Płonąca wieża - ebook
Płonąca wieża - ebook
Niektóre zdarzenia są tak wielkie, że ich echa nie cichną przez tysiąclecia
Niedokończona walka z Eldred kieruje Bena i jego drużynę z powrotem pod bramy Miasta. Wejście w paszczę lwa wydaje się jedynym sposobem, by raz na zawsze powstrzymać Protektorkę przed stworzeniem magicznej armii, która sprowadzi na świat zagładę. Do Miasta droga jednak daleka i najeżona niebezpieczeństwami, przy których żądni nagrody piraci to jedynie drobna niedogodność. Paradoksalnie, najbardziej niebezpieczne okażą się nie miecze, magiczne kule ognia czy eksplodujący nieumarli, ale...tajemnice. Tajemnice, za które niektórzy są gotowi zginąć. Lub zabić.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-764-4 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
BOROWY BRZEG
Słońce skrzyło się na wodach otaczających Borowy Brzeg, jakby tysiąc lazurowych płomyków płonęło pod powierzchnią. Słonawe tchnienie bryzy rozwiewało zieloną woń mchu i lasu. Gruntowa droga prowadziła zapraszająco między lasem i miastem, którego brama stała otworem. Wyszła z niej grupa podróżników i skierowała się ku drzewom.
Ben i Amelia chcieli rozejrzeć się trochę po okolicy, zanim wejdą do miasta. Z głębi kamieniołomu, w którym rozłożyli obóz, widać było teren w promieniu nie więcej niż pięćdziesięciu kroków. Drogą szli w ciemnościach nocy, uciekając przed żołnierzami Sanktuarium. Teraz, przemierzając skalisty i porośnięty mchem półwysep, który tulił miasto, w jasny dzień mieli szansę się rozejrzeć.
Ashwood wszedł za Amelią na szczyt urwiska wznoszącego się nad portem. Spoglądali na miasto i błękitny bezkres wody rozciągający się poza jego granicami. Morze Puste, tak nazywali je marynarze. Ben uznał tę nazwę za bardzo stosowną. Zdało mu się, że zobaczył na horyzoncie biel żagla, ale równie dobrze mogła to być grzywa fali. Poza tym widział jedynie głęboki błękit, granica między wodą a niebem była niemalże niewidoczna.
Po drugiej stronie ku wschodowi wysoki, stromy klif ciągnął się nieprzerwanie całymi stajami i rozmywał w oddali w porannej mgle. Na szczycie urwiska zielenił się las.
Amelia wdrapała się na porośnięty mchem głaz i spojrzała na leżące niżej miasto.
– W porannym słońcu wygląda tak spokojnie – stwierdziła.
Ben zgodził się z nią, kiwając głową, i popatrzył na kilkanaścioro dzieci biegających między głazami za murami miasta, bawiły się w jakąś swoją wersję berka.
Słońce świeciło w plecy Bena i Amelii, rzucając przed nich wydłużone cienie ich sylwetek. Ashwood podniósł dłoń i uśmiechnął się, gdy cień też do niego pomachał. Ben zerknął na Amelię kątem oka i jego cienista kopia wykonała w kierunku dziewczyny bardzo dwuznaczny ruch.
Amelia westchnęła teatralnie.
– Ale z ciebie dzieciuch.
Ben pokazał w uśmiechu wszystkie zęby i odwrócił się ku wschodowi. Podszedł do samej krawędzi klifu. Popatrzył w dół, na ścianę nagiej skały, i poczuł dreszcz. Dwieście, może nawet trzysta kroków pionowego niemal urwiska, a na dole piach plaży usiany wielkimi głazami, które w ciągu stuleci spadły z klifu. Całe staja fal Morza Południowego uderzały bez ustanku o te odłamki skał. Powietrze przesycone było solą i wilgocią.
Daleko poniżej miejsca, w którym stał Ashwood, z klifu wyłaniał się wylot ścieku. Ben wychylił się, by obejrzeć go dokładniej. Wielki jak wóz, sterczał na kilka kroków ze skalnej ściany.
Wiatr dmuchnął Benowi w twarz, niosąc straszliwy smród odchodów. Ashwood cofnął się chwiejnie, walcząc z torsjami. Żołądek mu się wywracał, a oczy łzawiły obficie.
– Miasto chyba pozbywa się tędy ścieków – powiedziała Amelia, w jej głosie wyraźnie dźwięczało rozbawienie.
Ben pochylił się, wsparł dłonie na kolanach i spluwał na porośnięte mchem kamienie, próbując ze wszech sił utrzymać w żołądku posiłek. Amelia nie mogła dłużej powstrzymać się od śmiechu i usiadła z rozmachem obok Bena.
– Powinieneś widzieć swoją minę – zaśmiewała się, ocierając łzy płynące po policzkach. – Jakby ktoś Rhysowi powiedział, że piwo całego świata zniknęło.
– Dlaczego to zrobili? – narzekał Ben. Sięgnął po bukłak i starannie przepłukał usta, próbując pozbyć się smaku odchodów Borowego Brzegu.
– Lepiej z tej strony niż do portu – odparła Amelia. – Pamiętasz? Pływaliśmy w tamtej wodzie.
Ben raz jeszcze przepłukał usta i splunął. Z dala od krawędzi klifu owiewało go morskie powietrze wolne od smrodu ścieków. Z pewnym wahaniem odetchnął głęboko, pozwolił, by słonawa bryza wypełniła mu płuca.
– No otrząśnij się już, umieram z głodu – poganiała go Amelia. – Czas na śniadanie.
Ben jęknął i się wyprostował. Będzie się z niego naśmiewała tygodniami. Nie miał w tej kwestii najmniejszych wątpliwości.
Wczesnym rankiem Borowy Brzeg nie rozbrzmiewał już dźwiękami hulanki i zabawy, które skończyły się zaledwie kilka dzwonów temu. Nawet w najdzikszych tawernach królowała pustka, jeśli nie liczyć tych kilku klientów, którzy nie zdołali dotrzeć do drzwi i legli na podłodze zmorzeni alkoholem. W kasynach zapanowała cisza, w burdelach pozostali jedynie mocno umalowani chłopcy i dziewczęta, odpoczywający nad kubkami z parującym kafem przed kolejnym pracowitym dniem, a może raczej kończący kolejną pracowitą noc.
Zamiast hałaśliwych grup teraz na ulicach pojawili się ludzie, którzy załatwiali swoje sprawy jak w każdym innym miejscu na świecie. Borowy Brzeg był dzikim miastem, ale i bogatym. Piraci przywozili łupy, wydawali złoto, a kupcy się bogacili, po czym wraz ze swymi rodzinami wydawali pieniądze na produkty wytwarzane przez borowian i tak koło zysków i dobrobytu nie przestawało się kręcić. W tętnicach handlu płynęło tu czyste złoto.
Ben czuł się już lepiej, do tego cieszył go ruch na ulicach miasta, chętnie więc podążał za Amelią. Zaglądali w otwarte drzwi tawern, ale albo na podłodze dogorywali nocni goście, albo serwowano w niej dziwaczne potrawy, a Amelia chciała zjeść coś, co przypomni jej dom. Zmęczyły ją potrawy Kontynentu Południowego.
Wreszcie tak w połowie drogi do portu poczuli woń smażonego boczku i świeżo pieczonego chleba. Nadto gospoda, z której płynęły te smakowite zapachy, wyglądała bardzo schludnie. Ben zajrzał w okno i zobaczył niemal pustą izbę karczemną. Może kilku miejscowych siedziało przy jednym stole.
Amelia zmarszczyła brwi, robiąc podejrzliwą minę.
– Mój ojciec zawsze powtarzał: nigdy nie chodź do gospody, która świeci pustkami, bo nie świeci pustkami bez przyczyny.
Ben podrapał półksiężycową bliznę na przedramieniu i wciąż gapił się w okno. Karczmarka podała swym gościom talerze: puszyste jajka, grube plastry bekonu i pachnący chleb. Jeden z klientów podniósł dzbanek i napełnił swój kubek parującym kafem.
– Zaryzykujmy – zaproponował Ben z ustami pełnymi śliny.
Amelia uśmiechnęła się szeroko i razem weszli do środka. Po izbie kręciły się kobiety z tacami i talerzami. Benowi zdało się, że bardziej pracowały nad tym, by sprawiać wrażenie bardzo zajętych, niż w istocie były zajęte. Jedna wskazała im pustą ławę i przyjęła zamówienie.
– Czyli solidne śniadanie, a potem na targ, uzupełnić zapasy? – zapytał Ben, gdy już zostali sami.
Amelia pokiwała twierdząco głową.
– Do południa się obrobimy i wtedy wrócimy do obozu. Chyba zdążymy przed zmierzchem. Albo nie będziemy się spieszyć, spędzimy noc w mieście i wyruszymy o świcie jutro.
– Noc w mieście... byłoby miło – mruknął Ben.
– Wiem, co ci chodzi po głowie – odpowiedziała.
– No i? – spytał, przysuwając się bliżej. – To twój pomysł, żeby zanocować w mieście. To co tobie chodzi po głowie?
Amelia przez chwilę udawała płochliwą, ale zaraz się poddała.
– Kufelek dobrego piwa i potem położymy się do wygodnego łóżka. Możemy długo nie mieć okazji pocieszyć się cywilizacją. Szkoda by było nie skorzystać.
Ben uśmiechnął się szeroko, ale zanim zdążył odpowiedzieć, wróciła karczmarka, niosąc im dzbanek kafu i talerze wyładowane jedzeniem. Z wprawą zdjęła wszystko z tacy i Ben z lubością odetchnął cudownym zapachem boczku i chleba.
– Bardzo szybka obsługa – pochwaliła uprzejmie Amelia.
Kobieta kiwnęła głową potakująco.
– W kuchni wszyscy kucharze, ale nie ma dla kogo gotować – powiedziała, szerokim gestem wskazując pustą izbę.
– A to dlaczego? – zainteresowała się Amelia. – Jeśli wolno zapytać. Ceny macie uczciwe, a jedzenie pachnie wspaniale.
Karczmarka uśmiechnęła się szeroko.
– Ceny w istocie są uczciwe, a jedzenie smaczne. A izba świeci pustkami, bo wszystkie pokoje na górze mamy zajęte. Goście na śniadaniu to głównie ci, którzy u nas nocują. Będzie jakiś tydzień temu, sześćdziesięciu obcych wynajęło całe piętro. Z góry zapłacili, wierzcie lub nie. Alem ich od dwóch dni nie widziała. Dlatego na śniadanie nikt nie przyszedł. Stary Meece liczy zyski, bo izby opłacone, a karmić gości nie trzeba. Obcy nawet tu nie mieszkają! Marnowanie złota, jakby mnie kto pytał. Ale każdy głupiec ma prawo wyrzucać pieniądze, jak lubi, czyż nie?
– Prawda – przyznał Ben, rzucając spojrzenie Amelii. – Sześćdziesięciu obcych? I od dwóch dni ich nie ma? To bardzo dziwne, bardzo.
– Dziwne, dziwne, ani po nich śladu – oznajmiła karczmarka. – I jeden taki ładniutki, potargany, wyruszył trzy dni temu, a potem ni z tego, ni z owego reszta też się wyniosła. Wyszykowali się, jakby na wojnę szli, ale nie mówili, z kim zamierzają walczyć. W mieście nic się nie wydarzyło, a inni podróżni twierdzili, że na drogach tych zbrojnych też nie widzieli.
– Rozczochrany? – powtórzyła Amelia cicho.
– Śliczniutki taki, powiadam wam, kąseczek – oznajmiła kobieta, pochylając się ku Amelii. – Dla mnie ciut młody, ale chętnie bym go ogrzała w łożu, gdyby się trafiła okazja. Ale to mógł być jaki wielki pan, wysoko rodzony. Zbrojni zaraz stawali na baczność, gdy tylko wszedł do izby. Lepiej z takimi się nie zadawać, ale pomarzyć można. To by dopiero była wesoła nocka, czyż nie?
Amelia przytaknęła milcząco.
– I dokąd poszedł? – zapytał Ben.
Karczmarka wzruszyła ramionami.
– A bo ja wiem? Gdzieś leśnym traktem chyba. Nie słyszałam, żeby szukał miejsca na statku, a innej drogi to tu nie ma.
– Dziękuję – mruknął Ashwood półgłosem.
Starszy mężczyzna wyjrzał z kuchni i kobieta oddaliła się i zaczęła pospiesznie wycierać blaty. Trzy inne zamiatały izbę i dolewały oliwy do lamp. Ben domyślił się, że robią wszystko, by nie odesłano ich do domu, co skutkowałoby utratą zarobku za cały dzień.
– Powiedziała, że izby cały czas są wynajęte – szepnęła Amelia. – Czyli nikt do nich nie wchodził od dwóch dni.
Ben kiwnął głową i pochylił się nad talerzem.
– Beniaminie, ona wspomniała o potarganym chłopaku – nie ustępowała dziewczyna. – Odszedł trzy dni temu.
– Wiem, wiem – odpowiedział z pełnymi ustami. – Myślisz, że to był Milo. Zgadzam się, ale najpierw musimy sprawdzić, co jest u góry.
Jedli szybko, mimo okoliczności próbując cieszyć się pierwszym przyzwoitym posiłkiem od dnia, w którym opuścili Shamil. Kiedy już zjedli, Ben nalał sobie drugi kubek kafu i usiadł wygodniej. Rozglądał się od niechcenia, patrzył na kręcące się po izbie kobiety, na mężczyznę, który raz po raz wyglądał z kuchni, by przyjrzeć się gościom. Był to niewątpliwie Stary Meece.
Po przeciwległej stronie pomieszczenia przy kuchni otwarta klatka schodowa prowadziła do wynajmowanych izb. Podczas gdy w izbie karczemnej niewielu było gości, za to sporo personelu, i to pozbawionego zajęcia, nie można było wspiąć się na schody, nie zwracając na siebie uwagi.
– A może nic nie powiedzą, gdy wejdziemy? – podsunęła Amelia.
Ben pokręcił przecząco głową.
– Powiedziała wyraźnie, że tamci obcokrajowcy wynajęli całe piętro. Jeśli zobaczą, że wchodzimy, od razu domyślą się po co.
Pociągnęła nosem i zamilkła na dłuższą chwilę.
– Późną nocą mogą już nie pilnować – podsunęła wreszcie.
Ben znów pokręcił głową.
– To przecież Borowy Brzeg. Nocą miasto dopiero budzi się do życia. Po zachodzie słońca będzie tu o wiele więcej ludzi niż teraz. Pamiętasz, kiedy pierwszy raz weszliśmy do miasta, było po północy, a na ulicach było pełno.
Amelia ściągnęła brwi.
– Sugerujesz zatem, żeby odpuścić?
Ashwood odstawił kubek z westchnieniem.
– Nie możemy. No bo co, jeśli ogień wiwerny jest w jej izbie?
– Masz rację – przyznała. – Może być tutaj. A nawet jeśli nie, to i tak to zbyt dobra okazja, żeby ją przepuścić. Nie sposób powiedzieć, co mogła trzymać w wynajętej izbie i czego możemy się z tego dowiedzieć. Zatem skoro nie schody, to jak dostaniemy się do środka?
– Przespacerujmy się na zewnątrz i zobaczymy, co widać – zaproponował Ben.
Szybko dokończyli śniadanie, sypnęli miedziakami na stół i wyszli z karczmy. Ben zanurkował za kramem sprzedawcy warzyw, pociągając Amelię za sobą. Przez chwilę ukradkiem obserwował karczmę nad krawędzią stoiska.
– Nikt za nami nie patrzył, zresztą nie ma powodu, byśmy ukrywali się przed kimś w tym mieście – podsumowała Amelia. – Jeśli już, to skradanie się może przyciągnąć czyjąś uwagę.
Ben zarumienił się i ująwszy Amelię za rękę, ruszył spacerowym krokiem w dół ulicy, po czym skręcił na podwórze za karczmą. Zdominowane było przez wielką kamienną stajnię o osmalonych ścianach. Wprawdzie budynek był nienaruszony, ale widać było, że niedawno w jego wnętrzu szalał ogień.
– Rhys mówił prawdę – zauważyła Amelia z zadumą.
Ben mruknął potakująco i nie przestawał rozglądać się uważnie.
Granicą błotnistego placu przeznaczonego dla wozów była ściana tawerny po jednej stronie, spalona stajnia po drugiej i wysoki płot po trzeciej. Pod ścianą karczmy piętrzyły się beczki, a inne rzeczy, najwyraźniej wyniesione z płonącej stajni, umieszczono pod płotem. Przy stajni wznosiła się sterta siana, zapewne miała zastąpić to, co spłonęło w pożarze. U jej stóp czekała taczka, ale chyba nikt nie miał sił, by wwieźć ładunek do środka.
Ben podskoczył, by zajrzeć za płot. Po drugiej stronie znajdowała się jakby tawerna na powietrzu. Liczne stoły i ławy ustawiono przed niewielką sceną, a po drugiej stronie w równym szeregu stały beczki z winem i piwem.
– Słońce zajdzie i to miejsce wypełni się po brzegi – stwierdził zamyślony.
Amelia kiwnęła głową i wskazała balkon za sceną.
– Każdy, kto tam stanie, zobaczy wszystko, co będzie działo się na podwórku.
Raz jeszcze obeszli błotniste podwórze, szukając pomysłów.
– Chyba nie ma pory, żeby było tu ciszej niż teraz – przyznał wreszcie Ashwood. – Jeśli mamy zamiar coś robić, to od razu.
– Co masz na myśli? Mamy się po prostu wspiąć po ścianie i wślizgnąć do środka?
– Tak zazwyczaj robimy – potwierdził.
– Nie sądzisz, że to trochę dziwne? Że mamy swój zwyczaj włamywania się do budynków? – zapytała Amelia.
Wzruszył ramionami i ruszył ku beczkom. Przyklęknął i podsadził Amelię. Wspięła się zręcznie aż na sam szczyt beczek. Z najwyższej podskoczyła i złapała parapet okna na piętrze, wisiała przez chwilę na rękach, aż znalazła na kamiennej ścianie oparcie dla stóp.
– Potrzebujesz noża, żeby podważyć okno? – spytał Ben, obserwując jej wysiłki z dołu.
Amelia zerknęła na niego i pomachała paluszkami. Przyłożyła dłoń do drewnianych okiennic i rozległo się wyraźne stuknięcie. Okiennice otworzyły się i Amelia wciągnęła się wyżej, i zniknęła w ciemnym otworze okna.
Ben, niezbyt szczęśliwy, wspinał się niezręcznie po beczkach, złapał parapet i też wszedł do środka, po czym zamknął za sobą okiennice.
Z dłoni Amelii emanowało miękkie światło. Podniosła rękę, oświetlając skromną izbę. Dwa łóżka, stolik i szafa. Oba łóżka były rozgrzebane, na ścianie wisiały ciężkie płaszcze, a w kącie stała para znoszonych butów.
Ben otworzył szafę i znalazł plecaki i odzież na zmianę. Izba wyglądała dokładnie tak, jak można było się spodziewać – dwóch zajmujących ją żołnierzy zostawiło część wyposażenia i ruszyło na jednodniowy wypad.
– Sądzili, że szybko nas wymordują – powiedziała Amelia zimno.
– Mieli ze sobą Eldred – mruknął Ben.
W izbie nie znaleźli niczego interesującego, więc ostrożnie zbliżyli się do drzwi. Ashwood uchylił je i wyjrzał na korytarz. Pusty i pogrążony w półmroku, bo oświetlony jedynie przez dwa okna, po jednym na każdym krańcu. Ben na palcach podkradł się do klatki schodowej. Izba karczemna poniżej wyglądała dokładnie tak jak w chwili, gdy ją opuścili.
Tak samo na palcach wrócił do Amelii.
– Jeśli będziemy trzymać się z dala od schodów, nikt nas nie zobaczy – szepnął. – Nie mają po co tu wchodzić, może nas zdradzić skrzypienie desek. Powinniśmy się pospieszyć i nie wywoływać żadnych niepotrzebnych dźwięków.
Amelia przeszła na drugą stronę korytarza, ale drzwi naprzeciwko były zamknięte.
Ben sięgnął po swój nóż myśliwski, dziewczyna jednak wywróciła wymownie oczami i otworzyła drzwi, używając magii. Uśmiechając się z wyższością, pierwsza weszła do izby. Pomieszczenie wyglądało właściwie tak samo jak poprzednie. Typowe wyposażenie zbrojnych, kilka osobistych drobiazgów, krótko mówiąc, nic interesującego.
– Marnujemy czas na żołnierzy – szepnęła Amelia. – Musimy znaleźć izbę Eldred.
Ben kiwnął głową i wskazał drzwi położone nieco dalej. Wiedźma najpewniej zajęła najlepszy pokój, zdaniem Ashwooda to byłby narożny.
Amelia ruszyła przodem, ostrożnie starając się nie hałasować ani nie skrzypnąć którąś deską. Kiedy już stanęli pod drzwiami, uniosła ostrzegawczo rękę.
Ben trzymał się blisko towarzyszki i mimowolnie głośniej wciągnął powietrze, gdy wokół futryny zalśniły runy. Tajemne pismo pulsowało pomarańczem i żółcią – wyglądało groźnie.
– Teraz ten nóż mi się przyda – oświadczyła cicho.
Ashwood bez słowa podał jej ostrze i patrzył, jak dziewczyna klęka i robi rysę w drewnie tuż nad podłogą. Runy zaczęły blednąć powoli, w miarę jak moc wyciekała z glifu.
– Dobrze, że tyle razy obserwowałam, jak robi to Towaal. – Amelia zwróciła Benowi nóż.
Wsunął broń do pochwy i wstrzymał oddech, gdy Amelia otworzyła drzwi swoim sposobem. Oboje zatrzymali się na progu i zaglądali do środka. Dziewczyna uniosła rękę i oświetliła wnętrze stłumionym blaskiem. Nie zobaczyli kolejnych run, nic nie zapowiadało przeszywającego bólu ani gwałtownej eksplozji, więc powoli weszli do środka.
Ben niemal podskoczył na widok białej maski leżącej na stole między łóżkami. Przyjrzał jej się uważniej i doszedł do wniosku, że to zapasowa.
– Skąd ona je brała? – zapytał. – Czy w Mieście jest jakiś wytwórca strasznych masek, słyszałaś o kimś takim? Nie przypominam sobie, żebym widział taki warsztat.
– Chyba jest bezpiecznie – mruknęła Amelia, ignorując jego słowa. – Nie sądzę, by była magiczna.
– Po co jej były dwie? – dociekał Ashwood.
Amelia nie odpowiedziała. Odwróciła się, by przeszukać resztę izby. Ben rozglądał się tylko, nie widział żadnych oczywistych zagrożeń, ale bał się dotykać czegokolwiek.
Izba wyglądała jak poprzednie, ale łóżka pozostały nietknięte, poza maską nie znaleźli żadnych osobistych przedmiotów, na jakie trafili w pokojach zbrojnych. Izba Eldred była nad wyraz schludna. Niestety, ku rozczarowaniu Bena nie zobaczyli ognia wiwerny stojącego w kącie.
Po chwili spędzonej na oglądaniu zwyczajnego płaszcza i zerkaniu pod łóżko Ben i Amelia stanęli przed szafą.
– Jeśli tu jest, to tutaj – oznajmiła nerwowo dziewczyna.
Wyciągnęła dłoń, próbując wyczuć runy.
Nic się nie wydarzyło.
Wzruszyła ramionami i pociągnęła za drzwi, świecąc do wnętrza dłonią.
Ben wciągnął powietrze.
Światło w dłoni Amelii zgasło.
– Umocnij wo... – zaczęła, ale nie zdołała dokończyć. Świat zniknął w eksplozji światła.
Ben zamrugał.
Nad sobą widział jedynie błękit usiany garstką puszystych chmurek. Czuł mrowienie w całym ciele, jakby zdrętwiał od stóp do głów. Dźwięki dochodziły go stłumione, niczym spod wody, w nosie wiercił go jakiś znajomy zapach.
Dym, zdecydował półprzytomnie. Dużo dymu.
Zamrugał raz jeszcze i poruszył się, zmagając się z mrowieniem. Coś go ukłuło. Odwrócił głowę i zobaczył żółte źdźbła. Leżał na górze siana. Zamrugał po raz trzeci i wróciła mu świadomość. Zrozumiał, jak dziwne jest to, że znalazł się nagle na stercie wyschniętej trawy. Znów dobiegł go ten stłumiony dźwięk. Jakby ktoś krzyczał? Uniósł głowę i rozejrzał się. Zobaczył swoje buty i skąd dochodził dym.
Sterta siana stała w ogniu.
Panika przeszyła jego ciało potężnym wstrząsem, budząc go ostatecznie. Leżał na wielkiej stercie siana, która płonęła! Usiadł z wysiłkiem i podciągnął nogi, jak najdalej od pełzających języków ognia. Rozejrzał się przerażony. Obok czyjeś nogi wierzgały dziko, reszta ciała utknęła w głębi sterty. Wierzganie przybrało na sile, najwyraźniej właściciel nóg też zorientował się w sytuacji, pewnie poczuł narastające ciepło ognia.
– Wciórności...
Ben popełzł po stercie, zignorował pieczenie, gdy położył dłoń w miejscu, gdzie właśnie strzelały płomienie. Złapał za wierzgające nogi i zaparł się, ignorując ciepło smagające mu łydki. Pociągnął z całej siły.
Razem z Amelią stoczyli się po płonącym sianie i wylądowali na podwórzu. Dziewczyna splunęła pyłem i trawą, dźwigając się na czworaki. Zaklęła głośno. Przed nimi ogień łapczywie pożerał stertę siana. Ben uświadomił sobie, że słyszy krzyki i alarmujące bicie dzwonów, zerknął przez ramię. Tawerna zniknęła.
– O psiakrew – zaklął z cicha.
Amelia też spojrzała w tę samą stronę i zbladła niczym płótno.
– Musimy uciekać – wychrypiała.
W powietrzu unosiły się płonące fragmenty strzechy. Podwórze zasypane było odłamkami kamienia i zaprawy, kilka osmalonych pali sterczało smętnie w miejscu, gdzie wcześniej stała karczma.
Ludzi zaczynało przybywać. Nieśli wiadra i koce, rzucili się chronić budynki przylegające do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą była tawerna. Sterta siana płonęła sobie wesoło, wsparta o osmaloną już wcześniej ścianę stajni.
– Nie znowu! – krzyknął ktoś spośród grupy z wiadrami.
Ben i Amelia dźwignęli się i oddalili chwiejnie. Kilka osób wołało za nimi, oferując pomoc, ale Ben podziękował im machnięciem ręki. W początkowym zamieszaniu uznano ich oboje za ofiary, a nie sprawców katastrofy.
– Gdybyśmy nie umocnili w-woli... – wykrztusiła Amelia.
Ben mocno ścisnął jej ramię.
– Och, ci ludzie na dole – jęknęła. Zachwiała się mocno i Ben ledwie ją podtrzymał.
– Tutaj, chłopcze – odezwała się kobieta w średnim wieku, która chwilę wcześniej oderwała się od tłumu zgromadzonego wokół pozostałości tawerny. – Posadź ją tutaj.
Grzecznie, ale stanowczo ujęła Bena i Amelię pod ręce i poprowadziła pod ścianę sąsiedniego budynku.
– Poczekajcie, kochanieńcy, zaraz wam wody przyniosę – poleciła.
Ben oparł głowę o chłodne kamienie. Cały czas mu w niej huczało, wszystko słyszał, jakby owinął ją grubym kocem. Do tego bolało go ramię, bo chyba na nim wylądował. Przesunął dłońmi po ciele, szukając jeszcze jakichś obrażeń, ale ku własnemu zaskoczeniu żadnych nie znalazł.
– Cośmy zrobili? – Amelia zwróciła ku niemu zapłakaną buzię.
– N-nie w-wiem – wymamrotał. – Możemy o tym porozmawiać, ale nie tutaj, nie tu, gdzie każdy może nas usłyszeć.
Amelia ukryła twarz w dłoniach, a on pozwolił jej siedzieć w milczeniu. Doskonale wiedział, co zrobili, wystarczyło się chwilę zastanowić. Uruchomili pułapkę zastawioną przez Eldred i wysadzili całą jej izbę wraz z tawerną. Przetrwali, umocniwszy wolę, ale wybuch wyrzucił ich w powietrze. Ben nie chciał nawet myśleć, ile szczęścia kosztowało lądowanie na stosie siana. Eksplozja mogła ich przecież cisnąć na kamienną ścianę. Podejrzewał, że tylko im dwojgu udało się umocnić wolę, co oznaczało, że nikt poza nimi nie przeżył wybuchu.
W tej samej chwili zobaczył, jak znajdują pierwsze ciało. Pierwsze z wielu, uświadomił sobie i serce ścisnęło mu się boleśnie. Zamknął oczy i opuścił głowę na piersi. Nabrał głęboko powietrza i wypuścił je powoli. Oddychał tak raz za razem, próbując zrównoważyć umysł, jak uczyła go Towaal. Kiedy poczuł, że zaczyna odzyskiwać nad sobą kontrolę, uchylił powieki.
Zobaczył błoto, własne buty, a pomiędzy nimi miedziany amulet wielkości dłoni. Widniała na nim twarz młodej kobiety. Uśmiechała się do Bena. Amulet przymocowany był do spalonego w połowie rzemienia.
– Proszę, proszę, napijcie się – usłyszał.
Ben nakrył go dłonią i dyskretnie wsunął do kieszeni spodni. Podniósł głowę i zobaczył kobietę, która ich posadziła, klęczącą przy Amelii. Podawała jej szklany dzban z wodą. Najwyraźniej uznała wstrząs Amelii za reakcję na wybuch, a nie na jego wywołanie.
Amelia napiła się bez słowa i kobieta podsunęła dzban Benowi, który odkrył nagle, że jest niesamowicie spragniony.
– Co się stało? – zapytała.
Pokręcił ostrożnie głową.
– Był wybuch. Wyrzuciło nas w powietrze. Wolałbym o tym nie mówić, jeszcze mi się w głowie kręci.
– Oczywiście, kochanieńki, oczywiście. – Kobieta podniosła się i rozejrzała. – Mężczyźni poradzą sobie z ogniem, straż przyjdzie i dojdzie do tego, co się stało. A tymczasem chodźcie, spoczniecie w mojej gospodzie. To tuż-tuż, naprzeciwko. O tej porze jest tam cicho i przyjemnie. Widziałam już ludzi, co tak się zachowywali jak wy zaraz po walce. To się nazywa po-wstrząs czy jakoś tak. Pomaga, jak się siądzie w ciszy i zbierze myśli. Chodźcie ze mną, proszę.
Ben wstał ze stęknięciem, wnętrze gospody było dużo przyjemniejszym miejscem niż błotniste podwórze. Pochylił się i podniósł Amelię. Karczmarka uśmiechnęła się i zaczęła przepychać się przez tłum gapiów, którzy zbiegli się oglądać zgliszcza.
Amelia rzuciła Benowi spojrzenie pełne nieufności, ale on tylko wzruszył ramionami. Owszem, dopuszczał możliwość, że szynkarką powodowały ukryte motywy, ale musieli się oddalić od miejsca katastrofy. Oddalenie się w towarzystwie kogoś z miejscowych wydawało się niezgorszym pomysłem. Z doświadczenia Bena wynikało niezbicie, że rola dwojga jedynych obcych w zdarzeniu, w którym ktoś poniósł śmierć, nigdy nie była dobra.
Kobieta zgodnie z zapowiedzią zaprowadziła ich do gospody przecznicę od wybuchu. Nad drzwiami wisiał pordzewiały znak przedstawiający pięć szczytów, środkowy był dwakroć wyższy od pozostałych.
– To jakaś góra? – zapytał Ashwood.
– Paluch Goblina. Tu zabawisz się lepiej niż w każdym innym miejscu w Borowym Brzegu. To ci obiecujemy.
– Goblina? – zainteresowała się Amelia. – Jak w opowieściach?
– Gobliny to nie tylko opowieści, dziewczyno – skarciła ją szynkarka. – Kryją się w ciemnych miejscach świata. Nieprzyzwoite z nich dranie, ale tu się nie musisz strachać. Jednak muszę rzec, że sporo u nas drani, a nieprzyzwoitość to nasz główny towar. – Kobieta roześmiała się głośno i poprowadziła ich do środka.
Gdy tylko przekroczyli próg, otoczyło ich stadko mocno umalowanych dziewcząt, przekrzykujących się nawzajem.
– Co to było, Kate?
– Wóz się rozbił? Mówię wam, to nic więcej, a tylko wozy się zderzyły!
– To atak! Ktoś nas atakuje! Mówiłam, że ten łobuz prawdę powiedział. Przybył, żeby nas wymordować!
Ostatnia z dziewcząt krzyknęła piskliwie i odbiegła na tył gospody. Pozostałe ucichły, zdumione jej zachowaniem.
Kate, bo tak miała na imię kobieta, która ich przyprowadziła, uniosła uspokajająco dłoń.
– Złamane Skrzydło wybuchło.
Znów rozległy się krzyki i zawodzenie. W izbie siedziało ze dwudziestu mężczyzn, ale ci przyglądali się dziewczętom z rozbawieniem albo byli zbyt pijani, by wieści ich obeszły – innymi słowy, nikt się specjalnie nie przejął.
– Patrzy mi się na jakiś dziwny wypadek – mówiła dalej Kate. – Paliło się, ale już ugasili. Przyszli konstable i zrobią ze wszystkim porządek. To żaden atak, w każdym razie zrobią z tym porządek.
– Wybuch? – zapytała jedna z umalowanych kobiet.
Ben dyskretnie odwrócił wzrok od jej głębokiego dekoltu. Uśmiechnął się pod nosem, gdy kątem oka zauważył, że Amelia wlepia w nią wzrok. Nie kryła nawet fascynacji tym, ile skóry odsłaniał strój kobiety.
Sama na wpół rozebrana nieznajoma i właścicielka tawerny nie zwróciły na Amelię większej uwagi. Ben zgadł, że były przyzwyczajone do tego typu spojrzeń. Rozejrzał się po izbie karczemnej – bez wątpienia znaleźli się w lupanarze raczej niż w zwykłej gospodzie. Amelia była jedyną kobietą, która tu nie pracowała.
– Nie wiem, Marie. Budynku nie ma. Chyba spłonął w mgnieniu oka. Tych dwoje było za nim, ale jeszcze nie mogą o tym mówić. Niech sobie siądą, odpoczną, to może później powiedzą nam, co widzieli. Zanim dzwon minie, to dowiemy się więcej niż ta bezużyteczna banda konstabli.
Szynkarka obróciła się ku nim i poprowadziła do pustego stołu, z dala od innych gości tawerny.
– Jeszcze wody? – zapytała.
– Piwa – zachrypiał Ben. – Jeśli macie.
Kate uśmiechnęła się szeroko.
– To, synku, mamy na pewno.
– Wina – poprosiła Amelia.
Kobieta, wciąż z uśmiechem na twarzy, oddaliła się, by spełnić ich prośbę. Gdy tylko znalazła się poza zasięgiem słuchu, Amelia spojrzała na Bena.
– Zabiliśmy ich, Beniaminie. Tuzin, dwa, nawet nie wiem ilu. Wszystkich, którzy pracowali w tamtej karczmie, i ich gości.
– To nie my – oświadczył stanowczo Ashwood. – To Eldred.
Amelia otworzyła usta, gotowa się kłócić, ale nie dopuścił jej do głosu.
– Jeśli nie my, to ktoś inny otworzyłby tę szafę. Musiało dojść do tej eksplozji prędzej czy później, bez względu na to, co byśmy zrobili. Uwikłaliśmy się w to, ale to Eldred wysadziła tamtą tawernę. Eldred pozabijała tamtych ludzi.
Amelia patrzyła na niego, marszcząc brwi.
– Uwierz mi – powiedział półgłosem. – Nie raz katowałem się z powodu naszych decyzji, ale za te wydarzenia nie ponosimy winy. Nie my. Ten... potwór jest winien. Żałuję, że nie możemy jej zabić raz jeszcze – powiedział i zamilkł nagle.
– Też to widziałeś – odpowiedziała cicho Amelia.
– Widziałem.
Kate wróciła, niosąc napitki, ale wystarczyło jej jedno spojrzenie na ich twarze i ponownie się oddaliła. Ben uniósł kufel i opróżnił go w jednej trzeciej wielkim haustem.
– Czym było to coś? – zapytała Amelia.
Ben skrzywił się z niechęcią.
– Może istotnie zabiliśmy ją raz jeszcze. Dodatkowa maska, wyschnięty zewłok...
Wzdrygnął się, przypominając sobie straszny widok, który mignął mu przed oczyma, gdy otworzyli szafę. Za drzwiami zobaczyli wysuszone kobiece zwłoki. Jej oczy płonęły okrutnym czerwonym światłem. Następne, co Ben pamiętał, to błękitne niebo nad głową.
– Jeśli jest ich więcej... – zaczęła Amelia.
Siedzieli w milczeniu, pijąc, oboje zamyśleni.
– Jeśli jest ich więcej, to mamy robotę – dokończył Ben po długiej chwili ciszy.
– Jak możemy to sprawdzić? – zastanawiała się Amelia, a w jej głosie pobrzmiewało mdlące przerażenie. – Jeśli ktoś... je produkuje, może ich być, nie wiem, ale z pewnością niemało.
– Protektorka to wie – odpowiedział Ben.
Amelia dopiła wino.
– Masz rację. To kolejny powód, by do niej dotrzeć i ją powstrzymać.
Ben też dopił piwo i gestem poprosił Kate o następną kolejkę. Pora była wczesna, ale uznał, że jeśli ktoś wystraszył się, gdy mu nieumarły eksplodował w twarz, to można się napić nawet i przed południem.
– Jest jeszcze coś – przypomniał sobie.
Wyciągnął z kieszeni miedziany amulet i położył na stole, osłaniając dłonią tak, by nikt poza Amelią go nie zobaczył. Ona natomiast zmarszczyła brwi, wpatrując się w przedmiot intensywnie, po czym dotknęła amuletu palcem, odwróciła i zaskoczony Ben zobaczył drugą twarz.
– Przypominają te na bramie Sanktuarium – syknęła.
– Pierwsi Magowie – szepnął Ben powoli. – Cokolwiek to znaczy.
– Gdzie to znalazłeś?
– Pod nogami, tam, gdzie usiedliśmy na tym błotnistym podwórzu – wyjaśnił. – Zupełnie jakby na mnie czekało.
– Ma to coś wspólnego z Pierwszymi Magami? – dopytywała Amelia.
Ashwood wzruszył ramionami.
– Rhys wie więcej, niż mówi – oznajmiła Amelia. – Najwyższy czas go zapytać. Przymierze i Koalicja, Protektorka i Avril, armia demonów, nie możemy mieć kolejnego wroga!
– Może oni nie są wrogami – wysunął przypuszczenie Ben. – Może mogliby być sojusznikami. Jeśli miałem znaleźć ten amulet...
– Kolejny powód, żeby porozmawiać z Rhysem.
Amelia przesunęła amulet w stronę Bena, ale on tylko pokręcił głową.
– Zatrzymaj go. To ty znasz się na magii – powiedział, machając do niej palcami.
– Ćwierć dzwona od wstrząsu i już obiecujesz dziewczynie magię?
Ben drgnął zaskoczony. Kate też pomachała palcami, robiąc przy tym lubieżną minę.
– A ty myślisz, że gdzieś trafił? O garnek złota się założę, żeś nie pierwszy i nie ostatni, który macha palcami na tego cukiereczka. Mam rację, dziewczyno?
Amelia zaczerwieniła się gwałtownie.
– E... nie to miałem na myśli – wymamrotał Ben.
– To nawet w połowie nie takie przyjemne, jak ci się wydaje – skarciła go Kate, po czym pochyliła się konspiracyjnie ku Amelii. – Nie zepsuję ci tajemnicy, dziewczyno, ale oto rada od kobiety, która nic nie daje darmo. Powiedz mu, co lubisz, i niech pracuje tak długo, póki ci tego nie da. A on się postara, dziewczyno. Zrobi, co zechcesz, i jeszcze będzie błagał, by zrobić to raz jeszcze. Mężczyźni są jak pieski pokojowe, kiedy zdecydujesz, że to ty chcesz być panią.
To rzekłszy, szynkarka zmrużyła filuternie oko i odpłynęła, kręcąc przy tym zuchwale biodrami.
– Ja, em... – Ben próbował wydusić z siebie jakieś wyjaśnienia.
– Już ja wiem, o jakiej magii mówiłeś – odpowiedziała Amelia z szerokim uśmiechem.
Rozsiedli się i poczęli omawiać następne kroki. Wybuch był przykrą niespodzianką. Widok jeszcze jednego trupa z porcelanową maską zamiast twarzy – jeszcze gorszą. Jednak gdy się zastanowili, uznali, że to niczego nie zmienia. Nadal musieli zakupić zapasy i wrócić do Rhysa i Towaal, czekających w lesie. Gdy zabójca dojdzie do siebie, ruszą przez puszczę do Miasta.
Jeżeli Milo rzeczywiście wyruszył trzy dni wcześniej i poszedł leśnym traktem, co pasowało doskonale do tego, co o nim wiedzieli, to i oni musieli udać się do Miasta. Milo był agentem Protektorki, a skoro w pokoju Eldred nie znaleźli ognia wiwerny, to znaczy, że Milo miał go przy sobie. Znalezienie magicznego kostura było ich najważniejszym zadaniem.
– Ciało Eldred... – powiedziała Amelia i zawahała się. – Jak się mówi o zwłokach kogoś, kto już wcześniej był martwy?
Ben popił piwa i pokręcił głową.
– Mam nadzieję, że nie wpadniemy na kolejne takie potwory.
Już nieco odprężony, zamówił trzecią kolejkę. Kate wyczuła, że jej młodzi goście otrząsnęli się już z pierwszego szoku, i dosiadła się do nich.
– I co, kochanieńcy, możecie już porozmawiać? – zamruczała.
Amelia uśmiechnęła się do gospodyni.
– Możemy, choć niewiele tu do powiedzenia. Zjedliśmy w tamtej karczmie śniadanie. Jak mówiłaś, że się nazywała? Złamane Skrzydło? Zaczęliśmy rozmawiać o pewnych rzeczach i chcieliśmy się trochę przespacerować. Poszliśmy na tyły tej tawerny, szukaliśmy jakiegoś cichego miejsca, odrobiny samotności...
Kąciki ust Kate powędrowały do góry, a Amelia puściła do niej oczko. Ben się zaczerwienił.
– A potem nie wiem, co się stało – mówiła Amelia. – Chyba na chwilę straciłam przytomność. A kiedy się ocknęłam, tkwiłam w płonącej stercie siana, a tawerny nie było.
Kate obróciła się w stronę Bena.
– Ta, to by było na tyle – potwierdził. – Może przechowywali tam jakieś łatwopalne oleje? Ponoć w zamkach trzyma się je na wypadek oblężenia. Magazyny zboża też mogą spłonąć w mgnieniu oka, gdy pełno w nich pyłu, a ktoś zapali ogień. Może nawet tak wybuchnąć.
– Raczej nie – odparła Kate z namysłem. – W karczmie nie ma miejsca, gdzie pył z ziarna mógłby tak sobie latać. A i na co by im było tyle oleju?
Ben wzruszył ramionami. Oboje z Amelią siedzieli w milczeniu.
– Nikogo żeście nie widzieli? – indagowała Kate.
– Nie po tym, jak skręciliśmy za tawernę. W środku dziewczyny serwowały jedzenie, siedzieli jacyś ludzie. Wyglądali na miejscowych. Nikogo, kto by jakoś dziwnie wyglądał lub się zachowywał. Kogo bym podejrzewała o spowodowanie takiego wybuchu.
Kate westchnęła, niezdolna ukryć rozczarowania. Bardzo liczyła na pozyskanie jakichś wyjątkowych ploteczek albo tropu w intrygującej sprawie. Odsunęła krzesło i wstała.
– Odpocznijcie sobie. W południe zrobi się tu trochę głośno. Zapraszam was, oczywiście, ale to chyba nie jest karczma w waszym guście.
Ben kiwnął głową. I wtedy coś przyciągnęło jego uwagę. Przechylił się, zerkając za Kate. Szynkarka obróciła się, aby spojrzeć w tę samą stronę. Podobnie jak Amelia.
– Czarny Bart – mruknęła dziewczyna.
Ben potwierdził mruknięciem. Miała rację. Nad paleniskiem i jego wydatnym gzymsem wisiał portret pirata. Tego samego, którego zabili, gdy pod Kirkbaną próbował wydać ich w ręce żołnierzy Sanktuarium. Poniżej portretu na gzymsie leżał smukły sztylet.
– Znacie Bartolome’a?! – wykrzyknęła zdumiona Kate.
– Spotkaliśmy go – przyznał Ben z pewnym oporem.
Kate cała się rozpromieniła.
– To patron naszej gospody. Bez jego złota nigdy by nie powstała.
– Patron? – zdziwiła się Amelia. – Ha, a nie sprawiał wrażenia hojnego. Bez urazy.
Kate uśmiechnęła się szeroko i kiwnęła do jednej z dziewcząt, aby ta przyniosła jeszcze jedną kolejkę.
– To był najwredniejszy sukinsyn, jakiegom w życiu spotkała – potwierdziła Kate. – Ale frajda z nim była. Choć prawdę mówiąc, trochę się potem źle z tym wszystkim czułam. Nigdy jakoś nie miałam okazji, żeby go przeprosić.
– Za co?! – zdumiała się Amelia.
– Za jego oko! – wykrzyknęła Kate z szerokim uśmiechem.
– Ty jesteś tą lad... dziewczyną, która dźgnęła go w oko? – zapytał Ben, jeszcze bardziej zdziwiony.
Kate spoglądała nań rozpromieniona.
– A nam powiedział, że cię zabił – przyznała Amelia. Zrozumiała wreszcie, że stąpają po bardzo grząskim gruncie i byli o krok od obrażenia swej gospodyni. – No... może coś źle zrozumieliśmy.
Kate odchyliła się, śmiejąc głośno.
– Na pewno dobrze usłyszałaś, rybeńko. Ten straszny drań prawie mnie zabił. No, ja też go prawie zabiłam, gdy mu wraziłam ten sztylet w czaszkę.
Ben zamrugał, patrząc na nią bardzo zdezorientowany. Jedna z dziewcząt przyniosła im napitki i Kate opróżniła swój kufel trzema haustami.
– Grog... – sapnęła. – Paskudztwo, gdyby mnie kto pytał, ale zawsze przypomina mi czasy przepędzone na morzu. Nie trwało to wiele dłużej po tym, jak spotkałam Czarnego Barta po raz pierwszy. Był młody, pełen soków, a jego dusza zdążyła już nasiąknąć krwią, zdradą i fałszem. Chłop w moim typie. Przypłynął do miasta i przybył prosto do Różowej Groty. Tak się nazywała tawerna, w której wtedy pracowałam. Ogłosił, że srebrem zapłaci za najlepszą dziewczynę. Odepchnęłam wszystkie kurewki i powiedziałam, że ja biorę tylko złoto. To nie była prawda, ale napity był do nieprzytomności, a w sakiewce miał więcej, niż mógłby wydać. Po tym byliśmy parą. Odpływał, żeby splądrować jakieś nieszczęsne miasto albo złowić powolną kupiecką krypę, a potem wracał do mnie, zaszyć się na kilka dni.
Na te słowa Amelia wypiła swoje wino do dna.
– Byłam wtedy młodsza, trochę bardziej dzika – mówiła dalej Kate.
Ben pokiwał głową, bez trudu wyobrażając sobie bardziej dziką wersję szynkarki.
– No i pewnego razu, kończyliśmy właśnie trzydniową popijawę... Durhang, korzeń blasku, grog... Nie wiedziałam, gdzie góra, gdzie dół. W pewnym momencie chyba mnie zmroczyło, bo pomyślałam, że Bart mnie obraził, nawet nie pamiętam jak, ale przystawiłam mu sztylet do gęby. I trafiłam w oko. Zwalił się z wyciem. Wrzeszczał jak te małpy, które przywożą z zachodu. Zawołałam osiłków, ale oni za żadne skarby nie zamierzali wyrzucić ani jego, ani mnie. Ja byłam gęsią, co to znosi złote jaja, a on najlepszym z klientów. Kazałam im wsadzić mu w oko rozgrzany pogrzebacz, żeby zatrzymać krew. Dmuchnęłam mu chmurkę durhangu i przycięłam plaster korzenia blasku. Po kilku dzwonach poczuł się lepiej i hulaliśmy przez kolejne trzy dni. Jak nic nie spałam okrągluśki tydzień!
Ben łykał piwo, nie odrywając od szynkarki szeroko otwartych oczu, w których malowało się zdumienie zmieszane z podziwem. Nie miał wątpliwości, że każde słowo Kate jest prawdą.
– Potem doszły mnie słuchy, że Bart dopadł jakiegoś iszlańskiego kupca, który uciekał przed gniewem cesarza i miał cały statek wyładowany złotem, srebrem, rzeźbami, arrasami i tymi wszystkimi fikuśnymi śmieciami, co to je kochają wysoko urodzeni. Mój Bart nie mógł pozwolić, by taka gratka przeszła mu koło nosa. Cieszyłam się. Powiem wam, że mnie zmęczył. Zmęczył jak jeszcze nikt nigdy. Zrobiłam sobie przerwę i pojechałam zobaczyć mamę i papę. Kiedy wróciłam, nikt nie słyszał o Barcie. Minęły tygodnie, potem miesiące. Nie słyszałam, żeby splądrował jakieś miasto albo złowił jakiś statek. Wszyscy uznali, że złapał go sztorm albo wpadł na jakie skały, bo był zbyt pijany, żeby je ominąć. Wiedziałam, że musiało stać się najgorsze. Ale Bart zostawił skrzynię pełną złota i nikt o niej nie wiedział. Tak właśnie kupiłam tę tawernę i najęłam dziewczęta. Od tego czasu prowadzę ten interes.
Ben czuł się trochę wstawiony po trzech piwach, ale cały czas starał się uśmiechać. Kate była niezgorszym gawędziarzem.
– A teraz – Kate pochyliła się do przodu, przeciągając głoski – mówicie mi, że Czarny Bart żyje?
Ben podrapał się po głowie i popatrzył na Amelię. Odwzajemniła jego spojrzenie.
– On... ee... żył – odpowiedział niepewnie Ashwood.
Kate zmrużyła oczy.
– Ja cię znam! – wykrzyknął jeden z gości. Zepchnął z kolan dziewczynę i wstał niepewnie. Włosy miał zebrane w długą kitę, podbródek porastała rzadka bródka, naga pierś wyłaniała się z koszuli rozpiętej do pępka, a z wybrzuszenia spodni łatwo było wywnioskować, że mężczyźnie podobało się, jak dziewczyna wierciła mu się na kolanach. Zobaczył, jak mu się przyglądają, i sam spojrzał w dół.
– Mogę to wyjaśśśnić – wymamrotał.
– Dale – huknęła na niego Kate – ty pijany durniu! Wracaj do Jenny. Próbuję tu rozmawiać.
– Nie, nie, Kate – upierał się gość. – Ja znam tom dziewczyne.
Ben, Amelia i Kate spojrzeli na niego ze sceptycyzmem.
– Ty znasz mnóstwo dziewczyn – zgodziła się Kate – ale ta akurat nie jest w twoim typie.
– Ale naprawdę – obstawał przy swoim Dale. Chwiał się lekko, jakby wciąż stał na deskach pokładu. – Jeden taki, co zwał się Tomas, wynajął mnie, jak jeszcze w Mieście mieszkałem. Szukał prawdziwych bandytów. Sam go przyprowadziłem aż tutaj, do Borowego Brzegu. Ale zanim jeszcze wyjechaliśmy z Miasta, spotkaliśmy się w takim wielkim budynku, bardzo oficjalnym. Pełno tam było urzędasów. Jakieś ważne miejsce.
Dale podciągnął pas i wpatrywał się mętnym wzrokiem w Amelię.
– No i? – chciała wiedzieć Kate.
Opowieść pijanego nie miała większego sensu, ale Ben poczuł, że robi mu się niedobrze. Na wszelki wypadek wsparł dłoń na rękojeści miecza.
– No i co? – Dale wciąż walczył z pasem, wyraźnie próbował poprawić jakoś ułożenie spodni w kroku.
Za jego plecami dziewczyna, którą zepchnął z kolan, machała na niego ręką.
– Chodź, Dale, całą noc tu z tobą siedzę, idziemy na górę czy jak?
Mężczyzna potrząsnął głową, wyraźnie próbując pozbyć się alkoholowej mgły, która wypełniała mu głowę.
– Ta dziewczyna jest z wysokiego rodu – oznajmił wreszcie. – W tym wielkim domu, gdzie spotkałem się z tym Tomasem, ona tam była. Widziałem ją przez okno. Powiedzieli mi, że to dziedziczka wschodniego tronu. Issen albo Irrefortu, jakoś tak.
Ben zerknął na Amelię. Twarz miała ściągniętą napięciem, dłoń zaciśniętą na rękojeści rapiera. Drugą wsunęła do sakiewki, gdzie trzymała różne magiczne drobiazgi. Goście tawerny będą mieli przykrą niespodziankę, jeśli uznali ją za rozpieszczoną córkę jakiegoś lorda.
– Lady Amelia – zahuczał nowy głos.
Amelia obróciła się gwałtownie i wlepiła szeroko otwarte oczy w nowego rozmówcę.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.