- promocja
Płomienna korona - ebook
Płomienna korona - ebook
Książę Władysław powrócił z banicji i Kraków odtworzył przed nim swe bramy. Ale Królestwo wciąż jest podzielone, w Starszej Polsce władają książęta Głogowa, w Czechach trwają zawirowania tronowe, a na północy Krzyżacy zaczynają swą grę o Pomorze. Grę, która rozpętała gdańskie piekło.
Władysław znów musi walczyć z wrogami, którzy naciskają na niego ze zbyt wielu stron. Pokonać potężnego biskupa Muskatę, co zbuntował Małą Polskę przeciw prawowitemu władcy. I nagle, dzięki uporowi Małego Księcia, wszystkie pasma porażek zaczynają zamieniać się w drogi wiodące do celu – Odrodzonego Królestwa. Czy siła Władysława płynie tylko z jego charakteru, czy też dodaje mu jej miecz króla banity? Miecz, którego niezwykła historia wpleciona jest w dzieje Polski.
W ebooku "Płomienna korona", trzecim i ostatnim tomie trylogii „Odrodzone Królestwo”, Elżbieta Cherezińska pokazuje znanych nam bohaterów – Władysława Łokietka i jego żonę Jadwigę, która wyrasta na Wawelską Panią, arcybiskupa Świnkę i jego następców, biskupa Muskatę i Rikissę, która ponownie zasiada na czeskim tronie. Kobiety Starej Krwi i Starcy Siwobrodzi wplątują się w wojnę, losy renegata templariuszy zaś, Kunona, niebezpiecznie splatają się z losem Królestwa. Płatni zabójcy, Guntersberg, Hunia i karzeł Grunhagen, znów nie próżnują.
W finale niewidzialna korona zamienia się w prawdziwą, na skroniach nieugiętego księcia, Władysława Łokietka.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-130-5 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Akka 1291
------------------------------------------------------------------------
GERLAND potknął się i upadając, uderzył odkrytą głową w coś twardego. Usłyszał brzęk odbijającego się od kamieni żelaza; zrozumiał, że to jego miecz. Dotarło do niego, że miecz spada schodami w dół wieży, a on sam leży u ich szczytu, tarasując drogę tym, którzy biegną za nim. Wieża Przeklęta, najważniejszy punkt oporu krzyżowców w Akce. Zdobywana i tracona, zasypywana przez sułtańskie mangonele gradem kamieni. Broniona po bratersku przez wszystkich zakonnych braci. Templariuszy, joannitów i tych kilku Krzyżaków, którzy wpadli do Akki tuż przed piekłem, jakie rozpętał Al-Aszraf, przyprowadzając pod mury twierdzy ponad dwieście tysięcy saraceńskich wojowników. Przed apokalipsą zapowiadaną nie przez trąby, lecz przez bicie w kocioł wielki jak machina oblężnicza. Gerland chciał się podnieść, ale ramiona odmówiły mu posłuszeństwa. Usłyszał przeciągły, niski świst i wiedział, że to pocisk ze śmiertelnym greckim ogniem, który za chwilę rozbije się o mury, jak setki innych, miotanych przez wojska sułtana od czterdziestu dni. Rozbije się i oblepi wszystko płonącą mazią, której nie ugasi woda, a bez trudu rozniesie ją płonący wiatr.
To ma być koniec? — przemknęło mu przez myśl i szarpnął nim lęk nie o zakonnych, a o rodzonych braci. — Czy Koendert żyje? Gdzie jest Henry i co z jego dziećmi?
Dotarło do niego, że ostatni raz widział najstarszego brata i jego synów dzień przed początkiem szturmu na Akkę. Czterdzieści, nie, pięćdziesiąt dni. Cała wieczność. Henry umacniał bramę ich rodzinnego domu przy placu Cypryjskim, a jego chłopcy bawili się z psem na wewnętrznym dziedzińcu. Na widok Gerlanda młodszy zerwał się i stanął na baczność, kładąc dłoń na piersi.
Nie pójdziesz w moje ślady, chłopcze — pomyślał, nie mogąc złapać tchu. — Nie zdążysz złożyć przysięgi. Nie masz domu i rodziny. Twymi braćmi rycerze zakonu. Tylko mistrzowi winieneś posłuszeństwo — powtórzył joannita w Gerlandzie, a on sam osunął się i stracił przytomność.
Wielki kocioł, ulubiony bęben sułtana, odezwał się znów upiornym, niskim tonem uderzeń, dając znać, że mamelucy ruszają do kolejnego natarcia. Po chwili zawtórowały mu trąby.
KOENDERT jechał konno wąskimi uliczkami Akki jako pierwszy w dwunastce templariuszy przedzierających się za swym mistrzem, Fra’ Wilhelmem, w stronę płonącej Wieży Przeklętej. W zadymionym powietrzu rozbrzmiewały upiorne dźwięki trąb. Noc rozjarzały setki pożarów, których nie miał już kto gasić. Przy Bramie Świętego Antoniego szpitalnicy odpierali kolejny atak gotowych na wszystko mameluków. Samobójczy zastęp, zwany Sztyletem Mroku, ukochany oddział sułtana Al-Aszrafa, tego, który odrzucił wszelkie rokowania, mówiąc, iż zaspokoi go tylko bezwarunkowe poddanie Akki, a to nie wchodziło w grę.
Nie złożycie broni, póki nad polem walki powiewa sztandar z krzyżem. Nie poddacie się, a wzięci przemocą w niewolę wybierzecie nie wykup, lecz śmierć — powtórzył templariusz w Koendercie i choć ten, przez wypełniający ulice Akki gęsty gryzący dym, nie mógł zobaczyć nigdzie chorągwi zakonu, widział jednak białą płachtę płaszcza wielkiego mistrza przed sobą i to wystarczyło, by jechał za nim. Choćby w mrok.
Pod murami domów, w których jeszcze przed dwoma miesiącami rozbrzmiewało życie, muzyka, gwar, płacz i śmiech, leżały stosy trupów. Handlarze wonnościami i kupcy sukienni przemieszani z chudymi poganiaczami mułów i farbiarzami z przedmieść. Bogacze i biedacy spleceniu w śmiertelnym uścisku. Nienaturalnie wykręcone ciała dzieci z roztrzaskanymi czaszkami, wyrzucone przez oszalałe matki z płonących pięter. Na wpół obnażeni chłopcy i dziewczęta, ofiary gwałtów po pierwszym szturmie sułtańskich wojsk. Ich ojcowie z przerąbanymi na pół czaszkami; nieskuteczni obrońcy swych dzieci. Starcy w drogocennych szatach, z wybitymi zębami i wyłupionymi oczami. Koendert patrzył na nich wszystkich i nie widział ich. Czas przerażenia i płaczu miał już za sobą, od dnia, gdy zobaczył swój dawny dom.
