- promocja
Płomień i krzyż – Tom 3 - ebook
Płomień i krzyż – Tom 3 - ebook
Arnold Lowefell i Mordimer Madderdin wspólnie ruszają do walki!
Dwaj szczególni Inkwizytorzy znowu się spotykają. Tym razem, by wspólnie wypełnić zadanie w przeklętej krainie zamieszkanej przez dziki lud, który wiarę w Chrystusa połączył z pogańskimi obrządkami. Tysiące mil od granic Cesarstwa, inkwizytorzy będą musieli spełnić misję kluczową dla całego chrześcijaństwa.
W całej intrydze wielką rolę odegrają także mało znani lecz potężni funkcjonariusze Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium. Hildegarda Reizend - podróżniczka, która przewędrowała świat od Afryki po Himalaje. Biegły w sztuce magicznej Barnaba Biber. Wszyscy będą musieli stawić czoła Herenniuszowi Furiusowi - Rzymianinowi, który na własne oczy widział Ukrzyżowanie i Zstąpienie Jezusa Chrystusa.
Węzły intryg zaciskają się na szyjach wszystkich bohaterów. Kto będzie musiał umrzeć dla dobra chrześcijaństwa, a kto przeżyje, by dalej służyć Sprawie?
Trzeci tom serii „Świat Inkwizytorów. Płomień i Krzyż” Jacka Piekary kontynuuje fabułę znaną czytelnikom dwóch poprzednich części. To spójna opowieść, która konstrukcją odbiega od wcześniejszych dzieł pisarza. Książka ciekawa, zawierająca wiele tajemnic, które stopniowo są odkrywane przed czytelnikiem. Tempo opisywanej historii miejscami jest zbyt powolne, ale fani serii bez wątpienia nie uznają tego za wadę.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-395-0 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Arnold Löwefell oglądał pusty, martwy świat. Cóż, może nie dosłownie i nie do końca martwy i pusty, gdyż był to świat pełen roślin i zwierząt, pełen słońca, nieba i chmur, pełen radośnie szemrzącej wody i łagodnie wiejącego wiatru. Jednak nie było na nim ani śladu człowieka. Ani jednego tchnienia ludzkiej myśli. Ani jednego wytworu ludzkich rąk.
Ten świat był dziewiczy, niewinny i nieskalany. Jeżeli dochodziło w nim do przemocy, agresji i wojny, do pożerania, zabijania i ranienia, to owe działania wynikały wyłącznie z odwiecznych praw natury. Z instynktu napędzającego drapieżników, każącego im atakować, i instynktu napędzającego ofiary, każącego im bronić się wszystkimi dostępnymi metodami. Był to świat bezgrzeszny, świat cudownej doskonałości i doskonałej cudowności.
Löwefell przyglądał mu się z fascynacją, miłością i rozrzewnieniem. Był to świat idealny w swojej wolności od ludzi, wolności od ich pragnień, żądz i pasji. Od ich grzesznej, plugawej obecności, profanującej nie tylko wszystko, czego się dotknęli, ale również wszystko, o czym pomyśleli. Löwefell chłonął ten świat całym sobą, szczęśliwy, że dane jest mu obcować z tworem tak doskonałym, i szczęśliwy, że dopuszczono go do tej obserwacji i do tego milczącego, nieruchomego uczestnictwa, że nie lękano się, iż zbruka otaczającą go czystość...
– Mistrzu Löwefell... mistrzu Löwefell... – usłyszał czyjś ponaglający, a jednocześnie zdziwiony głos i otworzył oczy.
Zobaczył stojącego dwa kroki dalej mnicha. Na twarzy mężczyzny odbijało się wyraźne zakłopotanie.
– Mistrzu Löwefell, raczcie wybaczyć wtargnięcie, ale nikt nie odpowiadał na pukanie...
Inkwizytor Arnold Löwefell, jeden z najbieglejszych w sztuce członków Wewnętrznego Kręgu Świętego Officjum, nie był człowiekiem, którego można by zaskoczyć w czasie snu. Tym bardziej nie był człowiekiem, którego nie obudziłoby stukanie do drzwi. Dlatego doskonale rozumiał zdziwienie i zakłopotanie mnicha. Sam był zdziwiony i zakłopotany tym, co się wydarzyło.
– Czy mogę w czymś pomóc, mistrzu Löwefell? – zapytał mnich. – Czy na pewno wszystko dobrze? – dodał po wyraźnej chwili wahania.
– Tak. Dobrze – odparł spokojnie inkwizytor. Usiadł i opuścił stopy na chłodną posadzkę. – Miałem sen – rzekł. – Wydaje mi się, że śniłem o tym, jak wyglądał świat tuż przed stworzeniem człowieka.
Mnich odpowiedział uśmiechem.
– Chciałbym zobaczyć ten sen – powiedział.
Löwefell był oczywiście pewien, że jego gość doniesie o rozmowie, zwłaszcza dzieląc się z przełożonymi zdumieniem, iż udało mu się zaskoczyć inkwizytora we śnie i zbliżyć się na tak niewielką odległość, nie wywołując żadnej reakcji. Löwefell uważał, że ten donos będzie jak najbardziej słuszny, gdyż Inkwizytorium musiało wiedzieć o wszelkich odstępstwach od normy, o wszelkich wynaturzeniach, aberracjach czy chociażby wyjątkach od reguły. A fakt, iż Löwefell, śpiący zazwyczaj niezwykle czujnie, dał się zaskoczyć, był niewątpliwym, niepokojącym wyjątkiem od reguły.
