- promocja
- W empik go
Pluszowy Miś - ebook
Pluszowy Miś - ebook
Najstraszniejsze demony nie kryją się w szafie, ale w głębi duszy.
Człowiek zaczyna żyć, gdy zaakceptuje siebie i swoją przeszłość. Feliks Struner nie żył od dwudziestu pięciu lat. Nie potrafił być dobrym ojcem ani chociażby przeciętnym mężem. Nie oszalał jedynie dzięki pracy. Bycie policjantem, obcowanie ze zbrodnią – to gwarantowało mu sen i zarazem… bezsenność. Paradoksalnie, przestępcy trzymali go przy życiu.
Przez dwadzieścia pięć lat demon inspektora był zamknięty w celi jego umysłu. Demon, któremu pozwolił umknąć przed wymiarem sprawiedliwości. Dziś potwór wyrwał się z klatki, by jeszcze raz zagrać ze starym gliniarzem w niebezpieczną grę. W odnalezionych na pobiedziskim rynku zwłokach dziewczynki śledczy zobaczył nie tylko możliwość odkupienia, ale przede wszystkim – zemsty.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8178-325-5 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Każdy policjant ma taką sprawę. Tę jedną, która nie daje spać po nocach i ciągle woła z zakamarków umysłu. Tę jedną porażkę, przez którą nie da się odejść spokojnie na emeryturę. I właśnie taka sprawa zepsuła mi całe prywatne życie, wszystkie związki, relacje z dziećmi i byłymi żonami. To właśnie przez nią obgryzam paznokcie, patrząc po raz setny na te same zdjęcia, te same artykuły, szukając jakiegoś szczegółu, który by wszystko rozjaśnił. To przez nią leży na podłodze kolejna pusta już flaszka, a obok porozrzucane napoczęte paczki fajek. To właśnie to dochodzenie, to niedokończone śledztwo sprawia, że zamiast zwinąć dilera, którego numer zapisałem w telefonie, dzwoniłem do niego po następną plastikową torebkę z białym proszkiem.
Każdy policjant ma taką sprawę, przez którą boi się zasnąć – tak bardzo, jak brzydzi się swojego odbicia w lustrze.
Ja również mam taką. Sprzed niemalże dwudziestu pięciu lat. Zabawkarz, to on prześladuje mnie przez cały ten okres. Nie byłem żółtodziobem, nie. Miałem już za sobą kilka sukcesów. Arogancja młodzika, parcie na szkło, kariera. Czas pokazał, że to gówno warte. Wtedy było inaczej, ale czy to jest usprawiedliwienie? Wszyscy tak robili, przecież wszyscy tak robili! Liczyły się statystyki, a nie sprawiedliwość. Niezbyt to heroiczne, prawda? Lecz takie były realia. Wystarczyła poszlaka, by wsadzić kogoś do więzienia. Prokuratura, sądy, policja – działaliśmy w jednym kręgu zaufania. Nie liczyło się, kto jest winny, a kto nie. Bo czy kiedykolwiek tak naprawdę ma to znaczenie? Ręka rękę myje. Ja kryję ciebie, ty kryjesz mnie. Proste.
Autentycznie proste. Znaleźliśmy schemat: dwie ofiary zamordowane w identyczny sposób, a tylko jeden nad wyraz oczywisty sprawca. Po co czekać? Po co zbierać inne dowody, szukać poszlak? Społeczeństwo domagało się głowy, więc my ją dostarczyliśmy. Czy to naprawdę takie złe? Wprowadzić spokój do społeczności za cenę zaledwie jednego życia? Prosty rachunek, czyż nie? Większy obrazek. Życie jednostki jest niczym w porównaniu z życiem wielu. Prawda?
Dlaczego zatem nadal nie mogę spać – po tylu latach? Dlaczego, gdy kazano odwrócić wzrok, zrobiłem to i nie czułem się z tym źle? Powinienem zgłosić, że pojawiły się kolejne zwłoki, kolejna zamordowana w taki sam sposób ofiara. Wykonaliśmy rozkaz. Naśladowca. Jedynie my wiedzieliśmy, że to kit. Jedynie my, no i ten człowiek w celi. Zginęło troje dzieci. W dodatku rzuciliśmy na pożarcie niewinnego człowieka – ukradliśmy Temidzie wagę i zdarliśmy opaskę z jej oczu, by wskazać winnego. Spójrz, bogini sprawiedliwości: to on, to on.
Więzienie jest przedziwnym miejscem. Pełnym szumowin, gangsterów, złodziei i drobnych rzezimieszków, ale zgadnijcie, jaki kodeks kieruje każdym z nich. „Nigdy nie krzywdzimy dzieci, dzieci są nietykalne”. Co może więc stać się z człowiekiem zesłanym między drapieżne bestie, człowiekiem, który został skazany za zbrodnię tak ohydną, że nawet najgorsi z najgorszych takich nie tolerują? Piekło, czeka go piekło. Jeśli przeżyje. Dwadzieścia pięć lat piekła wyłącznie dlatego, że policja i prokurator wymusili przyznanie się do winy. Oto co mogą zdziałać pięści i dwie noce w areszcie z ambitnymi policjantami. Właśnie to. Człowiek jest tak wyczerpany psychicznie i fizycznie, że przyznałby się do wszystkiego, czego byśmy tylko chcieli.
Przesłuchania. Nigdy ich nie lubiłem. Gra w dobrego i złego glinę nie była dla mnie, ale nie musiała być. Mogłem spokojnie patrzeć na wyręczających mnie policjantów, specjalistów od rozmów, gdyż to po drugiej stronie trzeba być twardym, to tam nie można pęknąć. Tyle że on pękł. Przyznał się, a wystarczyło wytrzymać do procesu. Wiedzieliśmy, że zeznania są nieprawdziwe. Lecz kogo to obchodziło? Zadanie wykonane. Piekło dla niego, kariera dla nas. Zapewne te dwie noce w areszcie, w porównaniu z latami w pierdlu, wydają się dla niego niczym. Cóż, sam się przyznał, jego wina. Wystarczyło wytrzymać do procesu.
Sprawiedliwość nie jest najważniejsza, nigdy nie była.
A gdzie jest prawdziwy Zabawkarz? Gdzie jest ten popieprzony skurwiel?
Kogo to obchodzi, skoro po trzeciej ofierze nastąpiła cisza? Nie było więcej zwłok, nie było zgłoszeń o zaginionych dzieciach, a media wreszcie dały sobie spokój. Może więźniowie też, może...
Wampir z Bytomia, Skorpion z Pomorza – w Drugiej Rzeczpospolitej pojawiło się ich zbyt wielu. Nigdy nie sądziłem, że transformacja ustroju przyniesie nam Zabawkarza z Pobiedzisk. I kto wymyśla te pseudonimy? Czasem dochodzę do wniosku, że przydałby się ktoś, kto oczyściłby ten kraj z ludzkich śmieci, nawet jeśli miałby to być człowiek w kostiumie z elastanu. Ulice wciąż wypluwają podejrzany element, a nigdy – by wyrównać szanse – bohatera. To przykre, ale taka jest rzeczywistość. Zostaliśmy sami.
Dwadzieścia pięć lat byłem nękany demonami przeszłości. Aż w końcu mnie dopadły. Wezwanie do stawienia się na przesłuchanie. Jeden skrawek papieru może wywołać lawinę, którą nie sposób zatrzymać. Nagle prokurator generalny nakazał sprawdzanie kontrowersyjnie rozstrzygniętych spraw. Tych, które wzbudzały emocje i protesty. I stąd ten papier. Mają przesłuchać wszystkich związanych z tamtą sprawą, z Zabawkarzem. Dlaczego? Z powodu niewystarczająco twardych dowodów. Kurwa, serio? A były w ogóle jakieś? To jasne i dla mnie, i dla reszty ludzi powiązanych z tym śledztwem, że oskarżony opuści więzienie. Nawet jeśli wrobiliśmy niewinnego człowieka, nawet jeśli nie był Zabawkarzem, to, do kurwy nędzy, osoba, która przeżyła tam tyle czasu... zdążyła stać się zbrodniarzem. To jednak nie jest najgorsze. Oddanie zwykłego zjadacza chleba w ręce największych mend oraz jego przemiana w ludzki wrak może nie być tym, co najgorsze. Uwierzcie mi, nie jest. Wiem coś o tym. Kiedy niewinny człowiek siedzi za kratami, musi walczyć o swoje wyjście. Niestety łatwo jest wsadzić kogoś do więzienia, lecz trudno go z niego wyciągnąć, nawet gdy prawda próbuje wypełznąć na jaw. Miną miesiące, zanim wyjdzie na wolność, zanim znów będę mógł go oskarżyć. Najgorsze jest to, co zobaczyłem dzień po otrzymaniu wezwania na przesłuchanie.
On wrócił. Zabawkarz wrócił do Pobiedzisk. Człowiek, którego złamało więzienie, maltretowany, bity, gwałcony, w końcu pękł i stał się tym, za kogo go uważano. Zaakceptował potwora, którego mu wmówiliśmy.
I gdyby tylko żył na wolności, byłby oczywistym tropem, ale on siedział, on jeszcze siedział. A to oznaczało wyłącznie jedno: prawdziwy Zabawkarz postanowił wrócić. Po dwudziestu pięciu latach...
Dlaczego teraz?Rozdział 2
Miejsce zbrodni
– Feliks... Struner – przedstawił się mężczyzna.
Nazwisko dodał po krótkiej pauzie, jakby zapomniał, że je posiada. Nie chciał od razu spoufalać się z tutejszymi policjantami. Nie użył stopnia, bo każdy z nich powinien wiedzieć, że on ma wyższy. To było z jego strony trochę aroganckie, ale na ogół nie dbał o uznanie go za miłego czy zyskanie sympatii. Minięci wcześniej mundurowi już wyrobili sobie o nim zdanie, uznając go za milczącego twardziela, więc takiego postanowił zgrywać do końca dochodzenia.
Był wysokim mężczyzną, czasem miał wrażenie, że zbyt wysokim. Jego surowe i poważne rysy twarzy od razu wzbudzały respekt, a przenikliwy wzrok dawał do zrozumienia, że niełatwo go okłamać. Zewnętrzny obraz podrzucał sprzeczności: Feliks był wysoki i miał skrywające dużą siłę ramiona, lecz również niemały brzuch. Sprawiał przez to wrażenie osoby zaniedbanej i niezbyt zdolnej do wysiłku. Jednak mimo nadprogramowych kilogramów potrafił biegać na dalekie dystanse, w dodatku dosyć szybko, co zaskakiwało każdego, kogo miał okazję gonić.
– Aspirant Maciejczyk – odpowiedział jeden z policjantów, wychodząc przed dwóch zmieszanych posterunkowych. Brak informacji o stopniu był dla nich kłopotliwy. Rozstąpili się więc tylko przed swoim kolegą. – Tędy, panie inspektorze. – Po uściśnięciu dłoni aspirant przepuścił Feliksa przed siebie.
Markowi Maciejczykowi zostało niecałe trzy lata do czterdziestej wiosny. Dzień wcześniej obchodził trzydzieste siódme urodziny – na szczęście na służbie, dzięki czemu nie leżał w tej chwili nieprzytomnie w łóżku obok młodszej kobiety. Dla wielu mógł się wydawać atrakcyjny, a wśród mieszkańców uchodził za tego fajnego policjanta, który nie wlepiał mandatów za byle otwarte piwo w parku. Od razu można było zauważyć, że jest ambitny – ta cecha aż od niego emanowała. Cieszył się wielkim szacunkiem, nawet wśród band, które lubiły czasem mocniej zaszaleć i zaburzyć spokój miasteczka. Tylko raz w karierze stracił nad sobą panowanie – kiedy został nazwany psem. Jeden jedyny raz. Mieli wtedy wracać już na komendę, gdy po upomnieniu grupki starych wyjadaczy któryś z nich zaczął wykrzykiwać obraźliwe frazesy. „Pies, pies, chuj w dupę”. Trwało to ledwie kilka minut, ale czara goryczy przelała się niezwykle szybko. Aspirant wyszedł z radiowozu, zostawiając w nim broń i partnera. Wystarczyło trzydzieści sekund, żeby krzyczący mężczyzna pożałował każdego słowa, mimo że uchodził za jednego z najgorszych typów w mieście. Grupa, która mu towarzyszyła, mogła się tylko przyglądać, bo każdego z nich sparaliżował strach. Aż trzech mężczyzn musiało odciągać Marka od niefrasobliwego nieszczęśnika. Wreszcie policjant odpuścił, a wtedy mógł już jedynie przyjrzeć się zmasakrowanej twarzy człowieka. Oddychał. Nie skończyło się na szwach. Maciejczyk wytarł ociekające krwią knykcie w jednego z pijanych typów, po czym bez słowa odszedł. Nie musiał wspominać, że milczenie było jedynym rozważnym wyjściem – swojemu partnerowi także. I choć wieść o jego napadzie złości szybko rozniosła się po mieście, postępowania dyscyplinarnego ani sprawy z powództwa cywilnego nie wniesiono do dzisiaj. Minęły już ponad trzy lata od tego wybuchu agresji, który bardziej przypominał atak spuszczonej ze smyczy bestii niż człowieka o urażonej dumie. Od tamtego dnia nie musiał już dwa razy pytać o informacje – każdy, kogo przesłuchiwał, wyśpiewywał wszystko od razu, a czasami nawet więcej, niż Marek chciał wiedzieć.
Funkcjonariusze otoczyli starą wierzbę, która była jednym z symboli pobiedziskiego rynku – obok imponującej figury Jezusa, fontanny przedstawiającej legendarnych Lecha, Czecha i Rusa oraz pomnika Powstańców Wielkopolskich.
Feliks od razu zwrócił uwagę na otaczające stare drzewo czerwone ślady, znikające w kałuży krwi pod jedną z większych gałęzi. Do kałuży wpadały co kilka sekund pojedyncze krople krwi. Wszyscy policjanci skierowali wzrok w ten sam punkt.
– To on... – oznajmił aspirant Maciejczyk, wskazując na coś palcem.
Feliks spojrzał w górę. To wystarczyło, by zrozumiał, jeśliby do tej pory tak się nie stało, dlaczego akurat on znalazł się w tym miejscu. Mimo ciemności doskonale widział każdy szczegół, a niebiesko-czerwone światła z radiowozów podkreślały kryjące się za tą zbrodnią okrucieństwo.
Do gałęzi drzewa przywiązane były dwie grube liny. Podtrzymywały dużego pluszowego misia. Na pierwszy rzut oka mógł wydać się wielkości dorosłego mężczyzny – przynajmniej na takiego wyglądał z dołu. I może powieszona za łapy zabawka nie byłaby niczym strasznym, gdyby nie to, że sprawiała wrażenie zakrwawionej żywej istoty. Czerwień życiodajnego płynu przebarwiła brzuch pluszaka, który – zanim został zbezczeszczony – wyróżniał się śnieżnobiałą barwą. Szczególną uwagę Feliksa zwróciło kilka dodatkowych drobiazgów. Czerwone oczy i zmieniony w smutną minę uśmiech, identycznie jak w przypadku jego pamiątki sprzed lat. Obszedł misia wokół, by coś sprawdzić – pod prawą łapą dojrzał czarną nitkę. Profesjonalne i równe szycie było mylące, a gdyby nie ten kontrastujący z bielą kolor, można by ją z łatwością przegapić.
Mimo wstrząsającego widoku Feliks nie stracił zimnej krwi. Zachował spokój, choć niełatwo mu było opanować myśli. I wtedy...
Pod naporem silnego wiatru głowa misia przechyliła się delikatnie do przodu. Na czole policjanci zauważyli litery, wyglądające tak, jakby zostały namalowane krwią lub czerwoną farbą. Feliks bez namysłu postawiłby każde pieniądze, że to krew.
„Otwórzcie mnie”, głosił napis, lecz stary gliniarz zatrzymał chcących wykonać polecenie miejscowych.
– Czekamy na techników! Ktokolwiek jest w środku, nie żyje. To brutalna prawda, ale nic nie poradzimy – powiedział ostrym tonem, jakby szkolił nowicjuszy. – Ślady! Teraz one są najważniejsze.
Marek kiwnął głową i dopiero wtedy jego współpracownicy się zatrzymali. W małym miasteczku, gdzie wiele osób zna się z imienia, a z widzenia praktycznie każdego, trudno zachować trzeźwość umysłu w obliczu tragedii. Nikt nie miał pojęcia, czyja tragedia kryje się w tym pluszowym misiu. Kapiąca krew potęgowała atmosferę niepewności, a nerwy udzielały się każdemu z tutejszych funkcjonariuszy.
– Chcę porozmawiać z patrolem, który był pierwszy na miejscu – zwrócił się do Marka, któremu udawało się jakoś panować nad sobą i kolegami, Feliks.
„Urodzony lider”, pomyślał stary wyga. Dobrze wiedział, że warto będzie z nim współpracować, a może nawet włączyć do śledztwa. Marek odpowiedział skinieniem głowy.
– To Marcin Saduś, jest posterunkowym i służy u nas od kilku miesięcy – poinformował Feliksa, prowadząc go ku policjantowi.
Saduś siedział na jednej z ławek otaczających rynek. Wpatrywał się w szarą kostkę brukową, jakby kryła odpowiedzi na trapiące go pytania. Wstrząs, jakiego doznał, odkrywając miejsce zbrodni, wywołało w nim nowe uczucie – bezsilność. Widząc jego stan, Feliks ucieszył się z towarzystwa Marka. To ważne, by wstrząśnięty funkcjonariusz nie czuł się osaczony, zatem kolega z komendy był tutaj idealnym wsparciem. Struner przysiadł obok młodego.
– Dobra robota – zagaił po chwili.
„Doceń wysiłek, nie krytykuj”, pomyślał, jakby uczył samego siebie.
– Dzięki, ale my tylko... Po prostu się zatrzymaliśmy, to wszystko – odparł młody policjant łamiącym się głosem.
– Nieprawda, zrobiliście znacznie więcej: nie popełniliście błędu. – „Pokaż, że go rozumiesz”, instruował siebie w myślach inspektor. – Przy takich sprawach, i to jeszcze w swoim mieście, nietrudno o pomyłki. Emocje, które nami targają... Wielu starszych policjantów popełnia błędy i zaciera ślady. Wiem, jak bardzo chcieliście ściągnąć tego misia i go otworzyć, ale wierz mi, zostawienie go w spokoju było dobrą decyzją. – Poklepał młodziana po ramieniu. „Powoli zacznij dopytywać o sprawę, nie przesłuchuj, po prostu rozmawiaj”. – Marek mówił, że służysz od kilku miesięcy.
– Tak, od marca. I nie jestem stąd. Tak naprawdę to pochodzę z Łodzi. Cieszyłem się, że trafiłem właśnie w to miejsce, do małego miasteczka. Służba tutaj miała być... – Zamilkł i spojrzał na wierzbę płaczącą, po czym dokończył: – Inna.
– Pierwszy raz zobaczyłeś miejsce zbrodni? – zapytał Feliks.
„Współczuj, niech czuje, że może ci ufać”, dawał sobie rady.
Saduś kiwnął głową.
– Nie martw się – kontynuował starszy funkcjonariusz – wszyscy musimy przez to przejść. Ja do dzisiaj pamiętam, jak pierwszy raz stanąłem nad ofiarą. To było straszne, myślałem, że zwymiotuję. Ale wiesz co? To daje nam siłę, by wstawać każdego ranka z wyra i walczyć o sprawiedliwość. Ten widok... – Wskazał na drzewo. – Ten widok będzie ci przypominał, dlaczego zostałeś gliną. Nie daj się temu przytłoczyć.
„Dobra, koniec terapii, czas na konkrety”, pomyślał, a młody policjant zaczął mówić, jakby słyszał jego wewnętrzne dysputy.
– Naprawdę, doceniam pańskie słowa i dziękuję, że... nie pyta pan o wszystko tak bezpośrednio. Niestety nic nie zobaczyliśmy, nikogo podejrzanego. Ulice były puste. Rynek objeżdżamy w ciągu nocy kilkakrotnie, byliśmy tu około dwudziestej czwartej, może pierwszej, a później jeszcze przed trzecią. O pierwszej było pusto, a później zobaczyliśmy to... Tego misia. – Przerwał, by złapać oddech. – Początkowo myśleliśmy, że to jakiś żart, ale krew, spadające krople... Cały czas słyszę, jak kapią, jakby zaraz miał spaść deszcz i cały rynek miałby spłynąć krwią. Kap, kap, kap. Co za człowiek mógł zrobić coś tak chorego? I ten pluszowy miś, te jego oczy... – Wbił wzrok w ziemię.
– Nie martw się tym, złapiemy go – zapewnił Feliks łagodnym tonem.
„Dobra, tutaj skończyliśmy”.
– Ale pan już to zrobił, prawda? – spytał młody posterunkowy, gdy stary gliniarz wstał z ławki.
– Co? – zdziwił się inspektor.
Spojrzał na Marka, a później znów na Marcina.
– Słyszałem starszych policjantów. To pan, prawda? W latach dziewięćdziesiątych to pan zamknął Zabawkarza... – Marcin patrzył na niego, jakby stał przed nim nie Feliks Struner, lecz Sherlock Holmes lub inny sławny detektyw, na którym wzorował się za młodu.
– Nie wierz we wszystko, co słyszysz, młody – odparł chłodno, po czym odszedł, a Marek ruszył tuż za nim.
Stanęli na środku rynku. Stary policjant zaczął rozglądać się wokół. „Rozmowa z drugim z patrolu byłaby wyłącznie stratą czasu”, stwierdził w myślach. Domyślał się także, że to ten młody posterunkowy pierwszy zauważył pluszowego misia i pewnie to on zapobiegł odcięciu go od drzewa. W dużej mierze ze strachu, ale – tak czy owak – decyzja była słuszna, nieważne, z jakich pobudek została podjęta.
– To prawda, że pamięta pan swoją pierwszą sprawę? – zaciekawił się aspirant.
– Nie, nie znam też nikogo, kto by pamiętał – bąknął od niechcenia Feliks, jakby oczekiwał, że Marek to zrozumie.
– Więc dlaczego? Po co była ta gadka? – Młodszy mężczyzna wydawał się zaintrygowany.
– Ten świeżak nie jest policjantem z powołania. Zdziwię się, gdyby po tym wszystkim był gliną przez choćby jeszcze pół roku – orzekł Struner, spoglądając na Marka, który już szykował się do kolejnego pytania. – Policjant nie potrzebuje powodu, by wstać z łóżka, to on sam jest tym powodem, jak też przysięga, którą składał. Jeśli będziemy wspominać przeszłość, to ona w końcu nas dosięgnie, a wtedy będziemy do niczego. Jak ten tutaj, który nigdy nie zapomni tego pluszowego misia.
Czuł na sobie pytający wzrok, więc ciągnął dalej:
– To proste, musiał poczuć się jak jeden z nas, by powiedzieć mi to, czego chciałem się dowiedzieć. Nawet jeżeli tylko upewnił mnie w tym, że nic nie wie, to ja, jako kryminalny, zawsze muszę mieć pewność i nie mogę palić mostów, nawet tych bezużytecznych.
Spojrzeniem dał do zrozumienia, że to koniec tematu.
– A więc to jednak pan, prawda? – odezwał się po chwili Marek, bo zrobiło się wręcz nieznośnie cicho.
– Znowu ten Zabawkarz? – Podirytowany Feliks zerknął na aspiranta. – Tak, ale nie wracajmy do tego. Nie rozumiem, dlaczego o nim wspominacie, to dwie różne sprawy... – Sam do końca nie wierzył w to, co mówi.
– Komendant... On pracował z panem dwadzieścia pięć lat temu, więc wszyscy na posterunku o nim wiemy. Starsi policjanci opowiadają każdemu młodemu o Zabawkarzu, jego zbrodniach, metodach i o tym, kim był. Ale skoro pan go zamknął, to kto to zrobił? Wszystko wygląda jak obrazek wycięty z ich opowieści... Naśladowca?
Każdy na miejscu Feliksa bałby się tego pytania.
„Kto to zrobił?”
– Nie wiem, nie możemy mieć pewności – odrzekł, urywając rozmowę o mordercy sprzed lat. „Dopóki nie otworzą misia”, dodał w myślach. – Monitoring? – rzucił szybko, zanim Marek zaczął drążyć wątek Zabawkarza.
Feliks nie ukrywał niechęci do tego tematu, co nie przeszkadzało jego rozmówcy.
– Kiedyś tam była kamera. – Wskazał palcem na parking tuż przy skrzyżowaniu, gdzie wyjeżdżało się z rynku. – Stary budynek został wyburzony i kamera zniknęła, ale jej jakość i tak nie była najlepsza – dodał, jakby, widząc minę Feliksa, chciał usprawiedliwić włodarzy miasta.
– Miejsce też chujowe, pewnie nawet nie obejmowała wierzby – rzekł Struner, nie kryjąc uczucia zawodu.
Centrum miasta pozbawione monitoringu – absurd. Chociaż miał rację, że kamera w tamtym miejscu i tak nie na wiele by się zdała. Jedno z drzew rosnących wokół rynku idealnie przysłoniłoby miejsce zbrodni, a otoczony tujami pomnik i postawiona przy nim budka z lodami zapewniłyby przejście poza okiem nieistniejącej już kamery. I to właśnie na pomniku zatrzymał się wzrok Feliksa.
– Co do kamery... Mieszkańcy o niej wiedzą? – zapytał, ciągle wpatrując się w monument.
– Nie było to jakoś publicznie ogłoszone, ale tak, wiedzą, że już jej nie ma – odparł Maciejczyk, lekko zmieszany, bo odpowiedź była raczej oczywista.
Struner jednak był całkowicie poważny. Każdą informację musiał potwierdzić, nieważne, jak wydawałaby się nieistotna czy oczywista. To typ człowieka, który potrzebuje głośnego potwierdzenia, by uznać coś za wiarygodne.
– Co oni wyprawiają? – Marek wskazał na otaczających wierzbę policjantów, gdyż wywiązała się między nimi sprzeczka.
– Kurwa – zaklął Feliks, ruszając truchtem do grupki. – Nie mam na to siły.
Stanął między dwoma funkcjonariuszami, którzy byli najbardziej pobudzeni.
– Mam w dupie rozkazy, ściągamy tego misia i zajrzymy do środka! – krzyknął jeden z nich. Mógł być niewiele starszy od aspiranta Maciejczyka.
„Tyle emocji, zdecydowanie miejscowy”, pomyślał Feliks.
Drugi był spokojniejszy, zachowywał zimną krew, ale nie ustępował, co oznaczało, że był z Poznania. Profesjonalista, który pilnował miejsca zbrodni. Tacy zawsze są znienawidzeni przez bliskich ofiary.
– Co się tu, do cholery, dzieje? – zapytał Feliks.
Nie był zdenerwowany, jeszcze nie. Niewiele dzieliło go od gniewu. Tyle, ile zabrakło policjantowi, by naruszyć miejsce zbrodni.
– Komendant dzwonił, prawda? – wtrącił Marek, gdy żaden z policjantów nie odpowiedział.
Zdenerwowany funkcjonariusz przytaknął.
– Mów, co się stało. – Feliks zerknął na Marka. Miał tylko jedną myśl w głowie: „Przydatny z niego młodzik”.
– Dziecko Sajno... nie wróciło wczoraj do domu – odpowiedział w końcu, zaciskając zęby i pięść.
Feliks to zauważył i obrzucił go ostrym spojrzeniem, mając nadzieję, że świadomość jego wyższego stopnia wpłynie na dyscyplinę.
– Co to za dziecko? – spytał, chcąc nawiązać rozmowę, zanim wszyscy stracą głowę.
– Córka naszego zmarłego kolegi, odszedł w zeszłym roku. Rak – wyjaśnił Marek.
„Kurwa, gdzie ci technicy?” – sarknął w myślach inspektor.
Rodzina policjanta była nietykalna. To zasada, która zawsze wzbudzała największy podziw wszystkich pracujących w tym zawodzie. Jedność, chęć ochrony swoich – właśnie to Feliks kochał w policji. Rozumiał emocje funkcjonariuszy, co nie znaczyło, że mógł pozwolić na ich upust.
– Przepuści nas pan? Czy mamy przejść przez pana? – odezwał się zdenerwowany funkcjonariusz.
„Kurwa”. Urzeczywistniał się najgorszy scenariusz. Był tak zły, że Struner nawet o nim wcześniej nie pomyślał. Pozostały dwie opcje: albo ich przepuści i możliwe, że zatrą większość ważnych śladów, albo uda mu się wykorzystać swoją odznakę. Wzbudzić autorytet, pokazać wyższość i wygrać pojedynek nerwów. Ta wersja była bardzo nieprawdopodobna. Już nie tylko jeden policjant pokazywał swoje niezadowolenie, za nim ustawiło się kolejnych dwóch, którzy najwidoczniej poczuli przypływ odwagi, by postawić się komuś z wyższym stopniem.
„Kurwa”.
Feliks nie miał nawet chwili, by przeanalizować, co stało się na pobiedziskim rynku, jak doszło do tragedii i kto mógłby być jej sprawcą. Czy może po prostu szukał ucieczki, by nie myśleć o mordercy? Zacisnął drugą pięść i wtedy... pojawiły się nowe światła. Na rynek wjechały trzy samochody, jeden z nich był zwykłym czarnym sedanem.
– Już są. Chyba teraz nie spieprzycie mi tego śledztwa, co? – powiedział stanowczo inspektor, mimo że w duchu odczuł wielką ulgę.
To niewyobrażalne wyczucie czasu było niczym cud dla starego gliny, który nie bardzo wiedział, co by się wydarzyło, gdyby przyjechali chociaż minutę później...
Kryzys zażegnany.
Miejsce zbrodni szybko zapełniło się od specjalistów. Flesze aparatów świeciły nieprzerwanie przez kilka minut – sfotografowano praktycznie każdy centymetr rynku, od najmniej widocznego śladu butów na kostce brukowej aż po połamane gałęzie czy podeptaną trawę. Zebrano widoczne odciski palców, choć nie było ich zbyt wiele. Inne ślady też nie były wyraźne. Technicy bardzo się starali, lecz wcześniejszy deszcz skrupulatnie je zmył. Pomimo błota i krwi wokół wierzby udało się zrobić kilka dobrych zdjęć.
Feliks spoglądał na czarnego sedana, z którego dotąd nikt nie wysiadł. Widział tylko w jego wnętrzu światło telefonu. Kto to był? Dlaczego czekał? Odpowiedzi, oczekiwał odpowiedzi na swoje pytania, nawet na te nic nieznaczące.
Na jego twarz zaczęły spadać chłodne krople.
– Cholerny deszcz... – powiedział do siebie.
Policjanci mogli wreszcie ściągnąć wiszącego misia, ale Feliks nie był tym na razie zainteresowany. Podszedł do pomnika Powstańców Wielkopolskich, a aspirant Maciejczyk podążył za nim.
– Widzi pan coś? – zagadnął, gdy Feliks wszedł za pomnik.
– Krew... – odparł krótko inspektor.
„Z tyłu i prawej strony otoczony tujami, z lewej budką, a z przodu jeszcze pomnik. Idealna kryjówka”. W jednym punkcie trawa pokryta była czerwienią krwi, i to dość obficie.
– Musiał tu siedzieć trochę z tym misiem. Sporo tego! – krzyknął, po czym pochylił się i patrzył, jak krew wsiąkała w glebę.
Krople deszczu mieszały się z nią na jego oczach. Wtedy dojrzał u podstawy pomnika szkarłatny ślad – niewielki, przypominał trochę linie papilarne.
– Tutaj, mamy odcisk! Szybko, zanim ten kurewski deszcz go zmyje! – wrzasnął, ściągając kurtkę, by osłonić jedyny istotny ślad. Poza tym oczywistym, jakim był miś i skrywane przez niego tajemnice.
Marek szybko sprowadził jednego ze specjalistów. Feliks miał rację, to szczątkowy odcisk palca. Inspektor wyszedł zza pomnika, zostawiając robotę technikom. Zarzucił na siebie kurtkę i wówczas spostrzegł, że obok Marka stoi ktoś jeszcze. Trzymająca nad głową czarną parasolkę kobieta.
– Witaj – powiedziała wolno, jakby delektowała się zakłopotaniem mężczyzny. – Idziemy? To dosyć ważny moment – dodała, wskazując na ściągniętego już pluszaka.
Maciejczyk spojrzał na Feliksa, który ani nie wiedział, co odpowiedzieć, ani nie chciał tego robić. Po prostu się odwrócił i poszedł w stronę miśka. Kobieta z uśmiechem ruszyła za nim. Młody aspirant, nie mając pojęcia, kim była ani co się właściwie dzieje, poczłapał za obojgiem bez słowa.
Feliks z tajemniczą nieznajomą stanęli przed zebranymi wokół pluszowej zabawki policjantami. Dwóch techników w rękawiczkach zaczęło przerywać czarną nitkę pod prawą łapą maskotki. Napięcie zdawało się nie do wytrzymania, nikt nie wiedział, czego mogą się spodziewać po otwarciu zabawki. Nikt... poza Feliksem i kobietą obok. Policjanci przyglądali się to im, to pracującym technikom.
– Myślisz, że to on? – zapytała po cichu. – Myślisz, że wrócił...?
– Myślę, że nie taką pomoc chciałem otrzymać – rzucił chłodno.
– Daj spokój, byłam oczywistym wyborem. To jasne, że do mnie zadzwonił. – Kobieta była lekko urażona.
– Żadne z nas nie powinno tu wracać. Nie, jeśli chodzi o niego. Daliśmy wtedy dupy, i to bardzo, a teraz zobacz... – Feliks zacisnął zęby.
– Mieliśmy rozkazy. I to nie my skazywaliśmy podejrzanego.
Nie patrzyli na siebie. Rozmawiali, spoglądając na rozpruwanego misia.
– Może, ale to nie znaczy, że nie jesteśmy winni – odrzekł Struner, a ton jego głosu dawał do zrozumienia, że rozmowa na tę chwilę jest zakończona.
Zlekceważyła jednak jego niechęć do dyskusji.
– Mówiłeś im, co znajdą w środku? – powiedziała tak cicho, że ledwo ją usłyszał.
Nawet na nią nie spojrzał, bo właśnie rozcięto ostatni czarny szew pod łapą misia. Policjanci rozchylili szczelinę, a wtedy z wnętrza wyłoniła się ręka w dużej białej rękawicy. Wyglądała niczym dłoń kreskówkowej myszy. Zapadła przytłaczająca cisza, pełna grozy i strachu – zwłaszcza wśród miejscowych. Już teraz wokół wiszącego pluszaka roznosił się smród, który trudno było wytrzymać, ale po otwarciu jego brzucha odór stał się jeszcze intensywniejszy, niemalże namacalny. Kilku policjantów cofnęło się lekko, odwracając wzrok.
– O Boże! – krzyknął jeden z funkcjonariuszy.
– Mogłeś ich uprzedzić – szepnęła do Feliksa kobieta.
Mógł, to prawda, lecz miał nadzieję, że to nie będzie „jego” ofiara. Łudził się, że gdy puści ostatni szew, odnajdą w środku zwłoki szczurów czy innych gryzoni i wszystko okaże się chorym żartem.
Jego głowę zaczęły rozsadzać myśli, kiedy ręka okazała się prawdziwa, jak też ciało w głębi brzucha pluszowej maskotki.
„To właśnie takie gówno sprawia, że wiara w Boga jest niemożliwa. Znacznie łatwiej mi uwierzyć w diabła, bo wszyscy nim jesteśmy. Ludzie są źli, nie ma w nich nic mistycznego, nie ma żadnych demonów, które każą robić te popieprzone rzeczy, i nie... nie ma aniołków o pięknych śnieżnobiałych skrzydłach, zstępujących z nieba, by zatrzymać te wszystkie szumowiny i diabelskie moce. Nie ma. To diabeł, to on jest najstraszniejszy, on kazał... Nie, kurwa, to ludzie są źli, a zło można zwalczyć jedynie złem. A ja jestem zły. Nie, jestem wkurwiony”.
Po zdjęciu rękawicy ukazała się odarta ze skóry dłoń. Niemożliwe było pobranie odcisków palców.
„To jego metody. Pozbawiał ofiary wszystkiego, co mogłoby pozwolić na szybką identyfikację, a później zastępował to atrybutami z zabawek czy kreskówek”. Feliks przypomniał sobie to, czego nigdy nie chciał już wspominać.
Gdy policjanci wyciągali ofiarę z pluszowego misia, po jej ręce spływała krew. Na przedramieniu widoczne były dwa długie cięcia wzdłuż żył. Zadziwiał fakt, że krew jeszcze nie zastygła. Padający coraz mocniej deszcz tylko ją rozrzedzał, w wyniku czego kałuża pod drzewem dalej rosła. Wdepnął w nią nieuważny funkcjonariusz, ochlapując Feliksa i nieznajomą kobietę. W końcu kilku policjantów wyciągnęło ciało z wnętrza pluszaka. Bacznie przyglądającym się oczom ukazała się twarz dziewczynki – nie mogła mieć więcej niż dwanaście lat.
Ogolono ją na łyso i zawiązano wokół głowy różową kokardkę w groszki o delikatnie ciemniejszym odcieniu. Miała nieudolnie nałożony i przesadzony makijaż, a czerwień szminki wyjeżdżała poza usta, imitując uśmiech. Na czubku nosa wymalowana była czarna kropka. Powieki zostały zaszyte czarną nitką, do których przyklejono dwa duże okrągłe guziki. Choć był już październik, ubrana była w lekką ciemnoróżową sukienkę – również w groszki. Małe stopy przybrano w czerwone szpilki na grubym obcasie. Na drugiej dłoni miała taką samą jak na tamtej rękawicę, ozdobioną trzema czarnymi paskami.
Deszcz przybierał na sile, a makijaż na twarzy dziewczynki zmieniał się w ciemne smugi, spływające po jej policzkach. Zniknął czerwony uśmiech, zostawiając na obliczu cierpienie, rozpacz i ból. Buzia ofiary nie przypominała tej u śpiącego dziecka. Nie miało to nic wspólnego ze spokojem. Samo patrzenie na nią budziło niepokój i smutek, nawet w najtwardszych sercach.
Jeden z techników chwycił czerwony but, zamierzając go ściągnąć, ale Feliks zrobił zdecydowany krok w przód.
– Nie, nie rób tego... Nie tutaj – polecił głośno.
Policjant spojrzał na niego pytająco.
– Zabierzcie ją na sekcję zwłok, tu niczego się nie dowiemy – przemówiła kobieta. Jej słowa od razu potraktowano jak rozkaz.
– Zaczekaj... Daj mi chwilę. – Struner podszedł do dziewczynki i włożył parę gumowych rękawiczek.
Ukucnął przy ofierze. Wyczuł woń perfum, mimo że było to niełatwe przez smród martwego ciała. Obrócił ją delikatnie, sprawdzając okolice prawej łopatki. Po chwili kiwnął głową, by policjanci zabrali dziewczynkę.
Wstał powoli, wypuszczając powietrze, które trzymał w płucach już zbyt długo. Zapach damskich perfum i krwi – to nie było dobre zestawienie. Przez moment czuł, jakby miał zwrócić poranną kawę. Wziął się szybko w garść, przecież wszyscy na niego patrzyli i uważnie obserwowali każdy jego ruch. Kobieta także nie spuszczała z niego swoich ciemnozielonych oczu.
Miała na sobie czarny płaszcz, przewiązany w pasie ciemnym paskiem, co podkreślało jej figurę – a tej mogłaby jej pozazdrościć niejedna dwudziestolatka. Była niewiele młodsza od Feliksa. Częste wizyty u kosmetyczki i fryzjera odejmowały jej lat, bo upływu czasu ogromnie się obawiała. Zdawało się, jakby niedawno skończyła czterdziestkę. Głęboka czerń włosów dodawała jej wyglądowi zadziorności i pewności siebie. Uważała się za bardzo ładną kobietę – słusznie zresztą. Lubiła nowinki z branży modowej, co zdradzał stylowy płaszcz oraz dopasowana do niego parasolka ze znanym logo. Na szyi zawiązała apaszkę, która lekko przysłaniała skromny, lecz bardzo elegancki naszyjnik z białego złota. W uszach miała kolczyki z tego samego materiału, równie bezpretensjonalne, co gustowne. Spięte z tyłu włosy nie zasłaniały ładnych rysów twarzy i niemalże idealnie gładkiej skóry. Wyglądała tak, jakby czas nie miał szans z nią wygrać. Jej spojrzenie zdradzało bogatą przeszłość i doświadczenie, niejeden mężczyzna mógłby się wystraszyć. Była idealnym połączeniem piękna i siły. Nie pozwalała, by traktowano ją z góry – jak wrażliwą kobietkę, która mogłaby się stłuc niczym porcelanowa figurka. To feministka, lubiąca być traktowana jak dama, choć bardziej stawiałaby na równość. Profesjonalistka, która w tym świecie i zdominowanym przez mężczyzn zawodzie zdobyła szacunek. Dzięki ciężkiej pracy oraz nieustępliwości stała się kimś z legitymacją oficera służb ABW, a na półce w salonie stały liczne odznaczenia państwowe.
Nazywała się Maria Lipan i nigdy nie nosiła obrączki – nie dlatego, że nie chciała, lecz dlatego, że małżeństwo uważała za niepotrzebne w swoim życiu. Skoncentrowana na karierze, nie znalazła miejsca na miłość, czyli uczucie, które mogło ją uczynić słabszą. Była w stałych związkach, ale ucinała je od razu, gdy zaczęły się robić zbyt poważne. Kiedy mężczyźni zaczęli dawać sygnały, że wkrótce się oświadczą – dla Marii to był koniec. Nie chciała, by niepotrzebnie wydawali pieniądze na pierścionki, których by nie przyjęła. To byłoby czyste marnotrawstwo pięknej biżuterii, na to się zgodzić nie mogła. Prawdziwie pokochała tylko jednego mężczyznę, co stało się powodem zerwania już na piątej czy szóstej randce: wtedy, gdy miało zacząć się robić poważnie – w chwili powstawania pierwszych wspólnych planów. Wyjazd na wakacje, mieszkanie razem, może przeprowadzka do większego mieszkania, a może budowa domu, ślub, dzieci, wnuki. Wyczytała to w jego oczach. Miłość, która zapewniała ją o wspaniałej wspólnej przyszłości. Wiedziała, że on był tym jedynym i mógłby ją poprowadzić inną drogą od tej wybranej już przez nią dla siebie. Nie chciała tego, więc zerwała tę wyjątkową więź. Po uczuciu został jedynie wypalony w sercu znak z jego imieniem. Do dziś odczuwała bliznę na swojej duszy i nieustanny ból, a w głowie kołatała myśl, że może popełniła błąd. Towarzyszyła jej ona zawsze przed snem, gdy gasły światła w jej pustej sypialni, a Maria nie miała obok drugiej osoby, która mogłaby ją ogrzać w chłodne wieczory.
Tego dnia jednak to wszystko nie miało znaczenia: jej życie, uczucia i przeszłość. Dziś zginęła dziewczynka. Została brutalnie zamordowana, a ona zamierzała pomóc w odnalezieniu zabójcy, choć przed laty razem z Feliksem wsadziła jednego za kratki. Tyle że tamten człowiek nie był mordercą, którego szukali – przynajmniej nie w owych czasach. Dziś mógłby być zupełnie innym człowiekiem, z pewnością był...
– Co zobaczyłeś? – zapytała Maria, kiedy Feliks do niej podszedł.
Nie odpowiedział, za to kiwnął ręką do Marka, by ten do nich dołączył. Funkcjonariusz od razu wykonał polecenie. Był jeszcze bardziej zaciekawiony od kobiety.
– Tak? Czego pan potrzebuje? – Spojrzał na wyższego rangą kolegę, licząc na dawkę informacji.
– Czy ta zaginiona dziewczynka... – Struner ściszył głos, aby inni policjanci nie słyszeli tego, co mówił. Maria z Markiem musieli się do niego przybliżyć. – Ta córka waszego kolegi... Czy miała jakieś znamiona? Pieprzyk albo bliznę? Gdzieś w okolicy prawej łopatki.
Wbił przenikliwy wzrok w młodego policjanta. Wzrok, który zawsze każdego mocno onieśmielał, zwłaszcza gdy stary glina chciał się czegoś dowiedzieć.
– Przykro mi, ale nie wiem – odparł aspirant. Nie wiedział dlaczego, lecz ta niewiedza sprawiała, że czuł się winny. Tak wielką presję odczuwał z powodu jednego spojrzenia inspektora. – Od śmierci Fabiana jego żona przestała przychodzić na posterunek, co w sumie nie jest dziwne. Odwiedzaliśmy ją, ale od kilku miesięcy nikt z nas jej nie widział, jej córki też... Przepraszam, ich córki.
Tłumaczył się, chociaż nikt tego nie wymagał. Czuł jednak, że musiało to zostać powiedziane.
Feliks w końcu odwrócił wzrok, a Marek odetchnął z ulgą, jakby zdjęto z jego barków wciskający go w ziemię ogromny ciężar.
– Porozmawiaj z nią. Lepiej, żeby to był ktoś, kogo zna – odezwał się nareszcie Struner, nie patrząc już na Maciejczyka.
– A dlaczego pan pytał? – zaciekawił się aspirant.
– Miała wyciętą skórę na plecach? – wtrąciła Lipan, która dobrze znała metody mordercy sprzed lat.
Feliks kiwnął tylko głową, jakby nie chciał, żeby zostało to głośno przyznane, czując, że wówczas stałoby się jeszcze bardziej realne.
– A czy miała też...?
– Tak – przerwał jej, znów nie chcąc usłyszeć tego, co zamierzała powiedzieć.
Marek zerknął na niego pytająco.
– Dobra, skoro chcesz wiedzieć... Morderca wyciął kawałek skóry na jej plecach, gdzie prawdopodobnie było znamię lub coś, co pozwoliłoby jej rodzinie szybko ją zidentyfikować. Skórę zastąpił kawałkiem skórzanego materiału, który wszył w jej ciało. Jakby łatał zepsutą zabawkę. Uważam, że to drugi motyw...
– Jak to drugi motyw? – dopytywał wyraźnie zaciekawiony Maciejczyk, zapominając na moment o samej tragedii.
– Ciało ludzkie jest pełne niedoskonałości, piegów, rozstępów, różnie rosnących włosów, odcisków, skaleczeń. Nasza skóra jest wrażliwa praktycznie na wszystkie bodźce, a morderca nie lubi naszych wad, tego, co czyni nas ludźmi. Dlatego usuwa je, aby stworzyć swoje idealne zaba... Po prostu nas naprawia – rzekł przejęty Feliks, pozwoliwszy emocjom wziąć nad nim górę.
– Przynajmniej tak on to widzi w swojej głowie – dodała Maria, łypiąc na inspektora, który zaczął błądzić wzrokiem po kostce na rynku.
– Ale przecież to chore... – wybełkotał Marek, bardziej do siebie niż do nich.
– Ten, kto to zrobił, nie może być zdrowy, prawda? – Feliks oderwał spojrzenie od ziemi i skierował je na Marka. – Słuchaj, to nie jest zwykłe morderstwo. Tak nie wygląda zabójstwo bez motywu, dla samego zabicia kogoś, jest w tym głębszy sens. W tej zbrodni nie ma agresji, nie ma typowego bólu... On nie czuł przyjemności w odbieraniu jej życia. To jego misja, jego powołanie, skurwiel nie zabija tych dzieci, on je naprawia – mówił półszeptem, choć inni funkcjonariusze już się rozeszli.
Przez jego głos przedzierała się złość, ale w głębi tkwiła pewna nuta zrozumienia, a nawet adoracji. Tę nutę wyczuła jedynie Maria.
– Czyli chce pan powiedzieć, że kogo szukamy? – zapytał zmieszany Marek.
Dowiedział się więcej, niż chciał, a teraz trudno mu było to poukładać.
– Nie wiem, nie mam pojęcia. Kogoś z zaburzeniami? Może z depresją? – Feliks drapał się po brodzie, żałując, że dawno temu rzucił papierosy i używał ich tylko jako świeczek zapachowych. – Nie znajdziemy go, jeśli nie zrozumiemy jego motywów, tego, co nim kierowało. Nie możemy już pytać kto, lecz raczej dlaczego.
Z końcem zdania zapadła cisza.
Dlaczego? Pytanie to zawisło w powietrzu. Czy Feliks miał rację i zabójca naprawiał dziewczynkę? A może był po prostu chorym skurwysynem, za jakiego uważał go Marek?
– Pojadę na posterunek, może uda mi się porozmawiać z Mileną – poinformował aspirant.
– Z kim? – zapytała Maria.
– Z matką zaginionej dziewczynki. Zgłosiła się do komendanta jakiś czas temu – odparł i odszedł w kierunku swojego radiowozu, przy którym czekał na niego partner. – Kurwa, oby to nie była ona – dodał do siebie, wyciągając z kieszeni papierosa i odpalając go po drodze.
– Naprawdę? – obruszył się partner. – Nie powinniśmy palić w aucie – bąknął, gdy Marek wsiadł do radiowozu z odpalonym ćmikiem.
– Dziś to, kurwa, nie ma żadnego znaczenia. – Zaciągnął się głęboko, odpalając auto.
– Chyba masz rację. Komenda? – upewnił się policjant.
Marek tylko kiwnął głową, wrzucił wsteczny bieg i ruszył z parkingu.
– To nie ona, to nie będzie córka tego zmarłego policjanta – powiedział cicho do Marii Feliks.
– Co? Dlaczego tak myślisz? – zdziwiła się kobieta; bardziej chyba dlatego, że się do niej odezwał pierwszy.
– On nie zabijał od razu, pamiętasz? Kazał nam szukać tych dzieci... – mówił zamyślony.
– A jeśli to jednak ona? – Popatrzyła na niego uważnie.
– To by znaczyło, że to nie on – rzucił szorstko.
Zamilkli, zatopiwszy się we własnych domysłach. Albo na skutek skrępowania.
– Robi się już jasno – zagadnęła po chwili Maria niczym dziecko, które zostało skarcone przez ojca, ale nie potrafiło wytrzymać pełnej napięcia ciszy.
– Nie, do tego miasta powrócił właśnie mrok – wyszeptał Feliks, odwracając się od niej.
– Zabieramy się za śledztwo? Wiesz dobrze, że powinniśmy pracować razem. – Kobieta ruszyła za nim.
– Nieprawda. Już raz pracowaliśmy nad tym dochodzeniem. I co? Daliśmy dupy. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? – zapytał ze złością.
– Doświadczenie. Znamy go lepiej niż ktokolwiek inny. Jestem przekonana, że wtedy też byliśmy blisko. Gdyby nie naciskali na nas z góry... Zresztą to, co powiedziałeś, to wszystko o nim i jego motywacji... Ty go rozumiesz... – Urwała, kiedy na nią spojrzał. – Wiesz, co mam na myśli.
– Miałem dwadzieścia pięć lat, by to zrobić, a wcale nie chciałem o nim myśleć – stwierdził, uspokoiwszy się nieco.
– Mieliśmy też sukcesy, czyż nie? – Maria uśmiechnęła się z satysfakcją.
– Tak, do ostatniego wspólnego śledztwa... – sarknął ironicznie.
– Nie rozpamiętujmy przeszłości... Więc co? Wiesz, że beze mnie go nie złapiesz, prawda? – dodała, widząc zmieszanie na twarzy Strunera.
– Kurwa mać, a miałem mieć dzisiaj wolne... – Przewrócił oczami i wziął głęboki oddech. – Tym razem go złapiemy, rozumiesz? Nie odpuszczamy, dopóki skurwiel nie znajdzie się za kratkami.
Wypowiedział te słowa głośno i dobitnie, chcąc ją onieśmielić, choć w głębi duszy wiedział, że miała rację. Nie da sobie bez niej rady. Pomimo kilku wpadek – błędów, które przecież on też popełniał – była świetnym funkcjonariuszem. Groźna i przebiegła, potrafiła tak manipulować świadkami, by sami odpowiadali na niezadane jeszcze pytania. Była przydatna, nigdy jednak nie mógł być pewny, czy nim nie manipuluje, bo robiła to tak zręcznie, że nawet on, Feliks Struner, nie wiedział, o czym partnerka naprawdę myśli i do czego zmierza. I ta niewiedza go przerażała.
Blokujące drogi radiowozy rozjechały się, a na rynku zostało już tylko kilku policjantów, którzy zabezpieczali miejsce zbrodni. Na chodniki przy otaczających rynek kamieniczkach zaczęła wylegać niczego jeszcze nieświadoma część mieszkańców. Sklep, na który wcześniej zwrócił uwagę Feliks, był już otwarty. W miejscu, gdzie śmierć wyszła z ukrycia i ukazała swoje najgorsze oblicze, pojawiło się życie. Zza stojącej przy kościele wieżyczki wyłoniło się słońce. Inspektor spojrzał na zegarek, wskazówka przekroczyła godzinę ósmą, i to dość dawno. Był zdziwiony, że pozornie szybka akcja policji trwała aż tyle czasu.
– Od czego zaczniemy? – podjęła temat Maria, ponieważ rozmówca zdawał się odpływać myślami.
– Z matką dziewczynki rozmawia ten aspirant... Jak on miał... Maciejczyk – powiedział rozluźnionym głosem, bardziej stonowanym i przyjaznym niż wcześniej. – Sekcja zwłok też trochę potrwa, badania krwi, rekonstrukcja tego odcisku oraz przepuszczenie go przez system, chociaż pewnie i tak nic tam nie znajdą. Monitoring został zdjęty z rynku dawno temu. Moglibyśmy przejrzeć inne kamery, może któraś złapała faceta z pluszowym miśkiem, choć w sumie... on nie dałby się im uchwycić. – Zerknął na Marię, jakby oczekując, że potwierdzi jego słowa. Przytaknęła nieznacznie głową. – Pozostają nam...
– Rozmowy z mieszkańcami – dokończyła za niego Maria.
– Tak, rozmowy – zgodził się. – Nienawidzę tego.
Ruszył w stronę sklepu, a tuż obok dreptała Lipan.
– Dlaczego? Przecież ludzie są tacy cudni – mruknęła sarkastycznie, lecz sarkazm, o dziwo, zdawał się udawany.
– Empatia... Wymaga się jej od nas, ale nas jakoś nikt nie rozumie. Policjant, pies, świnia... Czy jak to teraz na nas wołają... Jesteśmy znienawidzeni przez wszystkich, ale to my musimy właśnie tych wszystkich chronić. Widzisz w tym ironię? Bo ja widzę kurewską niewdzięczność – wyrzucił z siebie Struner, przepuściwszy starszą panią w drzwiach sklepu.
Wylewność partnera zdziwiła nie tylko Marię, lecz i samego Feliksa. Wymienili zakłopotane spojrzenia.
– Przesadzasz. Wiedzieliśmy, na co się piszemy. Wiedzieliśmy, jak się traktuje ten mundur... Nie możemy mieć pretensji po tym, jak zaufanie do tego typu organów zostało kiedyś, delikatnie mówiąc, nadszarpnięte – rzekła kobieta tak cicho, aby nikt w sklepie jej nie usłyszał.
Inspektor zmierzył ją gniewnym wzrokiem. Należał wówczas do milicji, o czym dobrze wiedziała. Sama do służby wstąpiła już po transformacji, o czym długo nie pozwalała mu zapomnieć. Była wolna od kłopotliwej przeszłości, co pomogło jej w karierze.
Uszczypliwość Marii spełniła jednak swoje zadanie – podniosła mu ciśnienie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------