To było tydzień wcześniej, pod ostrzałem stu mangoneli z wiadomością od Fra’ Wilhelma dla Fra’ Jana, przedzierał się nieopodal placu Cypryjskiego. Pieszo, bo konie stawały dęba w upiornym świście kamieni miotanych przez al-Mansurę i Gadaban, dwie najstraszliwsze z machin oblężniczych, jakie rzucił na Akkę sułtan. Po drodze zamajaczyły mu ruiny domu, w którym on i Gerland przyszli na świat. Strzaskane pociskami piętro. Wypalony ogród. Fontanna z kamiennym stojącym lwem. Koendert miał rozkaz, by bezzwłocznie dostarczyć wiadomość mistrzowi joannitów, ale skręcił w bramę rezydencji, która kiedyś, nim złożył zakonne śluby, była jego domem. Wbiegł na podwórze.
„Henry, gdzie jesteś?” — krzyknął chrapliwie, a dźwięk odbił się echem w studni dziedzińca. „Henry!” — powtórzył, podchodząc do fontanny, i głos uwiązł mu w gardle.
Garniec greckiego ognia rozbił się na murze sąsiedniej posesji, oświetlając upiornie fioletowym płomieniem dziedziniec. W mętnych wodach fontanny kołysały się ciała. Dwaj synowie Henry’ego przecięci na pół. On sam, do góry plecami, leżał przerzucony przez kamienną krawędź fontanny. Koendert skoczył ku bratu kierowany jakąś naiwną nadzieją, że Henry tylko zasłabł na widok swoich dzieci. Ale gdy szarpnął ciałem brata, przewracając go na wznak, sam aż się zachwiał. Z rozprutego brzucha Henry’ego wylały się wnętrzności. Koendert puścił ciało i zatoczył się, upadając na kolana.
To nieprawda — pomyślał gorączkowo — zwiódł mnie oślepiony greckim ogniem wzrok.
Rozkaz Fra’ Wilhelma. Musi iść. Nie, musi biec. Poderwał się, a nad jego głową prześlizgnął się wysoki wibrujący dźwięk. Kolejny atak Saracenów — zrozumiał i ruszył ku bramie. Ale potknął się o truchło psa i oprzytomniał. Wściekle zawrócił ku fontannie.
Przez chwilę próbował omijać wzrokiem chłopców, ale ich rozkawałkowane ciała kołysały się na wodzie bezbronnie i nie mógł na to nie patrzeć. Doskoczył do zwłok starszego brata. Rozchylił mu koszulę. Tak, krzyżowy orzeł ze złota, srebra i czarnego dębu leżał na piersi Henry’ego.
Jedyne, co zostanie po naszym rodzie — pomyślał wściekle Koendert i nie zastanawiając się, zerwał rodowy klejnot z szyi brata, schował do sakwy i wybiegł z dziedzińca domu, z którym od tej chwili nie łączyło go nic.
Ruszył przed siebie, w stronę cytadeli, gdzie spodziewał się odnaleźć mistrza szpitalników. Po drodze mijał rannych, którzy jęczeli, ale nie prosili o pomoc, i umarłych, którzy nie potrzebowali już niczego. Biegł, opłakując Henry’ego i jego synów, powtarzając jak psalm słowa przysięgi: Nie masz rodziny poza zakonnymi braćmi…
Ach tak. Musiało stać się to wszystko, by zrozumiał, że przysiąg nie rzuca się na wiatr.
I dzisiaj, tydzień po tym, jak zobaczył ich w fontannie, jechał jako pierwszy wśród dwunastu jeszcze zdolnych do walki braci za Fra’ Wilhelmem ku płonącej Wieży Przeklętej. Na odsiecz broniącym się w niej joannitom, starając się nie myśleć, czy znajdzie wśród nich żywego Gerlanda. Swego bliźniaka. Połówkę orzecha. Bo każdy, za którego będzie walczył, to jego brat.
Do niemilknących uderzeń wielkiego bębna i wtórujących im trąb dołączyła szarża setek małych, przenośnych bębnów.
Odliczają czas, jaki pozostał do końca naszego świata — pomyślał Koendert.
Od strony cytadeli uniósł się najpierw słup ognia, a potem potępieńczy krzyk.
GERLANDA obudził swąd i piekielne gorąco. Poderwał się i upadł, noga odmówiła mu posłuszeństwa. Na klęczkach zerwał z siebie płaszcz. Głowa, tak! Ten swąd nie pochodził z płaszcza. Tliły się jego włosy. Wyszarpnął bukłak zza pasa i polał rozpaloną czaszkę wodą. Nie było jej wiele, ale od razu mu ulżyło. Krople spłynęły po poparzonej głowie. I wtedy usłyszał z dołu wieży krzyk.
— Fra’ Jan! — Rozpoznał w jednej chwili głos wielkiego mistrza szpitalników.
Podniósł się, kuśtykając na zdrowej nodze i przytrzymując się ściany, schodził w dół. Mijał ciała braci wykrzywione w śmiertelnych spazmach. Konrad. Gwidon. Jan. Czwartego z nich nie poznał, bo grecki ogień polizał mu twarz i ta zamieniła się w czarną bryłę. Kręciło mu się głowie, z trudem łapał przesycone pyłem powietrze, wydawało mu się, że nawet gardło ma poparzone. U dołu schodów leżał jego miecz. Gerland schylił się po oręż, a gdy chwytał rękojeść, zobaczył, że skórę dłoni ma spękaną i czerwoną jak żywa krew. Zamiast bólu czuł kłucie, jakby coś chciało mu przewiercić dłoń na wylot. Już słyszał odgłosy walczących przy wejściu do wieży. Rozróżniał gardłowe okrzyki mameluków i komendy Fra’ Jana. To dodało mu sił. Z ostatnich stopni zbiegł i wtedy zdał sobie sprawę, że to rozkaz wzywający do odwrotu. Dostrzegł mistrza. Wokół niego było ledwie czterech, może pięciu rycerzy i ścisk napierających mameluków. Kilkanaście białych turbanów samych dowódców.
To koniec — przebiegło przez głowę Gerlanda po raz kolejny tego dnia.
— Do świątyni, bracia świętego Jana! — krzyknął mistrz i próbował własną piersią utorować im drogę.
Po obu jego bokach, jak tarcze, stanęli bracia. Gerland mocniej ścisnął miecz i ruszył za mistrzem, osłaniając go. Mamelucy rzucili się ku nim jak hieny na krwawiącą antylopę i nacisnęli ze wszystkich sił. Gerland ciął ich z prawej i lewej, ale dostał cios w plecy i odwrócił się. Szedł tyłem, osłaniając ranę; opierając się o bok idącego przed nim brata. Nie miał pojęcia którego. Wolframa czy Gerberta, mniejsza z tym. Osłaniał się wyłącznie mieczem, raz po raz tnąc nim na oślep. Przeszli ledwie kilka kroków, gdy mnich, o którego ramię się wspierał, upadł, krzycząc:
— Jezu Chryste, zmiłuj się!
Gerland wyminął leżącego. Tak, to był Gerbert, jeszcze żył. Postraszył mieczem Saracena w usmolonym turbanie, który rzucił się ku niemu z jataganem. Ten, nie zważając na przewagę długiego miecza Gerlanda, zamiast cofnąć się, uchylił tylko głowę przed sztychem.
W tej samej chwili Gerland usłyszał chrapliwy głos Fra’ Jana i zrozumiał, że ma wielkiego mistrza wprost ze swymi plecami. Szybko spojrzał w bok.
— Na głowę świętego Jana Chrzciciela! Zostało nas tylko dwóch! — krzyknął.
— Trzymaj się, chłopcze! — zacharczał wielki mistrz. — Czterech jeźdźców na pysznych rumakach jedzie naprzeciw nam!
— Apokalipsa — odpowiedział Gerland, tnąc przez twarz skaczącego ku nim smagłego wojownika.
— Nie, synu! Odsiecz templariuszy! Czterech braci jedzie uratować nas dwóch! — zaśmiał się strasznie Fra’ Jan.
— „I zobaczyli płonącą bestię”! — krzyknął Gerland na widok rozbryzgującego się nad ich głowami dzbana z greckim ogniem.
Odwrócił się i z całych sił pchnął mistrza Jana przed siebie w stronę nadjeżdżającego templariusza. Zdołał poznać jeźdźca. Swego brata bliźniaka, Koenderta. Sam nie zdążył uskoczyć. Bryzg płonącego oleju ziemnego opadł mu na uniesioną ku niebu twarz.
Do nieustannego dźwięku trąb, setek małych i jednego olbrzymiego bębna dołączyły wysokie dźwięki cymbałów.
KOENDERT przeżegnał się i wstał od zwłok wielkiego mistrza templariuszy, Wilhelma z Beaujeu, który trafiony ostatnią saraceńską strzałą prosto w serce skonał na rękach marszałka zakonu.
— Jak z moim bratem? — spytał, pocierając zmęczone oczy.
— Nie wiem, czy dożyje świtu — odpowiedział mu opiekujący się rannymi zakonnik. — Ma okropnie poparzoną twarz, a jego kolczugę przebiło mnóstwo strzał. Idź do Fra’ Piotra, pytał o ciebie kolejny raz.
— Co tak cicho? — Dopiero teraz Koendert zauważył, że coś się zmieniło.
Spojrzał w okno. Akka wciąż płonęła dziesiątkami pojedynczych ogni, a morze zwielokrotniało ich połyskliwy blask. Po ciemnych wodach sunął sznur mniejszych i większych statków odpływających w kierunku Cypru. W porcie panował tłok; okręty podnosiły żagle, a na pokład próbowało wejść po stokroć więcej ludzi, niż mogły pomieścić. Dostrzegł piękny żagiel „Włóczni Chrystusa”, najlepszej jednostki, jaką kiedykolwiek posiadali templariusze.
— Marszałek Piotr wynegocjował z sułtanem korzystne warunki kapitulacji. Dlatego przestali grać sygnały bojowe — bezbarwnie odpowiedział zakonnik i ponaglił: — Idź do niego.
— Idę — skinął głową Koendert i raz jeszcze spojrzał na port.
Gdy wchodził do celi Piotra, usłyszał grom. W pierwszej chwili pomyślał, że to kolejny szturm, ale chwilę później niebo rozdarła błyskawica.
— Chwała Panu! — powiedział towarzyszący Fra’ Piotrowi sędziwy Tybald, komandor templariuszy. — Burza ugasi pożary!
— I zatopi okręty z uciekinierami, które ruszyły na Cypr — kwaśno skwitował Koendert.
— Jedni umrą tej nocy od ognia, inni od wody — sucho dodał Fra’ Piotr i przeżegnał się. Czerwony krzyż na jego płaszczu przecinały bure smugi zaschniętej krwi.
— Bracia — marszałek zwrócił się do komandora i Koenderta — jest źle. Wynegocjowałem z wysłannikami sułtana Al-Aszrafa zawieszenie broni, po to, by dać czas mieszkańcom Akki na ucieczkę drogą morską, ale obawiam się, że ani sułtan, ani jego emirowie nie będą chcieli dotrzymać warunków, które ustaliliśmy. Na okrętach nie ma miejsca dla rycerzy zakonnych. Bracia joannici mają kilka miejsc na pokładzie „Fal Jordanu”, popłynie tam ich wielki mistrz, ciężko ranny Fra’ Jan, którego przed śmiercią ocalił twój bliźniaczy brat, Koendercie. Jak on się czuje?
— Gerland ma się nieźle. Wyjdzie z tego z twarzą — bez drgnienia w głosie skłamał Koendert.
— Wszystko w rękach Pana — odrzekł Fra’ Piotr i stuknął palcami w blat stołu.
Zawtórował mu grzmot. Marszałek spojrzał najpierw w rozjaśniane błyskawicami okno celi, a potem na nich. Jego głos zabrzmiał kategorycznie.
— Ty, komandorze Tybaldzie, odpłyniesz ze skarbcem zakonu na Cypr, jak tylko ustanie sztorm. Nie protestuj! — uniósł głos i dłoń. — Wszyscy ślubowaliśmy posłuszeństwo, a teraz, gdy mistrz Wilhelm nie żyje, winieneś posłuch mnie. Bracia służebni już wnoszą na pokład „Włóczni Chrystusa” skrzynie, ale, wybaczcie, to tylko maskarada. W tych kufrach nie ma nic godnego uwagi. Wiem, że nawet w tej śmiertelnej chwili wrogowie zakonu patrzą nam na ręce, więc niech widzą, a nie zobaczą. Prawdziwy skarb zakonu kazałem ukryć w ładowniach „Słonego Serca”. To godny zaufania, choć niepozorny statek. I na jego pokład jako strażnik naszej spuścizny wsiądziesz ty, komandorze Tybaldzie. Zabierzesz ze sobą tylu rannych templariuszy, ilu zdoła pomieścić kapitan, oraz niewielką, osobistą straż… — Fra’ Piotr przeniósł wzrok na Koenderta, kończąc: — i jego.
— Nie! — żachnął się ostro Koendert. — Nie opuszczę Akki żywy. Tu się urodziłem i tu zginę.
— A kto ci wbił do głowy, że bohaterstwo polega na tym, by polec? — znów uniósł głos marszałek. — Czasami trudniej jest żyć. I taki właśnie jest mój rozkaz. Jesteś jedynym bratem z Księżycowego Oddziału, który przeżył oblężenie Akki. Wszyscy inni zginęli.
Koendert wciągnął głośno powietrze. Nie miał pojęcia.
— Zostałeś nam tylko ty — potwierdził Fra’ Piotr. — Ty, który znasz sekrety asasynów. Ty, który umiałeś porozumiewać się ze Starcem z Gór.
Umiałem nim być — pomyślał Koendert. — Podszywać się pod jego ludzi, preparować trucizny i odtrutki. Pisać zaszyfrowane wiadomości po łacinie i arabsku, które ofiary znajdowały noc przed śmiercią przy swym łóżku. — Spojrzał w oczy marszałka. — Czy on o tym wie? Czy też wiedział tylko mistrz Wilhelm?
