Płomień i mrok - ebook
Zima 1400 roku. Panna Korszowska coraz mocniej wikła się w sprawy Żmudzi. Gdy Ugne trafia do krzyżackiego lochu, Sonka zrobi wszystko, by ją ocalić. Ale nawet lojalność i odwaga mogą nie wystarczyć w świecie, gdzie decyzje zapadają w cieniu zdrady, a zbliżająca się wojna wymaga poświęceń.
Ginwił, namiestnik Gaury, waha się, czy oddać cennego krzyżackiego jeńca. Jak zawsze kieruje się rozsądkiem i rozwagą, lecz jest jeszcze coś, czego sam nie potrafi nazwać, a co zakłóca chłodną równowagę myśli. Między nim a Sonką narasta napięcie, którego żadne z nich nie chce nazwać miłością. Wierzą, że potrafią nad nią zapanować. I oboje się mylą.
„Płomień i mrok” to drugi tom „Opowieści Żmudzi” – historia o odwadze, zdradzie i uczuciach, których nie da się ujarzmić. Bo nie wszystko, co ukryte, znika. Niektóre rzeczy tylko czekają na swój czas.
Magdalena Kawka – pisarka z zamiłowania, z wykształcenia socjolog. Autorka książek o tematyce obyczajowej i historycznej. Spod jej pióra wyszły m.in. „Alicja w krainie konieczności”, „Rzeka zimna”, „W zakątku cmentarza, czyli koniec wieczności”, „Wyspa z mgły i kamienia”, „Na jedną noc” oraz saga „Lwowska odyseja”. Współautorka czterotomowego cyklu „Kobiety nieidealne” i powieści „Tuż za rogiem”. Kiedy nie pisze, czyta, a gdy nie czyta – redaguje teksty innych autorów.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8391-895-2 |
| Rozmiar pliku: | 729 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ktoś nadchodził. W ciszę przerywaną kroplami jednostajnie spadającymi ze sklepienia wdarł się jakiś obcy odgłos. Szuranie, stukot, i znów szuranie. Echo odbiło się od murów i powróciło zwielokrotnione. Tym razem kroki były inne: nierówne, powolne, jakby schodzący wahał się przed pokonaniem kolejnego stopnia.
Ugne zastygła w pełnym napięcia oczekiwaniu. Czas w ciemnościach upływał jej we mgle bez snów. Zasypiała najczęściej na siedząco, oparta o ścianę, a budziła się zwinięta w kłębek na kamiennej mokrej podłodze – zesztywniała i skostniała z zimna. I tak dziękowała Perkunasowi, że nie zabrali jej sukiennego płaszcza ani butów ocieplonych króliczym futerkiem, bo bez tego by nie przetrwała. W wilgotnych zamkowych lochach zapewne i latem panował chłód, a przecież teraz była zima. Każdy ruch sprawiał ból, mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Głód i zimno stały się jej nieodłącznymi towarzyszami, lecz myśli Ugne krążyły wokół wspomnień o ciepłych promieniach słońca, pachnących plackach polanych miodem i jesiennych ogniskach, przy których suszyły grzyby.
Słuch jej się wyostrzył, nauczyła się rozróżniać kroki strażników. Najczęściej przychodzili dwaj, na zmianę. Pierwszy, powolny i ciężki jak tur, robił tyle hałasu, jakby cała załoga krzyżackiego zamku kotłowała się na schodach. Drugi miał miękkie podeszwy, ledwie słyszała jego kroki. Wiedziała, który nadchodzi. Pojawiali się rzadko. Raz na dwa dni? Trzy? Nie było okna, więc nie odróżniała dnia od nocy. Czas odmierzał skręcający trzewia głód. Po pierwszych dniach strachu i niepewności, gdy drżała za każdym razem, słysząc ruch za drzwiami, zaczęła wyczekiwać strażnika. Już tak bardzo nie bała się widma tortur, gdy torturą stał się sam głód.
Tych niepewnych, chwiejnych kroków, które teraz się zbliżały, jeszcze nie znała. Człowiek za drzwiami musiał się potknąć i o coś uderzyć; usłyszała rumor, a zaraz potem bolesny jęk. Przez chwilę panowała cisza. W końcu brzęknęła metalowa sztaba i rozległ się zgrzyt zwalnianego zamka.
Więzili ją w lochach głęboko pod ziemią warownego zamku, do którego można było się dostać jedynie przez zwodzony most pilnowany dniem i nocą, a mimo to drzwi jej celi ryglowali na siedem spustów, jakby była siłaczem, co jedną ręką łamie żelazne obręcze. A może się bali, że jako wilcza niewiasta, jak niedorzecznie ją nazywali, posiadła nadprzyrodzone moce?
Zaskrzypiały uchylane drzwi, przez szparę wpadło nieco chwiejnego światła pochodni. Niewiele, tyle, że zdołała dostrzec nogę w podartych portkach i skórzanym bucie rozpadającym się ze starości. Podeszwę przymocowano grubym rzemieniem, ale jej dni były policzone. Wartownicy zwykle byli porządnie odziani i mieli solidne buty, lecz ten wyglądał jak obszarpaniec, łatwo można by go wziąć za więźnia z sąsiedniej celi. W jednej ręce trzymał pochodnię, w drugiej glinianą miskę.
Ugne cofnęła się w mrok najdalszego kąta, mając nadzieję, że dopóki nie rzuca się w oczy, strażnik nie zwróci na nią uwagi. Postawi miskę i sobie pójdzie.
Mężczyzna uchylił szerzej drzwi, przepchnął się przez nie, pomagając sobie ramieniem, a następnie zrobił coś nieoczekiwanego: zamiast zostawić to, co przyniósł, i odejść, wetknął pochodnię w uchwyt przymocowany do muru.
Krąg światła zatańczył na kamiennej posadzce, polizał ściany, lecz nie dosięgnął Ugne. Nawet od tej niewielkiej ilości światła zabolały ją oczy, zakłuło, jakby ktoś wetknął w nie kije. Odruchowo przysłoniła je ramieniem. Dopiero kiedy wzrok się przyzwyczaił, ujrzała solidne drzwi i stertę przegniłych desek. Belki podtrzymujące strop pociemniały ze starości. Sufit spowijały pajęczyny, zwieszały się jak postrzępiony i brudny welon; ściekająca ze ścian woda wsiąkała między kamienie. Po raz pierwszy zobaczyła loch, w którym ją więziono. Rozległ się pisk, kątem oka widziała szczury czmychające przed światłem. Już dawno przestała się nimi przejmować, nawet lubiła ich obecność, miała wtedy poczucie, że nie jest sama na świecie.
– Jedz, póki ciepła.
Z mroku wyłonił się krępy mężczyzna. Miał szerokie bary i krótką szyję schowaną w burym kołnierzu kaftana. Postawił na ziemi parującą miskę. Nie widziała jego twarzy, bo pochylał głowę. Mówił bełkotliwie, jakby coś przeszkadzało mu otwierać usta, ale i tak poczuła się zaskoczona. Po raz pierwszy od dłuższego czasu ktoś odezwał się do niej jak do człowieka.
– Jedz – powtórzył, wpatrując się w ciemny kąt, gdzie się chowała.
Apetyczny zapach polewki w końcu dotarł do jej nosa, nie trącił wilgocią ani zgniłą kapustą i z trudem się powstrzymała, by nie rzucić się na miskę. Od wielu dni nie miała w ustach nic ciepłego. Pożądliwie wbiła wzrok w parujące naczynie. Zlodowaciała wewnątrz i na zewnątrz, sama już nie była pewna, czy wolałaby poczuć sytość w żołądku, czy może włożyć w gorącą zupę skostniałe dłonie.
Jakby w odpowiedzi mężczyzna wyciągnął zza pazuchy zwiniętą pelerynę z owczej skóry i wełniane rękawice.
– Masz. – Rzucił tobołek w jej stronę. – Światła ci nie zostawię, nie mogę, ale przynajmniej zobaczysz, co jesz. Rusz się.
Jeszcze przez chwilę się wahała, lecz w końcu głód zwyciężył. Szybkim ruchem sięgnęła po tobołek i wciągnęła go w ciemność. Owinęła się szczelnie peleryną i na chwiejnych nogach wstąpiła w jasny okrąg.
– Aleś ty koścista… – Z niedowierzaniem pokręcił głową. – I szpetna jak prawdziwa wiedźma. Prawdę powiadali…
Ugne puściła jego słowa mimo uszu. Dni spędzone w wilgotnej celi z pewnością nie dodały jej urody. Spała w błocie, była brudna i śmierdząca, zamiast miękkich włosów na głowie miała kołtun zamieszkały przez wszy. Rozdrapywała go dzień i noc, raniąc się aż do krwi, bo swędzenie było nieznośne.
Ale teraz o to nie dbała. Gdy tylko się przekonała, że to nie podstęp i mężczyzna nie ma złych zamiarów, rzuciła się na jedzenie. Chwyciła miskę w obie ręce. Z przymkniętymi oczami łapczywie łykała ciepłą polewkę, nie zważając, że ścieka po brodzie. Pomagając sobie palcami, wpychała do ust kawałki mięsa. Zamiast zimnej wody z resztkami przegniłej rzepy, suchych placków czy okruchów gliniastego chleba dostała najprawdziwszą, ciepłą strawę. Nie wybrzydzałaby, nawet gdyby musiała jeść ze świńskiego koryta. Na koniec dokładnie wylizała miskę, po czym podniosła oczy na strażnika.
– Kim jesteś? Jak cię zwą? Chcę wiedzieć, komu to wszystko zawdzięczam.
Wyglądał inaczej niż ci, którzy bez słowa wrzucali do lochu zawinięty w szmatę kawałek chleba i pospiesznie ryglowali drzwi, unikając kontaktu z nią, jakby w obawie, że rzuci na nich urok albo przemieni się w wilczycę i skoczy im do gardeł. Kilka razy słyszała, jak szepczą jakieś modlitwy.
Ten się nie bał. W jego oczach nie znalazła strachu, raczej ciekawość. Patrzył spode łba, miał zgarbione plecy i powykręcane palce. Nosił tylko jeden but, bo drugiego nie potrzebował. Nie miał części lewej nogi, aż do kolana zastępował ją wystrugany kołek. Razem z kilkoma deszczułkami owiniętymi skórzanymi pasami stanowił podporę dla krótkiego uda. Konstrukcja musiała być niewygodna i zapewne sprawiała mu ból, bo przy każdym ruchu się krzywił. W blasku pochodni dostrzegła w kąciku jego ust nabrzmiałość; wyglądała jak przegniłe jabłko z dziczki nad strumieniem. Druga, nieco mniejsza, widniała pod okiem, a trzecia niedaleko ucha. Wszystkie były baniaste, ciemnofioletowe, nabiegłe ropą.
Obejrzał się za siebie i ściszył głos.
– Zwą mnie Żuław. Jestem tylko wysłannikiem. Mój pan na razie nie może nic więcej dla ciebie zrobić, pani. Dzięki niemu szat ciepłych ci nie zabrano. Musisz być cierpliwa, w zamku teraz niebezpiecznie. Bez wieści przepadł jakiś ważny rycerz zakonny. Jechał z Prus i już dawno powinien dotrzeć. Komtur ludzi rozesłał, ale z niczym wrócili. Wpadł w straszną złość – dodał. – Brat Zygfryd sam się odnalazł, więc tamten tym bardziej zły, że go szukać nie kazał.
Ugne drgnęła.
– Wiesz, co… co opowiadał? Brat Zygfryd.
Żuław się zmieszał.
– Że z niewoli uciekł… od bałwochwalców, którzy go torturowali…
– Plugawy łgarz! – Aż zacisnęła pięści.
Żuław łypnął na nią dziwnym wzrokiem.
– Nie wszystko jest takie, jak się wydaje. Znam brata Zygfryda, choć Krzyżak, to poczciwy człek. Surowy i nieprzejednany, ale sprawiedliwy.
Ugne przywołała w pamięci kościstą postać starego Krzyżaka o pokiereszowanej twarzy i wyłupanym oku. Mimo że jego rany były dziełem Saule i Prokosza, wszystkie trzy pielęgnowały go i leczyły. Saule z niewiadomych powodów chciała zachować go przy życiu, Krzyżak był cieniem z jej przeszłości, która od jakiegoś czasu ją nawiedzała.
Na myśl o Saule znów poczuła smutek i wstyd. Na własne życzenie wpakowała się w kłopoty. Nie posłuchała ani jej, ani Prokosza, tak bardzo chciała zdobyć teriak, lekarstwo, które obiecał jej starzec. Ostatnimi czasy źle się działo, Saule traciła moc zaglądania w przyszłość, była niespokojna, nawiedzały ją sny, których nie rozumiała. Strumień spod świętego dębu spłynął krwią, a w dodatku Vakare zaniemogła. Ugne odsuwała od siebie myśl, że może już nigdy nie zobaczyć matki. Bogowie najwyraźniej się gniewali… Może naprawdę źle zrobiła i zamiast potajemnie odwozić Krzyżaka do zamku, powinna była pozwolić złożyć go w ofierze Perkunasowi, jak postanowili Saule i Prokosz…
Dręczyło ją coś jeszcze, wwiercało się w duszę jak robak i karmiło jej wyrzuty sumienia. Postąpiła wbrew woli wszystkich, bo chciała, by Vakare wyzdrowiała. Lecz w głębi duszy musiała przyznać, że równie mocno pragnęła zobaczyć mityczny teriak, móc go powąchać, posmakować, sprawdzić, jak działa. Cudowna mikstura, o której tyle się nasłuchała, eliksir zdrowia i siły, lekarstwo na wszelkie możliwe trucizny. Niewielu znało jego tajną recepturę; nawet jeśli ktoś ją posiadł, musiał jeszcze pozyskać wszystkie potrzebne składniki. A tych było prawie sto, większość bezcennych i dla niej nie do zdobycia. Nawet gdyby znała skład i proporcje, skąd by wzięła wydzielinę ogromnej ryby żyjącej w morzu? Albo drogocenne żywice z zamorskich krajów? Gdy dowiedziała się, że Krzyżacy mają teriak, otumaniła ją mgła pożądania i chyba odebrała zdrowy rozsądek. Tym samym naraziła na niebezpieczeństwo nie tylko siebie, ale i tych wszystkich, których kochała.
Wiedziała, że nie wybaczy sobie tego do końca życia, teraz jednak było już za późno na takie rozważania; zrobiła, co zrobiła, i musi stawić temu czoło, bo użalanie się nad sobą donikąd jej nie zaprowadzi.
– Z czyjego polecenia przychodzisz? – zapytała podejrzliwie.
W odróżnieniu od Saule nie pałała aż tak zapiekłą nienawiścią do Krzyżaków, lecz nie spodziewała się po nich także ludzkich odruchów. Pamiętała co prawda, że brat Zygfryd niedaleko zamku kazał jej zawrócić, dalej chciał iść sam. Lecz był tak słaby, że ledwie trzymał się na nogach, i sumienie nie pozwoliło jej go zostawić. A zaraz potem, gdy otoczył ich oddział Krzyżaków, krzyczał, by nie robili jej krzywdy. Uratował jej życie, jednak sądziła, że prędzej sam będzie chciał wyciągnąć od niej, jak trafić do leśnej chaty, niż zaoferuje pomoc. W końcu to przez Saule stracił oko i wolność.
– Czy to brat Zygfryd…?
Strażnik stanowczo pokręcił głową.
– Nic więcej nie wolno mi rzec. – Skrzywił się, poprawił mocowanie przy kikucie i z ulgą oparł się o ścianę.
– Co z twoją nogą?
– Bogowie mnie ukarali… Za to, że służyłem Krzyżakom.
– Nadal im służysz.
– Służę, nie służę, nie twoja sprawa. – Wzruszył ramionami i wlepił w nią zaciekawiony wzrok. – Powiadają, że zmarłych z grobów wyciągasz i każesz im chodzić. Prawda to? I że umiesz nieść ulgę w cierpieniu… – dodał z wahaniem.
Ugne podeszła krok bliżej.
– Długo to masz? – zapytała, przypatrując się czyrakom. Wyciągnęła rękę, ale odchylił głowę.
– Ze cztery niedziele albo i dłużej. Odpuszcza, psiajucha, ropa wyleci, a potem znowu jakby kto ogień przykładał. Kowal żelazem przypiekał, lecz nie pomogło. Nawet jakby większe odrosły. Niedługo całkiem żreć przestanę, gębę coraz trudniej otwierać.
– Ugotuj kapustę, rozgnieć i przyłóż liście. A potem rozetrzyj czosnek na miazgę i okładaj na przemian z kapustą. Tylko pamiętaj, ciepłe ma być – rzekła.
– Skąd na przednówku kapustę brać? – mruknął.
– Przecież u Krzyżaków służysz, na zapasach im chyba nie zbywa.
– Krzyżacy kolejną warownię nad Niemnem stawiają, wozy ze zbożem wczoraj na północ pojechały, w zamku zaczyna być krucho z jedzeniem. Komtur czeka na nowe dostawy… – Rozłożył ręce i zdjął pochodnię ze ściany.
Ugne uśmiechnęła się z przekąsem.
– Chcesz powiedzieć, że głodują, biedacy? – prychnęła. – Wystarczy kilka liści, tyle chyba się znajdzie. I czosnek, bo znów wróci – powiedziała do jego pleców, gdyż mężczyzna już znikał za drzwiami.
Znów zapadła ciemność. Usłyszała tylko dźwięk opuszczanej sztaby.
Czas w lochu się dłużył, jakby każda chwila była wiecznością. Nie potrafiła powiedzieć, czy od wizyty Żuława minął tydzień, miesiąc czy sto lat. Siedziała skulona w kącie, wsłuchując się w otaczające ją odgłosy. Żeby za dużo nie myśleć, liczyła spadające krople, nasłuchiwała, jak szczury popiskują, bijąc się w kącie nie wiadomo o co; w zatęchłej celi nie mogły liczyć nawet na żadne okruchy. Jej świat składał się wyłącznie z dźwięków i zapachów, o kolorach prawie zapomniała, już nawet nie umiała ich sobie wyobrazić. Czuła zapach zgnilizny i wilgotnego kamienia zmieszany z wonią nadgniłego drewna.
Do jej uszu dobiegł nagle odgłos nierównych kroków – ten sam charakterystyczny stukot, co ostatnio. Zbliżał się do drzwi.
Żelazna sztaba zazgrzytała, a w szparze zalśnił blask pochodni. Żuław otworzył drzwi i wsunął się do środka. Tym razem jego twarz wydawała się mniej napięta, zamiast czyraków miał pokiereszowane, wciąż jeszcze nieco zaognione ślady na policzkach.
Ugne już nie chowała się w mroku. Wirowało jej w głowie, głód skręcał trzewia, była tak głodna, że ogryzałaby drzewa z kory, gdyby w pobliżu rosły jakieś drzewa. Czuła, że z każdym dniem opuszczają ją siły. Podniosła się z trudem i zrobiła kilka chwiejnych kroków. Nieśmiało liczyła, że i tym razem Żuław przyniósł ciepłą polewkę, ale byłaby wdzięczna za cokolwiek: odrobinę kaszy czy trochę fasoli, a nawet za przegniłą rzepę. Wbiła w niego zachłanny wzrok.
Tym razem jednak mężczyzna miał puste ręce. Nie dostrzegła żadnej miski, woreczka ani zawiniątka. Sięgnął za pazuchę. Kiedy znów nabrała nadziei, zobaczyła, że wyciągnął sztylet. Popatrzył na nią ze smutkiem.
Odruchowo cofnęła się i wymacała za plecami zimny mur. Nie miała dokąd uciekać.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI