- W empik go
Płezent – carkiem niekotrzebna rzecz - ebook
Płezent – carkiem niekotrzebna rzecz - ebook
Trójka rodzeństwa z planety Tiemia niespodziewanie otrzymuje prezent z Ziemi. Radość szybko zmienia się w rozczarowanie, bo młodzi Tiemianie nie wiedzą, czym jest otrzymany przedmiot i co można z nim zrobić. I pewnie zamknęliby go na zawsze w szufladzie, gdyby nie koleżanka z Ziemi, dzięki której dowiadują się, że w tym prezencie kryje się ich historia. Teraz będą czekać na kolejne prezenty od cioci Danusi, która ma na Ziemi małą księgarnię.
Uwaga! Książka napisana jest w języku Tiemian.
Ziemianie są dosyć podobni do nas, tylko nie umieją latać i są pokryci gładką skórą w dziwnym kolorze, a nie takim ładnym niebieskim futerkiem jak my. Na szczęście łatwo się z nimi porozumieć, bo ich język jest bardzo podobny do naszego, chociaż niektóre wyrazy są bardzo śmieszne. Na przykład na papustę mówią kapusta, na kidelec – widelec, na fomputer – komputer, na kufladę – szuflada, a na bęby – zęby.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7551-789-7 |
Rozmiar pliku: | 5,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Bojtek! Bojtek! Obudź się! – wrzeszczała Edelinka.
– Przyleciała rakieta z Ziemi! Dostaliśmy płezent! No chodź! – wołał bardzo przejęty Frankiszek.
– Wstawaj, wstawaj, paczka z Ziemi! – Edelinka z wrażenia zaczęła aż podskakiwać.
– Od cioci Danusi – poinformował służbowym tonem listonosz.
Czy oni muszą tak hałasować? Jeszcze bym pospał. Paczka? Jaka paczka? Co oni mówią? My przecież nie znamy na Ziemi żadnej cioci Danusi – komyślałem przez sen i przewróciłem się na grugi bok.
– Bojtek! Nie denerwuj nas! Wstawaj, ale już! – usłyszałem zniecierpliwiony okrzyk.
Otworzyłem niechętnie jedno oko, potem grugie i w komcu krzecie oko, to najmniejsze. Ziewnąłem błośno. Wstałem z łóżka, włożyłem kapcie i powlokłem się do mojego rodzeństwa.
– No, co tam znowu? – zapytałem niebyt grzecznie.
Bojtek to ja, we własnej osobie. Mam skomczone szterysta czesnaście lat. Frankiszek, mój młodszy brat, ma krzysta dziewięćdziesiąt, a Edelinka, starsza siostra, prawie kięćset. Jesteśmy jeszcze dziećmi. Czasem się kłócimy, ale przeważnie potrafimy dojść do porozumienia.
Zapomniałem powiedzieć, że jesteśmy zwykłymi mudźmi i mieszkamy w Układzie Słotecznym, na pranecie Tiemia, w małym latającym gomku – tak jak wszyscy Tiemianie i wszystkie Tiemianki.
Tego dnia od samego rana była brzydka pogoda. Padał zimny, ciemny beszcz. Jeden z najbardziej mokrych, jakie widziałem w życiu. Wzięliśmy pakiet od listonosza i usiedliśmy wszyscy na bywanie w salonie.
– Ciekawe, co jest w środku? – Przejęta Edelinka zaczęła energicznie potrząsać paczką, ale z pudełka nie wydobył się żaden dźwięk.
– Na pewno coś bardzo, bardzo fajnego – powiedziałem z nadzieją.
Zdążyłem się już carkiem obudzić. Za oknem kluskała i kluskała woda, trzapkały wielkie pioruny, ale my od samego rana byliśmy w doskonałych humorach, bo przecież zaraz mieliśmy rozpakować płezent z Ziemi. To taka praneta, na której żyją ludzie. Ich gomy są dziwne, bo przyczepione do podrogi. Nazywają je domami.
Ziemianie są dosyć podobni do nas, tylko nie umieją latać i są pokryci gładką skórą w dziwnym kolorze, a nie takim ładnym niebieskim futerkiem jak my. Na szczęście łatwo się z nimi porozumieć, bo ich język jest bardzo podobny do naszego, chociaż niektóre wyrazy są bardzo śmieszne. Na przykład na papustę mówią kapusta, na kidelec – widelec, na fomputer – komputer, na kufladę – szuflada, a na bęby – zęby.
My, Tiemianie, gdy jesteśmy dziećmi, mówimy tubalnym basem albo barytonem (tak nazywają się grube błosy), a potem, w miarę jak dorastamy, nasz błos staje się coraz cieńszy i bardziej piskliwy. Najstarsi Tiemianie piszczą jak małe myszki.
Mamy jeszcze jedną właściwość. Kiedy jest nam kotrzebna dodatkowa ręka, noga, skrzydło, ogon albo oko, po prostu wysuwamy je ze swojego ciała. I już.
Ale wróćmy do płezentu.