Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Plutopia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
3 sierpnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
46,90

Plutopia - ebook

To opowieść o dwóch miastach, w których produkowano pluton.

Oziorsk i Richland leżały po dwóch stronach żelaznej kurtyny. Powinno je dzielić wszystko, ale jednak miały wiele wspólnego. W Richland nie było prywatnej własności, wolnego rynku ani władzy samorządowej. Oziorsk oficjalnie nie istniał, próżno go szukać na mapach. W obu miastach obowiązywały restrykcje dotyczące poruszania się i pobytu. Ale mieszkańcom to nie przeszkadzało. Wyborcy w Richland dwukrotnie odrzucili propozycję nadania ich miejscowości praw miejskich, samorządu i wolnego rynku. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych w Oziorsku dziewięćdziesiąt pięć procent wyborców opowiedziało się za utrzymaniem systemu przepustek, bramek i strażników.

Osiedlano tam całe rodziny, którym zapewniano tanie mieszkania i znakomite szkoły. Mieszkańcy wspominali, że nie musieli zamykać drzwi domów, dzieci były bezpieczne, sąsiedzi przyjaźni, bezrobocie, bieda i przestępczość nie występowały. O inwigilacji, tajnych informatorach czy podsłuchach nikt nie wspomina. Tak jak o gigantycznym skażeniu środowiska.

Tak wyglądała plutopia. Jedyne w swoim rodzaju, odizolowane od świata miejscowości, które zaspokajały potrzeby powojennych społeczeństw Ameryki i Związku Radzieckiego.

Choć każdy słyszał o Czarnobylu, o Richland i Oziorsku tylko nieliczni. To nie dziwi, bo miejsca te ukrywano niczym tajne laboratoria z „Archiwum X”. Rosyjskie Ministerstwo Energii Atomowej nie udzieliło Kate Brown zgody na wjazd do Oziorska. Oba miejsca do dziś objęte są zmową milczenia. Wiele spotkań z tymi, którzy zgodzili się mówić, odbyło się w okolicznościach godnych powieści sensacyjnej. Informacje przekazywano nerwowym szeptem i zaszyfrowanym językiem, a informatorzy odmawiali zgody, by ich cytować. Ci, którzy próbowali ujawnić prawdę o wypadkach i zagrożeniach dla zdrowia ludzi, byli inwigilowani, nękani, śledzeni i zastraszani zarówno w USA, jak i w Rosji, nawet po zakończeniu zimnej wojny.

Książka zdobyła wiele nagród: Nagrodę Amerykańskich Historyków im. Ellisa W. Hawleya, Nagrodę Amerykańskiego Stowarzyszenia Historycznego im. Alberta J. Baveridge’a , Nagrodę Amerykańskiego Stowarzyszenia Historii Przyrodniczej im. George’a Perkinsa Marsha, Nagrodę Stowarzyszenia Nauk Słowiańskich, Wschodnioeuropejskich i Euroazjatyckich im. Wayne’a S. Vucinicha, Nagrodę Heldt w kategorii Najlepsza Książka Nauk Słowiańskich/Wschodnioeuropejskich/Euroazjatyckich Stowarzyszenia Kobiet w Naukach Słowiańskich oraz Nagrodę im. Roberta G. Athearna.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-344-5
Rozmiar pliku: 3,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W serii ukazały się ostatnio:

Magdalena Kicińska Pani Stefa

Andrzej Muszyński Cyklon

Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 2)

Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone)

Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju

Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4)

Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja

Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 2)

Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość

Jean Hatzfeld Englebert z rwandyjskich wzgórz

Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć

Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku

Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 3)

Martin Schibbye, Johan Persson 438 dni. Nafta z Ogadenu i wojna przeciw dziennikarzom

Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 2)

Dariusz Rosiak Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan

Piotr Lipiński Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa (wyd. 2 popr. i rozszerz.)

Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie

Wolfgang Bauer Przez morze. Z Syryjczykami do Europy

Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka

Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu

Beata Szady Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy

Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu

Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 2)

Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci

Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje

Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u

Anjan Sundaram Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie

Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii

Mur. 12 kawałków o Berlinie pod red. Agnieszki Wójcińskiej (wyd. 2 zmienione)

Iza Klementowska Szkielet białego słonia

Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego

Piotr Nesterowicz Każdy został człowiekiem

Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 2 zmienione)

Anna Mateja Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii

Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu
pomocy humanitarnej (wyd. 2)

Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci (wyd. 2)

Misha Glenny Nemezis. O człowieku z faweli i bitwie o Rio

Adam Hochschild Lustro o północy. Śladami Wielkiego Treku

W serii ukażą się m.in.:

Drauzio Varella Klawisze

Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premierWstęp

Ta książka opowiada o wspólnocie losów dwóch miejscowości, połączonych ze sobą przez strach, kamuflaż i gorączkową produkcję plutonu. Richland we wschodniej części stanu Waszyngton i Oziorsk (nazwa pochodzi od otaczających miasto jezior) na terenie południowego Uralu były zimnowojennymi wrogami, ale miały ze sobą bardzo wiele wspólnego. Tamtejsze kombinaty atomowe produkowały nie tylko głowice i pociski. W tych wzorcowych miejscowościach, do których przesiedlano całe rodziny, powstawały również szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa, tanie mieszkania i znakomite szkoły. Zbrojeniowi pionierzy z Rich­land i Oziorska wspominają, że nie musieli zamykać drzwi mieszkań, ich dzieci były bezpieczne, sąsiedzi przyjaźni, a zjawiska bezrobocia, biedy i przestępczości nieznane. Te wspomnienia o sielankowym życiu na przyczółkach atomowego wyścigu zbrojeń bardzo mnie zaskoczyły. W plutonowych miastach służba bezpieczeństwa pracowicie inwigilowała mieszkańców za pomocą sieci tajnych informatorów, podsłuchów i obowiązkowych badań medycznych, a tamtejsi inżynierowie, na rozkaz władzy w szaleńczym tempie produkujący pluton, doprowadzili do katastrofalnego skażenia środowiska naturalnego w całej okolicy.

Produkcja plutonu to najbrudniejsza faza budowy broni jądrowej. Kilogram wzbogaconego plutonu oznacza setki tysięcy litrów radioaktywnych odpadów. W ciągu czterech dekad funkcjonowania zakłady Hanford w Richland i Majak w Oziorsku odprowadziły do środowiska co najmniej dwadzieścia milionów kiurów promieniotwórczych izotopów, czyli dwa razy więcej niż Czarnobyl1. Zakłady te pozostawiły po sobie setki kilometrów kwadratowych nienadających się do zamieszkania terenów, skażone rzeki, pola i lasy oraz tysiące chorych ludzi.

Każdy wie, co to jest Czarnobyl. Dlaczego tak niewielu ludzi słyszało o zakładach Hanford i Majak? Władze Richland i Oziorska z dumą wymieniały liczbę swoich mieszkańców z doktoratami. Dlaczego ci szczycący się wiedzą ludzie zamykali oczy na gigantyczne skażenie środowiska, do którego się przyczyniali?