Fra’ Piotr nie spuścił oczu i mierzyli się wzrokiem przez krótką chwilę. Potem marszałek wolno przymknął powieki, jakby wyrażał zgodę.
— Zakon Ubogich Rycerzy Świątyni będzie cię potrzebował, bracie Koendercie. Jesteś naszym żyjącym skarbem. Wiedzą zaklętą w ciele i umyśle. Dlatego musisz przetrwać, a dzisiaj jedynym sposobem na to wydaje się wejście na pokład „Słonego Serca”. I tak brzmi mój ostatni rozkaz.
— Jestem posłuszny — powiedział Koendert i skłonił się przed Fra’ Piotrem.
Sztorm trwał całą noc i kolejny dzień; dopiero po zmierzchu morze uspokoiło się na tyle, że kapitan odważył się podnieść żagle. W porcie, jedynym miejscu Akki, do którego nie dotarli oblegający twierdzę Saraceni, rozpętało się piekło. Kadłuby okrętów strzaskanych poprzedniej nocy przez fale tarasowały wyjście. Na wodzie unosiły się fragmenty kufrów i skrzyń, które kilka dni wcześniej pełne były jeszcze wszelakiego, ładowanego w pośpiechu na statki, dobra, a między nimi trupy ludzi zmiecionych przez sztorm z pokładów. Niektórzy z nich żyli jeszcze, uczepieni strzępów drewna walczyli z falami, ale nie było nikogo, kto mógłby im pomóc, bo tłumy zbite na nabrzeżu walczyły zażarcie o miejsce na pokładzie ocalałych okrętów. „Włócznia Chrystusa” przepełniona ponad miarę odbijała od brzegu, a z niego skakali desperaci próbujący dopłynąć do statku i wyżebrać wejście na pokład. Odpływające żony zawodzeniem żegnały zostających na brzegu mężów, jakby już opłakiwały zmarłych. Ranni porzuceni przy zarwanym pomoście błagali o wodę. Dzieci biegały w bezładzie i nawoływały zaginionych w sztormie rodziców po włosku, francusku, niemiecku i arabsku. Należący do szpitalników smukły kadłub „Fal Jordanu” kołysał się jeszcze na cumie, ale jego pokład już był pełen i dało się słyszeć gniewne okrzyki kapitana, który kazał wciągać trap, mimo kłębiących się przed nim setek uciekinierów próbujących wejść na statek.
W ten rozświetlany jedynie blaskiem pochodni apokaliptyczny tłum równym krokiem weszła kolumna templariuszy. Dwunastu braci pod wodzą marszałka, Fra’ Piotra, osłaniało nosze z siedmioma rannymi. Koendert niósł swego brata, Gerlanda.
— Dlaczego mistrz szpitalników, Fra’ Jan, nie popłynął na ich flagowym okręcie? — spytał marszałka szeptem komandor i wskazał połyskujący na nocnym morzu żagiel „Fal Jordanu”.
— Z tych samych przyczyn, dla których nasz skarb jest pod pokładem „Słonego Serca”, a nie „Włóczni Chrystusa” — odpowiedział mu półgębkiem Piotr. — Poza tym joannitów zostało zbyt mało, nie mogli zapewnić swemu mistrzowi ochrony na pokładzie. Wy to zrobicie. — Odwrócił się do Koenderta i zmierzył go wzrokiem. — Będziesz bronił mistrza Jana tak, jakby to był twój brat.
— Tak jest — odpowiedział Koendert i na jego twarzy drgnęła bruzda, jak echo kłótni, którą stoczyli rano.
Krzyczeli na siebie. Gdy padł rozkaz wymarszu, Koendert powiedział, że nie odpłynie bez brata. „To są twoi bracia!” — odpowiedział mu marszałek, pokazując rannych templariuszy. — „Gerland nie dożyje kolejnego dnia! Biorąc go na pokład, kradniesz miejsce dla któregoś z nich”. Nim skończyli się kłócić, skonał brat Robert, bohater pierwszego nocnego wypadu za mury, ten, który omal nie zniszczył Gadabana, największej saraceńskiej mangoneli. Fra’ Piotr skapitulował i pozwolił Koendertowi zabrać bliźniaka.
Weszli po chwiejnym trapie. Nosze z mistrzem szpitalników, Gerlandem i pięcioma rannymi templariuszami już bezpiecznie ulokowano na pokładzie. Fra’ Piotr przyzwał do siebie kapitana „Słonego Serca”, Koenderta i komandora Tybalda, by wydać im ostatnie polecenia. Tłum odpędzony od odbijającego już weneckiego statku dostrzegł żagiel podnoszony na „Słonym Sercu” i z błagalnym wyciem rzucił się ku nim. Templariusze z oddziału osłaniającego ich przemarsz stanęli z wyciągniętymi mieczami przed trapem.
— Mamy przeciążone ładownie. Ani jednego pasażera więcej — powiedział twardo kapitan. — Bo nie dam gwarancji, że przeprowadzę „Serce” na Cypr. Musimy odbijać.
W tej samej chwili przez biegnący ku nim tłum przedarł się wysoki, chudy rycerz w poszarpanym płaszczu zakonnym. Trzema długimi susami przesadził trap.
— Al-Aszraf zerwał warunki zawieszenia broni! — krzyknął z wysiłkiem. — Minerzy znów robią podkopy pod wieże i podkładają ładunki… sułtan wpuścił do miasta mameluków, a ci zaczęli gwałcić…
— Mszczą się wszystkie podeptane przez nas rozejmy — przeżegnał się z trwogą Tybald. — Grzechy wrażych mistrzów zakonnych, których rozkazów słuchaliśmy…
— Nie czas na rachunek sumienia. Odpływajcie — zacisnął szczęki Fra’ Piotr. — Wracam do Akki walczyć nie o zwycięstwo, ale o honor Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa. Rozkazy znacie. Każdy z nich pozostaje w mocy. Ty, komandorze Tybaldzie, jesteś teraz głową zakonu.
A ty, Fra’ Piotrze, swoją zostawisz w Akce — pomyślał Koendert, patrząc na wyprostowane plecy odchodzącego w pośpiechu marszałka templariuszy.
— Wciągać trap! — rozkazał kapitan.
Tłum na nabrzeżu zawył rozpaczliwie. Koendert chciał się odwrócić, nie patrzeć na tych nieszczęśników, którym nie mógł pomóc, ale ktoś z obwiązaną brudną szmatą głową przyciągnął jego wzrok. W pierwszej chwili myślał, że to szpitalnik, brat Thomas, przełożony konwentu Gerlanda. Widział go przedtem raz czy dwa. Ale zaraz potem zrozumiał, że tamten był młodszy, nie miał siwej, równo przyciętej brody i utykający w tłumie nieszczęśnik musi być bratem z innego zgromadzenia. Może to rycerz od Świętego Łazarza? Ponoć wszyscy oni polegli, broniąc Baszty Trędowatych. A jeśli ten tutaj jest ostatnim żyjącym bratem swego zakonu? Zamiast płaszcza miał na plecach poszarpany strzęp, Koendert nie widział jego zakonnych znaków. Nie zastanawiając się, rzucił się ku wciągającym trap marynarzom.
— Zatrzymać się! — wrzasnął tak strasznie, że przysiedli i posłuchali rozkazu. — Na brzegu został jeden z naszych!
Koendert wiedział, że ma na to nie więcej niż chwilę. Nie zastanawiając się, zbiegł po trapie i przepychając przez tłum wyciągających ku nim ręce kobiet i rannych, podbiegł do rycerza z siwą brodą. Pchnął go przed sobą w stronę „Słonego Serca”.
— W tej chwili na pokład! — krzyknął do niego, jakby się znali. — Jak mogłeś tak opóźnić rejs?!
— Bracie! Panie! — Jakaś kobiecina uchwyciła się ramienia Koenderta. — Weź moją córkę. Piękna i młoda! To jeszcze dziewica! Weź ją na Cypr! Ocal!…
Otrząsnął się, udając, że nie słyszy i nie widzi.
— Weź to… będziesz bogaty jak sułtan! — Kobiecina wpychała mu w ręce okutą srebrem skrzynkę. — Weź to i moją małą Melisandę…
Koendert pchnął krzyżowca na trap i wskoczył za nim jednym długim susem.
— Odbijamy! — zawołał i stanął twarzą w twarz ze wściekłym kapitanem.
Ten splunął w bok i nic nie powiedział. W żagiel „Słonego Serca” uderzył wiatr. Koendert otarł czoło i spojrzał na Akkę. Ponad majestatyczną świątynią górującą nad najpiękniejszym portem morskim, jaki znał, wzniósł się oślepiający słup pożogi. W tym samym momencie grad ogni greckich zalał miasto, które rozjarzyło się setką rozsianych pożarów. Tłum na nabrzeżu zamarł i odwrócił się od odpływającego statku, patrząc na to samo co on. Na ostatnie chwile Królestwa Jerozolimy. Pokład pod jego stopami zakołysał się.
Ktoś dotknął ramienia Koenderta. Templariusz się ocknął. Stał przy nim siwobrody, starszy rycerz zakonny z obwiązaną głową.
— Ocaliłeś mi życie, bracie — powiedział z twardym akcentem. — Jestem twoim dłużnikiem. Ja i mój zakon, bo ratując wielkiego mistrza, ochroniłeś naszą świętą regułę.
Koendert przyjrzał mu się z uwagą. Zmęczona twarz starszego mężczyzny była ściągnięta bólem. Wyszeptał, patrząc na płonącą Akkę:
— Przysięgam, a tyś mi świadkiem, templariuszu, że za klęskę w Ziemi Świętej weźmiemy krwawy odwet na niewiernych w Prusach.
— Kim ty jesteś? — zapytał Koendert, czując nieprzyjemny skurcz serca.
— Konrad von Feuchtwangen, wielki mistrz Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny — odpowiedział ocalony.
Krzyżak — pomyślał z niesmakiem Koendert i przemknęło mu przez głowę, że lepiej by zrobił, ratując dziewiczą Melisandę. Na głos powiedział:
— Niewierni w Prusach nie mają nic wspólnego z upadkiem Akki. Odwet trzeba brać na tym, kto zadał nam klęskę.
— Ziemia Święta jest na lata stracona dla krzyżowców — odpowiedział spokojnie Feuchtwangen. — Akka była ostatnim bastionem, a on na naszych oczach padł, choć wszyscy, ramię w ramię, stanęliśmy do finałowej bitwy. Rycerze zakonni muszą swój wzrok skierować tam, gdzie będą mieli z kim walczyć, bo idea świętej wojny nie zginie, póki my żyjemy. Wspomnisz me słowa, templariuszu. Za twój wyczyn zawsze będzie dla ciebie miejsce w naszych szeregach.
Koendert wzruszył ramionami i zszedł pod pokład do rannych.
GERLAND ocknął się, nie mając pojęcia, gdzie jest. Wokół niego panował półmrok, w którym odzywały się pojękiwania rannych. Przez chwilę pomyślał, że wciąż leży u szczytu schodów Wieży Przeklętej, ale zaraz po tym przypomniał sobie, że wydostał się z niej. Dotarło do niego, że nie słyszy upiornych uderzeń wielkiego bębna i wtórujących mu trąb. Pamięć wróciła do niego wraz z potwornym bólem poparzonej twarzy. Grecki ogień, mistrz Jan i jego brat bliźniak na czarnym koniu.
— Nie śpisz? — usłyszał szept Koenderta. — Lepiej dla ciebie, byś spał. Dam ci coś, co uśmierzy ból.
— Haszysz? Wsadź go sobie wiesz gdzie. Jeszcze nie jest ze mną tak źle, żebym musiał palić saraceńskie…
— Cicho — skarcił go brat. — Nie chwal się, że wiesz, co przy sobie mam, bo każdy ranny da się za to posiekać.
— Każdy, kto wie, kim jesteś, domyśli się, co masz w sakwach — odgryzł się Gerland.
— Zamilcz. Jeszcze dzisiaj dopłyniemy na Cypr. — Koendert ściszył głos i mówił wprost do ucha brata. — Twój mistrz, Fra’ Jan, jest z nami, tu, pod pokładem, lecz nikt mu nie daje szans na przeżycie. Ocaliłeś go przed greckim ogniem, ale dosięgły go saraceńskie strzały podczas odwrotu. Ciii… to nie były zatrute ostrza, więc ja nie mogę mu pomóc. Zwykłe bełty, Jan ma uszkodzone płuco. Musimy zastanowić się, co dalej.
— Co dalej — Gerland powtórzył jak echo za Koendertem. — Nie wiem, co z Henrym… on i chłopcy…
Koendert wyjął coś z sakwy. Przed oczyma Gerlanda zamajaczył jakiś niewielki przedmiot. Joannita przez chwilę nie wiedział, co to jest, albo raczej nie chciał dopuścić tej myśli do siebie. Srebrne skrzydła, złoty krzyż i tarcza z czarnego dębu na piersi orła. Zaklęta w ich klejnocie rodowym pamięć o wydarzeniach sprzed niemal stu pięćdziesięciu lat, przekazywana synom z pokolenia na pokolenie.
— Henry nie żyje. Jego synowie też — brat sucho potwierdził to, co właśnie dotarło do Gerlanda. — Na nas skończy się ród, bo ani ty, ani ja nie będziemy mieć dzieci. Chyba że zamierzasz złamać śluby…
— Nie — szepnął samymi ustami Gerland.
— Posłuchaj. Z całego rodu Bastów przeżyliśmy tylko my dwaj i musimy zrobić to, czego nie zrobili ojcowie naszych ojców. W tej ładowni, oprócz rannych, jest skarbiec mojego zakonu. Wszystko to, czego mistrz Wilhelm nie zdążył przed śmiercią wyekspediować na Cypr…
— Wilhelm z Beaujeu nie żyje? Kto jest waszym mistrzem?…
— Ciii… Fra’ Piotr powierzył dowodzenie staremu Tybaldowi, komandorowi zakonu. Płynie razem z nami. Ale kto obejmie władzę na Cyprze, tego nie wiem i nie to mnie teraz obchodzi, lecz skrzynie, które są w tej ładowni. Ten miecz jest w jednej z nich.
— Miecz — szepnął Gerland i wystraszył się. — Chyba nie zamierzasz rozbijać kłódek? Zbiegnie się załoga, złapią cię, oskarżą o kradzież…
— To nie kradzież, dobrze o tym wiesz. Bastowie nie powinni godzić się na to, by miecz, wobec którego mieli zobowiązanie, trafił do skarbca templariuszy.
— Kiedyś był u szpitalników…
— Ani ty, ani ja nie mieliśmy na to wpływu — wściekle syknął Koendert. — Gerland, nie kłóćmy się. Nie mamy na to czasu. Umiem otwierać zamki tak, by nikt nie wiedział, że przy nich grzebano.
Księżycowy Oddział — pomyślał Gerland.
Tak, słyszał nieco o ukrytych przed innymi zadaniach swego brata. Nie wszystko, bo Koendert nie mówił o tym prawie nic, ale w Akce szeptano o templariuszach z tajnego oddziału, którzy utrzymywali kontakty między swymi przełożonymi a asasynami i ich legendarnym Starcem z Gór.
— Więc zrób to, co do nas należy — powiedział bratu. — A czego ja nie zrobię tymi poparzonymi palcami.
KOENDERT stał na pokładzie „Słonego Serca”, gdy wpływali do portu. Tuż przed nimi zacumował genueński statek i gdy tylko rzucili kotwicę, jego kapitan podzielił się mrożącą krew w żyłach wiadomością: marszałek Piotr został ścięty przez sułtana Al-Aszrafa. Świątynia wysadzona w powietrze wraz z ostatnimi broniącymi się templariuszami. Pod jej kamiennymi prochami zginęli obrońcy i oblegający. Kobiety i dzieci pognane na targ niewolników. Torosa, Bejrut, Hajfa, Sydon i Tyr opuszczone przez krzyżowców, którzy wraz z ludnością cywilną szukali schronienia na pozbawionej wody wyspie Arwad. Wojska sułtana zasypywały kanały irygacyjne i studnie, wycinały sady i paliły ogrody, by wziąć pragnieniem i głodem pozostałych przy życiu mieszkańców.
— Dokonało się — zrobił znak krzyża Tybald.
Koendert patrzył na zielony, kwitnący Cypr. Na witające ich na nabrzeżu kobiety i dzieci. Handlarzy ciągnących wózki z pomarańczowymi ciastkami, figami i chałwą. Sprzedawców wina głośno zachwalających ukryty w dzbanach towar: „Róża Jerycha! Wino słodkie jak dziewica, różowe jak pączki jej piersi! Kto raz spróbuje…”
— Muszę odejść, komandorze — powiedział do stojącego przy nim Tybalda.
— Wiem — odpowiedział ten i Koendert się zdziwił. Spodziewał się raczej protestu, przypominania o ślubach i powoływania na przysięgę posłuszeństwa.
A może stary komandor wie, co zrobiłem? — przebiegło mu przez głowę i siłą powstrzymał się, by mimowolnie nie dotknąć rękojeści miecza. Okręcił ją starą skórą, by nie przyciągała wzroku, ale może Tybald widział kiedyś ten oręż?
— Fra’ Piotr chciał, byś pozostał przy życiu. Ty jeden znasz tajemnice asasynów i…
— Nie jesteśmy sami — przerwał mu Koendert, wskazując głową Feuchtwangena, mistrza krzyżackiego, który z uwagą się w nich wpatrywał. — Przejdźmy na rufę, komandorze.
Gdy stanęli w odosobnionym miejscu Tybald wskazał na spienioną wodę za statkiem.
— Każdy chce po sobie pozostawić ślad — powiedział. — Ale po niektórych ślad powinien się urwać, Koendercie. Nie wiem, co dalej będzie z zakonem. Mamy możnych protektorów i dość bogactw, by przetrwać trudne lata, ale nie mam żadnej pewności, ile czasu potrwa zryw rycerstwa do następnej krucjaty. Jedno, czego jestem pewien, to że czekają nas ciężkie chwile. Chciałbym, żebyś się ukrył, razem z wiedzą, którą posiadasz. Żeby zaginął po tobie ślad, aż do momentu, gdy przyjdziemy po ciebie.
— Jakaś zagubiona komandoria na obrzeżach cesarstwa? — spytał Koendert, czując, iż jego rodowa misja nagle może połączyć się z zadaniem, jakie stawia mu Tybald.
Komandor pokręcił głową.
— Wolałbym, żebyś ukrył się głębiej.
— Nie rozumiem.
Tybald odwrócił się i kładąc dłoń na ramieniu Koenderta, powiedział poważnie:
— Za chwilę, w obecności wszystkich, zdejmę z ciebie zakonne śluby. Ale to nie będzie prawdziwe. To będzie jak wiesz co…
— Wiem. Szkolono mnie do tej gry po wielekroć — odpowiedział Koendert, patrząc w oczy starego komandora.
Ten skinął głową i kontynuował:
— Zabierzesz swego brata pod pretekstem leczenia. Jeśli Gerland przeżyje, wtajemniczysz go we wszystko, co wiesz, nauczysz tego, co sam potrafisz, tak aby było was dwóch.
— A jeśli nie przeżyje?
— Przejmiesz jego imię i zgłosisz się do jakiejkolwiek komandorii Zakonu Szpitalników Świętego Jana. Staniesz się nim na tak długo, jak będzie trzeba. W razie prawdziwego zagrożenia, gdybyś nie miał dostępu do wysokich stopniem braci zakonnych, szukaj pomocy u najwyższych duchownych prowincji, w której będziesz przebywał. A my znajdziemy cię, gdy nadejdzie czas powrotu do Ziemi Świętej. Posłańca rozpoznasz po…
— Wiem, po czym — skinął głową Koendert i spytał prowokacyjnie. — A jeśli to ja umrę pierwszy?
— No cóż — ciężko odpowiedział komandor. — Wtedy on zrobi to, czego ty nie zdążysz.
— A co, jeżeli posłaniec nigdy nie nadejdzie?
Tybald westchnął i potarł krzaczaste brwi.
— Wtedy twój ślad naprawdę rozpłynie się w wodzie — powiedział z namysłem. — Ale wierzę, że tak się nie stanie. A w dowód swej wiary chcę ci coś dać w depozyt.
Komandor wyjął z sakwy owinięty w purpurowy jedwab przedmiot.
— Schowaj to dobrze — powiedział, wkładając mu go w dłoń. — Pamiętasz opowieść o najświetniejszych czasach Królestwa Jerozolimy? O trzech kluczach do skarbca, w którym trzymano koronę królewską?
— Jeden klucz miał patriarcha, drugi mistrz szpitalników, a trzeci nasz wielki mistrz — wyrecytował Koendert. — Na znak równości obu wielkich zakonów i uznania ich wkładu w utworzenie królestwa.
— Tak — kiwnął głową Tybald. — Ty i Gerland jesteście jak żywy symbol tamtych złotych czasów. Templariusz i szpitalnik, bracia dwóch reguł z jednego łona i krwi.
— Dajesz mi klucz do skarbca królestwa? — zapytał wstrząśnięty Koendert.
— Nie, synu — smutno powiedział stary komandor. — Daję ci formę, w którą wlewano żelazo, by uformować klucz. A teraz wracajmy, muszę wobec wszystkich zwolnić cię z przysięgi.
GERLAND siedział na końskim grzbiecie i mocno trzymał stopy w strzemionach, dociskając nogi do boków wierzchowca. Tylko to było pewne, reszta wydawała się mocno wątpliwa. Wodze owinął wokół zabandażowanych dłoni, bo nie był w stanie ich utrzymać. Poparzoną głowę miał owiniętą płótnem, którego luźne zawoje osłaniały mu twarz, tak że widać spod nich było tylko oczy, a na plecach, zamiast spalonego w Akce płaszcza zakonnego, wisiał mu cienki, drogocenny, zdobiony kwiatami jedwab.
— Saracen! — krzyknął na jego widok umorusany ulicznik i podniósł wrzask pośród zgrai dzieciarni żebrzącej u portowej bramy.
W rękach gówniarzy migiem znalazły się kamienie, bryły gliny i końskie łajno.
— Zabić Saracena!
W tej samej chwili dojechał do niego Koendert i dzieci zamarły na widok jego brata.
— Wielki templariusz ma w niewoli wszawego Saracena! — wydarł się ten, który pierwszy chciał rzucać w niego kamieniem.
— To jaki emir abo sułtan! — pociągnął nosem drugi.
— Templariusze przegrali w Akce! — wrogo zawył najwyższy i podnosząc rękę z grudką gliny, zrobił krok w ich stronę.
Koendert spojrzał na wyrostka i chłopak w jednej chwili opuścił ramię, odwrócił się i uciekł.
— Pospieszmy się — rzucił do Gerlanda. — Zapłaciłem za dwa miejsca na statku płynącym na Sycylię.
Ruszyli, manewrując między przechodniami i wózkami ulicznych handlarzy.
— Przebrałeś mnie jak małpę. Co ci wpadło do głowy, by kupować mi płaszcz w kwieciste wzory? — wściekł się Gerland.
— Nie miałem czasu wybierać — wzruszył ramionami Koendert. — I, tak po prawdzie, nie kupiłem go. A jak będziesz marudził, to przebiorę cię za arabską nałożnicę. Zasłony od czubka głowy do stóp ukryją wszystkie poparzenia.
— Templariusz i nałożnica — prychnął Gerland. — Trudno o mniej rzucających się w oczy podróżnych. Dlaczego nie zdjąłeś zakonnego płaszcza, skoro Tybald uwolnił cię od ślubów?
— Bo kapitan statku, którym płyniemy, dał się przekonać tylko na templariusza. Ma kwity zastawne w naszej komandorii w Palermo i liczy, że pomogę mu przedłużyć spłatę.
— A pomożesz? — zapytał Gerland, choć wystarczyło spojrzeć na brata, by poznać odpowiedź.
Na pokładzie byli głównie kupcy. Kapitan przywitał ich wylewnie, choć nie powstrzymał się od pytania o jego barwny płaszcz.
— Brat Gerland jest poparzony greckim ogniem. — O dziwo, Koendert powiedział prawdę. — Musi używać przewiewnych ubrań i osłaniać przed słońcem twarz.
— Brat Gerland! — niemal nabożnie jęknął kapitan. — Jak nasz sycylijski święty! Nasz dobry brat z Polski!
— Tak, tak — uciął szybko Gerland. — Nasz… to jest mój ojciec też znał tę legendę i też modlił się do świętego Gerlanda.
— O dar scalania rozbitych przyjaźni! — rozpromienił się kapitan. — Święty Gerland nigdy nie odmawia swych łask, więc pewnie i ty, bracie rycerzu, masz moc…
— A tobie jak na imię, panie? — wtrącił się twardo Koendert.
— Matteo, szanowny bracie!
— Więc to ty, kapitanie, napisałeś jedną z ksiąg Ewangelii i tobie przyjdzie zginąć męczeńską śmiercią? — kpiąco zaśmiał się Koendert.
Kapitan umilkł urażony, ale tylko na chwilę.
— W każdej sycylijskiej gospodzie dostaniecie nocleg za pół ceny, jak brat Gerland powie swe imię. Choć ten płaszcz kwiecisty może nie budzić zaufania wieśniaków, bo nasz święty był ubogi. Proszę tędy, do kajuty braci — wskazał wąskie schody pod pokład. — Dokwaterowałem wam brata z zakonu rycerzy Najświętszej Marii Panny.
— Płaciłem za kajutę dla dwóch osób! — wściekł się Koendert i nie zauważywszy belki, uderzył w nią głową. Zaklął podle.
— Płaciłeś za dwie osoby w kajucie — spokojnie odpowiedział kapitan — a w niej są cztery miejsca. Nie dokwaterowałem wam czwartego, bo nie ma więcej braci rycerzy na pokładzie. Bardzo proszę — uchylił skrzypiące drzwi i zachichotał. — Oto wasze gniazdko! Można rzec, mała komandoria na moim skromnym statku!
KOENDERT wyszedł na pokład, gdy tylko Gerland zasnął w kajucie. Zabrał ze sobą sakwę i miecz, bo nie ufał mistrzowi krzyżackiemu. Miał przeczucie, że trzeci pasażer, bezczelnie wciśnięty im przez kapitana, chętnie przeszukałby ich bagaże.
Feuchtwangen natychmiast zjawił się przy nim.
— I znów Pan skrzyżował nasze drogi! — zagadnął.
— Nasz Pan ma w krzyżowaniu wprawę — półgębkiem odpowiedział Koendert.
— Czyżbyś wraz z uwolnieniem od ślubów zakonnych stracił wiarę?
— Przeciwnie. Właśnie ją wyznałem.
— Nie jesteś rozmowny, mój wybawco — przysunął się jeszcze bliżej mistrz.
Koendert nie odpowiedział. Mylił się, myśląc, że to wystarczy.
— Masz jakieś plany? — spytał Feuchtwangen, opierając się o burtę. — Mówią, że krzyżowcem nie przestaje się być nigdy.
— Byłeś świadkiem, że zdjęto ze mnie śluby — burknął Koendert.
— W Ziemi Świętej byłem świadkiem wielu zadziwiających wydarzeń — odpowiedział zagadkowo Feuchtwangen. — Na pokładzie „Słonego Serca” też.
Daje mi do zrozumienia, że wie, o czym rozmawiałem z Fra’ Tybaldem. Albo że widział, jak otwierałem skrzynie, szukając miecza. Albo po prostu bierze mnie pod włos — pomyślał Koendert i znów nie odpowiedział na insynuacje.
Feuchtwangen nie dawał za wygraną. Milczał tylko chwilę, a potem podjął:
— Słyszałeś pewnie o moim poprzedniku, mistrzu von Schwanden? Tym, który przyprowadził hufiec naszych braci do Akki.
— A potem pokłonił się przed Fra’ Janem, mistrzem szpitalników, i porzuciwszy wasz zakon, wstąpił do nich? — zadrwił Koendert. — Słyszałem. W każdym z garnizonów śmiano się z tego przy dzbanie wina.
— Jedni się śmieją, inni widzą głębsze znaczenia zdarzeń — wzruszył lekko ramionami Feuchtwangen. — Chcę ci przez to powiedzieć, były templariuszu, że w moim zakonie jest miejsce dla ciebie. Zwłaszcza w tych niespokojnych czasach, które przed nami.
— Żadne czasy nie były spokojne — burknął na odczepnego Koendert.
— Ale te, co nadchodzą, dla niektórych będą naprawdę niebezpieczne. — W głosie Krzyżaka zabrzmiało coś, co wydawało się groźbą. Mistrz odwrócił się, oparł plecami o burtę i patrzył mu wprost w oczy, mówiąc:
— Z Akki ocalało niewielu, jak ty i dzięki tobie ja. Wasz ostatni mistrz, Wilhelm, i marszałek Piotr, który dał głowę, i ci wszyscy templariusze, którzy honorowo polegli, broniąc ostatniej twierdzy w Królestwie Jerozolimskim przed niewiernymi… Ich już nie ma i nie przemówią w swoimi imieniu. Za nich będą mówić ci, którzy przetrwali. Olbrzymie, niewyobrażalne bogactwo poszło na wyprawy krzyżowe i co? I przepadło. Nie sądzisz, Koendercie, że ktoś zacznie pytać, co stało się z tymi skarbami? Tysiące chrześcijan wrzucały datki do skarbony, której zawartość miała przyczynić się do odzyskania Grobu Pańskiego… a ten i ostatnia twierdza znów we wrażych rękach niewiernych…
— Papież zwoła kolejną krucjatę — splunął do wody Koendert. Dość już miał tego gadania.
— Zapewne — kiwnął głową mistrz. — Ale czy papieża stać na to, by słał krzyżowców na pewną śmierć? W miejsce, które dla chrześcijaństwa stracone?
— Nic nie jest stracone! — syknął Koendert.
— Czyżby? Skoro najlepiej wyszkoleni wojownicy chrześcijańskiego świata nie dali rady ich obronić, to kto się tego podejmie? — Feuchtwangen zaczął się śmiać. — Najlepiej wyszkoleni i najbogatsi! Panowie Ziemi Świętej, templariusze, rycerze zakonu świątyni!…
Koendert chciał go uderzyć w twarz za kpinę, ale powstrzymał się.
W oczach świata nie jestem już templariuszem — pomyślał i tylko zacisnął szczęki.
— O bohaterstwie twojego brata i twoim krążą legendy — spokojnie podjął werbunek Feuchtwangen. — Te o tobie są szczególnie intrygujące, bo niektórzy są skłonni wierzyć, że templariusze stworzyli tajne bractwo, które kontaktowało się z najgroźniejszymi zabójcami Wschodu, tymi, których zwą hasziszijja.
— To plotki — skrzywił się Koendert. — Ostatni imam asasynów został zamordowany przez sułtana Bajbarsa kilkanaście lat przed moim narodzeniem. Nasłuchałeś się głupot, Konradzie von Feuchtwangen.
— Możliwe — westchnął smutno mistrz. — Ale opowieści o twojej odwadze na pewno nie były przesadzone. Sam jej doświadczyłem na nabrzeżu.
— Bo się pomyliłem! — uderzył dłonią w burtę wściekły Koendert. — Myślałem, że jesteś ostatnim żyjącym bratem od Świętego Łazarza!
— A więc twymi rękami ocalił mnie Pan — spokojnie odpowiedział Krzyżak.
Wypchnę go za burtę! — pomyślał Koendert, ale w tej samej chwili zjawił się przy nich kapitan.
Wymienił grzeczności z Feuchtwangenem i postał z nimi chwilę, wystarczająco długo, by Koendert się uspokoił.
— Dla templariuszy umarłeś — zaczął Krzyżak, gdy tylko kapitan się oddalił. — Dlatego mówię „Łazarzu, wstań” i proszę, pójdź za mną. Czuję w tobie wielką chęć wzięcia odwetu na niewiernych, wielką potrzebę wyrównania rachunków. A ja ci mogę to zapewnić. Prusy to istna Ziemia Obiecana dla nowych krzyżowców! Niekończące się puszcze. Mokradła, bagna, rzeki meandrujące na ziemi i pod ziemią. A zamieszkujący je poganie czczą wyjątkowo krwawych bożków i dręczą wyznawców Chrystusa na setki wyrafinowanych sposobów. To Dzicy, którzy słuchają tylko Starców z Gór!…
— Z gór? — przyłapał go na łgarstwie Koendert. — A ja słyszałem, że Prusy to nizinny kraj.
— Starców Siwobrodych — poprawił się z uśmiechem Feuchtwangen. — Pomyliło mi się z wiesz kim.
— Nie wiem — udał durnia Koendert i wyszczerzył do wielkiego mistrza zęby w uśmiechu. — Tak, dla templariuszy umarłem, ale nie pójdę do was. Pójdę do szpitalników.
— Skoro zamiast walczyć, wolisz opiekować się chorymi, twoja wola. Pamiętaj, że właśnie opuściłeś Ziemię Świętą i swoich Saracenów. W pięknych, chrześcijańskich królestwach naszego świata nie ma pogan, z którymi mógłbyś walczyć. Poza Prusami. I pozwól, że dodam coś jeszcze. Nie musisz podejmować decyzji dzisiaj. Będę na ciebie czekał.
— Dziękuję za pouczenie — Koendert starał się zapanować nad gniewem. — Mam teraz inne plany.
— Rozumiem.
Nic nie rozumiesz, Krzyżaku — żachnął się w duszy Koendert. — Jesteś pewnie młodszym synem rodu Feuchtwangenów. Twój starszy brat obejmie po ojcu schedę i nazwisko, które da swym potomkom, a oni przeniosą je przez wieki, aż do skończenia świata. A z rodu Bastów zostaliśmy tylko my dwaj, Gerland i ja. Henry i jego synowie, którzy mieli nieść rodową pamięć, zostali w zgliszczach domu przy placu Cypryjskim. A na nas dwóch spoczął obowiązek wypełnienia przysięgi, którą przed niemal stu pięćdziesięciu laty złożył polskiemu księciu nasz przodek na murach Krak des Chevaliers, najwspanialszej twierdzy krzyżowców, jaką widział świat. I nie ma już nikogo, kto mógłby nas w tym zadaniu wyręczyć. Dla spokoju dusz wszystkich naszych przodków musimy zrobić to my. Albo ten z nas, który przeżyje.
Koendert zostawił wielkiego mistrza krzyżackiego i przeszedł na rufę okrętu. Długo patrzył na spieniony ślad na wodzie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki