Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Płonące lustra - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 grudnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,00

Płonące lustra - ebook

18 września 1970 roku do londyńskiego szpitala St Mary Abbots trafia nieprzytomny młody muzyk rockowy Jimi H. Dyżurujący tego dnia doktor Handelsmann, emigrant z Czechosłowacji, z właściwym dla wschodnioeuropejskiego inteligenta dystansem, komentuje wydarzenia dnia i epoki, w tle zaś buzuje kulturalna, muzyczna i obyczajowa rewolucja przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wątki faustowskie nawiązują do założycielskiego mitu amerykańskiego bluesa – opowieści o wielkim Robercie Johnsonie, który na rozstaju dróg gdzieś w Tennessee miał sprzedać duszę diabłu. Przez strony książki i życie bohatera przewijają się Georg Friedrich Händel, Bruce Lee, Miles Davis, Sigmund Freud, Andy Warhol i wiele innych barwnych, autentycznych i fikcyjnych postaci.

Maciej Popowski
Według Wikipedii jest filologiem i dyplomatą – trudno, zdarzają się w życiu większe nieszczęścia. Dwadzieścia dziewięć lat temu rozpoczął w Brukseli długi marsz, który z ambasady Rzeczpospolitej przy Unii Europejskiej poprowadził go przez stanowiska szefa gabinetu Jerzego Buzka jako Przewodniczącego PE, zastępcy szefowych unijnej dyplomacji Cathy Ashton i Federiki Mogherini aż do sprawowanej obecnie funkcji dyrektora generalnego ds. europejskiego sąsiedztwa i rozszerzenia UE.
W 2015 roku wydał książkę "Alfabet brukselski" (wydawnictwo Kurhaus). Powieść "Płonące lustra" jest jego debiutem prozatorskim.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-965213-1-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

FRAG­MENT

Brama na dzie­dzi­niec szpi­tala St Mary Ab­bots w Ken­sing­ton otwo­rzyła się, wy­da­jąc ci­chy zgrzyt. Fa­sada z czer­wo­nej ce­gły pul­so­wała cie­płym, wrze­śnio­wym po­wie­trzem. Ka­retka za­je­chała przed główne wej­ście, sa­ni­ta­riu­sze wy­sta­wili no­sze, je­den z nich ple­cami otwo­rzył wa­ha­dłowe drzwi. Mi­ga­jące błę­kitne świa­tło mie­szało się z ja­skra­wym bla­skiem ja­rze­nió­wek pod­wie­szo­nych pod su­fi­tem izby przy­jęć. Z dy­żurki wy­szedł bro­daty le­karz w okrą­głych oku­la­rach w czar­nej opra­wie, zza któ­rych me­lan­cho­lij­nie spo­glą­dały za­czer­wie­nione oczy.

– Kogo tu mamy? – za­py­tał obo­jęt­nym to­nem.

– Klient do de­toksu, roc­kan­drol­lo­wiec, szar­pi­drut zna­czy – rzu­cił sa­ni­ta­riusz, ukła­da­jąc pa­cjenta na że­la­znym łóżku na kół­kach sto­ją­cym pod ścianą.

Le­karz za­trzy­mał wzrok na no­wym pod­opiecz­nym:

– Cóż on ma na so­bie? Ja­kiś woj­skowy szy­nel?

– Kto go tam wie – burk­nął drugi sa­ni­ta­riusz i z tru­dem po­wstrzy­mał się przed splu­nię­ciem na zie­mię. – Oni te­raz wszy­scy wy­glą­dają jak sta­ty­ści z ope­retki. W ogóle mun­dur to nie dla cy­wila, w ta­kich mun­du­rach gi­nęli lu­dzie na fron­cie, jak słu­ży­łem w MP, to ta­kich prze­bie­rań­ców zgar­nia­li­śmy do paki. Ten do tego jesz­cze czarny...

Dok­tor spoj­rzał na twarz mło­dego czło­wieka za­sło­niętą czę­ściowo ma­ską tle­nową.

– Jaką miał gli­ke­mię?

– Czter­dzie­ści osiem – ra­tow­nik z tru­dem po­wstrzy­my­wał się od zie­wa­nia. – Mu­siała być ostra ba­langa...

– Ile mu da­li­ście glu­kozy?

– Sześć am­pu­łek, bo to chu­dzina, niech sam dok­tor zo­ba­czy.

Le­karz ba­dał puls nie­przy­tom­nego, trzy­ma­jąc go za przed­ra­mię, z któ­rego wy­sta­wał we­nflon.

– Wy­daje mi się, że to nie tylko go­rzała, wi­dzi­cie te plamy? – Prze­su­nął dłu­gimi pal­cami po wgłę­bie­niu nad łok­ciem. – Żyły mu wy­szły, mar­mu­rek jak na cy­gań­skim na­grobku – stwier­dził. Po chwili ci­chy zwró­cił się do pa­cjenta: – Spójrz mi w oczy bra­ciszku. – Pod­niósł jego po­wieki. – No tak, za­miast źre­nic la­ta­jące ta­le­rze... Randka z sio­strą am­fe­ta­miną.

Dok­tor po­ki­wał głową, a na­stęp­nie zwró­cił się do ste­ryl­nej pie­lę­gniarki w wy­kroch­ma­lo­nym czepku, któ­rej ostre rysy przy­po­mi­nały wy­kres EKG:

– Po­bierz mu krew na mor­fo­lo­gię, bio­che­mię, tok­sy­ko­lo­gię, krzep­nię­cie i stę­że­nie eta­nolu. Zrób mu ga­zo­me­trię z krwi tęt­ni­czej. Za­łóż też sondę i zrób płu­ka­nie żo­łądka.

Pie­lę­gniarka z po­mocą sa­ni­ta­riu­sza pod­nio­sła męż­czy­znę, zdjęła mu płaszcz i je­dwabną, ko­lo­rową ko­szulę z ża­bo­tem. Kiedy po­ło­żyła go z po­wro­tem, z ob­na­żo­nej śnia­dej piersi na białą po­duszkę ze­śli­zgnął się pęk ko­ra­li­ków.

– Przy­stoj­niak z niego, co dok­to­rze?

– To już sama mu­sisz oce­nić, ja zajmę się tym, co ten przy­stoj­niak w sie­bie wlał i co po­łknął, żeby za­po­mnieć o We­lt­sch­me­rzu.

– O czym? – za­py­tała zdzi­wiona pie­lę­gniarka.

– To taka cho­roba spo­łeczna. Tu prze­stała wy­stę­po­wać za­raz po woj­nie, te­raz po­dobno wraca. U nas w Pra­dze cier­pią na nią pra­wie wszy­scy. Na­sila się na wio­snę, a jej no­śniki roz­pusz­czają się do­brze w al­ko­holu – wy­ja­śnił le­karz.

– Pan jak coś po­wie... – fuk­nęła sio­stra. – I cią­gle o tej Pra­dze, chyba panu tę­skno.

Mocno pchnęła łóżko i po­to­czyła je w stronę am­bu­la­to­rium, po­tem stopą obutą w biały drew­niak za­blo­ko­wała kółka i za­cią­gnęła gu­mową opa­skę nad łok­ciem pod­opiecz­nego. Dłu­gim bla­dym pal­cem wy­ma­cała żyłę i pew­nym ru­chem wbiła igłę w przed­ra­mię. Fiolki z po­braną krwią usta­wiła w pla­sti­ko­wym sto­jaku i za­dzwo­niła po dy­żurną la­bo­rantkę. Za chwilę do am­bu­la­to­rium we­szła wy­soka czarna ko­bieta z ja­skra­wym żółto-czer­wo­nym tur­ba­nem na wło­sach. Jej pełne piersi pod wy­kroch­ma­lo­nym far­tu­chem wy­glą­dały jak dwa szczyty Ki­li­man­dżaro.

– Cześć, Rita, próbki masz na stole, na cito, ale naj­pierw po­móż mi go prze­brać w szpi­talne ła­chy.

La­bo­rantka uśmiech­nęła się sze­roko, uka­zu­jąc śnież­no­białe zęby.

– Bar­dzo ładny chło­pak. – Kiedy ru­szała głową, duże, srebrne kółka w jej uszach po­brzę­ki­wały jak tam­bu­ryn. – A jak fi­ku­śnie ubrany!

Sio­stra roz­pi­nała po­ma­rań­czową ko­szulę, a Rita roz­su­pły­wała sa­ty­nową chustkę w biało-nie­bie­skie wzory, fan­ta­zyj­nie za­wią­zaną nad le­wym ko­la­nem. Zdjęły czarne kow­boj­skie buty, roz­pięły sze­roki pas z ma­sywną tek­sań­ską klamrą i jed­no­cze­śnie po­cią­gnęły za po­sze­rzane no­gawki czar­nych sztruk­so­wych spodni.

– Jakby zo­ba­czył to wdzianko za­pro­jek­to­wane przez naj­lep­szych de­si­gne­rów NHS, to by do­piero do­stał za­pa­ści. – Rita śmiała się gło­śno, po­da­jąc pie­lę­gniarce se­le­dy­nową bluzę roz­pi­naną na ple­cach.

– Jesz­cze tylko bie­li­zna – sap­nęła sio­stra.

Ra­tow­nicy sie­dzieli pod ścianą i dys­ku­to­wali o czymś za­wzię­cie.

– Jak tam, dok­torku? – za­py­tał ten, który słu­żył kie­dyś w MP. – Nie wy­kor­ko­wał panu ten młody?

– Za­raz zo­ba­czę, był na naj­lep­szej dro­dze – rzu­cił le­karz, idąc w stronę am­bu­la­to­rium.

Sta­nął przy łóżku i w mil­cze­niu przy­glą­dał się nie­przy­tom­nemu wciąż pa­cjen­towi. Jesz­cze raz pod­niósł mu po­wieki, przy­ło­żył ste­to­skop do piersi, wsłu­chi­wał się w płytki, nie­re­gu­larny od­dech. Nie­zna­jomy wy­my­kał się pro­stemu przy­po­rząd­ko­wa­niu. Jego ciemna skóra dziw­nie kon­tra­sto­wała z ry­sami wo­jow­nika z po­wie­ści Ka­rola Maya, które dok­tor z za­pa­łem czy­tał w mło­do­ści, a gę­ste loki na gło­wie ukła­dały się w czarny cze­piec ka­płana nie­zna­nej re­li­gii. Uwagę dok­tora zwró­ciły dło­nie le­żące nie­ru­chomo na wy­bla­kłym szpi­tal­nym prze­ście­ra­dle. Dłu­gie, szczu­płe palce wy­glą­dały na nie­spo­kojne, przy­cza­jone, go­towe do nie­ustan­nego ru­chu. Ta­kie palce mieli pia­ni­ści wy­stę­pu­jący w Ru­dol­fi­num, dok­tor lu­bił im się przy­glą­dać z pierw­szego, cza­sami dru­giego rzędu, ła­piąc się na tym, że bar­dziej niż mu­zyka fa­scy­no­wała go ana­to­miczna wszech­stron­ność ludz­kiej dłoni.

Pie­lę­gniarka za­kle­iła pla­strem miej­sce na na­kłu­ciu i wy­su­wała w sze­ro­kie noz­drze pa­cjenta długą pla­sti­kowa rurkę.

– Daj mu jesz­cze jedną am­pułkę glu­kozy i czter­dzie­ści mi­li­li­trów fu­ro­se­midu.

Sio­stra bez­zwłocz­nie wy­ko­nała po­le­ce­nie i wró­ciła do po­przed­niego za­ję­cia. Kiedy już skoń­czyła mo­co­wać pla­sti­kową rurkę, za­częła z po­mocą du­żej, szkla­nej strzy­kawki z okrą­głym uchwy­tem na tłoczku wpom­po­wy­wać w pa­cjenta sól fi­zjo­lo­giczną.

– Wra­cam do dy­żurki. Za­wo­łaj mnie, jak bę­dziesz miała wy­niki płu­ka­nia.

Dok­tor wy­szedł z po­wro­tem na ko­ry­tarz, schy­lił się i pod­niósł z pod­łogi wy­ło­żo­nej zie­lon­ka­wym li­no­leum rzu­cony tam przez sa­ni­ta­riu­sza szy­nel. Był uszyty z gru­bego sukna, dużo za ciężki na ła­godne, wrze­śniowe dni, z ra­mion zwi­sały złote frędzle przy­mo­co­wane do epo­le­tów, na któ­rych wid­niała od­znaka z bro­da­tym cen­tau­rem oto­czo­nym li­śćmi lau­ro­wymi, zwień­czona kró­lew­ską ko­roną. Od­wie­sił go na pu­sty drew­niany wie­szak i wszedł do ga­bi­netu.

(...)

MO­NIKA

Do ga­bi­netu we­szła ste­rylna pie­lę­gniarka.

– Jak tam in­tro­spek­cja? Bo­gate ma młody czło­wiek wnę­trze?

– Niech dok­tor sam zo­ba­czy.

Dok­tor Han­del­smann pu­ścił ją przo­dem i po­szli ra­zem do am­bu­la­to­rium. Na bla­sza­nym sto­liku koło łóżka le­żały wy­pi­sane nie­bie­skim dłu­go­pi­sem wy­niki ba­dań, obok stała me­ta­lowa nerka z bru­natno-po­ma­rań­czową ma­zią.

Dok­tor po­pra­wił oku­lary na no­sie i uważ­nie przy­glą­dał się wy­ni­kom.

– Ni­czego so­bie. Dwa pro­mile, bar­bi­tu­raty i am­fe­ta­mina, można by mu na żywca wy­ciąć gru­czoł zwąt­pie­nia. A jak tam treść żo­łądka? Czer­wone wino, resztki ka­napki z tuń­czy­kiem, nie­stra­wione frag­menty ta­ble­tek. Chło­paki z ka­retki coś przy nim zna­leźli? Ja­kieś opa­ko­wa­nie po le­kach?

– Za­raz za­py­tam – sio­stra wy­sta­wiła głowę w czepku na ko­ry­tarz. – Mitch, Reg­gie, zna­leź­li­ście przy nim ja­kieś pu­dełko po pro­chach?

– Nie zna­leź­li­śmy – od­po­wie­dział były MP – ale ta lala coś przy­nio­sła. – Wska­zał głową na młodą blon­dynkę sie­dzącą na krze­śle w po­cze­kalni.

– A kto to jest? – za­in­te­re­so­wała się pie­lę­gniarka.

– Skąd ja mogę wie­dzieć, to ona po nas za­dzwo­niła, była przy nim w Sa­mar­kand Ho­tel, jak po niego przy­je­cha­li­śmy.

– Pew­nie jego pa­nienka – do­dał drugi sa­ni­ta­riusz. – Przy­naj­mniej na dziś wie­czór. Coś do nas mó­wiła, ale nie­wiele zro­zu­mie­li­śmy, bo ma taki szwab­ski ak­cent. Da­li­śmy jej ad­res szpi­tala, no i przy­je­chała. To ze sobą przy­wio­zła. – Po­dał sio­strze prze­zro­czy­stą fiolkę z białą za­krętką. Pie­lę­gniarka we­szła z po­wro­tem do am­bu­la­to­rium i od­dała ją dok­to­rowi Han­del­sman­nowi.

– Co my tu mamy. – Dok­tor zsu­nął oku­lary na czu­bek nosa i usi­ło­wał od­czy­tać na­zwę me­dy­ka­mentu. – Ve­spa­rax. Zo­baczmy skład. – ob­ró­cił fiolkę w pal­cach i za­czął wy­li­czać: – Bral­lo­bar­bi­tal, se­co­bar­bi­tal, hy­dro­xy­zyna. Koń­ska dawka bar­bi­tu­ra­tów. Made in Ger­many. Tak, na nie­miecką che­mię za­wsze można li­czyć, wiemy to od cza­sów bi­twy pod Ypres... Ile on tego wziął?

– Nie wiem, ale może Nie­mra panu po­wie. – Na twa­rzy po­dob­nej do wy­kresu EKG ma­lo­wał się wy­raz dez­apro­baty.

Dok­tor Han­del­smann wy­szedł na ko­ry­tarz. Sta­nął przez nie­zna­jomą blon­dynką, która sie­działa schy­lona z twa­rzą mię­dzy ko­la­nami, roz­pusz­czone dłu­gie włosy się­gały czub­ków jej bu­tów.

