- W empik go
Po czerwonym zwycięstwie - ebook
Po czerwonym zwycięstwie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 321 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przystroiła się Warszawa, jak kwitnący łan, zasiany polnymi makami. Z wszystkich okien i balkonów, ze słupów telegraficznych, z drucianej siatki tramwajów elektrycznych i z wież kościołów zwieszały się flagi czerwone. Dokądkolwiek zwróciło się oko, wszędzie olśniewał je blask czerwoności. Bukiety czerwonych róż zdobiły okna sklepów i sklepików; czerwone kokardy, czerwone krawaty, czerwone wstążki i pióra popstrzyły krwawemi plamami szare tło roboczego ludu… który zajął zbitą, gęstą masą chodniki ulicy Marszałkowskiej, od Saskiego ogrodu począwszy aż do placu przed dworcem Warszawsko-Wiedeńskiej kolei.
Na kogóż to czekał ten lud roboczy, zmieszany z proletarjatem inteligentnym i półinteligentnym, w ciszy, w skupieniu wytężonej ciekawości? Kogóż chciał powitać, czy oddać mu cześć ostatnią? Tylko przyjazd jakiejś niezwykłej osobistości lub pogrzeb jakiegoś dla kraju wielce zasłużonego męża wywabiał dotąd na ulice Warszawy takie tłumy nieprzeliczone.
Wtem doleciał od Saskiego ogrodu przenikliwy świst, który uderzył prądem elektrycznym w nieruchomy, żywy szpaler. Tłum drgnął, poruszył się; nad czerwonemi kokardami, piórami, krawatami, przepłynął szmer stłumionych głosów:
– Idą!
Szli pieszo książęta, księżne, książątka, szli hrabiowie, hrabicze, hrabiątka, szli panowie i panie z towarzystwa, utytułowani i nieutytułowani, a każdy z panów, każda z pań, każde z dzieci niosło, wlokło jakąś walizkę, jakiś węzełek. Co kilkanaście kroków przystawali, ocierając pot z czoła, chwytając powietrze zmęczonemi płucami.
Bawiło to ogromnie towarzysza Dyndałę, tragarza kolejowego. Codziennie, kilka razy na dzień od lat dwudziestu, dźwigał on kufry i kosze podróżnych, ważące dwa, trzy pudy. Z początku załamywał się pod ich ciężarem, pocił się, męczył, z czasem jednak włożył się w ciężką robotę i teraz zarzuca na plecy najcięższy kufer i maszeruje z nim do powozu, do dorożki z taką swobodą, jakgdyby niósł dwuroczne dziecko.
– Angielskie pieski – perorował. – Marnej kuferczyny dźwignąć nie umieją, z walizką zataczają się, jak pijani, a chcieli rozkazywać, rządzić, uczyć robotnika rozumu. Nygusy, zdechlaki! Skończyło się wasze państwo, fora ze dwora, teraz my górą.
Włożył dwa palce pomiędzy zęby i świsnął przeraźliwie. Zawtórował mu cały legjon uliczników, roznosicieli gazet i andrusów z nad Wisły. Lokaje wysunęli się z tłumu na środek ulicy i dmuchali swoim byłym panom, swoim byłym paniom pod sam nos kłęby dymu tytuniowego; stangreci, wziąwszy się pod boki, śmiali się na całe gardło: ha, ha, ha! modniarki, prasowaczki, praczki chichotały: hi, hi, hi!…
Cała zawiść wydziedziczonych, odtrąconych od pełnego, biesiadnego stołu rozkoszy zmysłowych, do uprzywilejowanych życia, do bogatych, gwizdała, śmiała się, chichotała w tej kociej muzyce.
– Piechotką drałujecie, sami kufereczki niesiecie? Smakuje wam, jaśnie oświeceni, jaśnie wielmożni, wielmożni? – drwił towarzysz Skowron, stangret książęcy – wasze karety i powozy będą teraz wywoziły z miasta śmiecie i nieczystości, wasze paradjery będą służyły naszym magazynom. Krzyżyk na drogę, wałkonie!
Chłostani gwizdaniem, drwinami, obelgami i śmiechem urągliwym, przyspieszali arystokraci kroku. Wydostać się jaknajprędzej z tego piekła, przecisnąć się jaknajprędzej przez to jarzmo kaudyńskie… Jeszcze kwadrans tej Kalwarji, a zasiądą w bezpiecznych wagonach i ruszą w świat, gdzie ich strach poniesie, byle jaknajdalej od tej swawoli.
Jeszcze arystokraci nie zdążyli dotrzeć do dworca, kiedy się tłum zakołysał, jak fala morska, trącona skrzydłem wichru, i przebiegł nad nią, jakby głuchy pomruk zbliżającej się burzy.
Oto postępowali za arystokratami długim szeregiem: fabrykanci, bankierzy, spekulanci giełdowi i budowlani, hurtownicy różnego gatunku, wydawcy, bogaci kupcy, lichwiarze, kamienicznicy, wszelakiego rodzaju żarliwi słudzy złotego cielca, rabini w jego świątyni. I oni uciekali przed zwycięzkim socjalizmem, a uciekali w trwodze z dygocącemi sercami, z drżącemi łydkami, niepewni do ostatniej chwili życia, wiedzieli bowiem, że na ich to głowy przeklęte spadała głównie cała nienawiść proletarjatu do kapitału.