– Czym mogę ci służyć? – zapytał mnicha.
– Mistrzu Arnoldzie, polecono mi przekazać, że pani Katrina zaprasza was do siebie na śniadanie, jeżeli zechcecie wyświadczyć jej tę grzeczność.
– Oczywiście – odparł Löwefell, nie okazując zdziwienia, że Katrina sama nie przyszła do jego pokoju.
Nigdy nie był w komnacie Katriny, bo chociaż wiele razy widywali się w ważnych sprawach, to nigdy takie spotkanie nie odbyło się w jej kwaterze. O czym świadczyło dzisiejsze zaproszenie? Cóż, jak wszystko w klasztorze Amszilas, mogło nie świadczyć o niczym albo świadczyć o czymś niezwykle istotnym. Mogło mieć wielkie i dalekosiężne konsekwencje albo nie mieć kompletnie żadnych.
– Zaczekam za drzwiami, żeby wam nie przeszkadzać – powiedział mnich.
Löwefell skinął głową. Obecność innych ludzi w czasie ubierania się czy mycia zupełnie mu nie przeszkadzała, niezależnie od tego, jakiej byliby płci. Tak jak zazwyczaj człowiekowi nie wadzi, gdy jest obserwowany przez zwierzęta, tak Löwefell nie zaprzątał sobie głowy obecnością innych przedstawicieli własnego gatunku, jeśli tylko siedzieli cicho i nie przeszkadzali. Zresztą nawet gdyby wokół niego hałasowały werble i trąby, to Löwefell i tak potrafiłby z łatwością odizolować się od wszelkich niedogodności. Chociaż na pewno wolał ciszę. Być może to pragnienie zewnętrznego spokoju, pomimo że w każdej chwili mogę zapewnić sobie ów spokój wewnątrz własnego umysłu, jest jednym ze śladów mojego utraconego człowieczeństwa, pomyślał.
Matyldy, która dzieliła z Löwefellem trzypokojową kwaterę, nie było ani w salonie, ani w sypialni, ale tego inkwizytor się dzisiejszego ranka spodziewał. Jeszcze poprzedniego dnia bowiem dziewczyna oznajmiła, że wybiera się na układanie, czesanie i trefienie włosów, w której to sztuce ponoć niezwykle biegła była pewna służąca w klasztorze. Löwefell znał tę kobietę i wiedział, że znakomicie radzi sobie ona z leczeniem przeróżnych przypadłości zdrowotnych, nie sądził jednak, iż potrafi również układać fryzury. Ale Matylda korzystała już z jej usług wtedy, kiedy nie była jeszcze samodzielną ludzką istotą, lecz unieruchomioną kalectwem częścią Trójniaka.
Löwefell myślał od czasu do czasu o niedawnej operacji i o tym, że nie dopuszczano go do żadnych wiadomości o dwóch braciach Matyldy. Poza tym, iż poinformowano, że fizycznie czują się dobrze i nie potrzebują żadnego badania ani tym bardziej leczenia. Natomiast sama Matylda nie życzyła sobie spotkań z braćmi, z którymi spędziła wiele przymusowych lat, uwięziona nie tylko w jednym pokoju, lecz również w jednym łóżku. Teraz, od czasu przeprowadzonej przez Löwefella operacji, była wręcz pijana wolnością i radością płynącą z tej wolności. I cały czas Löwefell nie do końca potrafił ocenić, jakie zmiany zaszły w magicznych umiejętnościach dziewczyny po przeprowadzeniu zabiegu. Był jednak coraz bardziej przekonany, że dawna obecność braci tylko ograniczała zdolności Matyldy, że nie byli oni uzupełnieniem, lecz raczej balastem dla jej potężnego i niezwykłego umysłu. Sam nie był jeszcze pewien, jakie przed tym umysłem rozpościerają się możliwości, lecz miał wrażenie, iż wielu osobom w Wewnętrznym Kręgu mogą się one nie spodobać. Zastanawiał się też, czy tak naprawdę sama Matylda pojmuje, jaką dysponuje mocą. A przede wszystkim należało zadać pytanie, czy potrafi tę moc kontrolować i czy rozumie, w jaki sposób chciałaby ją ukierunkować. Oraz czy bardzo będzie się chciała przekonać, jak daleko sięgają granice owej mocy. Löwefell podejrzewał, że badanie owych granic może się okazać bardzo ryzykowne, ale rozumiał też, że ciekawość Matyldy zapewne kiedyś, prędzej czy później, zwycięży nad ostrożnością. I miał nadzieję, iż będzie wtedy w pobliżu, by zaradzić nieprzyjemnym konsekwencjom tejże ciekawości.
Komnata, czy raczej komnaty Katriny nie przypominały niczego, co zwykły człowiek mógłby wyobrażać sobie pod pojęciem „klasztorna cela”. Te pokoje można by przenieść do książęcego pałacu i z pewnością właściciele nie poczuliby się rozczarowani. Katrina przyjęła Löwefella w salonie, witając go zarówno uśmiechem, jak i uściskiem. Löwefell nigdy nie dążył do kontaktu fizycznego z innymi ludźmi, ale dotyk Katriny wzbudzał w nim dobre emocje, tak jakby stanowił namiastkę, cień dawno utraconego człowieczeństwa. Oczywiście zdawał sobie sprawę, iż najprawdopodobniej Inkwizytorium manipuluje nim i z jakiegoś powodu chce go przywiązać do Katriny, jednak nie miał nic przeciwko temu. Zawsze uważał ją za wyjątkową osobę, a od czasu wspólnych podróży do nie-świata, od czasu kiedy widział, z jaką swobodą Katrina przemierza to wrogie i zdumiewające uniwersum, jego szacunek jeszcze wzrósł. I oczywiście wiedział, że nigdy nie zapomni ani łatwości, z jaką Katrina pokonała potężnego demona, znajdującego się przecież w swoim własnym domu, ani zimnej bezwzględności, z jaką później przesłuchiwała i torturowała potwora.
– Słyszałam, że miałeś piękne sny, Arnoldzie – powiedziała z łagodnym i życzliwym uśmiechem.
– Wieści szybko się rozchodzą – zauważył.
– Dobrze, że okłamałeś tego biednego, poczciwego mnicha...
– Okłamałem?
– Śniłeś o świecie pozbawionym ludzi, prawda?
– Tak było – przyznał.
– Ale przecież nie o dniu przed stworzeniem człowieka, prawda, Arnoldzie?
Kiedy spoglądała na niego jasnymi, szczerymi oczami, przypomniał sobie, jak rozpłynął się w jej wzroku, gdy przechodzili do nie-świata. I jak powstrzymała go przed tym, by nie zniknął na zawsze.
– Ty, mogę przysiąc... – mówiła dalej Katrina – śniłeś o dniu, w którym Bóg wymaże ludzkość z powierzchni ziemi. Śniłeś o świecie wolnym od grzechu, gdyż raz na zawsze oczyszczonym z plugawej obecności człowieczej cywilizacji.
Löwefell skinął głową.
– Tak było – powtórzył.
Katrina popatrzyła na podsufitowy fresk ozdabiający komnatę, a Löwefell powiódł wzrokiem w ślad za jej spojrzeniem.
– Niebo i chmury, i ptaki – powiedział.
– Widok kojący duszę – odparła.
– Też marzysz o wolności?
– Też?
– Matylda wspominała mi o swoich marzeniach o swobodzie. Częściowo się już spełniły, kiedy została uwolniona od braci, z którymi musiała dzielić umysł i ciało.
– Nadal jest jednak zamknięta, prawda? Czy czuje się uwięziona?
– Sądzę, że tak.
– Czy chciałaby od nas uciec? Zapomnieć o nas?
Löwefell od wielu dni również się nad tym zastanawiał. Czy Matylda, kobieta oddzielona od dwóch braci w rezultacie przeprowadzonej przez Löwefella skomplikowanej operacji (kto wie czy nie najbardziej skomplikowanej, jaką kiedykolwiek przeprowadził człowiek, pomyślał Löwefell), chciałaby przesunąć jeszcze dalej granice swojej wolności? Czy po wyzwoleniu od bycia częścią organizmu nazywanego Trójniakiem miała ochotę wyzwolić się od organizmu nazywanego Świętym Officjum? A może wcale o tym nie marzyła? Może miała tu do stoczenia swoją własną, sekretną walkę? Jaki był jednak cel tej walki? Jacy przeciwnicy i sojusznicy? Jakie spodziewane ofiary oraz planowane efekty? Ha, na tak postawione pytania Löwefell szukał dopiero odpowiedzi.
– Być może – odparł.
Katrina poprosiła go, by usiadł w fotelu, i sama zajęła miejsce naprzeciwko niego. Położyła dłonie na poręczach uformowanych na kształt lwich pysków. Lwy spoglądały połyskującymi oczami chryzoberylów. Löwefellowi zdawało się, że patrzą wprost na niego. Zresztą kto wie, może naprawdę tak było? Inkwizytor widział już na tyle dużo, iż zdawał sobie sprawę, że granica pomiędzy przedmiotem a żywą istotą często nie jest oczywista. A dla wprawnego maga wręcz płynna.
– Lubisz przepych, Katrino?
– Lubię kolory – odparła. – I lubię piękno.
Wstała, podeszła do ściany i spojrzała na swoje odbicie w kryształowym zwierciadle, które pokazywało całą jej sylwetkę, i wydawało się, że jeszcze wyraźniejszą i bardziej nasyconą barwami, niż kiedy Löwefell spoglądał bezpośrednio na Katrinę.
– Lubisz siebie i swoje piękno?
Spojrzała na niego z nagłym smutkiem.
– Nie jestem piękna, Arnoldzie – stwierdziła. – A przynajmniej nie według tych kryteriów, jakimi kieruję się w ocenie.
Löwefell zmarszczył brwi. Oczywiście nie wzbudzała w nim erotycznej żądzy, zresztą takich emocji nie wywołałaby żadna osoba na świecie, niezależnie od płci. Katrinę uważał jednak za wyjątkowo ładną kobietę. Delikatna twarz, nieskazitelna sylwetka, piękne włosy, głębokie spojrzenie błyszczących oczu, cera tak gładka, jakby polerowana i szlifowana. Löwefell nie wiedział, czego więcej można pragnąć. Cóż, gdyby miał do czynienia ze zwykłą kobietą, mógłby przypuszczać, że jej słowa są wyrazem tęsknoty za innym typem urody. Że jasnowłosa, szarooka, szczupła i niewysoka dziewczyna marzy o tym, by stać się rozrośniętą, kruczowłosą pięknością o oliwkowej cerze i pałających czernią oczach. Ale miał do czynienia z Katriną, więc wiedział, że musi chodzić o coś zupełnie innego.
– Ale dość o mnie. – Katrina uniosła dłoń. – Zaprosiłam cię, żebyśmy porozmawiali o tobie, Arnoldzie, czego zapewne się spodziewałeś, prawda?
Inkwizytor skinął głową.
– Oczywiście – odparł.
– Czy zjemy coś najpierw?
– Jak sobie życzysz.
– Mam słabe jabłkowe wino, świeży chleb, trochę szynki, ser, przepiórcze jaja. – Wzruszyła ramionami z uśmiechem. – Przygotowałam się, jak widzisz...
– Skoro tak, nie śmiałbym odmówić.
Zadzwoniła cynowym dzwoneczkiem i do pokoju weszli słudzy, wnosząc tace z jedzeniem i napojami. Rozstawili wszystko na stole, po czym uprzedzeni zapewne, że ich rola ma się ograniczyć tylko do wniesienia śniadania, opuścili pomieszczenie. Jedzenie pachniało nadspodziewanie apetycznie i Löwefell ku swojemu zdziwieniu poczuł, że nawet ma ochotę na niewielką przekąskę.
– Częstuj się, Arnoldzie, proszę – powiedziała.
Kiedy nakładał sobie szynkę i ser, ona nalała i jemu, i sobie wino do kieliszków. Wokoło rozszedł się aromatyczny zapach młodych, świeżych jabłek.
– Arnoldzie, kiedy wskrzesiłam cię w Koblencji, powiedziałam ci coś. Pamiętasz moje słowa, prawda?
– Oczywiście – rzekł Löwefell, który przecież niczego nigdy nie zapominał.
A przynajmniej nie zapominał niczego od czasów, kiedy był Arnoldem Löwefellem, bo przeszłość jego poprzedniego wcielenia, przeszłość perskiego maga ognia Narsesa, nadal stanowiła dla niego głównie tajemnicę. A może lepiej ujmując: mozaikę tajemnic naszpikowaną zagadkami i przetykaną sekretami.
– Czy możesz je w takim razie powtórzyć?
Löwefell milczał i spoglądał na nią nieruchomym wzrokiem.
– W tej komnacie nikt nie jest w stanie nas usłyszeć bez mojej wiedzy i zgody – rzekła.
– Kto nas teraz słucha w takim razie? Komu na to pozwoliłaś?
– Nikomu. Doskonale wiesz, że sama zdecyduję, czy naszą rozmowę przekazać dalej, czy zachować dla siebie. Takie postępowanie nie jest ci obce, prawda? – Uśmiechnęła się nagle.
Ciekawe, czy domyślasz się, jakie rzeczy staram się zachować tylko dla siebie, pomyślał Löwefell. I ciekawe również, czy twoja wiedza, jeśli rzeczywiście ją masz, stanie się dla mnie błogosławieństwem, czy przekleństwem?
– „Wiem, że kłamałeś, Arnoldzie” – zacytował Löwefell słowa, które wtedy w Koblencji wyszeptała mu na ucho. – „I wiem, że Marius ci uwierzył. Ale bardzo chciałabym się dowiedzieć, co tak naprawdę zobaczyłeś w Studni Dusz. A jeszcze bardziej chciałabym wiedzieć, czemu zamierzałeś to przed nami zataić...”
Pokiwała głową.
– Co do słówka – zgodziła się z nim. – Długo i spokojnie czekałam na odpowiedź na pytania. Ale ty nie spieszyłeś się, żeby zaspokoić moją ciekawość, prawda?
– Miałem powody – rzekł krótko Löwefell.
– Och, zawsze mamy jakieś powody – machnęła ręką – żeby zrobić to lub nie zrobić tamtego... – Wzruszyła ramionami. – Natomiast teraz powodem, abyś mi wyjawił, co zobaczyłeś w Studni Dusz, jest moje zdecydowane żądanie.
– A więc to jest przesłuchanie, nie rozmowa... – zauważył inkwizytor pogodnym tonem.
– Co zobaczyłeś w studni, Arnoldzie? – zignorowała jego uwagę. – Kto wykradł esencję życia ze ścierwa perskiej wiedźmy? Kogo takiego widziałeś, że nie chcesz o tym mówić? Kto jest naszym wrogiem?
Löwefell milczał przez chwilę.
– Odpowiedź na pytania, które zadajesz, nie jest ani prosta, ani jednoznaczna i dlatego nie jestem w stanie ci jej udzielić – odparł wreszcie chłodnym tonem.
Milczała dłuższy czas, wpatrując się nie w swego rozmówcę, ale gdzieś w przestrzeń ponad jego głową. Czy porozumiewa się z kimś? – zadał sobie pytanie Löwefell. Czy odbiera polecenia lub słucha sugestii? Czy też milczy jedynie w tym celu, żebym się właśnie zastanawiał nad tym, co ona robi?
– Nie sądzę, żebyś miał wybór – stwierdziła wreszcie.
– Wszyscy zawsze mamy jakiś wybór – odparł sentencjonalnie Löwefell. – Lepszy lub gorszy, ale jednak wybór...
– Arnoldzie, musisz mi powiedzieć, co ujrzałeś w Studni Dusz – mocno zaakcentowała słowo „musisz”.
– A jeśli nie? Będziesz mnie torturowała, tak jak owego niebieskiego demona, który podawał się za perskiego maga? – zapytał ironicznie. Mimo tej ironii był przekonany, że gdyby Katrinie wydano takie polecenie, oczywiście by go torturowała. Zresztą tak samo jak i on poddałby ją mękom, gdyby tylko miał pewność, iż przysłuży się to zwycięstwu Sprawy. – Jeśli tak, to upewnij się, że rozumiem język, w którym będziesz mi zadawać pytania – dodał, przypominając sobie, jak Katrina rozmawiała z demonem w tej zdumiewająco brzmiącej mowie, składającej się z dźwięków, których Löwefell nie tylko nie rozumiał, ale nawet nie miał pojęcia, w jakimż to rejonie świata można było ich używać. A także w jaki sposób ludzki język mógł się przystosować do ich wymawiania.
Katrina pokręciła głową z politowaniem.
– Jesteś moim przyjacielem, stronnikiem i towarzyszem – stwierdziła mocnym tonem. – Zależy mi na tobie. Bardzo mi na tobie zależy, na twojej pomocy, mądrości, na twoim zapale i oczywiście na twojej powracającej pamięci – podkreśliła. – Nie zamierzam cię zmuszać ani tym bardziej torturować. – Uśmiechnęła się. – Pomijając już, że nie jestem władna, żeby wydać taką decyzję, nawet gdyby podobny pomysł przyszedł mi do głowy. Chcę cię zrozumieć oraz przekonać, Arnoldzie.
– Chciałbym tam wrócić – stwierdził Löwefell.
Pokręciła głową.
– Nie sądzę, żeby to było możliwe.
– Dlaczego? – zdziwił się.
– Van Bohenwald eksperymentował kiedyś ze Studniami Dusz – powiedziała. – Twierdzi, że szansa przetrwania drugiego zejścia tą samą studnią jest minimalna. Niemal iluzoryczna...
Löwefell zauważył słowo „eksperymentował” i od razu zadał sobie pytanie, ile ludzkich istnień pochłonęły te doświadczenia, by można było dojść do podobnych wniosków. I czyje to były życia? Zwykłych ludzi? Czarowników i wiedźm? Inkwizytorów?
– Jaka miałaby być tego przyczyna?
Katrina rozłożyła ręce.
– Nie jesteśmy do końca pewni. Prawdopodobnie chodzi o to, iż studnia stara się zniszczyć istotę, którą uważa za martwą.
– Mówisz o Studni Dusz, jakby była świadomym bytem...
– Może źle to ujęłam. – Zmarszczyła brwi. – Wyobraź sobie, że poparzyłeś ciało na słońcu. Jeśli wystawisz je znowu na działanie promieni, skóra zacznie od razu boleć, a oparzenia błyskawicznie się zaognią. Marius twierdzi, że pierwsze zejście do studni powoduje uwrażliwienie na wszelkie niebezpieczeństwa.
Löwefell co prawda nie przypominał sobie, by kiedykolwiek poparzyło go słońce, ale oczywiście rozumiał, co jego towarzyszka ma na myśli.
– Czy owo uwrażliwienie dotyczy wszystkich Studni Dusz, czy tylko konkretnej, którą wcześniej się odwiedziło?
– Wszystkich w pewnym stopniu, natomiast tej jednej w stopniu wyjątkowym – odparła. – To zjawisko ulega powolnemu zanikaniu pod wpływem czasu. No ale do tego momentu musi upłynąć znacznie więcej niż kilka miesięcy, a nawet kilka lat... Przykro mi.
– Cóż, świat byłby zbyt prosty, gdybyśmy mogli realizować wszystkie nasze znakomite pomysły – westchnął Löwefell.
Pomimo że starał się utrzymać lekki ton, był bardzo rozczarowany informacjami przekazanymi przez Katrinę. Szczerze liczył, iż uda mu się potwierdzić podejrzenia i rozwiać wszelkie wątpliwości. A niestety, okazywało się, iż nie pozwolą mu już wrócić do tej tajemniczej i niezwykłej chwili. Chyba że mnie nie obowiązują reguły, o których mówił van Bohenwald, pomyślał. Jestem wyjątkiem w tak wielu aspektach życia, więc czyż nie mogłoby się okazać, że będę również wyjątkiem w tej sprawie?
– Czy chciałbyś wysłać kogoś innego do Studni Dusz? – zapytała.
Löwefell rozmyślał również nad tą możliwością. Zakładał raczej, iż to on sam uda się w niebezpieczną podróż, by upewnić się, co wydarzyło się owego upalnego dnia na koblenckiej ulicy. Ale skoro nie mógł się wybrać, to kogo mógł skłonić do podobnej eskapady? Lub jeśli nie skłonić, to zmusić, mając przy tym nadzieję, że ów człowiek nie zawiedzie i że będzie miał moc ujrzeć.
– Nie wiem – odparł. – Musiałby zostać wybrany któryś z inkwizytorów obdarzonych znaczącą mocą.
– Cóż. – Katrina rozłożyła ramiona z uśmiechem. – Nie mogłeś się znaleźć w lepszym miejscu, Arnoldzie, żeby wybrać człowieka do podobnego zadania. W klasztorze aż się roi od obdarzonych mocą inkwizytorów, gotowych w każdej chwili poświęcić życie dla Sprawy.
Löwefell odpowiedział jej uśmiechem.
– Tylko nikt nie pozwoli na ich udział w podobnym przedsięwzięciu, nie znając wcześniej właściwych powodów, dla których mają narażać życie – dodała już chłodnym tonem. – Dlatego też wracam do mojego wcześniejszego pytania: co tak niezwykłego lub groźnego zobaczyłeś w Studni Dusz, że nie zdecydowałeś się zawiadomić o tym Inkwizytorium?
Löwefell nigdy nie podejmował pochopnych decyzji, nie działał pod wpływem bezrozumnych impulsów, więc i tym razem jego odpowiedź była przemyślana. Miał pewność, że dojdzie do podobnej rozmowy. Zastanawiając się kiedyś nad możliwymi ścieżkami wydarzeń, określił wszelkie ewentualności. Również tę, iż udzieli takiej, a nie innej odpowiedzi.
– Zobaczyłem ciebie, Katrino – stwierdził. – Wtedy w Koblencji przy trupie Roksany zobaczyłem właśnie ciebie. Widziałem cię lepiej, niż widzę nawet teraz. Jaśniałaś tak, że nie mogło być mowy o pomyłce.
Katrina wpatrywała się w niego szeroko rozwartymi oczami. Löwefell wiedział, że jej umiejętności stwarzania pozorów pozwoliłyby niezwykle wiarygodnie udać zdumienie czy oburzenie (jak zresztą każde inne uczucie), ale chciał wierzyć, iż obserwowane przez niego zaskoczenie jest prawdziwe.
– Widziałeś mnie – powtórzyła z niedowierzaniem, kładąc nacisk i akcent na ostatnie słowo.
– Widziałem ciebie – potwierdził Löwefell. – Byłem z tobą w nie-świecie, więc nie mógłbym aż tak pomylić się co do osoby.
– Raczej nie – zgodziła się po namyśle Katrina. Spojrzała na inkwizytora z poważnym wyrazem twarzy. – Musisz jak najszybciej napisać raport, Arnoldzie, i dostarczyć go Mariusowi. To jedyne wyjście, jakie na razie widzę... – Pokręciła głową. – Niedobrze – szepnęła. – Niedobrze.
Löwefell, nawet gdyby chciał, nie mógłby się z nią nie zgodzić. Z której by strony spoglądać na tę zagadkową sprawę i jakkolwiek próbować ją rozwikłać i uzasadnić, nie było dobrych rozwiązań ani wyjaśnień. Były tylko rozwiązania złe i bardzo złe. A wszystkie wiązały się z komplikacjami, co do których Löwefell, niestety, był niemal pewien, że utrudnią życie również, a może przede wszystkim jemu samemu.
Katrina podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.
– Arnoldzie, doskonale wiem, że moje zapewnienia, przysięgi, przyrzeczenia czy obietnice masz za nic. I bardzo słusznie, bo każde z nas złamie każdą przysięgę i złoży każde fałszywe przyrzeczenie, jeśli tylko uznamy, że podobne postępowanie posłuży naszej wspólnej wielkiej Sprawie.
Löwefell skinął głową na znak, że całkowicie zgadza się z tymi słowami.
– Dlatego wiem – kontynuowała Katrina – że nie masz żadnych powodów, żeby mi zaufać, ale mimo to powiem wyraźnie: nie mnie widziałeś w Koblencji przy trupie wiedźmy. Nie ja wykradłam jej zwłoki i jej esencję życia. Nie mam z tym nic wspólnego, Arnoldzie. – Przyłożyła dłoń do piersi.
Wyglądała szczerze i mówiła przekonująco. Ale członków Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium szkolono również w sztuce zręcznego i pięknego kłamania, tak by ten fałsz przybierał pozór prawdy. Löwefell miał wielkie zdolności magiczne w różnych dziedzinach, potrafił między innymi dobrze wyczuwać nieszczerość w formułowanych przez ludzi zdaniach. Ale Katrina znajdowała się daleko, daleko poza jego zdolnościami oceniania i kontrolowania. Była tak potężną istotą, że Löwefell nie do końca nawet rozumiał charakter siły, którą ona dysponuje, a co dopiero mówić o jakiejkolwiek formie jej kontrolowania.
– Nie mam powodów, żeby ci nie ufać – stwierdził.
Wszystko rzeczywiście było bardzo podejrzane, a nawet lepiej mówiąc, choć używając języka pozbawionego właściwej inkwizytorom precyzji: dziwaczne. Löwefell naprawdę ujrzał Katrinę w czasie swej podróży do Studni Dusz, naprawdę zobaczył ją w przeszłości zbliżającą się do martwej perskiej wiedźmy. Ale wnioski płynące z tej wizji były tak nielogiczne, że Löwefell zamierzał wpierw przeprowadzić własne śledztwo, zanim podzieli się z kimkolwiek obserwacjami. Bo jeśli Katrina naprawdę wykradła trupa i esencję życia Roksany, jeśli właśnie ona stała za próbami przywrócenia do życia perskiej wiedźmy, to dlaczego nalegała, by Löwefell ujawnił, co widział? Dlaczego go zdemaskowała i zarzuciła mu ukrywanie tajemnicy? No i rzecz najważniejsza: przecież Katrina mogła zabić inkwizytora już przy Studni Dusz, a nawet nie tyle zabić (gdyż to uczynił wcześniej Marius van Bohenwald), ile nieumiejętnie wskrzesić. Przy tak delikatnej operacji, obarczonej tak wielkim ryzykiem, trudno by było mieć do niej pretensje, iż nie podołała zadaniu. Równie dobrze wszystko mogło być maskaradą Katriny, która celowo sprowokowała oskarżenia Löwefella, by w ich efekcie wyjść z całej sprawy oczyszczoną i jeszcze bardziej godną zaufania. No i jedna rzecz wcale nie była jasna. Nawet jeśli Katrina stała za intrygą przeprowadzoną poza wiedzą i kontrolą Świętego Officjum, może te działania miały w rzeczywistości służyć Sprawie w sposób jak najbardziej właściwy?
W Wewnętrznym Kręgu Inkwizytorium jak zwykle więcej było pytań niż odpowiedzi, jak zwykle również nie wiadomo było, co ma pomagać, a co szkodzić Sprawie. Löwefell, niestety, coraz bardziej upewniał się w przekonaniu, że sama Sprawa, jej znaczenie oraz idea, nie jest tak samo rozumiana przez wszystkich członków Wewnętrznego Kręgu. A który z nich miał rację? Który wybrał tę jedyną właściwą ścieżkę? Czy była w ogóle jakaś „jedyna właściwa ścieżka”? Czy może istniało wiele różnych dróg prowadzących mniej więcej w tę samą stronę? Inkwizytor nawet się nie łudził, że szybko znajdzie odpowiedź na swoje pytania. Coraz częściej jednak nurtowała go myśl, iż odpowiedzi na te pytania nie zna nikt w Wewnętrznym Kręgu. Ale może owa myśl podająca w wątpliwość drogę wybraną przez Inkwizytorium stanowiła jedynie wyraz grzesznej słabości i nie miała nic wspólnego z rzeczywistością?
– Czasami dobrze byłoby żyć w świecie jednoznacznych wyborów – powiedziała smutno Katrina. – W świecie jasnych prawd i mrocznych kłamstw. W świecie, w którym na każdym kroku i przy podejmowaniu każdej decyzji wiadomo, co jest prawe i godne, a co podłe i hańbiące.
Taaak... Löwefell również czasami tęsknił za podobnie naiwnie skonstruowanym i wyobrażonym światem. Czyż nie była to po prostu tęsknota za głupotą? Pragnienie bezmyślenia, istnienia nieskalanej wiary w słuszność idei oraz uczynków. Tęsknota za brakiem podejrzeń. Za przyjaźnią, miłością i szczerością...
– Coś za coś – dodała Katrina, a potem wzruszyła żywo ramionami. – No dobrze, Arnoldzie, nie ma co kwilić jak kanie na deszcz. – Uśmiechnęła się. – Zjedzmy wreszcie to śniadanie, a potem napisz, proszę, raport z koblenckich wydarzeń. Z pewnością będziemy jeszcze o nim rozmawiać. I to niedługo oraz na pewno w gronie większym niż dzisiaj.
Löwefell zaczął pisać raport, zaraz jak wrócił do swojej komnaty. Matyldy nadal nie było, gdyż jak poinformowali go mnisi, cały czas poddawała się zabiegom upiększającym. Jej nieobecność była zresztą inkwizytorowi na rękę, bo dzięki temu mógł od razu zająć się własnymi sprawami. Ponadto cieszyła go dbałość dziewczyny o wygląd zewnętrzny, gdyż świadczyło to, że Matyldzie zależy na życiu. Byłoby znacznie gorzej, gdyby pogrążyła się w beznadziejnej abnegacji. Oczywiście nadmierna i przerysowana troska o sprawy cielesne byłaby również niepokojąca, ale jak na razie nic nie świadczyło o tym, by Matylda przejawiała chorobliwe zainteresowanie własną urodą. A tak jak wśród mężczyzn podobne anomalie zazwyczaj się nie zdarzały i ci chlubili się raczej siwymi włosami, zmarszczkami czy bliznami, uważając, że nadają im godności oraz powagi, tak wiele kobiet zdawało się gonić za ułudą wiecznej młodości. Löwefell znał przypadki arystokratek poszukujących cudownego panaceum. I jeśli ograniczało się to do przemywania skóry perłami rozpuszczanymi w occie, do kąpieli w kozim lub oślim mleku, do wmasowywania w twarz świeżego męskiego nasienia lub do wklepywania w skórę kremów, balsamów czy olejków przygotowanych z rzadkich i egzotycznych ingrediencji, to wszystko można było uznać za poczynania nieburzące naturalnego porządku. Kłopoty zaczynały się wtedy, kiedy kobieta w pogoni za wieczną młodością i nieskazitelną urodą zaczynała kąpać się w dziecięcej lub dziewiczej krwi albo usiłowała radzić się wiedźm czy, jeszcze gorzej, pozyskać pomoc demonów. Wtedy zazwyczaj amatorka wiecznej młodości i piękności kończyła w lochach, a kiedy z nich wychodziła po trwających wiele dni przesłuchaniach i torturach, to zapewne wolała spłonąć na stosie, niż przejrzeć się w lustrze. Co zresztą się działo...
Tak czy inaczej, Löwefell przekazał raport jeszcze tego samego dnia, a już po godzinie został wezwany do van Bohenwalda. Ten pośpiech nie zdziwił go, ale upewnił w przekonaniu, że wszyscy traktują niezwykłą sprawę bardzo poważnie. Co mogło w konsekwencji pomóc w szybkim rozwiązaniu tajemnicy i zapewne przyczynić się również do rychłego potępienia Löwefella za to, że wcześniej nie zdradził, iż był świadkiem tak zdumiewającego wydarzenia.
Löwefell bez zwłoki udał się za przysłanym mnichem, któremu zresztą nakazano, by natychmiast przyprowadził inkwizytora. Po dłuższej podróży korytarzami oraz schodami prowadzącymi zarówno w górę, jak i w dół, oraz dookoła krużgankami wokół wewnętrznego podworca znaleźli się wreszcie w części klasztoru, w której Löwefell nigdy jeszcze nie był. Ale zważywszy na ogrom budowli, nie było to nic dziwnego, w każdym razie inkwizytor dokładnie zapamiętał układ korytarzy, pokoi, schodów oraz przejść, by wiernie zapisać go w umyśle i móc odtworzyć w każdej dowolnej chwili.
Mnich zastukał w drzwi, potem, nie czekając na zaproszenie, nacisnął klamkę. Uprzejmym gestem wskazał wejście Löwefellowi, a sam się wycofał. Inkwizytor wszedł do środka. Pokój był niewielki, z ogromnym oknem, zajmującym niemal całą przeciwległą ścianę i zbudowanym z szyb ciętych w wielkie romby. Główne miejsce w tej komnacie zajmował stół, przy którym stało kilka krzeseł. Na blacie postawiono dwie kryształowe karafki z przezroczystym płynem w środku (zapewne z wodą) oraz pięć wysokich kryształowych kielichów. Marius i Katrina stali przy oknie, odwróceni twarzami w stronę drzwi.
Löwefell widywał van Bohenwalda dosyć często (może nawet częściej, niżby sobie życzył), ale mimo tych spotkań niemal zawsze zdumiewała go postura tego inkwizytora. Szerokie, rozłożyste plecy, dłonie tak napuchnięte, jakby Mariusa pokąsały pszczoły, i twarz wyglądająca niczym misa zastygłego tłuszczu, w której wszystko było nienaturalnie wielkie i sprawiało wrażenie rozmiękłego i drgającego niczym mięsna galareta. Van Bohenwald wyglądał groteskowo, dla wielu zapewne mógłby się przedstawiać żałośnie czy śmiesznie, ale ta postura i ta fizys skrywały jego prawdziwe oblicze: jednego z najważniejszych członków Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium i zapewne również jednego z najniebezpieczniejszych ludzi w chrześcijańskim świecie.
– Drogi Arnoldzie, mój kochany perski rycerzu! – Marius teatralnym gestem rozłożył ramiona, jakby chciał zamknąć Löwefella w serdecznym uścisku. – Jak to miło, że zataiłeś przed nami spostrzeżenia i obserwacje, na których tak nam zależało. A wszystko po to, by ratować dobre imię ukochanej...
Löwefell całkowicie zignorował złośliwość oraz insynuacje grubasa.
– Na wieki wieków – powiedział jedynie.
Van Bohenwald roześmiał się.
– Niech będzie pochwalony – zgodził się. Potem obrócił spojrzenie na Katrinę. – I co, moja miła? Dobrze mieć takiego rycerzyka jak Arnold?
– Zastanawia mnie jedno – odezwała się Katrina. – Skoro Arnold zawsze ignoruje twoje złośliwości, a mnie nie są one w stanie dotknąć, po co ciągle je powtarzasz w tej lub innej formie?
Marius wzniósł palec wskazujący.
– Bo kropla drąży skałę? – zapytał z udawaną powagą.
Katrina wzruszyła ramionami.
– Siadajcie. – Van Bohenwald wskazał im ruchem podbródka krzesła otaczające stół.
– Na kogoś jeszcze czekamy – raczej stwierdził, niż zapytał Löwefell.
– Tak – odparł Marius, nie zagłębiając się w szczegóły.
Löwefell zajął miejsce na środku dłuższego boku stołu, a Katrina usiadła po jego prawej ręce.
– Moje kochane gołąbeczki – teatralnie rozczulił się van Bohenwald. – Nawet usiedli tak, by spijać sobie oddechy z dzióbeczków i muskać się nawzajem skrzydełkami.
Katrina roześmiała się naturalnie i szczerze, a Löwefell jak zwykle nie dał poznać po sobie, że słowa Mariusa w ogóle go dotyczą.
Nie musieli czekać długo na następnych gości. Z dwóch osób, które weszły do komnaty, jedną Löwefell dobrze znał. Był to krótko ostrzyżony siwy inkwizytor o twarzy spalonej słońcem i zrytej zmarszczkami. Nazywał się Barnaba Biber i w Inkwizytorium, w którym przecież roiło się od światłych ludzi, uznawany był za kompendium wiedzy historycznej i znawcę obyczajów ludów żyjących poza granicami Cesarstwa. Drugim z przybyszów była kobieta o skórze koloru hebanu, króciuteńkich włosach, przyciętych tuż przy samej głowie, i oczach przypominających nocne niebo. Jej Löwefell nigdy wcześniej nie widział. Była oszałamiająco piękna. Löwefell wiedział również, że wydałaby się nieodparcie pociągająca każdemu, mężczyźnie czy kobiecie. Każdemu, kto miałby szczęście znaleźć się w jej pobliżu. I chociaż na inkwizytorze jej uroda nie była w stanie wywrzeć wrażenia erotycznego, to podziwiał ją jako doskonałe dzieło sztuki.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.