– Gu­ten Abend. – Za­sko­czona blon­dynka pod­nio­sła na­gle głowę, po­ka­zu­jąc le­ka­rzowi twarz po­krytą zu­peł­nie roz­ma­za­nym ma­ki­ja­żem. Po wy­dat­nych po­licz­kach spły­wały jej łzy.

– Prze­pra­szam – ode­zwała się za­mie­ra­ją­cym gło­sem.

– Nie musi pani prze­pra­szać, chyba że za winy ro­dzi­ców, tego ni­gdy za wiele – stwier­dził dok­tor Han­del­smann. – Czy była pani przy pa­cjen­cie, kiedy do­stał za­pa­ści?

– Przy Ji­mim? Tak – za­łkała.

– Może mi pani po­wie­dzieć, ile wziął Ve­spa­raxu? I skąd on to w ogóle miał.

Dziew­czyna za­nio­sła się jesz­cze więk­szym szlo­chem.

– Da­łam mu kie­dyś Ve­spa­rax, kiedy by­li­śmy u mnie w Düs­sel­dor­fie, nie mógł za­snąć po kon­cer­cie...

– No do­brze, a ile ta­ble­tek wziął dzi­siaj?

Płacz prze­szedł w spazm:

– Wszy­y­yst­kieee...

– Całe opa­ko­wa­nie? Do­brze, że cho­ciaż bez fiolki, chyba pró­bo­wał po­bić re­kord Gu­in­nessa. Wie pani, jak mocny jest ten lek?

– Wie­eem... – Jej głos za­ła­my­wał się co­raz bar­dziej.

– Pro­szę się uspo­koić Fräu­lein... Jak ma pani na imię?

– Mo­nika...

– Pani Mo­niko, czy pani... hmm... part­ner wziął jesz­cze coś poza tym Ve­spa­ra­xem? Inne leki, środki odu­rza­jące? Ile al­ko­holu wy­pił tego wie­czora?

– Na im­pre­zie po­łknął jed­nego bom­bowca...

– Wi­dzę, że pani słow­nic­two na­wią­zuje do ro­dzi­mych tra­dy­cji, ale co do­kład­nie ma pani na my­śli?

– Czar­nego bom­bowca, amfę. Jak wró­ci­li­śmy do ho­telu, zro­bi­łam mu ka­napkę z tuń­czy­kiem, bo był głodny, on wła­ści­wie za­wsze jest głodny, wy­pi­li­śmy bu­telkę czer­wo­nego wina, po­tem on nie mógł za­snąć i po­pro­sił o Ve­spa­rax...

– Zdaje so­bie pani sprawę, w ja­kim on jest sta­nie? – Głos dok­tora Han­del­smanna brzmiał bar­dzo po­waż­nie.

– Tak – wy­szep­tała Mo­nika. – Ale on nie umrze, prawda? – Wierz­chem dłoni ście­rała z po­licz­ków czarne li­szaje tu­szu do rzęs.

– Gdyby to tylko ode mnie za­le­żało... – od­po­wie­dział sto­icko dok­tor. – No, ale nie za­leży – wes­tchnął. – Sporo za­leży na­to­miast od jego wła­snej od­por­no­ści. Wy­gląda na dość wy­cień­czo­nego, za­wsze był taki chudy?

– Nie znam go aż tak długo, ale dwa ty­go­dnie temu grał na fe­sti­walu na wy­spie Isle i mó­wił, że jest zu­peł­nie wy­koń­czony i po­trze­buje od­po­czynku – od­po­wie­działa Mo­nika.

– Roc­kan­drol­lowy tryb ży­cia naj­wy­raź­niej temu nie sprzyja. Bę­dziemy go ob­ser­wo­wać. Pro­szę iść do domu.

– Nie, nie ja tu po­cze­kam, mar­twię się o niego.

– Jak so­bie pani ży­czy, ale umar­twia­niem się mu pani nie po­może. Po­pro­szę sio­strę Lucy, żeby zro­biła pani her­baty. – W gło­sie dok­tora Han­del­smanna za­brzmiała nie­mal oj­cow­ska tro­ska.

Wró­cił do dy­żurki, usiadł przy biurku i się­gnął po „Gu­ar­diana”, kiedy w drzwiach po­ja­wił się ostry pro­fil sio­stry Lucy.

– Dok­to­rze, EKG przy­go­to­wane, ale on ja­koś dziw­nie od­dy­cha. Blada twarz pod bia­łym czep­kiem za­ró­żo­wiła się lekko i po­ja­wił się na niej nie­wi­dziany od cza­sów ukoń­cze­nia szkoły pie­lę­gniar­skiej w Shef­field uśmiech. – Wie pan, dok­to­rze, jak go prze­bie­ra­li­śmy w szpi­talne ła­chy, to Rita, wie pan, na­sza la­bo­rantka, po­wie­działa, że taką ko­lumnę to ostatni raz wi­działa na Tra­fal­gar Squ­are... – Sio­stra za­chi­cho­tała ner­wowo.

– A po­dobno to tylko męż­czyźni świn­tu­szą, o tem­pora, o mo­res... Wra­camy na po­ste­ru­nek. – Dok­tor wstał z krze­sła.

Przed za­łza­wio­nymi oczami Mo­niki, sie­dzą­cej wciąż pod ścianą na ko­ry­ta­rzu, mi­gnęły dwie syl­wetki w far­tu­chach.

Sio­stra Lucy włą­czyła apa­rat. Ry­sik elek­tro­kar­dio­gramu ska­kał po pa­pie­ro­wej ta­śmie jak sej­smo­graf.

– Nie­do­brze – mruk­nął dok­tor Han­del­smann. – To chyba mi­go­ta­nie ko­mór, ro­bimy de­fi­bry­la­cję. – Sio­stra Lucy zsu­nęła se­le­dy­nową ko­szulę i po­ło­żyła elek­trody na śnia­dej piersi pa­cjenta. – Raz, dwa, trzy. – Ude­rze­nie prądu wstrzą­snęło ca­łym cia­łem. – Raz na wo­zie, raz pod wo­zem, ro­bię z tobą to, co ty ro­bisz ze swoją gi­tarą. – Dok­tor się uśmiech­nął, po czym rzu­cił do Lucy: – Mo­żesz te­raz zro­bić to, o czym ma­rzą jego fanki.

– Co pan ma na my­śli, dok­to­rze?! – obu­rzyła się sio­stra.

– Ma­saż serca i sztuczne od­dy­cha­nie, dro­gie dziecko, mam na­dzieję, że stra­wił już całą am­fe­ta­minę, bo przed tobą jesz­cze kilka go­dzin dy­żuru i nie chcę, że­byś zro­biła ko­muś za­strzyk z wody po kwia­tach.

Ob­ru­szona Lucy ryt­micz­nie uci­skała mo­stek i z fa­chową obo­jęt­no­ścią wdmu­chi­wała po­wie­trze w usta nie­przy­tom­nego męż­czy­zny. Ry­sik EKG nieco się uspo­koił, ale na­dal ry­so­wał na ta­śmie księ­ży­cowe kra­jo­brazy. Dok­tor Han­del­smann za­my­ślił się przez chwilę.

– Lucy, daj mu do­żyl­nie mi­li­gram ad­re­na­liny i trzy­setkę amio­da­ronu.

– Nie wiem, czy jesz­cze mamy – po­wie­działa Lucy. – Nie­dawno wy­co­fali to z rynku.

– To sprawdź w swoim skła­dziku tru­cizn. Rząd jej kró­lew­skiej mo­ści mar­twi się o zdro­wie pod­da­nych i wy­co­fuje ze sprze­daży nie­bez­pieczne pre­pa­raty, a młode po­ko­le­nie w klu­bach może bez re­cepty na­być ta­blicę Men­de­le­jewa w ta­blet­kach pod ję­zyk. Jak skoń­czysz, to trzeba go prze­wieźć na in­ten­sywną te­ra­pię. Daj mi znać, jak już tam bę­dzie.

(...)

MI­LES

Nad drzwiami do sa­lonu wi­siał sta­ro­modny dzwo­ne­czek. Pod­sko­czył on żwawo, wy­da­jąc nieco tępy me­ta­lowy dźwięk, kiedy ude­rzyły w niego otwie­rane moc­nym pchnię­ciem drzwi. Jimi za­trzy­mał się za­raz przy wej­ściu i strze­py­wał z wło­sów oraz ubra­nia grube płatki śniegu.

– Ale wieje – mruk­nął – i zimno... Pew­nie idzie bu­rza śnieżna...

– Jak­byś, kurwa, sam szedł szyb­ciej, to by ci nie było zimno. – Wy­gięta gry­ma­sem twarz Mi­lesa mocno kon­tra­sto­wała z bielą wy­kroch­ma­lo­nego fry­zjer­skiego far­tu­cha. – Uma­wia­li­śmy się o dru­giej. Spóź­niać to ja się mogę, ty so­bie mu­sisz na to za­pra­co­wać.

Ja­mes rzu­cił Ji­miemu sze­roki, po­wi­talny uśmiech, sta­jąc do­kład­nie za ple­cami Mi­lesa, by nie na­ra­zić się na bo­ski gniew.

– Ja­mes, to ja już lecę. – Ciem­no­skóra dziew­czyna pa­ko­wała dużą torbę z bam­bu­sową ob­rę­czą słu­żącą za pa­sek. – Po­ra­dzisz so­bie sam, prawda? – Na po­że­gna­nie za­trze­po­wała za­lot­nie rzę­sami i po chwili jej zwiewna syl­wetka znik­nęła w drzwiach, me­ta­lowy dzwo­ne­czek znów pod­sko­czył ha­ła­śli­wie.

Sa­lon wy­peł­niało cie­płe świa­tło czte­rech roz­sta­wio­nych w prze­ciw­le­głych ką­tach i przy­kry­tych atła­so­wymi aba­żu­rami lamp. Ścianę, na któ­rej wi­siały owalne lu­stra, zdo­biła ogromna man­dala na­ma­lo­wana ja­skra­wymi far­bami wprost na ba­ran­ko­wym tynku.

– Nie stój jak pa­lant, tylko ścią­gaj ka­tanę i sa­dzaj swoją chudą dupę na fo­tel! – Za­chry­pły głos mó­wił to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu.

Jimi po­woli roz­piął długi płaszcz i jed­nym ru­chem rzu­cił go na drew­niany wie­szak. Pró­bo­wał zdjąć bor­dową ak­sa­mitną ma­ry­narkę, ale dłu­gie, ko­ron­kowe man­kiety ko­szuli z ża­bo­tem za­plą­tały mu się w rę­ka­wach.

– Co to, kurwa jest: ta­niec epi­lep­tyka czy ja­kiś in­diań­ski ry­tuał? – Mi­les z drwiną w oczach przy­glą­dał się Ji­miemu pró­bu­ją­cemu uwol­nić się z tek­styl­nych pęt.

Gdy w końcu lekko spo­cony Jimi usa­do­wił się w czer­wo­nym ska­jo­wym fo­telu obok Mi­lesa, Ja­mes grzecz­nie za­py­tał, czego so­bie ży­czy.

– Wy­rów­naj tro­chę – od­po­wie­dział Jimi – ale nie za dużo, tak żeby się kształt nie zmie­nił.

– Świet­nie. – Ja­mes prze­su­nął pal­cami po buj­nej fry­zu­rze Ji­miego. – Mogę ci też na­ło­żyć nową od­żywkę, zwięk­sza pu­szy­stość wło­sów.

– Za­raz, naj­pierw mnie ogol – rzu­cił wład­czo Mi­les, a po­tem zwró­cił się do Ji­miego: – Nie­złe to twoje afro. Ta­kie włosy to de­kla­ra­cja po­li­tyczna. Bia­łasy mogą so­bie go­lić swoje pu­ste łby na za­pałkę, nam do twa­rzy z lwią grzywą.

Ja­mes po­pra­wił far­tuch na szyi Mi­lesa, a ten za­darł w górę pod­bró­dek i wy­ce­dził przez zęby:

– Tylko mnie nie za­tnij, mam wie­czo­rem se­sję zdję­ciową z taką ładną dziu­nią i nie chcę wy­glą­dać jak Fran­ken­stein. – Ja­mes du­żym pędz­lem na­kła­dał na twarz Mi­lesa krem do go­le­nia. – W de­chę był ten twój no­wo­roczny kon­cert w Fil­l­more East – wciąż uno­sząc pod­bró­dek, od­wró­cił się w stronę Ji­miego – jak się na­zywa twoja ka­pela?

– Band of Gyp­sies – od­po­wie­dział Jimi.

– Na­zwa do dupy, ale brzmie­nie do­bre, blu­esowe.

– Mi­les – prze­rwał mu ła­god­nie Ja­mes, otwie­ra­jąc brzy­twę w per­ło­wej opra­wie – mu­sisz prze­stać mó­wić, bo nie mogę za­cząć cię go­lić.

– Będę mó­wił tyle, ile mi się po­doba. – Mi­les po­pra­wił się na fo­telu. – No da­waj.

Brzy­twa z dys­kret­nym chrzę­stem od­sła­niała ostre rysy Mi­lesa spod war­stwy bia­łej piany. Ja­mes wy­tarł ją ostroż­nie o połę swo­jego far­tu­cha i odło­żył na szklaną pó­łeczkę przed lu­strem oświe­tlo­nym okrą­głymi ża­rów­kami. Mi­les po­tarł dłońmi o wklę­słe po­liczki.

– Może być – oce­nił i wsu­nął palce we włosy. – Ja też chcę mieć więk­sze afro, daj mi to twoje cudo na pu­szy­ste włosy.

– Zrobi się. – Ja­mes usta­wiał koło lu­stra bu­telki z szam­po­nem i od­żywką. – Bie­rzemy się za my­cie.

Za­wią­zał Ji­miemu biały far­tuch wo­kół szyi, pod­niósł obie ręce jak dy­ry­gent i de­li­kat­nie po­ło­żył głowy Mi­lesa i Ji­miego na umy­walki fry­zjer­skie. Spraw­dził tem­pe­ra­turę wody, zmo­czył włosy prysz­ni­cem na wy­su­wa­nym wężu i za­czął wma­so­wy­wać w nie szam­pon.

– Mmm, tak mi rób, tak mi do­brze – mruk­nął za­do­wo­lony Mi­les. – O włosy trzeba dbać. Znasz hi­sto­rię Sam­sona?

– Sam­sona? Tego z Bi­blii? – upew­niał się Jimi.

– Z Bi­blii, z Bi­blii, ko­lego. Sam­son był mo­ca­rzem, który za­bi­jał lwy i wy­ka­szał prze­ciw­ni­ków oślą szczęką, ale jego siła brała się z wło­sów. Od­kryła to taka jedna, Da­lila, wla­zła mu do łóżka i ob­cięła go na zero jak spał, na­stęp­nego ranka był ci­chy i po­tulny jak wy­ka­stro­wany pu­del. Z ba­bami trzeba uwa­żać, stary...

– Jakby to była prawda z tymi wło­sami, to hi­pisi w Cen­tral Parku mo­gliby urzą­dzać za­wody w wre­stlingu – za­żar­to­wał Ja­mes.

– A cie­bie by już dawno ktoś roz­ma­zał na ścia­nie, jak­byś się tylko do niego zbli­żył ze swo­imi pie­przo­nymi no­życz­kami. Woda za zimna – wark­nął Mi­les, gdy Ja­mes za­czął płu­ka­nie. Po­tem zwró­cił się do Ji­miego: – Sły­sza­łeś ten tra­dy­cyjny ka­wa­łek o Sam­so­nie i Da­lili?

– Chyba nie, jak to idzie?

Sam­son’s trick, oh, they ne­ver fo­und out

Till he be­gan to wan­der about

A-’till his wife sat up upon his knee

A-tell me why you slayed a lion, if you ple­ase?

Sam­son’s wife she a-tal­ked so fair

Told his wife cut off his a-hair

Shave my head, clean as your hand

Till I be­come a na­tu­ral man!

– za­nu­cił chra­pli­wie Mi­les. – Blind Wil­lie John­son. Fa­cet był śle­pym ka­zno­dzieją i grał na gi­ta­rze, głos miał taki, że wi­traże w ko­ścio­łach pę­kały. Taki głos jest sil­niej­szy od ewan­ge­lii. Mó­wię ci, w sta­rym blu­esie jest moc, nie­sa­mo­wita moc, czło­wieku. Tam cho­dzi o śmierć i ży­cie, o esen­cję, nie o ja­kieś gówno, z któ­rego dla po­cie­sze­nia wy­ra­stają róże.

– No – przy­tak­nął Jimi spod fro­to­wego ręcz­nika, któ­rym Ja­mes wy­cie­rał mu głowę. – Stary blues jest git. Lu­bię Li­ght­nin’ Hop­kinsa. Ale naj­więk­szy był John­son.

– A, z tych ko­lesi z Chi­cago? – Tym ra­zem pod ręcz­ni­kiem znik­nęła głowa Mi­lesa. – Uwa­żaj, kurwa, uszy mam przy­ro­śnięte do głowy! – rzu­cił do Ja­mesa.

– Ja wiem – za­sta­no­wił się Jimi – chyba B.B. i Al­bert King, obu spo­tka­łem w Na­shville w sześć­dzie­sią­tym czwar­tym.

– To sły­chać. Muddy’ego też u cie­bie sły­chać. I How­lin’ Wolfa. Je­steś pier­do­lo­nym ka­ni­ba­lem, ły­kasz wszystko, każdą frazę, każdą tech­nikę, a po­tem grasz tak jak oni wszy­scy na­raz, tylko jesz­cze le­piej. I szyb­ciej.

– To chyba kom­ple­ment, co nie? – Jimi ro­ze­śmiał się.

– Jak ja to mó­wię, to tak, mo­żesz to so­bie, kurwa, wpi­sać do ży­cio­rysu – stwier­dził i zwró­cił się do Ja­mesa: – Ład­nie pach­nie to twoje gówno do wło­sów, co w tym jest? – Fry­zjer pod­su­nął Mi­le­sowi pod nos fio­le­towy fla­kon z od­żywką. – Im­bir, żółtka, eks­trakt z droż­dży – prze­czy­tał na głos. – Za­je­bi­ście – oce­nił Mi­les – brzmi jak prze­pis na kok­tajl piwny. Po­dobno Mar­lon Brando ta­kie lubi.

Ja­mes po­woli wma­so­wy­wał aro­ma­tyczną maź w lekko zmierz­wione włosy obu go­ści.

– Je­ste­śmy te­raz uli­zani jak so­li­ści z ja­kieś pier­do­lo­nego big bandu z lat trzy­dzie­stych. – Zde­gu­sto­wany Mi­les spo­glą­dał w lu­stro. – Taki Duke na­kła­dał so­bie na czaszkę ze dwa funty bry­lan­tyny, żeby tylko nie było wi­dać, że mu się ku­dły kręcą. A pa­nienki pro­sto­wały so­bie pióra że­laz­kami. Wszystko to kul­tu­rowy ter­ror bia­ła­sów, kurwa ich mać!

– Będę pod­ci­nał. – Ja­mes wyj­mo­wał no­życzki z drew­nia­nego pu­dełka. – Może za­cznę od cie­bie Jimi, okej?

– Okej – od­po­wie­dział za­miast niego Mi­les – tylko się po­spiesz, bo mi już od sie­dze­nia dupa zdrę­twiała.

Małe kępki czar­nych, mo­krych wło­sów opa­dały na biały far­tuch i na wy­ło­żoną kra­cia­stym li­no­leum pod­łogę. Sre­brzy­ste no­życzki ci­cho szczę­kały pod pal­cami Ja­mesa.

– Tyle wy­star­czy – oce­nił. – Zresztą zo­ba­czymy po su­sze­niu. Mi­les, twoja ko­lej.

– Pa­mię­taj, że dłu­gość ma być ta sama.

– Oczy­wi­ście, mi­strzu!

– Ze­rżną­łeś moją Betty, skur­wy­synu! – Mi­les tak gwał­tow­nie po­de­rwał się na fo­telu, że Ja­mes od­sko­czył na bok, wy­rzu­ca­jąc w górę rękę trzy­ma­jącą no­życzki. – Co ty so­bie, kurwa, my­ślisz?! Wam szar­pi­dru­tom wy­daje się, że rzą­dzi­cie świa­tem, a to gówno prawda, zresztą rock and roll to wy­mysł bia­ła­sów, tak samo jak jazz. – Ja­mes ode­tchnął z ulgą, upew­niw­szy się, że za­rzut nie jest skie­ro­wany do niego. – Po­wi­nie­nem ci od­strze­lić jaja z czter­dziestki piątki, mógł­byś wtedy śpie­wać al­tem – Mi­les za­niósł się chra­pli­wym śmie­chem – ale pew­nie nie wiesz, co to jest alt...

W uśmie­chu Ji­miego za­wsty­dze­nie mie­szało się z prze­korą.

– Stary, no, nie gnie­waj się, tak ja­koś wy­szło, ona chciała, ja chcia­łem, by­łem po do­brym skrę­cie i paru szkoc­kich, no wiesz jak jest...

– Nic, kurwa, nie wiem, zresztą to i tak szmata. Ale moja! To zna­czy była moja. Zresztą wszystko jedno. I tak naj­bar­dziej lu­bię Bra­zy­lijki. I Etiopki. One ro­zu­mieją męż­czyzn, bo nie pró­bują nimi być. A w ogóle, jak chcesz z kimś grać, to nie po­su­waj jego ko­biety. Na­stęp­nym ra­zem wsadź so­bie swo­jego czar­nego py­tona do ku­bła z lo­dem do szkoc­kiej! Jak się na­zywa ten twój pe­dał?

– Jaki pe­dał? – Na­gła zmiana te­matu wy­raź­nie za­sko­czyła Ji­miego.

– Jak to, kurwa, jaki? Ten pe­dał, który pod­łą­czasz do pier­do­lo­nej gi­tary!

– A, przy­stawka! Octa­via. Ro­ger Mayer mi ją zro­bił. Pod­nosi dźwięk o oktawę. Do­bry sprzęt, tylko szybko się zu­żywa, po jed­nej se­sji jest do wy­rzu­ce­nia.

– Za­je­bi­sty, a nie do­bry! O oktawę mó­wisz, coś jed­nak ka­pu­jesz z teo­rii. Nie­sa­mo­wity dźwięk, taki me­ta­liczny, pie­kielny...

– Cią­gle ją jesz­cze te­stuję, cza­sami gram po­je­dyn­czą nutę i po­tem już tylko roz­cią­gam ją na Octa­vii.

– Ja też chcę spró­bo­wać. My­ślisz, że to się da pod­łą­czyć do trąbki? Na przy­kład do mo­jego tłu­mika?

– Pewno się da, dla­czego nie, za­py­tam Ro­gera.

– To go, kurwa, za­py­taj. Ja już sły­szę, wła­ści­wie wi­dzę, wi­dzę taki ob­raz z dźwię­ków, naj­pierw in­tro, na przy­kład ta­kie jak twoje, szyb­kie, gi­ta­rowe, po­tem za­czyna na­pier­da­lać elek­tryczny bas i wcho­dzi trąbka, gram wy­soko z mo­du­la­cją na tej two­jej Octa­vii, przez wszystko i wszyst­kich prze­nika prąd...

– Dla mnie brzmi jak rock, to zna­czy ja też tak gram – prze­rwał nie­śmiało Jimi.

– Nie pier­dol. – Mi­les wy­dął usta. – Już ci mó­wi­łem, że rock to ko­mer­cyjny wy­mysł bia­ła­sów. Ty je­steś blu­esma­nem, ja też. To, co gramy, to pie­przony blues, to jest mu­zyka be­be­chów czło­wieku! Mu­zyka Boga i sza­tana w jed­nym!

– No jest – przy­tak­nął Jimi. – Jak na przy­kład słu­cham Muddy’ego Wa­tersa, to wła­śnie coś ta­kiego czuję, jak­bym sie­dział w ko­ściele, w elek­trycz­nym ko­ściele.

– Masz, kurwa, ra­cję, elek­tryczny ko­ściół, to jest do­kład­nie to! To co, za­gramy ra­zem?

Ko­lejny zwrot w wy­wo­dach Mi­lesa znów zbił Ji­miego z pan­ta­łyku.

– No, no ja­sne – wy­du­kał – z tobą za­wsze...

– Pew­nie, każdy chce, kurwa, za­grać z naj­więk­szym trę­ba­czem wszech cza­sów. – Gar­dłowy śmiech Mi­lesa wy­peł­nił sa­lon. – Ale nie każdy może. Ty je­steś wy­jąt­kowy, patrz na mnie, jak mó­wię. Wy­jąt­kowy. Nikt tak nie grał na gi­ta­rze przed tobą. To jest ży­wioł, czy­sta ener­gia, seks, jakby ktoś na­cią­gnął ci twoje wła­sne je­lita na gryf!

– Mhm. – Jimi pa­trzył na Mi­lesa i pró­bo­wał ki­wać głową.

– Do­kład­nie się przyj­rza­łem temu, jak grasz. W two­ich rę­kach gi­tara to nie jest in­stru­ment, to jest to­tem, fi­gura na oł­ta­rzu sztuki, ka­pu­jesz, kurwa? I masz ma­giczne ręce. Po­każ, jaką masz roz­pię­tość pal­ców. – Jimi wy­cią­gnął w stronę Mi­lesa roz­ca­pie­rzoną prawą dłoń. – Pie­przona ma­gia, vo­odoo, masz taki długi kciuk, że mógł­byś dwoma pal­cami ob­jąć udo Are­thy Fran­klin. Wy­bie­ra­nie ba­sów kciu­kiem to zresztą też blu­esowy pa­tent, wi­dzia­łeś, jak to ro­bił Blind Le­mon? – Mi­les za­my­ślił się na chwilę. – Ale wiesz, co jest naj­waż­niej­sze? – Głos Mi­lesa za­brzmiał wy­jąt­kowo po­waż­nie. Jimi spoj­rzał na niego py­ta­ją­cym wzro­kiem. – Ta de­ska jest czę­ścią two­jego ciała, ona jest jak trze­cie ra­mię, a ty na niej grasz wszyst­kim, brzu­chem, głową, od­de­chem.

– Zę­bami – do­rzu­cił z tyłu Ja­mes, za­do­wo­lony, że mógł włą­czyć się do roz­mowy.

– To ja­kieś gówno – wark­nął na niego Mi­les – do­bre dla kmiot­ków z Ten­nes­see, prze­cież to nie o to cho­dzi. Gdzieś się tego na­uczył i wła­ści­wie po co?

– No wła­śnie w Ten­nes­see, w Na­shville, jak wy­stę­po­wa­łem tam z King Ka­su­als w sześć­dzie­sią­tym dru­gim i trze­cim, był taki gość Al­phonso Young i on wła­śnie grał na bia­łym Ozarku zę­bami i ję­zy­kiem...

– Ję­zy­kiem to mo­żesz ro­bić do­brze pa­nien­kom, ale po ci ta­kie jar­marczne tricki?

– No, jak zo­ba­czy­łem Younga, to wy­da­wało mi się, że to fajne, lu­dziom się po­doba...

– Mam w du­pie, co się lu­dziom po­doba, a co nie! – wrza­snął Mi­les. – My­ślisz, że więk­szość głą­bów, któ­rzy przy­cho­dzą na kon­certy, ro­zu­mie coś z two­jej mu­zyki? Gówno prawda, to banda igno­ran­tów. Cza­sami nie mogę na nich pa­trzeć i gram ty­łem.

– Ale tak wła­ści­wie to ja nie my­ślę o tym, żeby za­grać zę­bami albo za­rzu­cić so­bie gi­tarę na plecy – nie­śmiało kon­ty­nu­ował Jimi. – To się po pro­stu dzieje...

– To wła­śnie, kurwa, pró­buję wy­tłu­ma­czyć – trium­fo­wał Mi­les. – Czy­sty ży­wioł, siła na­tury, in­stru­ment jest prze­dłu­że­niem two­jego ciała! Wiesz, je­steś pod tym wzglę­dem po­dobny do mnie?

– Chyba nie ro­zu­miem...

– Na pie­przo­nej trąbce też można grać jak na drew­nia­nym fle­cie, ale wtedy brzmi to jak pier­dze­nie w bam­bus. – Mi­les za­śmiał się z wła­snego żartu. – Dla mnie trąbka to też prze­dłu­że­nie ciała, ja na niej gram ustami, płu­cami, prze­poną, jak przez nią od­dy­cham, palce służą tylko do po­mocy. I dla­tego mo­żemy ra­zem za­grać.

– Dla mnie bomba. – Jimi uśmiech­nął się sze­roko.

– Dla mnie pięć­dzie­siąt pa­ty­ków na po­czą­tek – od­parł Mi­les. – Po­ga­daj z tym twoim skur­wy­sy­nem me­ne­dże­rem, ja po­ga­dam ze swoim. Wielcy ar­ty­ści nie grają za darmo.

– No do­bra – ucie­szył się Jimi. – A kto miałby jesz­cze za­grać z nami?

– Nie chcę two­ich bia­łych an­giel­skich wie­śnia­ków. – Mi­les wy­dął po­gar­dli­wie usta. – To musi być gro­ove, musi brzmieć jak skur­wy­syn. To może tak – Mi­les za­czął od­li­czać na swo­ich dłu­gich pal­cach – Gil Evans zrobi nam za­je­bi­stą aran­ża­cję, na bęb­nach może za­grać Tony Wil­liams, na ba­sie... – Mi­les za­wa­hał się chwilę.

– To może Billy Cox – nie­śmiało za­pro­po­no­wał Jimi.

– Billy to by­czy fa­cet, czuje blu­esa – Mi­les na­dal był za­my­ślony – ale mi cho­dzi o elek­tryczny bas, który brzmi tro­chę tak... miękko, no wiesz, żeby był kon­trast do two­jej gi­tary. Wiem – klep­nął się z ca­łej siły w udo – Paul!

– Jaki Paul?

– Jak to jaki?! Paul, kurwa, McCart­ney. Ale to bę­dzie jazda: czarny blues i li­ver­po­ol­ska psy­cho­de­lia! Wiesz, że ten za­srany Li­ver­pool wy­rósł na krwi na­szych przod­ków?

– Chyba nie ła­pię – przy­znał się Jimi.

– Czło­wieku, to było mia­sto han­dla­rzy nie­wol­ni­ków – ryk­nął Mi­les. – Na­wet pier­do­lony Mi­ster Penny, ten od Penny Lane, do­ro­bił się na han­dlu ży­wym to­wa­rem, kurwa jego mać! A Paul na­pi­sał o Penny Lane pio­senkę, po­wi­nie­nem go kop­nąć w dupę!

– Może nie wie­dział – opo­no­wał Jimi.

– Gówno mnie to ob­cho­dzi. No, ale za­grać z nami może. Trzeba mu dać znać. Ja­mes – krzyk po­sta­wił Ja­mesa na równe nogi – wy­ślesz te­le­gram.

– Do kogo?

– Do McCart­neya

– Tego Be­atlesa?

– Nie, kurwa, do se­na­tora tro­pią­cego ko­mu­ni­stów! – Twarz Mi­lesa wy­krzy­wił gry­mas wście­kło­ści. – Sły­sza­łeś o ja­kimś in­nym McCart­neyu, do któ­rego ja chciał­bym wy­słać te­le­gram?!

– Do­brze, do­brze, to co mam mu na­pi­sać?

– Że ma za­grać se­sję ze mną i z Ji­mim, ter­min usta­limy do końca mie­siąca.

– A na jaki ad­res mam wy­słać ten te­le­gram?

– Bo­go­wie nie mają ad­re­sów idioto! – Mi­les na­gle pod­niósł oba ra­miona pod bia­łym far­tu­chem i przez chwilę wy­glą­dał jak Wielki Czar­no­księż­nik Ku Klux Klanu. – Na­pisz „Paul McCart­ney, An­glia”, ten jego kum­pel John po­wie­dział, że Be­atlesi są po­pu­lar­niejsi od Je­zusa, to chyba go ta pie­przona an­giel­ska poczta znaj­dzie.

– Może jed­nak naj­pierw wy­su­szę wam włosy – Ja­mes roz­wi­jał ka­bel du­żej su­szarki w me­ta­lo­wej obu­do­wie. – Bo jak wy­schną same, to trud­niej bę­dzie je uło­żyć.

– Niech ci bę­dzie – zgo­dził się Mi­les. Stru­mień go­rą­cego po­wie­trza i okrą­gła szczotka na zmianę uno­siły w górę loki Mi­lesa i Ji­miego. Ja­mes się­gnął po mały sło­iczek sto­jący na półce przed lu­strem. Szyb­kimi ru­chami roz­cie­rał w dło­niach wo­skową pa­stę.

– Co to? – za­in­te­re­so­wał się Jimi. – Pach­nie jak ta woj­skowa pe­le­ryna, którą no­si­łem w Fort Knox.

– Pa­sta do mo­de­lo­wa­nia z psz­cze­lim wo­skiem.

– Chcesz, żeby nam się psz­czoły na gło­wach za­lę­gły. – Mi­les nie wy­da­wał się prze­ko­nany. – Do­bra już, rób, co masz ro­bić, i nada­waj ten te­le­gram.

Na­wo­sko­wane ręce Ja­mesa mo­de­lo­wały obie fry­zury. Co kilka se­kund co­fał się o krok i przy­glą­dał swemu dziełu jak rzeź­biarz. W roz­świe­tlo­nym okrą­głymi ża­rów­kami lu­strze od­bi­jały się chmury czar­nych lo­ków – mniej­sza i więk­sza.

– Co jak co, ale wy­czu­cie formy to masz, coś o tym wiem, mój stary był den­ty­stą i ro­bił świetne pro­tezy. – Ja­mes nie spo­dzie­wał się ta­kiego uzna­nia z ust Mi­lesa, długo się nim jed­nak nie na­cie­szył. – No, za­pie­przaj do te­le­fonu.

Ja­mes ru­szył w stronę okna, pod któ­rym stał ciężki ba­ke­li­towy apa­rat i wy­krę­cił nu­mer AT&T.

– Mike Char­lie Char­lie Alfa Ro­meo Tango No­vem­ber Echo Yan­kee – bez wy­siłku prze­li­te­ro­wał na­zwi­sko ad­re­sata – tak, tak jak ten Be­atles, to zna­czy to jest ten Be­atles.

– Sły­chać, że by­łeś w woj­sku. Gdzie słu­ży­łeś? – Jimi ob­ró­cił się do okna.

– By­łem te­le­gra­fi­stą w Ko­rei – Ja­mes odło­żył słu­chawkę – a w pięć­dzie­sią­tym trze­cim...

– Weź­miemy na warsz­tat parę blu­eso­wych stan­dar­dów, kilka mi już cho­dzi po gło­wie. – Mi­lesa nie był za­in­te­re­so­wany opo­wie­ściami we­te­ra­nów. – Mo­żemy też za­grać coś two­jego, na przy­kład ten ka­wa­łek sa­mo­cho­dowy.

– Cross Town Traf­fic? To w za­sa­dzie nie jest o sa­mo­cho­dach, tylko o sek­sie.

– Wszyst­kie twoje nu­mery są o sek­sie. Może so­bie być na­wet o od­ty­ka­niu zlewu, pier­dolę to, tu cho­dzi o brzmie­nie. Wej­ście świetne, dy­na­miczne, bas bym tro­chę pod­krę­cił i naj­wyż­sze par­tie za­gram na trąbce, może za­miast two­jej wo­ka­lizy? I ten rytm, per­ku­sja tak na­pier­dala, że pa­nienki za­czy­nają świerz­bieć łech­taczki! Me­tal, ben­zyna, para wodna nad chod­ni­kiem, huk me­tra! Zgiełk wiel­kiego mia­sta, to co współ­cze­śni lu­dzie sły­szą za­miast szumu zboża i be­cze­nia owiec. Masz po­mysł na stu­dio?

– Może u mnie – Jimi wy­raź­nie się oży­wił – koń­czymy bu­do­wać nowe stu­dio w Gre­en­wich Vil­lage, wiesz, tam gdzieś kie­dyś był ten klub The Ge­ne­ra­tion...

– Wiem, by­łem tam kie­dyś na wy­stę­pie BB

– ...to bę­dzie ma­giczne miej­sce, na­zwiemy je Elec­tric Lady, Mike zna­lazł ta­kiego go­ścia tu w No­wym Jorku, John Sto­ryk, za­pro­jek­to­wał wszystko w de­ta­lach...

– Ale jak tak twoja elek­trow­nia jesz­cze nie­go­towa, to może po­je­dziemy do Chi­cago, do Chess Re­cords? Do ich Ter-Mar Stu­dio? U Ches­sów na­gry­wali naj­więksi: Willi Di­xon, Muddy, Buddy Guy, oni wy­lan­so­wali kupę czar­nych ta­len­tów, cho­ciaż sami są bia­ła­sami gdzieś ze wschod­niej Eu­ropy, Po­lacz­kami czy Ży­dami...

– Sto­nesi chyba też u nich na­gry­wali – wtrą­cił Jimi.

– Sto­nesi wszystko za­wdzię­czają blu­esma­nom z Chi­cago, na­wet, kurwa, na­zwę! Po­wiem Gi­lowi, żeby do nich za­dzwo­nił.

– Do Sto­ne­sów?

– Dżiiii­zus, coś ty dzi­siaj taki po­wolny, zżar­łeś jo­inta za­miast hot doga?! Do Ches­sów! No do­bra, to mamy deal. Trzeba to ob­lać. Ja­mes! – Ochry­pły ryk od­bił się echem w ca­łym sa­lo­nie.

– Tak, mi­strzu. – Ja­mes, który wła­śnie skoń­czył nada­wać te­le­gram, pod­niósł się z pa­ra­petu.

– Masz w swo­jej hi­pi­sow­skiej bu­dzie ja­kiś go­dziwy tru­nek?

– Coś się znaj­dzie, mu­szę spraw­dzić w ta­ber­na­ku­lum.

– W czym? – skrzy­wił się Mi­les.

– W ta­ber­na­ku­lum, ta­kiej ko­ściel­nej skrzynce na kie­lich i inne świę­to­ści.

– Trzy­masz flaszki w ko­ściele – zdzi­wił się Jimi. – To chyba mało prak­tyczne.

– Nie. – Ja­mes ro­ze­śmiał się, szcze­rząc zęby. – Zna­la­złem kie­dyś na pchlim targu w Chel­sea stare ta­ber­na­ku­lum, które ja­kiś GI przy­wiózł po woj­nie z Eu­ropy i zro­bi­łem so­bie z niego ba­rek. Od­sło­nił grubą plu­szową ko­tarę, za którą kryła się po­kaź­nych roz­mia­rów skrzy­nia ze zło­coną pła­sko­rzeźbą kie­li­cha i star­tymi już nieco li­te­rami JH na drzwicz­kach, po trze­ciej li­te­rze po­zo­stał tylko kon­tur.

– Wi­dzisz, je­stem ta­kim twoim fa­nem, że na­wet na barku mam twoje ini­cjały. – Ja­mes pu­ścił oko do Ji­miego. – Co my tu mamy? Jack Da­niel’s, Bal­lan­tine’s i pół pol­skiej Wy­bo­ro­wej.

– Da­waj Jacka Da­nielsa – zde­cy­do­wał Mi­les. – Pol­skiego bim­bru na­pi­jemy się u Ches­sów. Dla mnie nie­chrz­czo­nego.

Ja­mesa na­le­wał Jacka Da­nielsa do ni­skich szkla­nek.

– Mam coś jesz­cze – jego głos za­brzmiał ta­jem­ni­czo – spodoba wam się. Z głębi ta­ber­na­ku­lum wy­jął po­dłużny lniany wo­re­czek.

– Naj­pierw mszalna whi­sky – nie­cier­pli­wił się Mi­les.

Ja­mes przy­niósł dwie szklanki na pły­cie dłu­go­gra­ją­cej, ba­lan­su­jąc jak po­cząt­ku­jący kel­ner.

– Co to za krą­żek? – Mi­les wy­cią­gnął szyję. – Kurwa twoja mać, prze­cież to moje Sket­ches of Spain! Chyba chcesz do­stać w mordę, to pro­fa­na­cja!

– Stary, wy­lu­zuj – Jimi wziął Ja­mesa w obronę – prze­cież wiesz, jak on cię ceni. Tu wszę­dzie leżą twoje płyty, a może nie miał ni­czego in­nego pod ręką...

– Niech so­bie sta­wia szklanki na pły­cie na­grob­nej swo­jej matki, a nie na okładce mo­jej – wark­nął Mi­les, się­ga­jąc po whi­sky.

Nie­zra­żony swoim faux pas Ja­mes roz­su­pły­wał lniany wo­re­czek. Wy­jął z niego dwa czarne pa­tyczki, we­tknął w su­szący się na pó­łeczce przed lu­strem pę­dzel do go­le­nia i za­pa­lił srebrną za­pal­niczką.

– In­dyj­skie ka­dzi­dełka z do­mieszką ko­nopi – po­wie­dział, pa­trząc na spi­ralkę dymu wy­ra­sta­jącą z żółto-czer­wo­nych pło­my­ków.

– Obrzy­dliwy smród, pew­nie kręcą to z gówna świę­tych krów. – Mi­les w po­ry­wie wście­kło­ści wlał w sie­bie haust Jacka Da­nielsa i wy­pluł go pro­sto na tlące się tro­ciczki. Ma­ho­niowy stru­mień na­tych­miast za­jął się ogniem i ude­rzył w lu­stro. Jimi ze­rwał się ze swo­jego fo­tela i sta­nął obok Mi­lesa. Obaj jak za­hip­no­ty­zo­wani pa­trzyli, jak po szkle spły­wają pło­nące łzy, a od­bi­cia ich głów zle­wają się w jedno.

– Tak na­zwiemy nasz wspólny al­bum.

– To zna­czy jak? – Tym ra­zem to Mi­les wy­dał się za­sko­czony.

– „Pło­nące lu­stra”.

(...)

DE­PO­ZYT

Dr Han­del­smann roz­gniótł nie­do­pa­łek pa­pie­rosa o ka­mienny gzyms. Od­kaszl­nął, po­pra­wił kra­wat, który wy­su­nął mu się spod far­tu­cha, i wró­cił na od­dział. Na ko­ry­ta­rzu mi­gnęła mu sio­stra Lucy.

– Lucy, co świe­cisz na nie­bie dia­men­tami! – za­wo­łał.

– A co pan w ta­kim po­etyc­kim na­stroju, dok­to­rze? – Lucy za­trzy­mała się tak na­gle, że jej ostry pro­fil prze­ciął żół­tawe świa­tło szpi­tal­nego ko­ry­ta­rza jak nóż in­tro­li­ga­tor­ski.

– Gdzie zo­sta­wi­łaś rze­czy tego cy­gań­skiego króla?

– Jak to gdzie – zdzi­wiła się Lucy. – W de­po­zy­cie, tam gdzie za­wsze. Dla­czego pan pyta?

– Chcia­łem coś spraw­dzić – mruk­nął dok­tor Han­del­smann – dzię­kuję. Idź świe­cić da­lej, dia­men­cie...

– Pan to ja­kiś dziwny dzi­siaj. – Lucy spoj­rzała na dok­tora z lekką dez­apro­batą. – Chyba znowu ta chan­dra pana do­pa­dła.

– Chan­dra – wes­tchnął dok­tor Han­del­smann. – Brzmi jak hin­du­skie imię mę­skie, dzi­siaj bar­dzo na cza­sie. Geo­rge Har­ri­son mógłby tak na­zwać swo­jego pier­wo­rod­nego.

Sio­stra Lucy mach­nęła ręką i dziar­skim kro­kiem po­szła w głąb ko­ry­ta­rza. Dok­tor pod­szedł do okra­to­wa­nych drzwi windy, wci­snął wy­tarty gu­zik, z szybu do­był się me­ta­liczny ło­skot. Krata roz­su­nęła się, zgrzy­ta­jąc, Han­del­smann wszedł do środka i zje­chał do pod­zie­mia. Otwo­rzył zie­lon­kawe drzwi z na­pi­sem „De­po­zyt”, w za­czer­wione oczy ude­rzył snop świa­tła z ja­rze­nió­wek. Za drew­nianą ladą stał zwa­li­sty męż­czy­zna w bu­rym far­tu­chu, spod któ­rego wi­dać było spraną pod­ko­szulkę w po­przeczne pasy. Jego ob­na­żone przed­ra­mię zdo­bił ta­tuaż z trój­zę­bem. Na wi­dok go­ścia uśmiech­nął się sze­roko, uka­zu­jąc liczne luki w uzę­bie­niu.

– Toż to sam pan dok­tor za­wi­tał w moje ni­skie progi! – ode­zwał się ra­do­śnie. – Czym mogę słu­żyć?

– Rze­czy­wi­ście ni­skie te twoje progi, Ni­kito Bies­so­wi­czu – od­parł dok­tor. – Piw­niczna izba z za­pa­chem szla­chet­nej ple­śni i ostre świa­tło pro­sto w oczy, czuję się jak w la­tach pięć­dzie­sią­tych na Pan­kracu.

– Tak, coś o tym wiem – wes­tchnął Ni­kita i za­tarł owło­sione, czer­wone dło­nie. – W ży­ciu jak nie do­łek, to piw­nica...

– Daj mi na chwilę rze­czy tego H.

– A, tego ko­lo­ro­wego ptaka, co go dziś przy­wieźli. Dużo te­raz ta­kich dzi­wa­ków. Pan ro­zu­mie po ro­syj­sku dok­to­rze, prawda? – Ni­kita Bies­so­wicz mó­wił da­lej, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź. – Jest ta­kie po­wie­dze­nie „s żyru bie­sit­sja”, jakby to po an­giel­sku było? Zna­czy, że tym mło­dym z do­bro­bytu we łbach się po­przew­ra­cało, pan zo­ba­czy, co oni ze sobą ro­bią, kie­dyś czło­wiek wy­pił piwko po fa­je­ran­cie, a ci ły­kają, co po­pad­nie.

– Daj mi już te rze­czy. – Dok­tor prze­rwał sło­wo­tok Ni­kity.

– Już się robi, dok­to­rze. – Ni­kita zdjął z gór­nej półki duże kar­to­nowe pu­dło opi­sane czar­nym fla­ma­strem i po­sta­wił na drew­nia­nej la­dzie przed dok­to­rem Han­del­sman­nem. Dok­tor zdjął po­krywkę i za­gląd­nął do środka. Wy­jął woj­skowy szy­nel, który wcze­śniej wzbu­dził za­strze­że­nia sa­ni­ta­riu­sza Reg­giego, zna­lazł pod nim ko­szulę z ża­bo­tem, pasz­port, sa­ty­nową chustkę, parę szty­ble­tów, wresz­cie zło­żone w kostkę czarne sztruk­sowe spodnie. Z tyl­nej kie­szeni spodni wy­padł wy­tarty skó­rzany port­fel.

– Co my tu mamy? – po­wie­dział do sie­bie dok­tor Han­del­smann, za­glą­da­jąc do prze­gró­dek. Wy­jął z nich kilka zło­żo­nych na czworo kar­tek pa­pieru i sie­dem bank­no­tów jed­no­do­la­ro­wych. – Mogę to za­brać na górę? Chcia­łem przej­rzeć jego rze­czy, cze­goś się o nim do­wie­dzieć – za­py­tał dok­tor Ni­kity. – Przy­niosę ci je z po­wro­tem ju­tro.

– Jak pan so­bie ży­czy, dok­to­rze, pana ży­cze­nie jest dla mnie roz­ka­zem. – W świe­tle ja­rze­nió­wek ubytki w szczęce Ni­kity wy­glą­dały jak księ­ży­cowe kra­tery.

Dok­tor Han­del­smann wy­szedł z de­po­zytu, nio­sąc przez sobą kar­to­nowe pu­dło. Wci­snął łok­ciem gu­zik windy, wje­chał na part­ner i wró­cił do swo­jej dy­żurki. Po­sta­wił kar­ton na biurku. Wy­jął nie­bie­ski ame­ry­kań­ski pasz­port z wy­tartą okładką, prze­wer­to­wał go kciu­kiem i otwo­rzył na stro­nie ze zdję­ciem.

– Ja­mes Mar­shall H – prze­czy­tał pół­gło­sem. – Mar­sza­łek dzie­cię­cej kru­cjaty – do­dał.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: