żony Emilii, po opłaceniu rat kredytu z odsetkami, już na początku miesiąca ledwo starczało im na życie. Najwięcej łożyli na piętnastoletnią Feline. Wydatki na jej ubrania, buty i sprzęt sportowy podwajały się z roku na rok. Aż nagle pewnego dnia spadły do zera.
_Aż nagle pewnego dnia ją porwano_, pomyślał Thomas, wciąż kurczowo trzymając się myśli, że kiedyś otrzyma telefon z żądaniem okupu. Choć wiedział, jak mało to prawdopodobne. Jagowowie nie mieli wiele. Żadnego spadku, żadnych oszczędności. Było to widać już na pierwszy rzut oka.
_„Prawdziwe bogactwo człowieka poznaje się po ogrodzie”_, mawiała jego matka, i jeśli miała rację, to Jagowowie byli biedakami, bo w przeciwieństwie do swoich sąsiadów nie mogli sobie pozwolić na architekta krajobrazu, który regularnie przekształcałby ich ogród w dzieło sztuki. U Hessnerów naprzeciwko żywopłoty i bukszpany wyglądały, jakby wyszły spod drukarki 3D, u nich jesienne liście ścieliły się po całym trawniku i ścieżce, aż po drzwi wejściowe, które właśnie otworzył Thomas.
Nawet wycieraczka przed bungalowem usłana była wielkimi lipowymi liśćmi, przez co Thomas omal nie przeoczył cegły. Dopiero gdy zrobił krok w mżawkę – typową dla październikowej berlińskiej samobójczej aury – natrafił stopą na czerwoną przeszkodę wielkości książki.
Zdumiony Thomas pochylił się i zauważył, że do cegły przyklejona jest karteczka. Taśma klejąca słabo trzymała się porowatej struktury. Następny podmuch wiatru najprawdopodobniej zerwałby papier, a wtedy Thomas być może nigdy nie przeczytałby wskazówki. Wnioskując po charakterze pisma, napisanej przez dziewczynę.
_Tato, wróciłam._Klęczący obok cegły Thomas zamarł. Palce mu drżały, poczuł ogarniającą go falę gorąca, jakby wcale nie wyszedł na zewnątrz, lecz stanął obok grzejnika.
_Co to ma znaczyć?_
Nie podnosząc się, rozejrzał się wokół. Nikogo w zasięgu wzroku. To mógł być jakiś nieludzki żart – do drzwi mogło zadzwonić jedno z dzieci sąsiadów, któremu rozrywki dostarczały przerażające szczegóły dotyczące uprowadzenia Feline, przekazywane najpierw przez klasyczne media, a następnie przez portale społecznościowe.
Thomas drżącymi dłońmi odczepił karteczkę. Cegła zakołysała się. Odwrócił ją i po drugiej stronie znalazł kolejną wiadomość, jeszcze bardziej zagadkową.
Był to przedmiot, mały klucz, który przypominał kluczyk do walizki Emilii. Także przymocowany zaledwie jednym niewielkim paskiem taśmy klejącej. Kiedy Thomas podniósł cegłę, kluczyk prawie odpadł.
_Co tu się dzieje?_
Nadal klęcząc, odwrócił się w kierunku drzwi wejściowych, które wiatr otworzył na oścież. Zastanawiał się, czy powinien zawołać Emilię. Jego żona wzięła właśnie wieczorną dawkę valium, które zadziała prawdopodobnie około północy. Przy odrobinie szczęścia o drugiej nad ranem zaśnie na kilka minut, zanim znów obudzi ją niepokój o Feline, towarzyszący jej w każdym kolejnym dniu tej straszliwej niepewności.
Thomas podjął decyzję, że najpierw sam przyjrzy się sprawie. Był pewny, że za bramą ogrodu spotka chichoczących uczniów z podstawówki, którzy uciekną, kiedy zażąda wyjaśnień.
Ścieżka w ogrodzie lekko opadała w dół. Widok na chodnik przesłaniały wysokie, wiecznie zielone żywopłoty. Zmurszała drewniana brama była zazwyczaj zamknięta, ale teraz skrzypiała w zawiasach poruszana przez wiatr. Kiedy z trzeszczeniem w stawach wyprostował się, odkrył strzałki.
Trzy, o długości około dziesięciu centymetrów, jedna z nich prawie całkowicie zasłonięta była przez liście. Strzałki zostały namalowane na kostce brukowej czerwoną kredą i wskazywały w kierunku furtki.
_Drogowskaz?_
Pierwsze wzburzenie minęło, teraz zimno i wilgoć przenikały cienkie ubranie Thomasa, gdy podążał za strzałkami. Codzienne nosił te same chinosy i polówkę z długim rękawem, które miał na sobie w dniu zniknięcia Feline, lecz nie zważał na to. Teraz, kiedy wygląd zewnętrzny przestał mieć znaczenie, zwracanie na niego uwagi kosztowało zbyt wiele wysiłku. Nie mógł jednak dopuścić do tego, żeby wyglądać niechlujnie i żeby jego ciemne, kręcone włosy sterczały we wszystkie strony. Nie wtedy, gdy opinia publiczna brała go pod lupę, którą media trzymały przed oczami żądnych sensacji użytkowników. Gdyby się zaniedbał, zostałby negatywnie odebrany. Zostałby tak odebrany również wtedy, gdyby biegał ubrany jak model z reklamy ciemnych garniturów, dlatego zawsze, gdy wychodził za drzwi, wybierał możliwie niewyszukany, ale czysty outfit. Niebieska koszula, czarne jeansy.
Dzień w dzień.
Od momentu porwania Feline.
O ile to w ogóle było porwanie.
_Zapewne._
Thomas otworzył bramę ogrodu i wyszedł na pusty chodnik. Na nogach nadal miał kapcie, które wsunął, gdy ktoś nieoczekiwanie zadzwonił do drzwi. Wydawało się, że skarpety jak gąbka wchłaniają wilgoć przenikającą przez filcowe podeszwy. Czuł się rozgorączkowany, jakby już się przeziębił, lecz mogło to wynikać z surrealistycznej sytuacji, w którą właśnie się pakował. Prawie przewrócił się na pustych łupinach kasztanów.
Wybrukowana ulica była tak szeroka, że samochody bez problemu mogły parkować po obu stronach, jednak nieliczni właściciele domów umówili się, żeby stawać tylko po jednej. Tej naprzeciw ich bungalowu. Nawet pomijając to nieoficjalne ustalenie, Thomas i tak zwróciłby uwagę na furgonetkę, która wbrew sąsiedzkiej etykiecie zaparkowała około dwa metry od niego po „niewłaściwej” stronie ulicy.
Była szara albo biała, tak brudna, że nie można było stwierdzić. Tylne dwuskrzydłowe drzwi – jak brama ogrodowa – nie były zamknięte, a uchylone.
Dostrzegł tylko wąską szczelinę, a można ją było zauważyć tak wyraźnie, jak to, że brakuje tablicy rejestracyjnej.
– Jest tu ktoś? – zawołał Thomas raz jeszcze zupełnie bezcelowo. Jakby osoba, która – bez względu na to, z jakich powodów – zadała sobie tyle trudu, by przygotować tę osobliwą inscenizację, miała dać się tak po prostu poznać i wyskoczyć zza jednego z drzew w alejce.
Thomas podbiegł do samochodu i obszedł go dookoła. Następnie zajrzał do kabiny kierowcy. Za kierownicą nie było nikogo. Po krótkim namyśle otworzył tylne drzwi furgonetki. Lewy łokieć trzymał nad głową na wypadek, gdyby ktoś miał na niego wyskoczyć i spróbować go uderzyć.
Jednak nie zraniły go ani pięści, ani broń, a jedno słowo, które uderzyło go i wyprowadziło z równowagi, jakby otwarła się pod nim ziemia:
– Tata?Nie dowierzał. Sądził, że ma halucynacje. Lecz to naprawdę był głos jego córki. Także postać, która przykucnęła w ciemności w prawym tylnym kącie furgonetki, przypominała mu Feline. Szczupła, o normalnym jak na swój wiek wzroście metr sześćdziesiąt pięć, opadające na twarz włosy do ramion.
– Feline?
– Tata?
_O Boże._
– Feline, czy to ty?
Przez dłuższą chwilę ze zdenerwowania mówili jedno przez drugie. I choć Thomas jednoznacznie rozpoznał swoją córkę, nadal nie mógł w to uwierzyć. Czuł się jak w gorączkowym śnie.
_Proszę, żebym się nie obudził. Proszę, żebym tylko mógł wziąć Feline w ramiona,_ myślał, wsiadając do samochodu.
Światła było mało, gdyż furgonetka zaparkowana została dokładnie pomiędzy dwoma latarniami ulicznymi. Do wnętrza wozu śmierdzącego kurzem, narzędziami i zimnym potem przenikały jedynie jego resztki.
Wsiadając, Thomas uderzył się w kolano, jednak ból był niczym w porównaniu ze szczęściem, które poczuł, gdy objął swoją dziewczynkę.
Piętnastolatka mimo fasady strachu i rozpaczy nadal pachniała jak jego córka. W dotyku również przypominała jego dziecko, nawet przez obszerną koszulę, którą miała na sobie. Jej sylwetka coraz bardziej pasowała do dźwięku, za którym tak długo tęsknił i którego w głębi duszy nie spodziewał się już usłyszeć: Feline!
– Tato, proszę, uwolnij mnie.
Trzymał swoje ukochane dziecko mocno w objęciach, oddychał równo z nią. Był tak pochłonięty tą chwilą, że potrzebował kilku sekund, by zrozumieć, co chciała mu powiedzieć.
– Uwolnić cię?
Dopiero teraz zorientował się, dlaczego odwzajemniała jego uścisk tylko jedną ręką. Jej prawa dłoń była skuta. Ramię było skierowane ku górze, a kiedy nim poruszyła, usłyszał metaliczny dźwięk.
Kajdanki.
Zostały przykute do jakiejś metalowej podpory umieszczonej pod sufitem furgonetki. Niewielkiej, ale nieustępliwej rurki.
_Kajdanki?_
W jednej chwili Thomas zrozumiał, do czego ma użyć kluczyka znalezionego pod cegłą. Włożył go do małej kieszonki na zegarek, która z czysto wizualnych względów ozdabiała kieszenie niemal każdych jeansów. Rzeczywiście, kluczyk zdawał się pasować, o czym Thomas przekonał się, gdy po upływie czasu, zdającego się wiecznością, odrętwiałymi palcami wyciągnął go i włożył do zamka w kajdankach.
– Tato, proszę, pospiesz się! Tak się boję!
– Wszystko będzie dobrze, moja kochana. Wszystko będzie dobrze.
Gdy już miał go przekręcić, rozległ się melancholijny śpiew. Thomas miał wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi, i ze strachu upuścił kluczyk.
– O nie, wybacz – wyjąkał, a jego słowa stłumił zarówno szloch Feline, jak i muzyka. Thomas rozpoznał dźwięk dzwonka telefonu komórkowego dopiero, kiedy podniósł z podłogi furgonetki szaleńczo mrugającą komórkę.
_„Boli tak bardzo, że po tym długim czasie nic z nas już nie zostanie”_, usłyszał ochrypły głos bardzo smutno brzmiącego mężczyzny.
Na wyświetlaczu smartfona przeczytał polecenie:
_THOMAS, LEPIEJ ODBIERZ!_
_Co tu się dzieje?_
Thomas zastanowił się, czy może zignorować to połączenie. Chciał odszukać kluczyk na podłodze samochodu, uwolnić Feline i zaprowadzić ją z powrotem do miejsca, w którym kiedyś była szczęśliwa.
Oczywiście wszystko w nim krzyczało, by po prostu zignorować połączenie i rozdzierającą serce muzykę. Wszystko, poza jednym jedynym, przenikliwym głosem wewnętrznym, który przypominał mu o czymś oczywistym: _Ktoś, kto zadaje sobie tyle trudu, rozmieszcza kartki, cegły, klucze i oznaczenia kredą, nie pozwoli ci tak po prostu uciec!_
_THOMAS, LEPIEJ ODBIERZ!_
Dlatego wykonał polecenie. A odbierając telefon tuż po tym, jak piosenkarz zaśpiewał _Leb wohl_, popełnił największy błąd swojego życia.
– Halo?
Głos po drugiej stronie wypowiedział tylko kilka zdań. Słów, które najpierw odebrały Thomasowi dech w piersi. Potem rozum. A na samym końcu zatruły jego duszę.
– Tato? – zapytała nadal przykuta do rurki Feline.
Popatrzył na nią. Wdzięczny, że w półmroku nie mógł spojrzeć jej prosto w oczy.
– Przykro mi – wyszeptał Thomas i odłożył telefon z powrotem na podłogę furgonetki.
– O co chodzi? – spytała Feline. Jej głos się rwał. Brzmiał, jak odtwarzany z kasety magnetofonowej, której taśma ma już dziesiątki lat. – Dlaczego ci przykro?
Mówiła głośniej, a mimo to brzmiała przerażająco bezsilnie. Jak gdyby zniosła już zbyt wiele i nie była w stanie wytrzymać swojej doli ani sekundy dłużej.
To przeszyło serce Thomasa, ale nie tylko. Przeszyło również jego umysł, a mimo to nie mógł postąpić inaczej.
– Tak mi przykro, mój skarbie.
Wyciągnęła w jego stronę wolną rękę, ale wiedział, że nie może go teraz dotknąć, inaczej wszystko przepadnie. Inaczej zawaha się i podda. A siła, którą teraz musiał się wykazać, była nadludzka.
– DLACZEGO CI PRZYKRO??? – wrzasnęła na niego, wykrzesawszy z siebie resztki sił, jak człowiek, który czuje, że skazano go na śmierć.
_I właśnie tak jest_, pomyślał Thomas. Odwrócił się i wysiadł z furgonetki.
– Tato, co robisz? Nie. Proszę, nie! Nie zostawiaj mnie samej.
Z oczu Thomasa popłynęły łzy, większe niż krople, które stukały teraz o dach furgonetki.
– Kocham cię, mój aniołku – powiedział i zamknął drzwi. Ledwie to zrobił, samochód odpalił, tylne światła na chwilę rozbłysły i furgonetka ruszyła. Zabierając mu to, co kochał, i nie zostawiając go z niczym, prócz bólu.
– NIE ZOSTAWIAJ MNIE!!!
Thomas zachwiał się. Dosłownie. W drodze powrotnej zapomniał o oddychaniu, więc chwycił się kasztanowca, głęboko wciągając powietrze. Wejście z powrotem do bungalowu kosztowało go więcej wysiłku niż maraton.
Na szczęście deszcz przybrał na sile, nie musiał więc tłumaczyć się ze swych łez zaniepokojonej żonie czekającej w sieni.
– Co robiłeś na zewnątrz? – zapytała Emilia, przyglądając mu się podejrzliwie. Wpatrywała się w jego ociekające wodą włosy, mokre spodnie i pociemniałe od deszczu, przemoczone kapcie. – Co się stało?
– Nic – odpowiedział Thomas, ze wstydu unikając jej wzroku. Zamknął drzwi z poczuciem, jakby właśnie na zawsze odgrodził się od swojego szczęścia.
– To tylko kurier – powiedział bezdźwięcznie. – Pomylił numery domów.
_Lepiej zadzwoń pod 9-1-1, 1-1-0,
bo nikt inny cię nie szuka.
Lub pożegnaj się z życiem,
i spoczywaj w pokoju._
MAJAN – Junkie
ALEXANDER ZORBACH
TRZY DNI PÓŹNIEJ
Nacięcia na skórze trzynastoletniej dziewczyny zostały poprowadzone wprawną ręką. Zaschnięta krew była świeża, nie miała nawet dwóch dni. Podobnie jak krwiak wielkości pięści i dziura, którą zostawił na udzie gorący papieros.
– Czy teraz rozumie pan, z jak perwersyjną świnią mamy do czynienia? – zapytał Klaus Althof. Dolna warga drżała mu z nienawiści, mimo to starał się szeptać, choć wcale nie było to konieczne. Jego córka Antonia i tak nie mogła go usłyszeć w swoim pokoju. – Ten szaleniec na pewno dobrze się bawi. Proszę spojrzeć na _to_ jeszcze raz!
Zachęta ojca była zbędna. Nie mogłem oderwać wzroku od strasznych fotografii dokumentujących obrażenia Antonii, złorzecząc na swój los.
W tamtym czasie wierzyłem, że wszystkie nieszczęścia ludzkości wynikają z faktu, że brak nam odpowiedzi. Odpowiedzi na pytanie: „Po co żyję?”. I nie miałem na myśli ogólnego pytania o sens omawianego przez filozofów i przyrodników od początków istnienia naszej świadomości. Wystarczyłaby mi już indywidualna, odnosząca się tylko do mnie samego odpowiedź: „Właściwie po co ja, Alexander Zorbach, lat trzydzieści dziewięć, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, dziewięćdziesiąt dwa kilogramy, jestem na tym świecie?”.
Czy me życie służy jakiemuś nadrzędnemu celowi? A może moja egzystencja jest nic nieznaczącą zachcianką wszechświata? Czy miało sens, że jako policjant próbowałem ratować życie innych ludzi, dopóki nie zostałem zmuszony, by zastrzelić szaloną kobietę, chcącą zrzucić uprowadzone ze szpitala niemowlę z wiaduktu nad autostradą?
Czy kiedyś, gdzieś, znajdzie się jakaś wyższa instancja, która pochwali mnie za to, że swoje życie po służbie w policji poświęciłem pracy dziennikarza śledczego i uratowałem dziecko ze szponów nieschwytanego do dziś seryjnego mordercy? A może owa istota wyższa, która ustala reguły gry naszego istnienia, pod koniec życia wyśmieje mnie? Ponieważ starając się ratować obcych ludzi, zniszczyłem własną rodzinę i niechcący zabiłem niewinnego człowieka? Bo przynajmniej to było pewne: Gdybym bardziej się starał, moja żona nadal by żyła, a mojego trzynastoletniego syna Juliana nie budziłyby co noc koszmary.
– Znęcanie się nad pańską córką miało miejsce w ten weekend? – zapytałem, nadal trzymając w ręku zdjęcie wykonane polaroidem.
– Dokładnie tak – potwierdziła Christine Höpfner, sąsiadka zdenerwowanego ojca, którą bardzo szanowałem. W ostatnich latach, kiedy reprezentowała mnie jako obrońca przed sądami różnych instancji, nawiązała się między nami, może nie przyjaźń, ale oparta na zaufaniu relacja wykraczająca poza sprawy zawodowe. Jak to zwykle bywa, gdy spędza się wiele godzin z człowiekiem, w którego prawnicze ręce powierza się swój los.
_„Mogłabym prosić pana o przysługę?”_ – zapytała mnie niedawno Christine. _„Chodzi o dobrego znajomego”_. Nie mogłem postąpić inaczej, jak tylko zająć się problemem jej sąsiadów. Zrobiła dla mnie tak wiele. Dlatego brałem udział w tym spotkaniu, tu i teraz.
Po tym, jak pozwolono mi przez chwilę porozmawiać sam na sam z Antonią w jej pokoju, usiedliśmy naprzeciw siebie przy wyglądającym na antyk i z pewnością strasznie drogim stole.
Podczas gdy Christine Höpfner nawet w czasie wolnym od pracy dbała, by nie obnosić się z majątkiem pozyskanym dzięki znakomitej pracy adwokata, jej sąsiad, z masywnym markowym zegarkiem na ręku i w koszuli z wyeksponowanym logo firmy, nie grzeszył zbytnią skromnością.
– Od kiedy pańska była żona spotyka się z nowym przyjacielem? – zapytałem Althofa.
– Od około pół roku.
– Dzielą się państwo opieką nad dzieckiem?
– Ja jestem głównym opiekunem. U Astrid Antonia spędza co drugi weekend.
Skinąłem głową.
– A czy pańska córka wracała już do domu z takimi obrażeniami?
Klaus spojrzał na mnie nieprzychylnym wzrokiem.
– Nie sprawdzam jej ciała za każdym razem, panie Zorbach. Dowiedziałem się o tym tylko dzięki najlepszej przyjaciółce Antonii. Fenya tu nocowała i zauważyła rany. Ale owszem, po weekendach u matki Antonia zawsze zachowywała się dziwnie. W każdym razie od kiedy pojawił się Norman. A w ostatni weekend moja była żona musiała jechać na szkolenie, więc Antonia była sama z nowym przyjacielem mamy przez długi czas.
– Rozumiem.
Odłożyłem zdjęcia z polaroida. Fotografiami do dołu. Widziałem wystarczająco dużo.
– Kto zrobił te zdjęcia?
– Sarah, moja narzeczona. Ma bliski kontakt z Antonią. Właściwie z Astrid także miała. Po dwóch latach od naszego rozstania może nie zaprzyjaźniły się, ale od czasu do czasu nawet się umawiały. Jak na rodzinę patchworkową całkiem nieźle nam szło. Dopóki nie pojawił się ten chuligan na motorze.
– Norman? – powtórzyłem imię, które przed chwilą sam wymienił.
– Pracuje w sklepie z akcesoriami motocyklowymi i jeździ taką rockową maszyną. – Althof nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że tego rodzaju proletariackie towarzystwo swojej byłej żony uważał za absolutnie dla niej nieodpowiednie.
– Chcemy, żeby śledził pan Normana. Ktoś, kto robi takie rzeczy, musi mieć jeszcze więcej na sumieniu.
Wymieniłem spojrzenia z Christine, która niewerbalnie zasygnalizowała mi, że najpierw mam jej sąsiada po prostu wysłuchać.
– Nie chcę dla niego żadnego wyroku w zawieszeniu za uszkodzenie ciała – wyjaśnił gniewnie Klaus. – Chcę, żeby znalazł pan coś, za co wyląduje w pace.
– Rozumiem – powtórzyłem po raz kolejny. Wyjrzałem na zewnątrz przez wielkie okna. Położony naprzeciwko park sprawiał, że nic nie mąciło widoku. Wyjątkowo świeciło słońce, sporadycznie przesłaniane chmurami. Kiedyś spojrzenie w tak błękitne niebo pozwalało mi na moment zapomnieć o zmartwieniach. Dziś wydawało się, że moje ciało nie wytrzyma, jeśli posępna dusza nie będzie współgrać z mroczną naturą.
Ojciec Antonii znów odwrócił zdjęcia z polaroida i rozłożył je przede mną jak karty do memory.
– Widział pan już kiedyś coś tak perwersyjnego?
Spojrzałem na Christine. Moja obrończyni wiedziała naturalnie, co miałem na końcu języka. Jako odpowiedź przez głowę przemknął mi następujący monolog:
_„Czy już kiedyś widziałem coś tak strasznego? Zatem, niech pomyślę, panie Althof. Był kiedyś taki przypadek, przed dwoma laty. Pracowałem jeszcze wtedy jako reporter policyjny w dużej gazecie. Pewnego dnia przyszła do mnie fizjoterapeutka, która twierdziła, że właśnie rehabilitowała najbardziej poszukiwanego seryjnego mordercę w Niemczech. Być może słyszał pan o tak zwanym Kolekcjonerze Oczu, który uprowadzał dzieci, a rodzicom pozostawiał czterdzieści pięć godzin i siedem minut, żeby znaleźli swoje pociechy, zanim je zabije i usunie im prawe oko. Świadek nazywała się Alina Gregoriev. Na początku nikt nie chciał jej wierzyć, bo była niewidoma. Jednak jej wskazówki rzeczywiście naprowadziły nas na trop sprawcy, który więził jedenastoletniego Tobiasa Traunsteina. Uwolniliśmy chłopca, zanim Kolekcjoner Oczu zdołał go udusić w męczarniach w szybie windowym w Köpenick. Niestety w międzyczasie psychopata zabił moją byłą żonę, uprowadził mojego syna, Juliana, i postawił mi ultimatum, żebym odnalazł go we właściwym czasie, zanim go zamorduje”._
Oczywiście nie powiedziałem tego wszystkiego. Również dlatego, że Christine Höpfner znała tę historię aż za dobrze. Przecież reprezentowała mnie we wszystkich procesach, w które wpakowałem się z powodu mojej pogoni za Kolekcjonerem Oczu.
Odparłem więc krótko:
– Żeby odpowiedzieć na pańskie pytanie, panie Althof: Podczas pogoni za pewnym seryjnym mordercą widziałem uduszone dzieci, którym wydłubano jedno oko. Widziałem ludzi owiniętych plastikową folią w ciemnych, piwnicznych lochach, utrzymywanych przy życiu dzięki respiratorom, żeby nie umarli od otwartych, ropiejących ran, od których rozkładali się za życia. Trzymałem w ramionach moją zamordowaną byłą żonę i uprowadziłem niewinnego człowieka z sali operacyjnej, przyczyniając się do jego śmierci, bo chciałem, żeby zaprowadził mnie do mojego syna. Odpowiedź brzmi zatem: Tak, niestety wielokrotnie musiałem oglądać tak straszne rzeczy. Tak często, że z tego powodu coś we mnie pękło.
Spojrzałem w szeroko otwarte z zaskoczenia oczy Althofa. Było po nim widać, że właśnie rozważa w duchu, czy ma przed sobą szaleńca z traumą, czy doświadczonego eksperta. Gdyby zapytał swoją sąsiadkę, zapewne potwierdziłaby obydwie wersje.
– W takim razie… eee… pomoże nam pan? – zapytał po upływie minuty, w trakcie której wszyscy wpatrywaliśmy się w siebie w milczeniu.
Zastanawiałem się, w jaki sposób przekazać Althofowi prawdę tak delikatnie, jak to możliwe, by nie załamał się pod jej ciężarem.
Doszedłem do wniosku, że nie ma żadnego łatwego sposobu, więc bez ogródek zapytałem:
– Czy pańska córka jest leworęczna?
– Tak – potwierdził zdezorientowany ojciec.
– Zatem nie wezmę tej sprawy.Chociaż te pieniądze bardzo by mi się przydały. I byłyby to szybko zarobione pieniądze. Dzięki honorarium, udałoby mi się sprawić, by moja łódź mieszkalna znów pływała. Znajdowała się w niewidocznej od strony wody zatoczce, do której dotrzeć można było jedynie wąską ścieżką przez Grunewald. W ostatnich latach było to moje stałe miejsce zamieszkania. Jednak trzy miesiące temu jeden z leśników odkrył nielegalnie zacumowaną łódź, złożył donos i przyczynił się do tego, że musiałem sprzedać najważniejsze dla mnie miejsce na świecie.
– Stracił pan rozum? – zapytał wstrząśnięty Althof. – Jakie to ma do diabła znaczenie, którą ręką moja córka gra w tenisa albo trzyma długopis?
– Cóż… – odwróciłem zdjęcia z polaroida tak, żeby ojciec i prawniczka widzieli je prawidłowo – … wszystkie obrażenia znajdują się po prawej stronie ciała.
– I?
– Rany cięte – wskazałem właściwe zdjęcie – nie są głębokie, za to bardzo równomierne. Poza tym żadne nie znajdują się od strony wewnętrznej.
– Tylko gdzie? – zapytała Christine Höpfner trochę za spokojnie. Naturalnie jako ekspert od prawa karnego wiedziała, o co mi chodzi.
– Tam, gdzie mniej boli.
– Do czego pan zmierza? – zapytał ojciec.
– Że Norman – spojrzałem Althofowi w oczy – najprawdopodobniej nie ma nic wspólnego z ranami pańskiej córki.
– Skąd, do cholery, przyszło to panu do głowy?
Przekrzywiłem głowę, pozwoliłem, żeby kręgi szyjne zatrzeszczały, ale to mnie nie rozluźniło.
– Cóż, minęło już trochę czasu od moich seminariów z medycyny sądowej, ale długie równoległe cięcia w łatwo dostępnych miejscach… Na dodatek obejrzałem nadgarstki pańskiej córki, nie było śladów przytrzymywania ani obrony. Dla mnie wygląda to na klasyczny przykład samookaleczania się.
Althof dosłownie wpadł we wściekłość.
– Chce pan zasugerować, że Antonia sama…
– Nie tylko zasugerować.
– Ale… – łapał oddech jak ryba na lądzie. – Dlaczego miałaby robić coś takiego?
Wzruszyłem ramionami. Samookaleczający się młodzi ludzie cierpieli na różne, najpoważniejsze zaburzenia psychiczne. Mogła to być próba rozładowania napięcia wewnętrznego albo ukarania siebie. Może Antonia była ofiarą prześladowania w szkole, a może rozstanie rodziców wywołało traumę? Nie znałem jej na tyle dobrze, żeby postawić diagnozę, ani też moja ekspertyza nie wystarczała, by wybadać otchłanie jej nastoletniej duszy. Dlatego odpowiedziałem ojcu:
– Nie wiem, co ją do tego skłania, ale właśnie tego należy się teraz dowiedzieć. Jednak Antonia nie potrzebuje do tego ani adwokata, ani prywatnego detektywa. Potrzebuje terapii.
Ojciec zerwał się z krzesła.
– Nędzny, mały prywatny szpiclu! Jak pan śmie? Przychodzi pan tu, do naszego domu, i opowiada takie okropności o mojej…
Nie dokończył, nie dlatego, że Christine delikatnie dotknęła jego dłoni, ale dlatego, że, jak my wszyscy, usłyszał głos.
– Tato, proszę.
Odwróciliśmy się jednocześnie w kierunku drzwi, w których stała Antonia; pojawiła się tak niespodziewanie, jak projekcja z rzutnika, który nagle włączono. Nie miałem pojęcia, jak długo się nam przysłuchiwała, ale najwyraźniej wystarczająco. Płakała, ale mimo to mogliśmy wyraźnie zrozumieć jej słowa.
– On ma rację.
Kiedy zatrzasnęła za sobą drzwi, wszyscy przy stole równocześnie się wzdrygnęliśmy. Potem pobiegła korytarzem, prawdopodobnie z powrotem do swojego pokoju.
_Koniec wersji demonstracyjnej._