– Złodzieje, wyzyskiwacze, pijawki, na ludzkiej krwi, na ludzkim pocie utuczone pasorzyty, nie puścić ich, na latarnię z nimi, wypruć z nich bebechy! – ryczał tłum.
Już podwijały twarde, spracowane ręce rękawy, odsłaniając żylaste ramiona. Już dobywał ten i ów z za kamizelki postronka – burżuje zbledli, modlili się po raz pierwszy w życiu szczerze, gorąco do Boga – ulicznicy podrzucali w górę dziurawe czapki, podskakiwali bosemi nogami, ciesząc się z zajmującego widowiska – kiedy się przed ścianą tłumu ukazali wodzowie socjalizmu, przepasani czerwoną szarfą.
– Towarzysze, towarzyszki – wołali. – Hańba temu, kto splami zbrodnią pierwszy dzień tryumfu naszych świętych zasad. Nie na to zwyciężył socjalizm, aby zabijał, jeno na to, aby zdusił raz na zawsze hydrę, ludzkiej podłości. Państwo, raczej społeczeństwo powszechnej szczęśliwości, cnoty i prawdy mamy zbudować, a któż rozpoczyna takie wielkie, święte dzieło, jakiego dotąd świat nie widział, od czynów nienawiści? Wypuśćcie tych nędzników, ten trujący chwast ludzkości, z całą głową. Dla żarliwych sług Złotego Cielca dosyć kary, że zabieramy im warsztaty wyzysku.
Twarde, spracowane ręce zakrywały niechętnie żylaste ramiona, chowały z gniewliwym pomrukiem postronki. Ulicznicy, wynagradzając sobie stratę zajmującego widowiska, obrzucali burżujów błotem rynsztoków, pluli im w twarz, a tłum ryczał, jak opętany:
– Złodzieje, pijawki, rabusie!
Nagle odezwały się wszystkie syreny fabryk warszawskich. Warsztaty przemysłowe żegnały swoich właścicieli przeciągłym świstem, wygwizdywały z miasta swoich wczorajszych panów.
Ale oto nadciągała jeszcze gromada emigrantów. Któż to taki? Tylko arystokratów i burżujów skazał zwycięzki socjalizm na banicję, bo tylko ich ziemie, pałace, domy, fabryki i pieniądze są mu potrzebne do zbudowania wspaniałego gmachu powszechnej szczęśliwości, prawdy i cnoty.
Ku wielkiemu zdziwieniu socjalistów szli poeci, literaci i uczeni, niosąc z sobą książki i pióra; szli malarze, dźwigając stalugi, palety i pędzle; rzeźbiarze z dłutami i młotami; kompozytorowie ze zwojami nut.
Zdziwili się socjaliści, nie mogąc pojąć, dlaczego dziatwa Apollina i Ateny ucieka przed różową jutrzenką nowej ery, z przed samej bramy raju powszechnej szczęśliwości. Bo przecież i one, te kapryśne, swawolne dzieci Apollina i Ateny, cierpiały, były wyzyskiwane w pokonanym porządku kapitalistycznym.
Odzierali ich ze skóry wydawcy, księgarze, handlarze obrazów, przedsiębiorcy zakładów kamieniarskich i bud teatralnych, wyzyskiwał ich, oszukiwał, okradał każdy, kto chciał i nie chciał – ich, niepraktycznych fantastów, żyjących dla swoich jakichś tam ideałów, chimer, gardzących sprytem i filisterstwem życia, – tuczyło się na ich mózgu, na ich natchnieniu, na ich krwawicy wszelakie robactwo burżujowskie.
Dlaczegoż oni opuszczają kraj w chwili, kiedy nowy porządek zdejmuje z ich ramion nieznośne brzemię bezustannej walki o byt, ohydną, poniżającą, upokarzającą troskę o chleb powszedni, bolącą ich, dzieci fantazji, więcej aniżeli szary tłum roboczy, przywykły do jarzma? Porządek socjalistyczny da im dach nad głową bez awantur z kamienicznikami, da im dostatni wikt i opierunek, ubierze ich od góry do dołu w swoich magazynach, dostarczy im książek, piór, atramentu, papieru, farb, pędzli, gliny, dłut, narzędzi muzycznych. Popracują sobie osiem godzin dziennie w warsztatach społeczeństwa, jak każdy obywatel raju socjalistycznego, a potem będą mogli robić, co im się tylko będzie podobało.
– Hej, panie Słowik – wołał towarzysz Pocięgiel, szewc z profesji, do jednego z poetów – dlaczego to puszcza nas jegomość w trąbę? Składne piosenki dobrodziej kleci, miło było czasem posłuchać tego świergotania. Któż panu broni świergotać pod czerwonym sztandarem?
– O czemże będę śpiewał? – odpowiedział poeta. – O waszych sytych żołądkach, całych kapotach i butach? Bo tylko na to sfabrykowaliście rebelję, żeby sobie brzuchy napchać. Wrócę, gdy sobie przypomnicie, że człowiek nietylko dla brzucha żyć powinien, a tymczasem piszcie do mnie na Berdyczów.
– Możebyście chcieli, żebym zelował osiem godzin dziennie buty, łatał pantalony, zamiatał ulice, albo uczył waszych bębnów abecadła, gdy się tak panu zarządowi waszego raju socjalistycznego będzie podobało? Milsza mi moja bieda w swobodzie od waszego dostatku w niewoli – mówił jeden z powieściopisarzów. – Eksperymentujcie sobie na swoich skórach. I ja wrócę, ale dopiero wtedy, kiedy się za łby weźmiecie, a nastąpi to bardzo prędko, co przepowiada wam powieściopisarz, który zna się lepiej od waszych przywódców na psychologji ludzkiej. He, he, he, wolność, równość, braterstwo, miłość, zgoda, szczęście na ziemi… A jakże! Do widzenia, kiepskie warjaty.
– A mnie tobyście kazali malować na czerwono całe państwo socjalistyczne, począwszy od drzwi i okien magazynów, aż do pewnych miejsc, abyście się i tam czuli w raju powszechnej szczęśliwości, a ja nie cierpię cynobru – podrwiwał młody malarz.
Z humorem, wesoło, z kapeluszami na bakier, śmiejąc się, dowcipkując, posuwała się drużyna artystyczna zdumionym szpalerem ludzkim.
– Jakie to juchy pyskate – oburzał się towarzysz Dyndała. – Widzi mi się, że nam te golcy urągają. Wartoby ich na drogę pomacać krzynkę po żebrach.
– Dajcie im pokój – odezwał się towarzysz Litera, zecer, mąż wielce uczony, bo składał same uczone dzieła. – Bardzo dobrze dla nas, że ci zarozumialcy opuszczają kraj. To żywioły przeciwspołeczne, niespokojne, narwane, sforności nie znoszą, lubią żyć bez żadnych pęt, jako te ptaki polne i leśne. Gdyby zostali w kraju, zaczęliby wkrótce minować nowy porządek, podburzać przeciw nam nieuświadomionych, nieutrwalonych jeszcze dostatecznie w świętych zasadach socjalizmu. Zamiast pomagać, szkodziliby nam, bo umieją podniecać wyobraźnię łatwowiernych i słabych. Niech sobie te arystokraty inteligentne ruszają, gdzie pieprz rośnie. Bo to są arystokraty, którym śmierdzi powszechna równość prawdziwej demokracji. Obędziemy się bez ich świergotania, bez ich bazgraniny, mazaniny i brzdąkania. Socjalizm stworzy własną naukę i sztukę.
Za dziatwą Apollina i Ateny szli dyrektorowie fabryk, starsi inżynierowie, chemicy, mechanicy, cały sztab zakładów przemysłowych, znienawidzony przez robotników. Uciekali przed zemstą swoich wczorajszych podwładnych, wiedzieli bowiem, że zwycięzcy zaprzęgliby ich do najgrubszych robót, aby nasycić tryumfujące oczy bezsilnością, upokorzeniem swojej byłej zwierzchności.
I szli jeszcze starsi, rozgłośni lekarze, adwokaci, profesorowie, sędziowie, którzy, zżywszy się z dawnym porządkiem, nie czuli się na siłach poddać się na stare lata nowemu.
Co kilkanaście minut odchodził z dworca wiedeńskiego nowy pociąg, zdążający ku granicy. Wszystko, co kraj posiadał wybitniejszego talentem, rodem, majątkiem, nauką, doświadczeniem życiowem, wypluwał socjalizm ze swojego łona, wyrzucał po za granice swojego państwa, jak niepotrzebne rupiecie. Biskupów, prałatów, kanoników, proboszczów, nieprzychylnych nowemu porządkowi, usunął centralny komitet już wczoraj przezornie w nocy, obawiając się rozruchów. Jeszcze nie cały lud roboczy wyrzekł się tego „zwietrzałego przesądu”, który ustrój burżujowski nazywał religją, przymierzem człowieka z Bogiem. Jacyś ciemni głupcy, nieprzyjaźni światłu wiedzy przyrodniczej, nie stojący na wyżynie chwili, mogliby wywołać burdę, któraby zmąciła uroczysty nastrój pierwszych dni po odniesionem zwycięstwie.
Ostatni pociąg ruszył z emigrantami ku granicy. Socjaliści odetchnęli piersią szeroką. Teraz będą sami u siebie między sobą, teraz zaczną gospodarować po swojemu, bez żadnej przeszkody, urządzą się według recepty: Marksów, Lassalle'ów, Engels'ów, Liebknechtów, Beblów i wszystkich świętych świętego socjalizmu.
Bierne miljony obojętnych na wszystkie przewroty polityczno-społeczne, przywykłe w porządku burżujowskim do posłuszeństwa, przycupną przerażone, nie ośmielą się podnieść ręki na zwycięzców.
Tak wierzyli.
Kiedy ostatni pociąg, uwożący banitów i dobrowolnych emigrantów, znikł w błękitnej dali, owiany kłębami szarego dymu, udał się tłum na plac wyścigowy. Tu stała wysoka trybuna, tonąca cała w czerwonych wstęgach i czerwonych kwiatach, a na tej trybunie czekał na towarzyszów i towarzyszki młody człowiek z bladą twarzą i płonącemi oczami fanatyka. Odkrył głową i zaintonował hymn proletarjatu.
Powiały czerwone sztandary i nad ruchliwą falą czerwonych kokard, piór i krawatów zaszumiała pieśń gniewu wydziedziczonych. Zwycięstwo złagodziło jej groźne, ponure akordy, podniosło ich ton do wysokości radosnej fanfary.
– Towarzysze, towarzyszki – odezwał się młody człowiek z bladą twarzą i z płonącemi oczami fanatyka. – Oto nadszedł ów dzień szczęśliwy, na który wzgardzona ludzkość czekała lat tysiące z tęsknotą łaknącego na puszczy wędrowca. Czego nie udało się wcielić wszystkim prawodawstwom i religjom przeszłości, wszystkim mędrcom, prorokom i reformatorom, my tego dokonamy. My, tylko my! – wołał, podniósłszy głos.
Z jego ciepłego, barytonowego głosu lał się żar wiary, szczerego przekonania, z jego czarnych, błyszczących oczu tryskał płomień zapału. Ten człowiek nie kłamał; on wierzył w to, co mówił.
– Wszyscy mędrcy, prawodawcy i prorocy przeszłości nie mogli znaleźć radykalnego lekarstwa na mękę człowieka, bo wychodzili wszyscy z zasady fałszywej. Oparłszy gmach swoich religji i państw na własności osobistej, musieli błądzić. Własność osobista i jej obrona przez prawodawstwo stała się źródłem wszystkich głupstw, sprzeczności, nieszczęść, grzechów i zbrodni ludzkich. Ona wytworzyła różnice stanowe, rzuciwszy ubogich pod stopy posiadających, ona zatruła serce ludzkie pychą, chciwością, samolubstwem, bezwzględnością, ona uzbroiła jednostkę przeciw jednostce, naród przeciw narodowi, ona uczyniła kobietę poddanką mężczyzny.
W pierwszym szeregu towarzyszek, tłoczących się dokoła trybuny, stała młoda, dwudziestokilkuletnia, przystojna blondynka, ubrana w wykwintny, szary kostjum spacerowy. Jej duże, szafirowe oczy zawisły na ustach, na twarzy bladego mówcy z zachwytem uwielbiającej miłości. Syczały obok niej obelżywe uwagi, kłuły ją zazdrosne spojrzenia, ale ona, zapatrzona w mówcę, jak w arcydzieło wielkiego mistrza, zamknęła uszy i oczy dla złości ludzkiej.
– Lafirynda – syczała towarzyszka Gadalska, nizkiego wzrostu, sucha, koścista, stara panna, ubrana w męzki kapelusz, w męzki żakiet i w spódnicę, wiszącą na niej, jak stara liberja na kołku.– Sprzedała w porządku burżujowskim za pośrednictwem księdza proboszcza gładką gębę i zaokrąglone formy bogatemu kauzyperdzie, a teraz, kiedyśmy, bojowniczki wyzwolenia niewieściego, wywalczyły dla kobiety prawo do pełni życia, do wolnej miłości, chce korzystać pierwsza z naszych zdobyczy.
Na Utopijskiego zarzuca sieci syrenie, chce zabrać dla siebie najzdolniejszego z pomiędzy naszych komitetowców. Serce burżujowskie musiałby mieć Utopijski, gdyby się dał wziąć takiej pospolitej gąsce, mogąc sobie wybrać towarzyszkę z pośród lwic wolności.
– Żeby te lwice wolności chciały być trochę ładniejsze – zauważył jakiś młody, przystojny robotnik.
– Idjota! – ofuknęła Gadalska. – Nie wdziękami ciała, które więdną, mierzy się wartość człowieka, jeno zaletami duszy.
– Jakiej duszy? – zapytał robotnik. – Pani to przecież sama uczyła nas na wiecach, jako niema nijakiej duszy.
– Przepraszam, omyliłam się, chciałam powiedzieć: inteligencja.
– Co mi tam po inteligencji, kiedy mi się chce całować? W takim razie wart ładny, świeży buziak więcej od inteligencji samego Marksa i Bebla.
– Głupiec!
– Niech mi pani nie urąga od głupców, bom taki sam towarzysz jako i pani. Widzicie ją, sucha Jewa, stare czupiradło, o la Boga, jaka mi jenteligentna, że umie trajkotać, niby pytel, to…
– Cicho tam! – huknął głosem rogu myśliwskiego towarzysz Dyndała. – Towarzysz Utopijski jeszcze nie skończył. Nie przerywać mu.
Towarzysz Utopijski, uśmiechnąwszy się do ładnej blondynki, co zapaliło błyskawice gniewu w oczach Gadalskiej, mówił dalej:
– Zdruzgotawszy własność osobistą, wypędziwszy z kraju jej czcicieli i obrońców, rozwiązaliśmy wielką zagadkę szczęścia ludzkiego. Razem z własnością osobistą upadły wszelkie różnice stanowe i wszelkie z tych różnic płynące grzechy i zbrodnie, a równomierne wychowanie wszystkich dzieci społeczeństwa socjalistycznego usunie już w następnem pokoleniu różnice upodobań, dążności, pożądań, iż będziemy, jako jedno ciało. Niech nas burżuje nie straszą egoizmem ludzkim. W społeczeństwie, w którem nikt nie będzie miał powodu zazdrościć komuś czegoś, bo produkcja naszej pracy obdzieli wszystkich równą miarą, niema miejsca dla samolubstwa. Zwiędnie ono jako chwast niepotrzebny. I niech nas burżuje nie straszą różnicą temperamentów. Niezwykły przewrót, jakiego dokonaliśmy, podziałał na nas jak potężne, oczyszczające tchnienie. Wiedząc, że każdy będzie odtąd pracował tylko dla siebie, że jego krwawica nie będzie bogaciła podłych wyzyskiwaczów, będziemy pracowali ochoczo, bez szemrania, szczęśliwi, dumni, że pracujemy dla dobra własnego i całego społeczeństwa. Leniwi staną się pracowitymi, partacze sumiennymi robotnikami, krnąbrni posłusznymi. Czego nie potrafiły religja, prawodawstwa, sądy, policje, więzienia ustroju burżujowskiego, to stworzymy my, bez t.zw. bojaźni bożej, bez kryminałów, kajdan i katów. Uczciwość, prawość, obowiązkowość zamieszkają wpośród nas, są one bowiem naturalnymi skutkami naszych zasad.
Tysiąc już razy słyszeli towarzysze i towarzyszki te ładne frazesy, obietnice, przechwałki i po raz tysiączny pierwszy oklaskiwali je wrzaskliwie. Miło zawsze człowiekowi odurzać się, upajać słodką ambrozją pochlebstwa. Tylko owa ładna blondynka nie klaskała. Splótłszy ręce na łonie, modliła się zachwyconemi oczami do mówcy. On to widział i gorący rumieniec oblał jego bladą twarz.
Odgarnąwszy ręką z czoła bujne, czarne włosy, mówił jeszcze Utopijski:
– A teraz, towarzysze i towarzyszki, zanim staniemy do wielkiego warsztatu wspólnej pracy, która jest główną podstawą, siłą i jedynym celem nowego porządku, weselmy się, radujmy się odniesionem zwycięstwem. Ale weseląc się, radując się, nie zapominajmy, że patrzy na nas złośliwe oko państw ościennych, które nie omieszkają wyzyskać najmniejszej swawoli na naszą niekorzyść. Cofnęliśmy z ulic policję i żandarmów, jako niepotrzebnych świadków pokonanego ustroju burżujowskiego, obrażających uczciwe oko cnotliwego socjalisty. Bądźmy dla siebie sami policją i żandarmerją, czuwajmy sami nad sobą, nad spokojem i porządkiem miasta, okażmy się godnymi wielkiego posłannictwa, jakie spełniamy. Niech żyje czerwona wolność, niech żyje raj na ziemi!
Znów powiały nad tłumem czerwone sztandary i znów zaszumiał hymn wydziedziczonych: „Czerwony sztandar”… ''czer. wo… ny… sztan… dar"…
Z rozwiniętymi sztandarami, z tryumfalną pieśnią ruszył tłum ku Łazienkom. Ani jeden mundur, karabin, żołnierz, policjant nie psuł uroczystego nastroju chwili. Policja i wojsko przestały od wczoraj istnieć. Stróżów porządku publicznego nie potrzebuje społeczeństwo socjalistyczne, bo duch socjalizmu tchnął w towarzyszów wszelakie cnoty, iż mogą się obyć bez nadzoru i obroży rządu. Armaty, karabiny, szable i t.p… dokumenty barbarzyństwa ludzkiego dawnych pokoleń, kazał tymczasowy komitet centralny jako bezużyteczne rupiecie zgromadzić w olbrzymiej szopie. Przyda się kiedyś to żelastwo do jakichś celów praktycznych.. Kilka armat, karabinów, szabel i lanc zachowa nowy porządek w muzeum archeologicznem jako plastyczne dokumenty brutalności i dzikości burżujowskiej cywilizacji. Wojen socjalizm prowadzić nie będzie, wzniósł się bowiem wysoko ponad wszelkie szowinizmy nacjonalistyczne i spory międzynarodowe. Na cóż mu wojsko?
Czoło śpiewającego tłumu dotarło do mostu przed pałacem łazienkowskim. Z góry, z piedestału swo – jego pomnika dziwił się Jan Sobieski nieznanym mu sztandarom. Nie takie prowadziły jego husarję pod Wiedniem. Zdziwił się jeszcze więcej przesławny wódz i król, kiedy jakiś drobny, chuderlawy żydek skoczył na piedestał i zaczął perorować.
– Towarzysze, towarzyszki! – krzyczał towarzysz Fajgenbaum. – Czy wiecie, kim był ten, który siedzi na koniu?
– Król Sobek – odezwano się w tłumie.
– A czy wiecie, co to był król? To był taki najwyższy burżuj, taki, co tarzał się w złocie, kapał cały złotem i bronił ogniem i mieczem własności burżuj ów przeciw zemście proletarjatu. Dawniej nazywał się proletarjusz chłopem, a burżuj szlachcicem. W złotą koronę ustroili burżuje swoich królów, bo królowie stali na straży ich worków ze złotem, w czerwony płaszcz ubrali ich, bo królowie kąpali się w krwi słabych i ubogich. Tfu! Hańba tym katom wydziedziczonych! Takich, jak ten (Fajgenbaum pogroził pięścią Sobieskiemu) co zamiast karmić i uszczęśliwiać naród, umieli go tylko prowadzić na rzeź, powinna odrodzona ludzkość piętnować piętnem wieczystej klątwy, bo byli tylko wielkimi rzeźnikami. Towarzysze, towarzyszki! Pozwolimyż, aby pomniki tych wielkich rzeźników przypominały nam podłość i głupotę przeszłości? Me mamyż swoich bohaterów wolności, którym należą się pomniki?
Wykrzyczawszy to, wydobył z kieszeni młotek i uderzył Sobieskiego w nogę.
– Nie tykaj, co nie twoje! – krzyknął jakiś robotnik.
Ale głos protestu pokryła wrzawa fanatyków.
– Widmo przeklętej przeszłości! Precz z niem! Marks zajmie miejsce tego ukoronowanego burżuja.
Posypały się na bohatera z pod Wiednia kamienie, uderzyły w niego młoty. Prysł w kawały kamienny świadek przeszłości, w której nie było miejsca dla proletarjatu.
Tłum wracał do miasta. Z szumem toczyła się fala ludzka Alejami Ujazdowskiemi, Nowym-Światem, Krakowskiem-Przedmieściem, zatrzymując się przed pomnikiem Kopernika.
Kopernik?! Klechą był, należał do czarnej bandy tłumicieli światła, do owych kruków, co obrzydzali człowiekowi ziemię i jej radości nieznośnem krakaniem: memento mori! Rozbić mu ciemny łeb!… Czytał podobno w gwiazdach? Co socjalizmowi po odczytywaniu tajemnic gwiazd? Ziemia jest jego warsztatem, jego rajem i niebem. On szanuje tylko praktycznych uczonych. W proch z Kopernikiem! Miejsce jego zajmie Ferdynand Lassalle.
Zwalił się Kopernik z cokółu.
Mickiewicz?! O ojczyźnie litewskiej czy polskiej śpiewał, do Matki Boskiej Ostrobramskiej się modlił… wstecznik, bigot, stęchły mamut! Na dół z nim! Zabiera miejsce Beblowi.
Mickiewicz runął z tronu sławy.
Król Zygmunt?! Pótyż będą wizerunki królów obrażały oczy wolnego społeczeństwa?
Król Zygmunt rozsypał się w kawały.
Druzgotanie upaja szpetnem upojeniem wódki, in aquavita rabies. Odurzył się tłum łoskotem padających gruzów. dajcie nam więcej, coraz więcej…
Z ulicy na ulicę ciągnęli tryumfatorowie, niszcząc wszędzie zabytki przeszłości, „ohydnego porządku burżujowskiego ohydne pamiątki”. Socjalizm nie potrzebuje błękitnej przędzy tradycji historycznej, łączącej chwilę obecną z daleką przeszłością, albowiem dopiero od niego zacznie ludzkość żyć po ludzku, pełnem życiem, pełną swobodą. Wszystko, co było przed nim, przed jego wielką, promienną jutrzenką wolności, kąpało się w mrokach barbarzyńskiej ciemnoty i we łzach wyzysku. Z przeszłości nie zasługuje nic na cześć, na pamięć u potomnych. Więc precz z tradycją historyczną i z jej sędziwymi świadkami…
Zapadał już wieczór, kiedy zamilkł łoskot miotów, oczyszczających Warszawę z zabytków burżujowskiej przeszłości. We wszystkich oknach i wzdłuż ścian domów, rozwieszone na drutach, czerwieniły się czerwone lampy i lampki, na rogach ulic, na placach, w alejach paliły się ognie bengalskie i sypały rakiety krwawemi iskrami. Miasto witało pierwszy dzień nowego porządku czerwoną iluminacją.
Żołądek, tyran ludzkości, przypomniał towarzyszom i towarzyszkom porę wieczerzy. Żadna żywa kreatura nie może żyć długo samym zapałem.
Nie było dziś kłopotu o posiłek. Setki restauracji, garkuchni, handelków i szynków stały otworem, niestrzeżone przez nikogo. Bogatsi właściciele pouciekali, ubożsi zaś siedzieli cicho, jak przerażone myszy pod miotłą. Wszakże przestała własność prywatna istnieć od wczoraj. Cały majątek kraju należy do społeczeństwa, do wszystkich, do każdego. Jutro zacznie tymczasowy zarząd nowego porządku spisywać, porządkować, zwozić do magazynów majątek społeczeństwa. Dziś można sobie jeszcze użyć w restauracjach i szynkach bez panów.
Gęste tłumy oblegały hotele: Europejski, Angielski, Francuski, Bristol i wszystkie pierwszorzędne restauracje. Towarzysze i towarzyszki tłoczyli się do najlepszych jadłodajni, tam, gdzie burżuje używali. Nikt nie chciał się posilić w podrzędnej garkuchni. Wszyscy są przecież teraz równi…
Powstał ścisk. Tłum, prąc do drzwi hotelów, zwarł się, jak gęsta ława piasku, głowa przy głowie, ramię przy ramieniu. Jeden wchodził na drugiego, parł go z tyłu, deptał go po nogach. Rozległy się klątwy.
– A żeby was jasne pioruny – pcha się to, jak bydło – cholery – psiakrew.
Mocniejszy torował sobie drogę przez tłum pięściami, sprytniejszy siadał mocniejszemu na plecy i wjeżdżał na nim do hotelu, duszone kobiety krzyczały, deptane dzieci płakały.
– Policja! Niema tam kogo, ktoby nauczył ich porządku? – wołał jakiś inteligent, duszący się w tłoku.
– He, he, he, policja–śmiali się mocni i sprytni – szukaj wiatru w polu, poszła spać na zawsze, pilnuj teraz każdy swojej skóry…
Mocni i sprytni zdobyli sobie pięściami i przebiegłością najlepsze restauracje, słabi i łatwowierni rozproszyli się po mieście, umieszczając się, gdzie się dało, bez wyboru.
Towarzysze: Dyndała, Skowron, Litera, Siłacz i Fajgenbaum rozsiedli się w Bristolu.
Brzęczały sale restauracji hotelowej, jak sto uli na wiosnę. Zajęte były krzesła, zajęta estrada dla muzykantów, na podłodze nawet siedzieli nieznani dawniej tym salom goście. Bufet i szafkę z wódkami i likierami uprzątnął głód w kilka minut. Widelcami, nożami, palcami, jak się dało, byle prędzej, byle złapać jaknajwięcej, rozchwytali zwycięzcy przekąski. Byli kelnerzy, obecnie towarzysze, wziąwszy sobie do pomocy kilka towarzyszek, pełnili dobrowolnie służbę obywatelską, znosili ze spiżarni, z piwnic wszystkie zapasy, których burżuj-właściciel nie zdążył spieniężyć przed pogromem dawnego porządku. W pół godziny były spiżarnie puste.
– A teraz wina, tego dobrego, najlepszego, najdroższego, co go to podli burżuje chlali za nasz pot, za naszą krwawicę. Jak się to wino nazywa, bo zabaczyłem? – odezwał się towarzysz Dyndała, chłop na schwał z karkiem żubra i żelaznemi plecami tragarza.
– Szampańskie! – podpowiedział mu towarzysz Fajgenbaum, rudy żyd, popstrzony piegami.
Ogromnie Dyndałę bawił korek, wyskakujący z szampania.
– Patrzcie, jakie te juchy burżuje rozpustne – mówił. – Na wiwat kazali sobie strzelać przy kieliszku.
Wychylił lampkę jedną, drugą, trzecią, obliznął się, otarł wąsy grzbietem ręki!
– Słodkie bo słodkie, ale za mdłe. Nic w gębie i gardzieli nie drapie, a w żołądku ani czuć.
Towarzysz Litera, który jako metrampaż jednej z redakcji ululał się raz na jakiejś fecie redakcyjnej szampanem tak uczciwie, że nie pamięta, jak się znalazł w domu pod kołdrą, uśmiechnął się złośliwie.
– Tylko powolutku, Dyndało, – ostrzegał – bo ani się spostrzeżesz, jak ci języczek skołowacieje.
– Od tej wody z cukrem? Żartujesz, towarzyszu. Nie łeb Dyndały brać na takie pukające ziółka. Całą studnię tego burżujowskiego miodku wypiję, a potem zarzucę na plecy trzy pudy i marsz do dryndy.
Perliło się wino białe, złotawe, czerwone w lampkach, kieliszkach i szklankach, pukały szampanki, zarumieniły się twarze, podniosły się głosy, – brzęk pszczół zmienił się we wrzawę, w której tonęły, zlewały się bez śladu porwane zdania i wykrzykniki.
Dyndała rozparł się w krześle wygodnie i zapalił cygaro hawańskie. Dmuchając przed siebie wonny dym, mówił:
– Ktoby się to był spodziewał, że my biedacy dożyjemy takiego szczęścia. Siedzimy sobie w hotelu niby hrabiowie, pijemy sobie najlepsze wino, kurzymy sobie galante cygaro i nikt nam nie ma prawa zabronić. Niech Pan Bóg da zdrowie onym mądrym panom, co to wymyślili nasz śliczny socjalizm. Ino patrzeć, jak mi nasz zarząd wyznaczy na mieszkanie jaką wilię z ogródkiem. Bo to widzicie, moja stara, jako że jest ze wsi, gospodarska córka, ho, ho, nie tam byle jaka, lubi okrutnie grzebać w ziemi. Będzie sobie kobiecisko siało, sadziło, doglądało grządek. A i dzieciakom przyda się ogródek wedle zabawy. Taki drobiazg to lubi latać na wolności i fikać koziołki po trawie. Już sobie moja stara upatrzyła ten pałacyk w Alejach Ujazdowskich, wiecie, ten z ogrodem. Baba ma rozum, niczego posesyjka.
– Patrzcie ich, jacy mądrale – odezwał się kowal Siłacz, z piersią i ramionami atlety. – Tragarce z kolei zachciewa się pałacyku w Alejach. Może jeszcze karety i paradjerów?
– A dla czegożby nie? – krzyknął Dyndała, grzmotnąwszy pięścią w stół (wysączał już drugą szampankę). – Małom się to nawysługiwał socjalizmowi, małom to łba nadstawiał, kiedy trzeba było tego owego sprzątnąć albo rzucić jakową bombkę? Małom się to naponiewierał po lasach, rowach, bagnach, kiedy rypaliśmy po galantym napadzie na jaką pocztę albo na kolej przed kozuniami? Psia służba. Żeby nie to, co owe wiecowniki gadały, jako po zwycięstwie będzie wszystko nasze, toby takiej służby nikt nie wytrzymał.
– Wszyscyśmy się wysługiwali tak samo socjalizmowi – zauważył Siłacz.
– To też niech sobie każdy wybiera, co mu się podoba – dowodził Dyndała – ale do mojego pałacyku wara, rozumiecie, wara!
– Co mi tu będziesz wygrażał pięścią, ty kuferkodźwigu – zawołał Siłacz.
– Nie wytrzeszczaj ślepiów niby jakowa bestja, kowadłotłuku – krzyczał Dyndała.
– Cicho, ciiicho, towarzysze – uspokajał po – waśnionych Fajgenbaum. – Niech żyją wszystkie ludzie i Dyndały i Siłacze i Fajgenbaumy. Na co my się mamy zaraz kłócić? Będzie nam teraz wszystkim dobrze i tobie Dyndała, i tobie Siłacz, i Literze, i Skowronowi, i mnie. Wszyscyśmy pracowali uczciwie dla socjalizmu. To nasz zarząd o nas nie zapomni.
Teraz odezwał się Litera, który rozkoszował się szampanem ostrożnie, małymi haustami.
– Gadacie, jak dzieci, co nie wiedzą nic o socjalizmie. Nie na to zwyciężyliśmy burżujów, żebyśmy rozdrapali ich majątek, jeno na to, abyśmy stworzyli dla wszystkich wspólny warsztat pracy i wspólne, równe warunki bytu. Nikt nie ma być lepszy od drugiego. Gdyby się tak każdemu zachciało willi z ogrodem, toby trzeba całą Polskę przebudować i nie stałoby cegieł i ziemi dla wszystkich.
– A mnie co do tego, czy starczy dla wszystkich albo nie starczy – wrzeszczał Dyndała. – O la Boga – jak te ziółka łomocą we łbie; ogień krąży po kościach, zda mi się, jakobym leciał w górę, aż pod sam sufit, i na dół pod podłogę. To ci dopiero zdradliwy trunek (schwycił się oburącz stołu). Niech tam zarząd kręci łbem, jak chce, a ja co muszę mieć oną wilię, to muszę. Bo widzicie, o mnie to tam nie idzie, mnie tam każdy kąt dobry, spało się nieraz pod płotem, na bruku.
w rowie, jak wypadło, i człowiek żyje, ale z babą nie dasz rady. Jak sobie taka jucha co wymedytuje, to obcęgami nie wyciągniesz jej ze łba. Trajkoce mi od wczoraj: ten pałacyk w alejach i ten ogródek, rozumiesz bałwanie?… No, rozumiem… Kawał ze mnie chłopa, ale i ona ma łapę jako warząchew, a szybka do bijatyki, niby andrus z nad Wisły. A ozór? Rety, rety, jak zacznie pytlować, to bierz chłopie czapczysko na uszy i zmykaj… No, widzicie, nie mogę inaczej… ta wilia musi być nasza… na…sza… a…jak…że… w ślepiach mi się ćmi… ję…ję…zyk ja…ko… pies w pantoflach… Obejrzał się błędnym wzrokiem dokoła.
– Wszys.cy… tańcują… Gadalska z butelką… Skowron z krzesłem… ta wilia… moja baba… – mamrotał.
– Ululał się – śmiał się Litera – a mówiłem.
''Ululały się" wszystkie sale restauracji. Przelatywały po nich śmiechy, nawoływania i wykrzykniki. Bachus był zadowolony.
Zacierał także rączęta z radości psotny Amor. Nigdy jeszcze nie nabroił tyle, ile dziś, nigdy nie wypuścił tylu strzał ze złocistego łuku.
Posiliwszy się, napiwszy, wymykała się młodzież chyłkiem z restauracji, z piwiarni, z kawiarni, z szynków. Zaroiło się w ogrodach i na pobrzeżach nadwiślańskich od par szepcących, gruchających.
Wieczór był taki ciepły, pachnący – pogodny wieczór czerwcowy. Już rozkwitły bzy w całej pełni, rozkwitały jaśminy i akacje, w sam raz atmosfera i ramy dla słodkiego Amorka.
Używał psotnik, śmiejąc się zcicha w różową piąstkę.
Socjalizm ułatwił mu robotą. Zniósł sakrament małżeństwa i urzędy stanu cywilnego, zdjął z małżeństwa krępujące swobodą pęta religji i prawodawstwa, uczynił je wolnem, jako źrebią na łące. Społeczeństwo nie ma prawa nadzorować pociągu miądzypłciowego, wtłaczać go siłą w obrożą ustaw, ograniczać jego zmiennych gustów. Podobają się sobie mężczyzna i kobieta – niech się biorą bez księdza proboszcza, bez urzędnika stanu cywilnego, niech się kochają dopóty, dopóki im się podoba, i niech się rozchodzą, kiedy im się podoba. Ich to rzecz – sprawa to prywatna, do której społeczeństwu zasię. Dzieci nie będą odtąd zakłócały spokoju rodziców. Wychowa je społeczeństwo. Im więcej dzieci, tem lepiej. Nowy porządek potrzebuje dużo rąk do pracy.
Ruszyły do parków i ogrodów wszystkie zwolenniczki „pełni życia”, wdowy, mężatki i panny, klasnęły w ręce z radości wszystkie brzydkie, stare panny, podskoczyły w górę wszystkie prostytutki, zwane dotąd kobietami upadłemi. Teraz będą mogły obnosić swoje upodobania jawnie, w jasny dzień po ulicach i nikt nie będzie ich wytykał palcem.
Niech żyje wolność!