Prowadząc badania do tej książki, z zaskoczeniem dowiedziałam się, że ludzie zarządzający pierwszymi na świecie fabrykami plutonu przejmowali się nie tylko prętami grafitowymi i zakładami chemicznymi, ale również mieszkalnictwem, placówkami handlowymi, szkolnictwem i programami rekreacyjnymi. Oprócz reaktorów budowali także skoncentrowane na rodzinie i konsumpcji miasta, w których klasa robotnicza zarabiała i żyła jak klasa średnia. Nie był to zresztą odosobniony przypadek. W kolejnych dekadach ten model proletariackiego zamożnego życia przeniesiono do cywilnych projektów jądrowych. Miasto Prypeć, w pobliżu elektrowni atomowej w Czarnobylu, jest nowoczesnym tworem urbanistycznym pośród ubogiego wiejskiego krajobrazu Ukrainy. Po katastrofie w Fukushimie prasa donosiła, że japońskie spółki energetyczne wprawdzie oszczędzały na bezpieczeństwie, ale sowicie subsydiowały wzorowane na amerykańskich „nuklearne miasteczka” i kreowały swój wizerunek jako dostarczycieli energii jądrowej dla zamożnej klasy średniej2. Ten powtarzający się związek między energią jądrową i ryzykowną zamożnością wzbudził moje zainteresowanie.

Oziorsk i Richland były przedsięwzięciami państwowymi kierowanymi przez urzędników. Richland odstawał od reszty Ameryki, bo nie było tam prywatnej własności, wolnego rynku ani władzy samorządowej. Oziorsk należał do grupy dziesięciu sowieckich miast nuklearnych, które oficjalnie nie istniały, nie pojawiały się na mapach i były odgrodzone od świata. Każdy mieszkaniec musiał uzyskać specjalną przepustkę. Co dziwne, ten restrykcyjny system najwyraźniej podobał się mieszkańcom. W latach pięćdziesiątych wyborcy w Richland dwukrotnie odrzucili propozycję nadania ich miejscowości praw miejskich, samorządność i wolny rynek. Z kolei pod koniec lat dziewięćdziesiątych w Oziorsku dziewięćdziesiąt pięć procent wyborców opowiedziało się za utrzymaniem systemu przepustek, z bramkami i strażnikami. Decyzje te wydały mi się zadziwiające. Dlaczego mieszkańcy atomowych miast postanowili zrezygnować ze swoich praw obywatelskich i politycznych? W Związku Radzieckim nie było demokratycznych wyborów ani niezależnych mediów, ale mieszkańcy Richland żyli w jednej z najstarszych demokracji świata. Dlaczego sławetny system demokratycznych mechanizmów kontrolnych zawiódł i w sercu Ameryki doszło do katastrofy gorszej niż w Czarnobylu?

Owe pytania zmotywowały mnie do napisania książki. Szukając odpowiedzi, dowiedziałam się, że aby nakłonić pracowników do zgody na ryzyko i wyrzeczenia związane z produkcją plutonu, amerykańscy i sowieccy wojskowi stworzyli coś nowego – plutopię. Nazywam tak jedyne w swoim rodzaju, odizolowane od świata miejscowości, które zaspokajały większość aspiracji powojennych społeczeństw Ameryki i Związku Radzieckiego. Ład i zamożność plutopii skłaniały jej beneficjentów do przymykania oczu na rosnącą wokół nich stertę promieniotwórczych odpadów.

Książka ta jako pierwsza opowiada historię plutonowych katastrof zarówno w USA, jak i w ZSRR. Mam nadzieję, że dzięki niej odrębne ich przedstawianie straci sens. Mieszkańcy Oziorska mawiali, że gdyby wywiercili dziurę w ziemi pionowo w dół, dokopaliby się do Richland. Właśnie tak wyobrażam sobie te dwa miasta – krążą wokół siebie połączone obracającą się osią. Zamierzam pokazać, że Oziorsk i Richland celowo zostały stworzone na swoje podobieństwo, dzięki pracy agentów wywiadu i propagandystów, którzy zakończenia produkcji plutonu obawiali się prawie tak samo jak nuklearnego rywala.

Swoją opowieść rozbiłam na cztery etapy. W częściach pierwszej i drugiej biorę pod lupę wschodni Waszyngton w 1943 roku i południowy Ural w 1946 roku, czyli w okresie, kiedy robotnicy napływowi, więźniowie i żołnierze budowali gigantyczne zakłady plutonowe. Władze amerykańskie i sowieckie początkowo zamierzały produkować pluton w bazach wojskowych za pomocą zmilitaryzowanej siły roboczej. Zmieniono jednak zdanie, kiedy się okazało, że budowlańcy ciągle się upijają i awanturują. Kierownictwo pierwszych na świecie fabryk plutonu zdało sobie sprawę, że pracownicy muszą być trochę mniej niestabilni od wytwarzanego produktu.

Rozwiązaniem problemu niezdyscyplinowanych, agresywnych robotników napływowych, wyrwanych ze swojego środowiska rodzinnego była budowa luksusowych miast, w których zamieszkałyby całe rodziny. Amerykanie nazywali Richland „miasteczkiem”, odwołując się do mitycznych sielskich korzeni amerykańskiej demokracji. Z kolei Sowieci nazywali Oziorsk „miastem socjalistycznym”, odwołując się do mitycznej komunistycznej przyszłości, w której ubogie wsie miały zniknąć. Urzędnicy nie szczędzili środków na plutopię, więcej pieniędzy przeznaczali na szkoły niż na składowanie promieniotwórczych odpadów, a o mieszkańców atomowych miast dbali znacznie bardziej niż o resztę społeczeństwa. Kiedy w plutopii ziściły się zimnowojenne obietnice zamożności, awansu społecznego i konsumpcyjnej wolności, pełni obaw mieszkańcy w końcu zaufali władzom i uwierzyli w bezpieczeństwo swoich zakładów, a także w słuszność sprawy, za którą walczyły ich narody. Można powiedzieć, że zrezygnowali ze swoich praw obywatelskich, a nawet z prawa do życia i zdrowia, na rzecz praw konsumenckich.

Z demograficznego punktu widzenia mieszkańcy plutonowych miast należeli do klasy robotniczej, ale ze względu na ich zamożność byli postrzegani jako klasa średnia. W USA i ZSRR specjaliści z klasy średniej kształtowali świadomość narodową, przemawiając w imieniu klasy robotniczej i wciągając ją na poziomie symbolicznym do amorficznego, „bezklasowego” społeczeństwa3. Kiedy podziały klasowe zniknęły, sowieccy i amerykańscy robotnicy fabryczni zaczęli się utożsamiać ze swoimi zwierzchnikami i z naukowcami, którzy im mówili, że ich zakłady, domy i rodziny są bezpieczne.

Plutopia nie mogła istnieć samodzielnie. Historycy Bruce Hevly i John Findlay opisują, że wokół zakładu Hanford wyrosło całe mnóstwo tymczasowych osiedli i garnizonów dla szeregowych pracowników4. Taki sam sielankowy krajobraz złożony z zamożnej enklawy otoczonej obozami pracy i garnizonami znalazłam na południu Uralu. Obok plutopii władze amerykańskie i sowieckie zakładały miejscowości zamieszkane przez żołnierzy, więźniów, mniejszości narodowe, rolników i robotników napływowych, którzy nie mieli prawa mieszkać pośród „wybrańców”, ale ich obsługiwali i zarabiali na ich utrzymanie. Po co narażać się na koszty takiego rozdzielania ludzi? Co jest złego w typowym mieście przemysłowym z eleganckimi dzielnicami dla kadry zarządzającej i gorszymi strefami dla robotników? Znalezienie odpowiedzi na te pytania z historii urbanistyki wymaga przyjrzenia się historii nie tylko wywiadu i bezpieczeństwa nuklearnego, lecz także nauki, medycyny i zdrowia publicznego. Z odpowiedzi tych wyłania się obraz dzielenia ludzi w zależności od klasy społecznej i rasy, co przesądza o poziomie ich zamożności, ale również o ich zdrowiu.

Ludzi można fizycznie ogrodzić, ale pluton i jego promieniotwórcze izotopy nie uznają tego rodzaju barier. W części trzeciej tej książki opisuję wieloletni okres produkcji plutonu za podwójnymi murami i zwojami drutu kolczastego. Podyktowany wymogami bezpieczeństwa podział terytorium na strefy nuklearne i nienuklearne doprowadził do powstania swoistej „strefy bezkarności”, w której władze zakładu mogły marnotrawić i defraudować środki, tuszować wypadki, a także, co najgorsze, zatruwać środowisko. Co więcej, inżynierowie na Uralu przejęli amerykańską praktykę szybkiego i taniego pozbywania się odpadów metodą zakopywania ich w ziemi, spuszczania do rzek i rozpylania w powietrzu. W całym omawianym okresie doszło do wielu skażeń, w tym potężnych ‒ takich jak po wybuchu w sowieckim zakładzie Majak w 1957 roku, ale w większości niewielkich i zaplanowanych. Radioaktywne chłodziwo przenikało do atmosfery, wody pitnej i rzek.

Po kilku latach badań naukowcy we wschodnim Waszyngtonie i na południu Uralu zdali sobie sprawę, jak bardzo niebezpieczne są produkty rozpadu promieniotwórczego. Zorientowali się, że radioaktywne izotopy przechodzą do łańcucha pokarmowego, wnikają do ludzkich narządów i uszkadzają komórki. Dostrzegli niepokojące zjawisko „epidemii”, endemicznych chorób przetaczających się przez miejscowości położone w pobliżu kombinatów plutonowych. Nie wyłaniał się z tego jednak żaden wyraźny epidemiologiczny schemat. Naukowców nie do końca to zaskoczyło, ponieważ badania laboratoryjne na zwierzętach pozwoliły ustalić, że oddziaływanie izotopów promieniotwórczych jest bardzo zróżnicowane i każdy organizm reaguje inaczej5. Uświadomili sobie również, że przy niskich dawkach promieniowania okres utajenia choroby trwa bardzo długo. Licząc na to, że zanim choroba się rozwinie, postępy w nauce pozwolą znaleźć rozwiązanie problemu skażenia promieniotwórczego, kierownictwo zakładów zrezygnowało z kosztownych i czasochłonnych modyfikacji, które ochroniłyby pracowników i okolicznych mieszkańców.

Oddziaływanie izotopów radioaktywnych na krajobraz fizyczny okazało się równie trudne do wykrycia, jak ich szkodliwość dla organizmu ludzkiego. Badacze stwierdzili, że mapa skażenia, zamiast w postaci koncentrycznych kół ze skażeniem malejącym w miarę oddalania się od źródła, jest bardzo nieregularna, z „ogniskami” położonymi kilkadziesiąt kilometrów od zakładu i względnie czystymi obszarami nieopodal reaktorów. Ponieważ zarówno produkty rozpadu radioaktywnego, jak i ich oddziaływanie na ludzkie zdrowie są trudne do przewidzenia, zlokalizowania i zdiagnozowania, przywódcom amerykańskim i sowiec­kim łatwo było negować ich istnienie. Dzięki temu kierownictwo kombinatów mogło zabrać część środków przeznaczonych na bezpieczeństwo i składowanie odpadów i wykorzystać je na konsumpcję, usługi, poprawę warunków mieszkaniowych i wyższe pensje mieszkańców plutopii.

W obliczu skradającej się powoli, niewidocznej dla oka katastrofy ekologicznej podział terytorium na plutopię i osiedla pomocnicze ułatwiał władzom zadanie. Statystyczny mieszkaniec plutopii – młody, zamożny, pracujący i poddawany regularnym badaniom medycznym – prezentował się jako okaz zdrowia. Tymczasem robotnicy napływowi, więźniowie i żołnierze prowadzili prace budowlane na skażonej ziemi. Likwidowali skutki wycieków i remontowali budynki fabryczne po wypadkach radiacyjnych. Jako pracownicy tymczasowi byli rzadko badani przez lekarzy. Można powiedzieć, że pracowali „dorywczo”, bo po zakończeniu danej inwestycji wyjeżdżali, zabierając ze sobą izotopy promieniotwórcze i problemy zdrowotne, które w przyszłości mogły pozostawić po sobie epidemiologiczny ślad.

W pobliżu zakładów nadal istniały rolnicze wsie. W odróżnieniu od mieszkańców plutopii okoliczna ludność po części żyła z uprawy ziemi, na którą wiatr i nurt rzeki nanosiły ogniska skażenia. Ponieważ zakłady plutonowe przyczyniały się do rozwoju całego regionu, do mało zdrowotnej strefy buforowej przybywało coraz więcej ludzi. Ich również prawie nie badano pod kątem napromieniowania. Innymi słowy, ryzyko rozkładało się zgodnie z podziałami klasowymi i majątkowymi, z grubsza zbieżnymi z pierwszą i drugą strefą na mapach bezpieczeństwa radiologicznego.

Część czwarta książki jest poświęcona pionierom, którzy jako pierwsi odkryli, że mieszkają na radioaktywnym pograniczu. Po katastrofie w Czarnobylu w 1986 roku, kiedy informacje o problemach z systemami bezpieczeństwa radiologicznego przedostały się do wiadomości publicznej, ludzie narażeni na działanie promieniowania jonizującego zaczęli przypisywać zakładom plutonowym winę za wysoki poziom występowania chronicznych chorób, wad wrodzonych, bezpłodności i zachorowań na nowotwory. Mieli kłopot z przebiciem się ze swoimi argumentami, dlatego że nieuchwytne właściwości pierwiastków radioaktywnych pozwalały władzom ukrywać przed społeczeństwem wiedzę o szkodliwości promieniowania. Przez kilkadziesiąt lat eksperci dysponujący tajną wiedzą z przekonaniem mówili o bezpieczeństwie i dopuszczalnych dawkach, bagatelizując obawy laików. Po katastrofie w Czarnobylu okoliczni rolnicy, dziennikarze i działacze społeczni domagali się przedstawienia dokumentacji dotyczącej awarii oraz przeprowadzenia badań ekologicznych i zdrowotnych. Chcieli się dowiedzieć, jakie ryzyko podjęły w ich imieniu władze państwa i spółek energetycznych. Podczas batalii sądowych powołane oddolnie grupy ofiar formułowały nowe koncepcje dostępu do informacji, wolności i obywatelstwa.

Amerykańscy i sowieccy aktywiści, którzy do tej pory skupiali się na wolnościach politycznych, obywatelskich i konsumenc­kich, teraz domagali się praw biologicznych6. Protestowali przeciwko praktykom spółek zarządzających, które prywatyzowały gigantyczne zyski z produkcji broni jądrowej, a koszty zdrowotne i ekologiczne przerzucały na społeczeństwo. Działacze zdobyli wiedzę naukową z niezależnych źródeł i sami przeprowadzili badania zdrowotne. Przy okazji stworzyli nowy model zaangażowania obywatelskiego, przejęty przez organizacje ukraińskie, a później japońskie.

Powstało wiele ogólnych historii broni jądrowej, a także narodowych i regionalnych historii programów atomowych i obiektów nuklearnych, ale plutopia łączy ponadnarodową historię wyścigu zbrojeń z życiem ludzi, którzy budowali bomby7. Moja opowieść przechodzi od widoku ogólnego z satelity szpiegowskiego do zbliżenia na ulice miast, które znalazły się o włos od zagłady jądrowej. Chcę opowiedzieć, co znaczyła epoka jądrowa dla ciężko pracujących ludzi budujących bomby oraz ich chłopskich sąsiadów, którzy musieli wdychać produkty rozpadu promieniotwórczego.

Podczas zimnej wojny propagandyści i komentatorzy często porównywali USA do ZSRR, żeby rozgrzeszyć którąś ze stron z jakichś niesprawiedliwości czy błędów. Ja jednak umieszczam plutonowe miejscowości obok siebie, aby pokazać, że pluton połączył ze sobą życie ludzi mieszkających po obu stronach zimnowojennego muru. Stawiam tezę, że pierwsze na świecie plutonowe miasta miały wspólne cechy, wynikające z charakterystyki bezpieczeństwa atomowego, nuklearnej tajności i promieniotwórczych zagrożeń, wykraczającej ponad różnice politycznej ideologii i narodowej kultury. Poza jedną różnicą, newralgiczną z punktu widzenia ludzkiego zdrowia, a mianowicie tą, że mieszkańcy Richland i okolic żyli w znac­znie bogatszym kraju, co oznaczało, że ich poświęcenia podyktowane wymogami bezpieczeństwa nuklearnego, chociaż ogromne, nie determinowały ich życia w tak wielkim stopniu jak poświęcenia rodzin z Oziorska.

Książka ta opiera się na dokumentach. Przesiadywałam w kilku­nastu archiwach w Stanach Zjednoczonych i Rosji i korzystałam z prac historyków, którzy badali ten temat. Zachowana dokumentacja jest porażająca, pokazuje bowiem, ile wiedzieli urzędnicy, ile z tego zatajali i jak to motywowali. Słowa urzędników, a także naukowców dowodzą, że sprawy bezpieczeństwa nuklearnego były ściśle splecione z polityką urbanistyczną, katastrofami zdrowotnymi i rozległym skażeniem środowiska.

Bohaterami tej książki są pracownicy zakładów atomowych oraz mieszkańcy plutonowych miast i ich okolic. W ciągu pięciu lat przeprowadziłam dziesiątki rozmów z różnymi ludźmi, którzy wystąpili w tym dramacie z powodu decyzji zawodowej albo dlatego, że przypadkowo urodzili się w takim, a nie innym miejscu. Wielu moich rozmówców złożyło kiedyś zobowiązanie, że dożywotnio zachowają te sprawy w tajemnicy, ale poczucie krzywdy skłoniło ich do jego złamania. Rosyjskie Ministerstwo Energii Atomowej nie udzieliło mi zgody na wjazd do Oziorska, spotykałam się więc z mieszkańcami pobliskich miasteczek i wsi w okolicznościach godnych powieści szpiegowskiej. Niektórzy mówili nerwowym szeptem i zaszyfrowanym językiem. Część nie zgodziła się na to, by ich cytować. Tych, którzy nie chcieli się publicznie ujawniać, ukryłam pod pseudonimami.

Niektóre z tych opowieści wydawały mi się tak nieprawdopodobne, że wątpiłam w ich autentyczność, lecz wiele z nich po weryfikacji okazało się prawdziwych. Nauczyłam się dostrzegać w pozornie mało wiarygodnych rozmówcach potencjalnie bogate źródła informacji, ludzi patrzących na swoje otoczenie z szerszej niż przeciętnie perspektywy. Ponieważ kontekst rozmowy często wpływa na jej treść, podaję, gdzie i kiedy spotkałam się ze swoimi informatorami. Opisuję również ich słabe punkty, a także dzielące nas bariery kulturowe, by pokazać, że rozmowa ze świadkami wydarzeń, podobnie jak kwerenda archiwalna, jest najeżona pułapkami, że ludzie pewne rzeczy pomijają, zaprzeczają sami sobie, zapominają i nie wszystko wiedzą. Niektórzy z moich rozmówców traktowali mnie podejrzliwie bądź nieufnie, bo prowadząc badania do tej książki, stałam się czymś w rodzaju turystki zwiedzającej miejsca katastrof. Dla nich to ja byłam niewiarygodnym narratorem. Być może tak oceni mnie również część czytelników, o co się nie obrażam. Nie twierdzę, że odkryłam prawdę. Mam jednak nadzieję, że naświetliłam jakiś jej wycinek. Niecierpliwie czekam na inne relacje i interpretacje.

Polityczna wrogość, która nakręcała zimną wojnę, już się skończyła, ale nuklearny rozdział historii świata trwa dalej w najlepsze. Śmiercionośne krajobrazy wokół zakładów plutonowych są pełne napromieniowanych min i przewlekle chorych ludzi, w ich przekonaniu z powodu skażenia. Bezdomność amerykańskich i japońskich odpadów nuklearnych potwierdza, jak skomplikowany jest problem bezpiecznego składowania niestabilnych izotopów radioaktywnych, które samoistnie się rozgrzewają do setek stopni, powodują korozję metali i przenikają przez glebę do roślin – i będą przenikały przez dziesiątki tysięcy lat. Stawka w tej grze jest wysoka, co stwarza wielką pokusę negowania istnienia niewidocznych dla oka izotopów promieniotwórczych. Przed Czarnobylem i Fukushimą były Hanford i Majak, a wraz z nimi praktyki plutopii: dzielenie terytorium na strefy „nuklearne” i „czyste”, skąpienie środków na bezpieczeństwo i zarządzanie odpadami na rzecz produkcji, zatajanie informacji o wypadkach radiacyjnych, fałszowanie dokumentacji związanej z bezpieczeństwem, zatrudnianie pracowników „dorywczych” do brudnej roboty i udzielanie spektakularnej pomocy wąskiej grupie chorych – z pominięciem całej reszty – dla efektu propagandowego. Tymczasem demaskatorzy, którzy próbowali informować społeczeństwo o wypadkach i zagrożeniach dla zdrowia publicznego w przestarzałych zakładach, są inwigilowani, nękani, śledzeni i zastraszani zarówno w USA, jak i w Rosji, nawet po zakończeniu zimnej wojny. Z tego rodzaju historiami mieliśmy do czynienia w 1986 roku na Ukrainie i w 2011 roku w Japonii.

Plutopia mówi o schedzie, z którą wielu obywateli mocarstw nuklearnych jeszcze się nie zmierzyło, jeszcze nie nauczyło się o niej rozmawiać, a tymczasem politycy z różnych krajów świata przebąkują o „nuklearnym renesansie”. Katastrofy nuklearne w odgrodzonych od świata strefach zmilitaryzowanych łatwo jest ukryć, co tłumaczy fakt, że podczas gdy Czarnobyl i Fukushima funkcjonują w obiegu publicznym, niewiele osób słyszało o awariach w zakładach Hanford i Majak. Mam nadzieję, że historie opowiedziane przez ludzi, którzy mieszkali w dwóch najbardziej napromieniowanych obszarach świata, zachęcą czytelników do ponownego przyjrzenia się naszej nuklearnej przeszłości.1

Pan Matthias jedzie do wschodniego Waszyngtonu

W grudniu 1942 roku Frank Matthias, podpułkownik armii amerykańskiej, robił zapiski ze swoich wędrówek po zachodzie Ameryki, podczas których odwiedził kilka trudno dostępnych, mało gościnnych miejsc8. We współpracy z trzema członkami kierownictwa korporacji DuPont szukał najlepszego miejsca pod budowę pierwszej na świecie fabryki produkującej pluton na skalę przemysłową, w ramach projektu Manhattan. Przedsięwzięcie to miał nadzorować Wojskowy Korpus Inżynieryjny, a DuPont pełniła funkcję głównego wykonawcy.

Mężczyźni jechali w gęstej mgle przez Wyżynę Kolumbii. Mijali niewielkie rodzinne rancza, które sprawiały wrażenie dosyć ubogich. Mijali położone wśród piaszczystych gleb domostwa, szare i zaniedbane, i małe przepompownie, które wlewały wodę do zamulonych rowów irygacyjnych. Przejeżdżali przez zapylone „miasta” z dwiema ulicami na krzyż, zabudowanymi domami z desek szalunkowych. Te osamotnione małe przyczółki cywilizacji w rozległej suchej krainie były pozostałościami „imperium śródlądowego”, wizji przekształcenia chwastów i piasku w kraj mlekiem i miodem płynący. Marzenie to opierało się na pomyśle budowy wielkich zapór na płynących przez Wyżynę Kolumbii rwących górskich rzekach, żeby dostarczyć elektryczność potrzebną do rozwoju przemysłu i wodę dla rolnictwa. Pod koniec XIX wieku osadnicy uwierzyli w to, że Wyżyna Kolumbii jest „dobrym krajem dla biednego człowieka”, co miało znaczyć, że człowiek, który ma niewiele pieniędzy do zainwestowania, ciężką pracą może wycisnąć z tej ziemi sporo grosza9. Pylista wulkaniczna gleba była bogata w minerały, ale sucha jak pieprz, roczne opady wynosiły zaledwie sto pięćdziesiąt milimetrów. Zanim sprowadzono tutaj bydło, na wysokich wzgórzach i pofałdowanych równinach rosły niskie trawy, które szybko padły ofiarą krów, owiec i pługów. Pociągi i wozy zwoziły nasiona „inwazyjnych” roślin takich jak szarłat, oliwnik wąskolistny i stokłosa dachowa, które kradły wilgoć innym roślinom. Podczas orki albo prac budowlanych lekka jak dmuchawiec gleba ulatywała w powietrze. Weterani pamiętają, że pył wdzierał się wszędzie – zapychał maszyny, szczypał w oczy i rozdrapywał skórę. Biednego człowieka było stać na zakup ziemi, która kosztowała siedemdziesiąt centów za pół hektara, ale uprawa tej półpustynnej gleby wymagała wielkich nakładów. Z powodu braku pieniędzy na nawadnianie większość farm w najlepszym razie wegetowała.

Czwórka gości, którzy przyjechali rządowym samochodem, spędziła noc w Mason City. Następnego dnia pojechali dalej wyboistymi, dziurawymi drogami. Potem Matthias wsiadł do kabiny awionetki i krążył nad zaporą Grand Coulee oraz pustynią, która ciągnęła się za tamą. Zapora była dzieckiem Rufusa Woodsa, właściciela miejscowej gazety. Chociaż Woods miał konserwatywne poglądy polityczne, zainspirowały go wielkie zapory, które powstawały w Związku Radzieckim na początku lat trzydziestych. Zdobył środki na swój projekt z programu New Deal, a w 1934 roku prezydent Roosevelt przyjechał do wschodniego Waszyngtonu zachwalać zaporę Grand Coulee jako rozwiązanie problemu tej „krainy porzuconych nadziei”, jak się wyraził10.

Propagandyści reklamowali zaporę jako największą w dziejach świata – co istotne, większą od sowieckich11. Były socjalistyczny kongresmen Homer Bone widział w niej szansę na zwycięstwo niezależnych farmerów nad wielkimi korporacjami i holdingami rolnymi, które według niego stanowiły zagrożenie dla przyszłości amerykańskiego rolnictwa. Dzięki budowanym przez państwo zaporom niezależni farmerzy mieli zapewnioną elektryczność, a tym samym wygody, co przekładało się też na wydajność pracy typową dla miast. Zapora miała połączyć ze sobą dwa dotychczas odrębne amerykańskie światy: świat przepracowanych farmerów w głębi lądu i świat zamożnych klas średnich na wybrzeżu. Projekt Grand Coulee odwoływał się do amerykańskiego nacjonalizmu, ale przy okazji oznaczał przyznanie się do tego, że wspieranie przez państwo rozwoju na modłę sowiecką ma swoje zalety. W kolejnych dekadach ta koncepcja kapitalizmu państwowego zmieniła konfigurację polityczną w Waszyngtonie.

Przeciwnicy projektu ostrzegali, że tama jest za duża. Dlaczego w czasach wielkiego kryzysu buduje się zaporę, która umożliwi produkcję niechcianego przez nikogo prądu i rekultywację nikomu niepotrzebnych ośmiuset tysięcy hektarów ziemi?12 Uwagi krytyków nie były pozbawione słuszności. Projekt nie rozwinął się tak, jak to sobie wyobrażali propagandyści. Kiedy zapora była gotowa, prąd popłynął na zachód, do fabryk i miast Puget Sound. Tymczasem Urząd Rekultywacji przedstawił projekt Columbia Basin, ambitny plan budowy sieci przepompowni i kanałów irygacyjnych, dzięki którym miliony hektarów pustyni miały się zazielenić. Plan utkwił jednak w martwym punkcie, dlatego że na płytkim rynku epoki wielkiego kryzysu panowała nadpodaż produktów rolnych.

Tymczasem buczące turbiny wielkiej zapory, na którą nie było klientów, przyciągnęły Franka Matthiasa. Znał się na zaporach, na początku lat trzydziestych pracował dla Tennessee Valley Authority. W odróżnieniu od turystów nie zachwycał się w swoim dzienniku rozmiarami Grand Coulee czy majestatycznością nieziemskich formacji skalnych w okolicznych wąwozach. Jego uwagę zaprzątały kilowaty i kierunek linii przesyłowych. Konkluzje były pozytywne13. Za duża jak na kryzysowe czasy zapora nareszcie znalazła klienta.

Na miejsce pod budowę pierwszej na świecie fabryki plutonu Matthias wybrał Hanford w stanie Waszyngton, ponieważ miejscowość ta spełniała jego kryteria: obfite zasoby czystej wody z rzeki Kolumbia, niezawodne źródło prądu, wysoki odsetek państwowej ziemi i pewien klimat porażki14. Miejscowości położone bliżej Grand Coulee odrzucił z powodu bujnych łanów pszenicy i bardziej zadbanych farm. Ten spokojny inżynier budowlany potrafił przewidzieć, że odebranie farmerom nawadnianej wielkim wysiłkiem i kosztem ziemi byłoby kłopotliwe. Hanford i White Bluffs uznał za „znacznie bardziej obiecujące”, bo ziemia przynosiła tam zdecydowanie gorsze plony, a rancza wyglądały biedniej15. „Ucieszyłem się z tego – napisał do szefa projektu Manhattan generała Lesliego Grovesa – że liczba ludności jest niewielka, a większość farm sprawia wrażenie niewiele wartych”16. W Hanford znalazł to, czego szukał – kłopoty finansowe. Jego zadowolenie z biedy mieszkańców brzmi bezdusznie, ale był to miłosierny gest. Dla regionu podpułkownik stał się swoistym „ojcem likwidatorem” nieszczęsnych miejscowości wybranych do wysiedlenia.

Matthias nie mijał się z prawdą, kiedy mówił, że okolica jest uboga. Połowa gospodarstw w hrabstwie Franklin została zlicytowana albo porzucona w latach dwudziestych i trzydziestych. W latach 1910–1942 liczba ludności spadła o czterdzieści procent. Miejscowość Hanford pierwotnie znajdowała się nad zakolem Kolumbii, w miejscu, gdzie rzeka zmienia kierunek z południowego na wschodni. Wyżyna Kolumbii to gigantyczny spodek pomiędzy Górami Kaskadowymi i Górami Skalistymi. W najniższym punkcie tej wielkiej misy, w pobliżu Hanford, Kolumbia staje się rzeką pustynną, meandruje prawie niewidoczna między trawami, szałwią i nagimi skałami. D. W. Meinig, najwybitniejszy historyk geografii tego regionu, opisał te okolice jako wycieńczone ciało, „wygłodniałe i wysuszone, z żebrami sterczącymi spod cieniutkiej warstwy gleby”17.

W 1943 roku elektrownia wodna na zaporze zaczęła przesyłać prąd do ogromnego tajnego, państwowego projektu budowlanego, którym zarządzała firma DuPont, w tamtym czasie jedna z największych korporacji amerykańskich. Zamiast imperium śródlądowego zasiedlonego przez niezależnych farmerów od 1943 roku miejscowi entuzjaści, początkowo nieufnie, a później z wielkim zapałem, połączyli swój los z rozrastającym się kompleksem wojskowo-przemysłowym, który zapewniał utrzymanie tym dotowanym przez rząd federalny regionom18.

Ten wycinek historii amerykańskiego zachodu był już wielokrotnie opisywany: zamiast samowystarczalnych wspólnot rolniczych zapora Grand Coulee i Hanford sprowadziły do wschodniego Waszyngtonu urzędników federalnych i bogate korporacje eksmitujące miejscowych i tak silnie ingerujące w krajobraz, że stawał się on niezrozumiały i niedostępny dla tych, którzy go kiedyś zasiedlali19. Jeżeli ktoś śledził historię wywłaszczeń na zachodzie, to mógł przewidzieć, co się szykuje, kiedy pod koniec 1942 roku przyjechał tam Matthias w rządowym aucie. Ale najwyraźniej nikt nie przewidział. Dwa tysiące mieszkańców Hanford, White Bluffs i Richland było kompletnie zaskoczonych, kiedy w lutym 1943 roku dostali listy z informacją, że rząd federalny zabierze im ziemię, rancza, sady, domy i warsztaty. Władze dały im od kilku tygodni do kilku miesięcy na wyniesienie się. Federalni rzeczoznawcy wyliczyli rekompensaty na poziomie niższym od wartości jednorocznych plonów, już nie mówiąc o nieruchomościach. Miejscowi mieli poczucie, że zostali obrabowani. C. J. Barnett z Richland wspominał, że zszokowani ludzie powtarzali z niedowierzaniem: „Nie mogą tego zrobić!”20.

White Bluffs, 1938 (za zgodą Departamentu Energii)

Eksmisja mieszkańców zakola Kolumbii przebiegła jednak bardzo szybko i sprawnie. Kilka tysięcy osób wyjechało bez awantur, a Matthias był zadowolony, że „farmerzy nie zgłaszali poważniejszych obiekcji”21. Gdyby z jakiejś groszowej powieści przygodowej wyskoczyła banda Indian i zaatakowała rancza, farmerzy stawiliby im opór z bronią w ręku i być może zginęli. W obliczu inwazji ze strony własnego państwa nie mieli innego wyjścia, jak tylko spakować manatki i złożyć do sądu pozew o wyższe rekompensaty22. Tak jak wcześniej Indianie, sparaliżowani przekształceniem ich świętych ziem łowieckich i rybackich w prostokątne strefy, tak teraz miejscowi byli kompletnie zdezorientowani, kiedy zobaczyli, że ich grunty przemianowano na „federalną strefę zakazaną”. Biurokratyczny charakter przejęcia tych ziem przez projekt Manhattan oznaczał, że nie było z kim walczyć, nie było do kogo strzelać. Miejscowi rolnicy zachowali się biernie, jakby z uczestników stali się widzami kolejnego odcinka historii imperium śródlądowego.4

W obronie swojego narodu

Ostatni epizod budowy fabryki plutonu w Hanford dotyczy grupy trzydziestu trzech Indian z plemienia Wanapam i ich wodza Johnniego Bucka, którzy w 1943 roku zapukali do drzwi biura Matthiasa, podobnie jak setki innych petentów. Wydarzenia te dają pewien wycinkowy obraz tego, jak Matthias i jego współpracownicy traktowali tereny wschodniego Waszyngtonu, które na jakiś czas usuwali ze strefy możliwej do zamieszkania przez człowieka. Poświęcenie ziemi oznacza również poświęcenie związanych z nią ludzi. W 1944 roku Matthias bez powodzenia usiłował zapobiec tej niefortunnej sytuacji.

Pod koniec życia podarował swoje prywatne dokumenty prowadzonemu przez DuPont muzeum w Hagley. Dokumentacja ta zawiera przede wszystkim korespondencję związaną z zakładem oraz projekty przemówień wygłoszonych przez niego po wojnie, kiedy propagował międzynarodową kontrolę broni atomowej i pokojowe wykorzystanie energii jądrowej. Jeden z listów, doręczony osobiście i sporządzony na kartce wyrwanej ze szkolnego zeszytu, napisał do Matthiasa Johnnie Buck, nie robiąc przerw na zaczerpnięcie tchu:

Szanowny Panie, dlaczego nie możemy się dostać do Hanford chcielibyśmy żeby Pan przyjechał w niedzielę będziemy wszyscy zebrani na indiańską ucztę i dlatego my chcemy żeby Pan przyjechał w niedzielę jak Pan się z nami nie zobaczy to możemy wyjechać tam gdzie zostajemy na lato i chcielibyśmy przejść przez Hanford i Horn łowić ryby i chcielibyśmy się dowiedzieć czy można i zostajemy jeszcze kilka tygodni dlatego chcemy żeby Pan przyjechał w niedzielę żeby Panu pokazać dom w którym jesteśmy z bliska

Johnnie Buck89

O dziwo, zapracowany Matthias przyjął zaproszenie Bucka na ucztę plemienia Wanapam, podczas której oddano cześć pięciu pokarmom (wodzie, łososiowi, borówkom, korzeniom i dziczyźnie) w ramach rytuału związanego z religią wáašat (waszat). Matthias siedział na ziemi, słuchał melodyjnych modłów i patrzył, jak Indianie tańczą90. Istnieje zdjęcie, na którym Buck i Matthias podają sobie ręce. Odziany w zielony mundur podpułkownik patrzy na Bucka z życzliwą miną, ten jednak, w ozdobionym paciorkami stroju z jeleniej skóry, nie odwzajemnia spojrzenia.

Matthias i Johnnie Buck (za zgodą Muzeum i Biblioteki Hagley)

Jesienią 1943 roku Indianom Wanapam uniemożliwiono odbycie corocznej wyprawy rybackiej do White Bluffs. Lud ten od stu lat nie dawał się zamknąć w rezerwatach i wędrował dalej, kiedy jego tereny zajęli ranczerzy i farmerzy, ale gdy na drodze do ich tradycyjnych terenów rybackich stanął gigantyczny, ogrodzony i strzeżony kombinat Hanford, niełatwo było go obejść91. Buck udał się do Matthiasa po zgodę na przejście przez federalny obszar zamknięty.

Zastanawiam się, jak Buck i Matthias rozmawiali ze sobą za pośrednictwem Charliego Moody’ego, tłumacza, którego przyprowadził wódz92. Całkowicie odmienne były bowiem nie tylko ich języki, ale również mentalność. Wszystko wskazywało na to, że szanse na uzyskanie zgody są niewielkie, bo przecież wcześniej Matthias odmówił wstępu do strefy zakazanej rolnikom, którzy mieli tytuł własności do tych terenów, głosowali w wyborach i płacili podatki. Wydawało się przesądzone, że tym bardziej nie wpuści Indian, zwłaszcza że Wanapam nigdy nie podpisali żadnego traktatu z rządem federalnym i nie mieli żadnych dokumentów potwierdzających ich roszczenia do tej ziemi93. Tymczasem Matthias zareagował z zaskakującą wrażliwością, odstępując od typowej dla niego biurokratycznej ostrożności.

Najpierw powiedział Buckowi, żeby wymienił cenę za utracone połowy łososia. Zaproponował, że zapłaci za ryby, przyśle wskazaną ilość łososia albo w tym roku wyda zgodę na połów, ale potem rząd wykupi od Indian ich rybackie „przywileje”. Wódz nie chciał jednak pieniędzy. Twardo stał na stanowisku, że Wanapam mają prawo łowić ryby tam, gdzie zawsze to robili, koło White Bluffs, czyli tam, gdzie wznoszono tajną fabrykę. Matthias zapisał w swoim dzienniku: „Interesowało go tylko jedno: łowić ryby właśnie w tym miejscu”94.

Funkcjonował w świecie, w którym prawie wszystko się kupowało i sprzedawało po wynegocjowanej cenie. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Buck nie chce zamienić łososia z Kolumbii na innego łososia albo na pieniądze, za które mógłby kupić ryby lub inne źródła kalorii. W swoim codziennym życiu, w którym rządziły reglamentacja, przepisy i negocjacje, Matthias rzadko napotykał rzeczy święte i niepodlegające negocjacjom – wszystko wskazuje na to, że był zaintrygowany. W obliczu dyplomatycznego oporu Bucka ostatecznie zgodził się wpuścić Wanapam do rządowej strefy zakazanej, żeby mogli tam łowić ryby. Załatwił im wojskową ciężarówkę, którą codziennie rano wjeżdżali na teren zakładu, a wieczorem wracali z połowem. W ten sposób i wilk był syty, i owca cała: Matthias nie musiał się martwić o to, że Indianie kręcą się po zakładzie bez nadzoru, a oni mieli swoje ryby. Był bardzo zadowolony z tego rozwiązania.

Każdą osobę, która wchodziła do strefy zakazanej, wcześniej prześwietlano pod kątem bezpieczeństwa. Nawet kongresmeni nie mieli tam wstępu. W przypadku mniejszości etnicznych weryfikacja była jeszcze bardziej drobiazgowa. Tymczasem wobec Wanapam Matthias nie zastosował żadnych procedur bezpieczeństwa. Wodzowi i dwóm jego zastępcom dał wolną rękę – mogli zabierać do Hanford dowolnych członków swojego plemienia, którzy również nie byli prześwietlani95. W jaki sposób Buck zdołał nakłonić Matthiasa do tak rażącego naruszenia procedur bezpieczeństwa?

Szukając odpowiedzi na to pytanie, spotkałam się z Rexem Buckiem, stryjecznym wnukiem Johnniego i obecnym duchowym przywódcą Indian Wanapam96. Buck mieszka z innymi członkami swojego plemienia w niewielkiej wsi na skrawku ziemi wciśniętej między zaporę Priest Rapids i wysoką skarpę w kolorze czekoladowym. Osada złożona z kilkunastu dużych podwójnych przyczep mieszkalnych i długiego baraku z blachy falistej leży w cieniu zapory, która oddziela ją od zatopionej w 1961 roku świętej wyspy Wanapam.

Kiedy przybyłam na miejsce, Buck czekał na mnie ze śniadaniem. Przywitał mnie z uśmiechem, a potem przedstawił mi swoją żonę Angelę i dwudziestokilkuletnią córkę Lilę. Angela otaksowała mnie nieufnym wzrokiem od stóp do głów. Wiedziałam, skąd się wzięła jej podejrzliwość. Buck jest głównym rzecznikiem Wanapam, w związku z czym zjawia się u niego mnóstwo ludzi, którzy zadają pytania, a potem i tak piszą, co chcą. Byłam więc dla niej kolejną wścibską osobą z zewnątrz.

Bez zbędnych formalności zasiedliśmy do śniadania. Gospodarze podali łososia, borówki i trzy miski gotowanych korzonków, które we wrzącej wodzie zrobiły się białe. Na półkach stały pudełka z płatkami śniadaniowymi, ale jak wyjaśnił mi Buck, tak wygląda specjalne niedzielne śniadanie, „lecznicze jedzenie”. Buck zaczął nucić po „indiańsku”, podnosił każdą miskę i przyzywał każdą potrawę, a potem się nią częstowaliśmy. Kiedy już przywołał wszystko oprócz borówek, przystąpiliśmy do jedzenia. Ja zadawałam pytania, Buck odpowiadał.

Urodził się w latach pięćdziesiątych i należał do pierwszego pokolenia Wanapam, które chodziło do szkoły i uczyło się angielskiego. Powiedział, że jego ojciec słabo znał angielski.

– Próbował się uczyć z moich elementarzy, ale nie zaszedł zbyt daleko – stwierdził.

Poczęstowałam się borówkami. Angela wzdrygnęła się nieznacznie i podała miskę mężowi, który zanucił wezwanie do borówek, i wszyscy wzięli po garści. Borówki zbiera się jako ostatnie w sezonie, dlatego spożywa się je na końcu, jak wyjaśnił mi dyplomatycznie Buck.

Opowiedział mi trochę o religii wáašat i jej związkach z niewielkim obszarem między rzekami Kolumbia i Yakima. Powiedział, że ta ziemia żyje, mówi i słucha. Zbieranie żywności przypomina modlitwę, a plemienne terytorium tworzy świętą przestrzeń dla tej modlitwy. Na przykład korzonki, które jedliśmy na śniadanie, kobiety zbierają w milczeniu, żeby mogły słyszeć głos ziemi. Gdyby Wanapam nie przestrzegali tych rytualnych zasad, ziemia by ich nie słyszała, przestałaby dawać im pokarm i plemię by wymarło.

Każde miejsce związane z przodkami i przeszłością, jak wyjaśnił Buck, trzeba co roku odwiedzać, więc jego stryjeczny dziadek musiał się dostać do White Bluffs, żeby łowić ryby i zadbać o groby. Johnniemu Buckowi nie chodziło o kalorie, wartość rynkową czy wymianę towarów, lecz o istotę sakralnej kosmologii Wanapam. Innymi słowy, podobnie jak Matthias, Buck troszczył się o przetrwanie swojego narodu.

W federalnej strefie zakazanej Matthias eksmitował właścicieli z ich gruntów, zamieniając rolników i kupców w bezrolnych wyrobników, a jednak uszanował prośby Johnniego Bucka o duchowe przetrwanie i kulturową autonomię. Matthias zanotował w swoich dziennikach, że Wanapam obozowali nad tym zakolem rzeki Kolumbia od czasów Lewisa i Clarka i że nigdy nie podpisali żadnych traktatów ani nie wzięli żadnych pieniędzy od rządu97. Matthias ewidentnie podziwiał Wanapam za samowystarczalność i determinację, która kazała im każdego lata wyprawiać się w góry po korzonki i borówki, a każdej wiosny i jesieni nad rzekę po łososie. „Zasadniczo ci Indianie są bardzo niezależni i za nic w świecie nie chcą się wyrzec tej niezależności oraz swoich traktatowych praw do połowu ryb w rzece Kolumbia. Nie sądzę, żeby można było zakwestionować ich lojalność” – przekonywał Matthias sam siebie, nie mając na poparcie swojej tezy żadnych dowodów oprócz siły osobowości Bucka98. Być może uważał Indian za zbyt prostych i zaściankowych, żeby uprawiali wymagające skomplikowanych technologii międzynarodowe szpiegostwo.

Może Indianie zdali się Matthiasowi prawdziwymi, pierwotnymi Amerykanami, takimi jak ci, którzy szybko znikali, kiedy fabryka plutonu wciągnęła wschodni Waszyngton w główny obieg amerykańskiej gospodarki przemysłowej i federalnej biurokracji. Odziany w ceremonialny strój i rozmawiający przez tłumacza wódz Buck w oczach Matthiasa zapewne uosabiał jego chłopięce wyobrażenia o tym, co spodziewał się zobaczyć na zachodnich równinach zamiast baraków z blachy albo sklejki, wywrotek i zapylonych placów budowy. Być może Matthias wyłączył Indian z procedury bezpieczeństwa, bo obraz Dzikiego Zachodu, który na jego zlecenie masakrowano buldożerami tuż za oknem jego biura, budził w nim nostalgię.

W sierpniu 1945 roku, kiedy bomba z tutejszego plutonu spadła na Nagasaki, przepustkę Wanapam anulowano. Wstęp do strefy zakazanej przywrócono im dopiero w latach sześćdziesiątych. Rex Buck opisywał, w jaki sposób ich eskortowano: z przodu i z tyłu gazik z żołnierzami i karabinami maszynowymi, w środku ciężarówka z Indianami. Nareszcie znaleźli się na swojej świętej ziemi, ale nie odprawili rytuałów.

– To nie było przyjemne – wspominał Buck. – Mój wujek powiedział po indiańsku: „Porozglądamy się i wracamy”.

Po wojnie Matthias nie zapomniał o Wanapam. Zasypywał urzędników listami, w których pytał o prawo Indian do tej ziemi i ryb99. Z tej korespondencji nic nie wynikło. Biały wódz z Hanford nie był w stanie pomóc indiańskiemu wodzowi i jego małemu plemieniu, chociaż bardzo chciał. Przywódcy stali bezradni wobec potężnych nowych sił, które sprowadziły do wschodniego Waszyngtonu energię nuklearną.Przypisy

Wschodnia część stanu Waszyngton, obszar na wschód od Gór Kaskadowych, od tej pory będzie nazywana wschodnim Waszyngtonem (wszystkie przypisy dolne pochodzą od tłumacza).

Kiur – niestosowana już jednostka miary radioaktywności równa 3,7 × 1010 bekereli.

Okres (1931–1938), w którym dziewiętnaście stanów w środkowej części USA dotknęła katastrofa ekologiczna spowodowana suszą, erozją gleb i intensywną eksploatacją gruntów przez farmerów.

Lekki, prefabrykowany barak z cynkowanej blachy stalowej o półkolistym kształcie.

Utworzony w 1935 roku urząd federalny podlegający Departamentowi Rolnictwa. Jego zadaniem była pomoc ubogim farmerom i robotnikom rolnym, którzy szczególnie ucierpieli z powodu kryzysu i katastrofy ekologicznej zwanej Dust Bowl.

Urząd federalny zajmujący się internowaniem osób uznanych za zagrażające bezpieczeństwu narodowemu, np. mieszkających w Stanach Zjednoczonych Japończyków, których internowano po ataku na Pearl Harbor.

Chodzi o pierwszą ekspedycję lądową z lat 1804–1806, która dotarła ze wschodu kontynentu amerykańskiego nad Pacyfik. Kierowali nią kapitan Meriwether Lewis i porucznik William Clark.

„Nuclear family” to rodzina złożona z rodziców i dzieci, w polskiej socjologii zwana małą albo dwupokoleniową.

Organizacja polityczna powołana w 1934 roku przez bogatych przedsiębiorców przeciwnych programowi New Deal Franklina D. Roosevelta.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa,

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52,

[email protected]

Wołowiec 2016

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: