Po drugiej stronie - ebook
Po drugiej stronie - ebook
Młoda dziewczyna wychodzi za mąż bez miłości i wyjeżdża do Chicago. Ten związek to ucieczka z rodzinnego domu, zdominowanego brakiem ciepła i czułości oraz kalectwem młodszej siostry. Tam zakochuje się z wzajemnością w starszym od siebie o szesnaście lat lekarzu weterynarii, mieszkającym na stałe w Melbourne. Bez wahania opuszcza męża i Amerykę aby przenieść się na antypody. Ufa, że odnalazła swoje przeznaczenie: mężczyznę, z którym stworzy kiedyś prawdziwą i pełną rodzinę, o jakiej zawsze marzyła. Śni beztroski sen o Australii...
Tysiące kilometrów od rodzinnego domu dziewczyna zderza się z nową rzeczywistością. Zaskakuje ją nie tylko kraj, do którego przyjechała, a który - mając do zaoferowania tak wiele - tak niewiele ma wspólnego z obrazami, wykreowanymi kiedyś w wyobraźni, zaskakują i sami mieszkańcy. Pomimo początkowych wątpliwości nie przestaje wierzyć, że będzie tutaj szczęśliwa. Czy beztroski sen o Australii mógł zamienić się w koszmar?
Osadzona w australijskich realiach powieść, to historia o miłości i nienawiści, o wielkiej nadziei i zwątpieniu. Historia o triumfie ludzkich słabości. Historia, w której demony przeszłości nigdy nie zasypiają.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64343-91-9 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DROGA DO MELBOURNE
– No wiesz… robiłaś już w życiu różne rzeczy, ale żeby wiązać się z facetem w moim wieku? Naprawdę tylko na to cię stać?
Z niedowierzaniem podniosła wzrok na siedzącą naprzeciw niej kobietę. Zaskoczyła ją. A raczej bezpośredni i oskarżycielski ton pytania. W pierwszej chwili uznała nawet, że na pewno się przesłyszała, ale ta obrzydliwa ironia w głosie mówiła sama za siebie.
– No co? Nie chcesz mi niczego wyjaśnić?
Patrzyła osłupiała w zimne, piwne oczy. Nienawidziła tego spojrzenia. I grymasu wzgardy, jaki nagle dostrzegła na twarzy matki. Nie. Nie mogło być mowy o pomyłce. Szybko opuściła głowę, podpierając czoło splecionymi dłońmi.
– Kinga!
Pomyślała, że dłużej nie wytrzyma napięcia, jakie budowało się pomiędzy nimi od dnia, w którym zdecydowała się opowiedzieć o Krzysztofie. Cóż, ta kobieta nigdy nie była jej przyjazna w jakiś szczególny sposób, ale otwarta niechęć, z jaką od kilku tygodni tak ostentacyjnie obnosiła się na wszystkie możliwe sposoby, stawała się trudna do zniesienia. Miała dosyć. Jej milczącej dezaprobaty, mijania bez słowa w korytarzu, zamykania drzwi przed nosem, jakby stała się dla niej przeźroczysta. Jakby w ogóle przestała istnieć. Ale może ta początkowa, perfekcyjnie wypracowana obojętność, granicząca momentami z całkowitym wręcz wycofaniem i tak lepsza była od późniejszych zaczepek z byle powodu, które nie wiadomo kiedy przeradzały się w uszczypliwe uwagi i niewyszukane złośliwości. Matka ewoluowała na jej oczach. Rozkwitała jak pąk dziwidła1, którego odór zabijał na odległość. Na szczęście czas oczekiwania na australijską wizę nareszcie dobiegł końca. „Jutro już mnie tutaj nie będzie”. Poczuła ulgę. Jakby ktoś zdjął z jej piersi wielki, ciężki kamień.
Dlaczego akurat dzisiaj, jak jeszcze nigdy dotąd, zawładnęła nią absolutna pewność, że tych irracjonalnych zachowań wcale nie wywołują obawy i zwykła matczyna troska? Może dlatego, że siedziała przed nią obca, niedostępna kobieta o lodowatym spojrzeniu i wykrzywionych złością ustach, tak nieprzejednana, jakby ktoś kiedyś zapomniał zaprogramować w niej lepszą stronę człowieczeństwa. Była równie wybrakowana w ludzkim świecie, jak w świecie rzeczy niekompletnie poskładana maszyna. Czy u kogoś takiego podobieństwem było szukać wparcia i akceptacji? A ojciec? Czy może liczyć na ojca? Nie… Przecież ojciec nie był odmienny... Potrzebowała ich. Właśnie teraz. Ale dlaczego właśnie teraz mieliby próbować zmienić do niej stosunek?
Intuicja podpowiadała, że w całej tej gmatwaninie zależności, wzajemnych oczekiwań i oskarżeń, niewypowiedzianych życzeń i niespełnionych nadziei znowu nie chodzi o nią. Że znów nie ona jest najważniejsza. Po raz nie wiadomo który w swoim życiu poczuła się jak porzucony pies, zdany wyłącznie na siebie. Momentalnie powróciły bolesne wspomnienia, które analizowała już tyle razy przedtem, szukając w kółko odpowiedzi na pytanie: kim właściwie była dla swoich rodziców?
Jak tylko sięgała pamięcią, z matką dzielił ją dystans, którego, pomimo wielu wysiłków, nigdy nie potrafiła zredukować. Kiedy była małą dziewczynką zupełnie nie rozumiała, dlaczego kobieta, która dla niej nie znajdowała czasu, poświęcała tyle uwagi i energii młodszej córce, Magdzie. Do dzisiaj pamiętała żal, jakiego doznawała, obserwując matkę i Magdę w sytuacjach, w których z reguły nie pozwalały jej uczestniczyć. Tak jakby świadomie chciały ją wykluczyć, usunąć poza strefę własnego komfortu, jak kogoś, kto odbiera im poczucie bezpieczeństwa. Ale czy kiedykolwiek był w ich domu ktoś dla niej? Ktoś, kto chciałby ją przytulić, wziąć na kolana, poczytać przed snem, pocieszyć w ciężkich chwilach? Matka zawsze była obok Magdy, to ją hołubiła i obsypywała pieszczotami. Widziała, że ona sama traktowana jest jak dziecko drugiej kategorii, któremu nie zwykło się szczędzić bur i złośliwości.
...więcej w pełnej wersji książki.ROZDZIAŁ II
ŚLUB
Krótki stop w Sydney przeciągnął się z powodu ponadnormatywnego, bocznego wiatru i zanim z wieży kontrolnej nadeszło pozwolenie na ponowny start, irytacja wśród pasażerów sięgnęła zenitu. Niczym niewzruszone stewardesy krążyły wytrwale po pokładzie i ze stoickim spokojem serwowały najwytrwalszym kolejne, darmowe drinki. Opary wódki, ginu i whisky zmieszane z zapachem chipsów i prażonych orzeszków ziemnych szybko uchodziły zasysane ciągiem z klimatyzatorów. Opóźnienie, tak samo nieprzyjemne co nieplanowane, nie pozostało bez wpływu na zasobność portfela linii lotniczych.
O dziesiątej trzydzieści melodyjny głos kapitana wypełnił kabinę przyjemnym barytonem, zapowiadając zbliżający się moment schodzenia do lądowania i poprosił wszystkich o podniesienie foteli, złożenie stolików i zapięcie pasów. Stewardesy po raz ostatni ukazały się w wąskich przejściach, domykając klapy schowków bagażowych i ponaglając ostatnich maruderów do wykonania poleceń załogi.
Nieprzyjemny ucisk w uszach zasygnalizował, że samolot zmienił wysokość. Biała, gęsta i puszysta masa przywarła do szyb, sprawiając wrażenie, jakby maszyna zanurzyła się w bitej śmietanie, po czym zniknęła tak samo nagle jak się pojawiła. Pomiędzy głowami pasażerów dostrzegła, ledwie zauważalne z tej perspektywy, cieniutkie nitki dróg i niewyraźne zarysy budynków, niedbale wplecione w szarożółty, smętny krajobraz, udekorowany jakby zupełnie przypadkowo wymęczoną zielenią rozrzuconych tu i ówdzie drzew. Tylko miejscami tę monotonię przełamywały intensywne plamy zbiorników wodnych lub nieco większe skupiska roślinności.
Z każdą sekundą ten obraz stawał się doskonalszy. Dachy zaczęły nabierać kształtów i barw, a drogi, niespodziewanie odzyskując gabaryty, odkryły swoją prawdziwą naturę. Przemykające po nich auta wyglądały jak ustawione jeden za drugim dziecięce samochodziki.
Dwadzieścia pięć minut później potężna maszyna z prawie dwugodzinnym opóźnieniem dotknęła gładkiej tafli lotniska Tullamarine. Niezbyt mocny wstrząs, gwałtowne hamowanie i chwila miarowej, spokojnej jazdy po pasie startowym nie było niczym wyjątkowym, a jednak jej żołądek zrobił się naraz dziwnie ciężki i pełny. Obserwowała przerażona jak cała, gromadzona w ostatnich godzinach zawartość, momentalnie przestaje mieścić się w jego karlejącej objętości, jakby ktoś zaciskał wokół niego stalową obręcz. Wstrzymała oddech. A on pod naporem tej potężnej siły robił się coraz ciaśniejszy, coraz mniej pogodzony. Pomyślała, że zaraz zwymiotuje.
Wciśnięta w fotel i zupełnie nieruchoma czekała, co jakiś czas niepewnie unosząc powieki. Mijający ją ludzie pozostawiali po sobie nieprzyjemne wspomnienie przebytej podróży. Przepływali obok jak duchy, niekończącym się strumieniem, wypełzali z każdego zakamarka, jakby dopiero co zdążyli się zmaterializować. Aż uzmysłowili jej, że to naprawdę koniec, że już nic nie trzyma jej w tym strasznym miejscu. Odetchnęła. Na chwiejnych nogach przeszła rękawem na terminal.
Nie do końca zdając sobie sprawę co robi, dołączyła do pozostałych. Zwarta kolumna ludzkich cieni jakiś czas wolno sunęła przed jej oczami, a potem nagle przyspieszyła. Widziała jak pękają jej spójne szyki, jak odłączają się od niej poszczególne ogniwa, jak rozpędzają się i tną przed siebie na oślep z determinacją, której prawdopodobnie nie miał niejeden byk na korridzie, walcząc o przetrwanie. Ale z tego pozornego chaosu uformował się prawie natychmiast nowy porządek, bo oto cienie już wypełniały każdy centymetr kwadratowy wolnej powierzchni wokół, biegnącej zakolami, taśmy bagażowej.
Zniechęcona wsparła się o filar. Eh… Wszędzie to samo... Zawsze to nieustające czekanie. Na tramwaj, na wizytę u lekarza, na spóźniającą się przesyłkę, na miłość… Kiedy stojąc tak z policzkiem przyciśniętym do zimnego granitu doszła do wniosku, że właśnie dzisiaj powinno być inaczej, jej usta wykrzywił ponury grymas.
Dopiero po dziesięciu minutach nagłe poruszenie podpowiedziało, że bagaże musiały pojawić się na taśmie. Minęło następne dwadzieścia, zanim nieudolnie załadowała swoje dwie walizki na wózek i powędrowała w kierunku okienek odprawy paszportowej. „Całe moje życie… Pcham przed sobą całe moje życie…”.
Zakręciło się jej w głowie. Dzieliły ich jedynie minuty... I ci ludzie ustawieni przed nią w długiej kolejce, zniecierpliwieni jak ona, przestępujący z nogi na nogę, przygarbieni. Patrzyła jak ich rozchwiane sylwetki falują przed jej oczami, raz po raz przysłaniając pracujących w oddali urzędników, i nie marzyła o niczym innym jak tylko o tym, żeby zaczęli się przesuwać. Żeby zniknęli i przestali blokować jej drogę. Miała wrażenie, że wszystko wokół zaczęło się dziać w jakimś obrzydliwie spowolnionym tempie, jakby stało się częścią kiepskiej telenoweli. Nie chciała już dłużej czekać.
...więcej w pełnej wersji książki.ROZDZIAŁ III
PRZEBUDZENIE
– Pośpiesz się, za piętnaście minut zamykają!
– Przecież wiem…
W popłochu zbierała porozrzucane po biurku zdjęcia. Śliskie, wymykały się z rąk jak ryby z dziurawej sieci. Wiedziała już, że nie zdąży. Trudno, posegreguje je w samochodzie, po inspekcji. Należało w końcu wysłać te listy, skoro już się na nie zdobyła.
Odkąd sięgała pamięcią nigdy nie lubiła ich pisać. A jeśli już to robiła, były gorsze niż księgowe zestawienia: bez duszy, bez własnej tożsamości. Umarłe. Nie potrafiła inaczej. Przelewanie emocji na papier nie tyle sprawiało jej problemy, ile wprawiało w zakłopotanie. Kiedyś pozwolili, by uwierzyła, że jest zwyczajnym obnażaniem się. Niczym więcej.
Cóż… Zawsze żywiła odrazę do najlichszej nawet formy ekspresji. Oszczędna w gestach i słowie, nie brała i nie dawała. I może nie powinna była doszukiwać się w tym niczego nadzwyczajnego, bo ludzie lepieni są z różnej gliny, gdyby nie to, że ta niechęć najzwyczajniej ją irytowała. Ograniczała w jakiś perfidny sposób. Potrafiła spętać nie tylko ciało... Była obca. Tak jakby przyszła z daleka.
Z czasem coraz częściej odnosiła wrażenie, że stała się dla tych dwóch, wykluczających się doznań, otwartym polem bitwy. Ale im częściej dochodziło do walki, tym głębiej stawała się pogodzona. I w którymś momencie uznała taki stan za normalny, bo jedyny, jaki poznała.
Ostatnio tak bardzo się zmieniła... Jego obecność wprowadziła ją w zupełnie inny wymiar. Teraz potrzeba okazywania emocji stała się naturalna. Jak oddech albo bicie serca.
„Czy nie zamknęłam się pod pancerzem obojętności, żeby unikać cierpienia? I czy ta świadoma izolacja nie była cierpieniem samym w sobie? Odrzucałam. Ale i byłam odrzucana... A przecież podobne działanie już u samych podstaw naznaczone jest pierwiastkiem przegranej. Po tych wszystkich latach odkryłam drugiego człowieka… Dopiero teraz wiem, że on wcale nie zabija... Więcej, potrafi dodać ci skrzydeł… Czy właśnie tę wiedzę inni nazywają szczęściem?”.
– Jak zaraz nie wyjdziemy, zamkną nam drzwi przed nosem!
– Przestań mnie wreszcie poganiać – roześmiała się, ale szybko wyszła z pokoju. – Pamiętam, o której zamykają. Dlaczego kiedy wracamy do Melbourne, rzeczy dzieją się w takim pędzie…
Mruczał jeszcze coś, szamocząc się z zamkiem. Nie słyszała ani słowa, bo zbiegała już po schodach. Musieli zdążyć. Bardzo chciała obejrzeć ten dom.
Rozpoczęli poszukiwania tuż po ślubie. Wiedziała, że to zajęcie, dla wielu tak prozaiczne jak i męczące, dla niej będzie spełnianiem snu o odnajdywaniu swojego miejsca na ziemi. Może właśnie dlatego z coraz większą niecierpliwością czekała, by dokonać kolejnego wyboru życia. Roślina zapuszcza korzenie, by zakwitnąć... Jak nigdy dotąd ufała, że jest na to gotowa.
Lecz pomiędzy zamierzeniem a realizacją niespodziewanie pojawiły się komplikacje, których nie przewidziała.
Na poszukiwania domu po prostu brakowało im czasu.
Od ślubu oboje stali się gośćmi w wynajmowanym mieszkanku przy St Kilda Road. Krzysztof brał wszystkie służbowe wyjazdy, jakie były dostępne w departamencie. Ich tydzień pracy rozpoczynał się w niedzielne popołudnia, kiedy to pakowali skromną zawartość lodówki i kilka niezbędnych rzeczy potrzebnych do przetrwania następnych pięciu dni, i tak wyposażeni ruszali w drogę. Czas upływał jej w obcych, lepiej lub gorzej prezentujących się motelach lub przyczepach campingowych, w których spędzała samotne godziny w oczekiwaniu na powrót męża.
Nie lubiła tych wyjazdów. Czuła się nieswojo w małych, australijskich miasteczkach, w których znający się od pokoleń mieszkańcy rozpoznawali obcego z odległości paru kilometrów. Nie do końca była pewna ich nastawienia. Skąd miała wiedzieć, czy jest dla nich jeszcze jedną, najzwyklejszą dziewczyną, która pojawia się w ich życiu na krótką, niewiele znaczącą chwilę, czy może „tą emigrantką”. Intruzem… Krzysztof często powtarzał, że ludzie na wsi nie są otwarci na „wog-ów” (western oriental gentleman8), jak mówiono na kontynencie o wszystkich z obco brzmiącym akcentem. Uważał, że współczesnej cywilizacji udało się wyprzedzić mentalność przeciętnego „kangura” z prowincji o kilka pokoleń. Ich czas miał zatrzymać się dziesiątki lat temu. Tworzyli małe, zamknięte enklawy i niechętnym okiem patrzyli na przybyszów. Podobno zawsze oficjalnie zaprzeczali, jakoby cechował ich brak akceptacji dla innych, ale tylko po to, by zaraz potem, w zaciszu miejscowego pubu, wznosić toasty za „Australię dla Australijczyków”.
...więcej w pełnej wersji książki.ROZDZIAŁ IV
NOWY POCZĄTEK
Ludzie zawsze przynoszą ze sobą to, czego w nich samych jest najwięcej. Jeśli są szczęśliwi, zarażają tym szczęściem innych. Ale jeśli ich życie zdominowała nienawiść, to bez wątpienia, prędzej czy później, weźmie ona górę nad lepszą stroną człowieczeństwa. Będą wówczas jak miotacze ognia, niszczące wszystko, co stanie na ich drodze. I tylko ci, którzy na czas znajdą się poza polem rażenia, mają szansę wyjść cało z takiej opresji.
Czuła, że wyjazd Małgosi wyniósł ich na bezpieczne wody.
Leżąc z głową wspartą na jego ramieniu, rozmyślała o ostatnich miesiącach. Nawet przed ślubem nie było im razem lepiej. Odkąd pamiętała, prześladowała ją myśl, że może kiedyś powtórzyć błędy matki, która tkwiła w nieudanym związku na przekór światu i sobie. Czy zniosłaby świadomość, że jej dzieci każdego dnia muszą patrzeć na posępne twarze mijających się bez słowa rodziców z niegasnącą nadzieją, że jeszcze kiedyś tych dwoje obcych ludzi, zatrzyma się na chwilę obok siebie w geście wzajemnej akceptacji? Czy istota, której ona da życie, może z czasem zastanawiać się nad sensem i przypadkowością swojego istnienia? Wiedziała, że nie może do tego dopuścić. Ale czy może przewidzieć, na ile destruktywny okaże się w przyszłości wpływ Małgosi? Przecież uwertury do tej opery już wysłuchała. Czy aby zapewnić szczęście ich dziecku będzie musiała wyrzec się swojego? Czy nadejdzie moment, w którym zacznie grać kochającą żonę z uśmiechem na twarzy i gnijącą raną w sercu?
Wzdrygnęła się. „Po co to robisz?”.
– Coś się stało? – jego pytanie przywróciło ją natychmiast rzeczywistości. – Jakaś dziwna jesteś.
– Tak? – Za nic w świecie nie przyznałaby, jak daleko odleciały jej myśli. – Nie wiem, jak mam to powiedzieć – zawiesiła głos. – Leżę na tobie od dobrych dziesięciu minut. Moglibyśmy się już zamienić?
– Wykończysz mnie – roześmiał się. – Ale i tak cię kocham.
Opadł na nią całym ciężarem, a zaraz potem ich usta złączyły się w długim, namiętnym pocałunku.
„Masz jakieś wątpliwości, kretynko?” – zdążyła jeszcze pomyśleć, zanim oboje unieśli się do lotu gdzieś pomiędzy niebem a ziemią.
*
Przeprowadzka miała odbyć się w nadchodzący weekend. Nigdy wcześniej nie przypuszczała, że będzie czekać na tę chwilę z taką niecierpliwością. Po tych długich miesiącach poszukiwań czuła, że zmiana należy się im bardziej niż komukolwiek innemu. Zawsze marzyła o własnym domu i chociaż nie wiedziała jaki będzie, była pewna, że serce podpowie właściwy wybór.
W mieszkaniu przy St Kilda Road, gotowe już od tygodnia do zmiany adresu, stały wzdłuż ściany kartonowe pudła ze skromną zawartością ich gospodarstwa domowego. Nie było tego wiele. Trochę starych naczyń kuchennych i zastawa obiadowa, złożona z kilku, niepasujących do siebie i poobijanych talerzy, dwa komplety wysłużonej pościeli i pięć ręczników, jakieś albumy ze zdjęciami, trochę książek i dokumentów, i figurki, które Krzysztof przywiózł kiedyś z Afryki. Podniszczone meble i parę obrazów. Ubrania zmieściły się w trzech podróżnych torbach i walizce. „Widać, że jesteśmy na dorobku” – uśmiechnęła się na wspomnienie zawartości kartonów.
Tak wiele zmieniło się od wyjazdu Małgosi. To był cud, o który sama nigdy nie śmiałaby prosić. Wyzwolił ją. Niespodziewanie dodał jej skrzydeł. Wizja wspólnej przyszłości przestała napawać lękiem, rozwiały się obawy. Wierzyła, że rok samodzielnego życia w Europie z daleka od matki pomoże tej dziewczynie nabrać dystansu i zrewidować swój stosunek do małżeństwa ojca. I do niej, przede wszystkim do niej.
„Dorośnie i zmądrzeje. A my będziemy mieć czas tylko dla siebie”.
...więcej w pełnej wersji książki.ROZDZIAŁ V
ZMORY
Wrócili ze spaceru zmarznięci, przemoczeni i szczęśliwi. Właściwie wcale nie miała ochoty wychodzić, ale on się uparł, że powinna od samego początku zadbać o kondycję. „Bo mi się jeszcze roztyjesz”. Droczył się z nią. Gdyby w to naprawdę wierzył, bałby się o tym wspominać.
A przecież podejrzewała, że spacer dzisiejszego przedpołudnia to nie jest najlepszy pomysł. Już od samego rana zanosiło się na jeden z tych deszczowych, szarych i smutnych dni. Cóż, wiosna tego roku była wyjątkowo kapryśna. Ale czy to miało dla niej jakiekolwiek znaczenie? Dobrze wiedziała, że przygnębiająca atmosfera zza okna nie zdoła jej dopaść.
– Od razu się przebierz, albo nie, lepiej weź kąpiel! Musisz się jak najszybciej rozgrzać! – jego stanowczy głos oddalał się i tracił wyrazistość, aż odcięła się od niego całkowicie, zatrzaskując za sobą drzwi.
W ekspresowym tempie zrzuciła ubranie i wskoczyła pod prysznic. Poczuła ulgę, kiedy uderzyły w nią pierwsze, gorące krople. Momentalnie zaczęły łączyć się ze sobą w drobne, nierówne strugi, a ich zbawienne ciepło rozpełzało się coraz szerzej po powierzchni ciała i delikatnie, słodko pieściło skórę. Stała nieruchomo, z opuszczonymi powiekami, pozwalając, by spływająca woda zbierała z niej zapach deszczu i wiatru, pozostawiając w zamian cudownie kojącą, rozgrzewającą, wszechobecną, świeżą wilgoć.
„Już za osiem miesięcy będzie nas troje” – pomyślała.
Kiedy weszła do salonu, siedział na kanapie z jakąś książką.
– „Encyklopedia zdrowia” – przeczytała na głos. – Jesteś chory?
– Tutaj piszą, że najgorszy jest pierwszy trymestr – odezwał się. – Największe ryzyko poronienia. Musimy o ciebie zadbać – spojrzał na nią, ale w jego oczach nie dostrzegła nawet śladu obawy. – Ciekawe, czy będziesz miała mdłości.
– No… Nie wiem… – opadła obok niego i odchyliła głowę na oparcie kanapy. – Ale jestem zmęczona. Tylko bym spała.
– Szósty tydzień to prawdziwa burza hormonów – dorzucił. – Możesz być zmęczona i senna.
Roześmiała się.
– Właśnie to powiedziałam.
– Co? O, i niedługo zaczną ci rosnąć piersi – ucieszył się. – Cha, cha, cha, już lubię tę kijankę. – Pogładził ją pieszczotliwie po brzuchu. – Zdaje się, że będziesz miała niezłe balony.
– A jak już będę gruba, zacznę nosić same koronki – rozmarzyła się.
– Niby gdzie?
– Wszędzie. Przecież nie będziesz mnie tutaj ukrywał.
– Właśnie że będę. Moja żoneczka jest dla mnie, psiakrew. Już widzę, jak się będą na twój widok oblizywać te wszystkie chłopy – pokręcił głową z dezaprobatą. – Taka kobieta…
– Z wielkim brzuchem… – wpadła mu w słowo.
– I co z tego? Zobaczysz, jak będziesz pięknie wyglądać. Baby zzielenieją z zazdrości.
Siedział obok pochłonięty czytaniem. Cisza, przerywana jedynie wesołymi odgłosami ptasich treli gdzieś od strony magnolii, jeszcze bardziej ją odprężyła. Nagle oczy same zaczęły się jej zamykać, a powieki stały się tak ciężkie, że przestała nad nimi panować. Było dobrze i błogo. Prawie zasypiała, kiedy usłyszała go znowu.
– I musisz być spokojna. Rozumiesz? Bo inaczej urodzi się nam jakiś znerwicowany mazgaj.
*
Jeśli życie jest cudem, to czy poczęcie nie stanowi aktu najwyższego tworzenia? Metafizycznego fenomenu, który ze wszech miar zasługuje na to, aby zostać pozbawionym piętna przypadkowości? A skoro tak, to czy w przeciwnym wypadku nie stajemy się jedynie bezwolnym narzędziem w rękach opatrzności? Niemym, nieistotnym wykonawcą nadrzędnej woli? Marionetką?
Bezwiednie sięgnęła ręką do brzucha. Nie potrafiła myśleć o niczym innym. Tak, jakby jej świat skupił się naraz w tym jednym, malutkim punkcie, pociągając za sobą sens każdego działania. „Za osiem miesięcy będzie nas troje...”.
Ta świadomość była jak narkotyk. Zawładnęła nią, spętała umysł, wbiła się w ciało swoimi potężnymi szponami, aby zaraz potem, w tym całkowitym zniewoleniu pozwolić odnaleźć spełnienie.
Nie przestawała marzyć. A może po prostu śniła na jawie? I wciąż odnajdywała kolejne powody, by trwać w tym uniesieniu, by nie chcieć się z niego otrząsnąć. Pomiędzy tymi marzeniami widziała czasami twarz matki. Czy może się nie ucieszyć? Czy zdobędzie się na to, by pozostawić ją samą z jej radością? Czuła, że teraz, jak nigdy dotąd, właśnie one dwie mają szansę naprawdę się zbliżyć. Życie, które się w niej rozwijało, połączy na nowo to, co kiedyś było częścią tej samej całości. Sprawi, że popatrzą na siebie inaczej.
Była gotowa wybaczać. Nawet Małgosi.
...więcej w pełnej wersji książki.ROZDZIAŁ VI
OLIVIA
– Z czego tym razem robisz problem? Że się trochę spóźniła na obiad? – Szybko odprowadził Małgosię i z impetem wpadł do sypialni.
W półleżącej pozycji, oparta o wysoko ułożoną poduszkę, wpatrywała się bezmyślnie w okno.
– No, słucham? – odezwał się władczym, ponaglającym tonem. – Nie masz mi nic do powiedzenia?
Powoli odwróciła głowę i spojrzała na niego z odrazą. Dureń. Dureń! Znała go na wylot! Im bardziej czuł się winny, tym usilniej próbował przerzucić tę winę na innych.
– Ty po prostu nie chcesz niczego widzieć ani słyszeć, prawda? – odezwała się cicho. – Bo tak ci wygodniej.
– O co ci chodzi? Przecież była w porządku.
– Tak ci się zdaje?
– A co niby takiego zrobiła?
Zastanawiała się przez chwilę, czy warto mu cokolwiek tłumaczyć. Czy w ogóle warto z nim mówić. Jedyne czego była teraz pewna to było to, że musi zachować spokój. A w takim razie, czy nie należało jedynie oświadczyć, że nie chce jej więcej widzieć w swoim domu? Ale ciekawość, jak on zareaguje na wiadomość, czego życzy im jego ukochana córeczka, była silniejsza od rozsądku.
– Powiedziała mi, że urodzę chore dziecko… Że nie ma innej możliwości ze względu na twój wiek. I że to będzie koniec naszego małżeństwa, bo ty nie lubisz problemów!
Znieruchomiał. Tylko oczy miał rozbiegane.
– Co za bzdury! – wysapał wreszcie. – Przecież nic się takiego nie stanie!
Wpatrywała się w niego zaskoczona. I co? I to tyle? „Albo nie zrozumiał” – pomyślała – „Albo jest nienormalny”. Nie było innego wytłumaczenia.
– Słucham?
– Nie masz się czym przejmować. Robiliśmy badania. Jeśli coś by było nie tak, już byśmy o tym wiedzieli.
Oburzenie na moment odebrało jej oddech. „Nienormalny! Jednak jest nienormalny!”. Przez kilkanaście sekund, zupełnie wbrew sobie, próbowała powstrzymywać rosnący gniew, ale on nie odpuszczał. Jakby chciał zmiażdżyć ją od środka. Ból… Czuła tylko ten ból.
A potem wszystko puściło… Wyrzucała z siebie słowa z szybkością, nad którą przestała panować.
– Czy ty nie pojmujesz, że tu nie chodzi o to, czy coś jest tak albo nie jest? Chodzi o to, czego życzy nam twoja córka! Ten potwór z premedytacją roztaczał czarne scenariusze na temat nienarodzonego dziecka przed kobietą w szóstym miesiącu ciąży! I to wyłącznie po to, żeby znaleźć ujście swojej nienawiści!
Wrzeszczała coraz głośniej i głośniej. Dosyć już tego! Dosyć! Co on sobie wyobrażał? Że można bez końca wybaczać!?
– Jeśli ty nie widzisz w tym niczego niewłaściwego, to znaczy, że jesteś durniem!
Stał z opuszczonymi rękami i wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. A może to była niechęć? Nic jej to nie obchodziło.
– Nie chcę jej więcej widzieć! Jeśli ci się to nie podoba, droga wolna! Nie mam zamiaru spędzić reszty życia z facetem, który niczego nie chce zrozumieć! Albo jest wystarczająco podły, żeby pozwalać dręczyć własną żonę! I wmawiać jej, że tak jest dobrze! A teraz wynoś się stąd! Nie mogę na ciebie patrzeć!
Wreszcie to wykrzyczała... Boże, jakiej doznała ulgi.
*
Nie przyszedł tej nocy do sypialni. Nie czekała na niego. Usnęła zresztą bardzo szybko, wymęczona płaczem i stresem. Łzy zawsze najlepiej ją odprężały. Zastanawiała się nawet kiedyś, co będzie, jeśli w końcu ich zabraknie. Ale to przecież nie było możliwe.
Nie spała dobrze. Męczące koszmary przewalały się przez jej podświadomość, tratując resztki spokoju, jaki w niej jeszcze pozostał. Widziała w nich Małgosię z czarnymi, spróchniałymi zębami i wykrzywioną twarzą, a jej usta… Jej usta były całe we krwi. W rękach trzymała wielką, czerwoną łopatę i nie przestawała kopać. Śmiała się przy tym tak strasznie głośno, tak szyderczo, a w tym śmiechu słychać było szaleństwo… „Po co ci ten dół?” – zapytała, a wówczas Małgosia popatrzyła na nią oczodołami, w których nie było już oczu i zaskrzeczała: „Jak to, dla twojego dziecka!”. „Ale moje dziecko żyje” – powiedziała. „Już nie” – jej skrzek był nie do zniesienia – „Tata mi pomógł!”. I wtedy usłyszała jego głos, gdzieś bardzo blisko, prawie przy samym uchu. „Ja nie lubię problemów, nie lubię problemów, nie lubię problemów…”. Powoli oddalał się od niej, był coraz mniej wyrazisty, coraz cichszy, aż przestała go rejestrować…
Obudził ją jej własny krzyk. Poderwała się przestraszona i usiadła na łóżku. Przyśpieszony oddech i dudnienie pod mostkiem w połączeniu z ciemnością panującą w sypialni jeszcze bardziej ją przeraziły. Po omacku sięgnęła w stronę lampki nocnej i namacała przełącznik. Światło... Potrzebowała światła… Gwałtownie zacisnęła, oślepione blaskiem, oczy, żeby po chwili znów spróbować je otworzyć. Początkowo tylko na moment... Stopniowo przyzwyczajała do niego swoje nieposłuszne źrenice, aż poddały się na koniec potędze akceptacji.
Jej ciało było zlane potem. Mokra tkanina przylegała do niego bardzo ciasno, nieprzyjemnie krępując ruchy. Nagle uświadomiła sobie, że wobec tego raczej nie stanie na nogi. Siedziała otępiała, niezdolna do jakiejkolwiek decyzji i dopiero przejmujące zimno, które przedarło się przez jej skórę tak niespodziewanie jak woda przez pękającą zaporę, zdopingowało ją do działania. Wydostała się z pościeli i otworzyła komodę. Wydobyła z niej świeże rzeczy i trzęsąc się z zimna podeszła do drzwi.
Przesuwając się pomału słabo oświetlonym korytarzem, dotarła do łazienki i najszybciej jak mogła zrzuciła z siebie wilgotną piżamę. Zanim sięgnęła po ręcznik, aby wytrzeć nim plecy przebiegło jej przez myśl, że nie odważy się na prysznic. Nie w tej straszliwej zimnicy.
Zakładając czystą piżamę, zastanawiała się, czy na pewno ma po co wracać do łóżka. A jakby tak posiedzieć trochę przed telewizorem? Gdzieś w salonie znajdzie koc... Tak, to była najlepsza opcja.
Trochę spokojniejsza opuściła łazienkę i po ciemku ruszyła w poprzek holu. Przez szklaną taflę drzwi wejściowych do wnętrza domu wpadała blada poświata latarni ulicznej. Przejechała ręką po ścianie salonu w poszukiwaniu znajomej wypukłości i obróciła pokrętło.
Na kanapie zobaczyła Krzysztofa. Leżał z jedną ręką podłożoną pod głowę, druga zwisała bezładnie wzdłuż siedziska. Najwyraźniej spał, bo z jego gardła wydobywało się zduszone pochrapywanie. W pierwszym odruchu przestraszyła się, że może go obudzić. Później przebiegło jej przez myśl, że chyba powinna go czymś przykryć, ale jednak się powstrzymała. „Niech marznie drań” – pomyślała z satysfakcją.
Już zamierzała się wycofać, kiedy jej wzrok padł na stojącą obok kanapy butelkę z biało-czerwoną etykietą. Była pusta? Podeszła bliżej. Oczywiście… Trzy czwarte litra Żytniej znajdowało się w żołądku jej męża. Przy czternastu stopniach w pomieszczeniu zrobiło się jej gorąco.
Zupełnie roztrzęsiona, obijając się o ściany wróciła do sypialni. Kiedy osuwała się na łóżko, miała przed oczami jego czerwoną, opuchniętą gębę i zaropiałe powieki. Pod czaszką wciąż wibrował dźwięk jego chrapliwego oddechu. Na wspomnienie odoru trawionego alkoholu zrobiło się jej niedobrze. „Boże, w co ja się wpakowałam?”. Była pewna, że zaraz zwymiotuje.
Spazm szlochu, który wstrząsnął nagle jej ciałem, wyzwolił kolejną falę mdłości. Ogarnęła ją rozpacz. „Co za nędzny tchórz! Wolał się upić niż rozmawiać…”. Zakryła dłońmi twarz. Wypływające spod palców łzy uzmysłowiły jej, że przecież od dawna nie jest szczęśliwa. Od kiedy zażądał od niej, żeby zaczęła udawać, wszystko straciło sens. Nie chciało się jej żyć. Nie miała po co.
I właśnie wtedy ją poczuła. Początkowo nieśmiałą, potem coraz bardziej zdecydowaną i stanowczą, jakby chciała przypomnieć jej o czymś. Przeszywający żal ścisnął za gardło tak mocno, że przez chwilę przestała oddychać. „Tylko ty mi zostałaś. Ty jedna się liczysz”.
Przekonanie, że urodzi córkę, od razu dodało jej sił. Jej mała Olivia... Jej życie.
...więcej w pełnej wersji książki.ROZDZIAŁ VII
NAD PRZEPAŚCIĄ
Potem wielokrotnie wracała pamięcią do tego krótkiego pobytu w Mercy Hospital For Women. Być może działo się tak z powodu wiążących się z nim wydarzeń, a może po prostu dlatego, że to było jej pierwsze, samodzielne zderzenie z Australią. I chociaż z czasem wspomnienia straciły na intensywności, pozostało przeświadczenie, że w deklarowanej przez Australijczyków tolerancji tkwi jednak jakaś, trudna do zdefiniowania, obłuda i nie do końca jasne intencje.
Jeszcze nie raz zadawała sobie pytanie, co takiego właściwie dostrzegła w zachowaniu personelu oddziału położniczego, że doszła do tak jednoznacznych konkluzji. Przecież nie potrafiła sprecyzować ani nazwać żadnych konkretnych zarzutów. Czy byli pomocni przy opiece nad dzieckiem? Owszem, kiedy prosiła o wskazówki, z wyniosłą uprzejmością instruowali ją, jak ma postępować. Ale nic ponadto. Żadnego wsparcia, żadnego zrozumienia. Nie oczekiwała, że zrobią za nią wszystko, ale niejednokrotnie odnosiła wrażenie, że dostaje mniej niż inne. Chciała być jedną z nich, a tymczasem dali jej odczuć, że jest zdana wyłącznie na siebie.
Pomyślała o Maggie. Czyż ta dziewczyna nie przeczyła jej wnioskom? Spontaniczna, bezinteresowna i serdeczna nie pasowała do tego miejsca. Ale zdawała sobie sprawę, że jedna jaskółka nie czyni wiosny. Nawet jeśli tak bardzo chciała w to wierzyć.
Była wyczerpana, fizycznie i emocjonalnie. Nie dbała o to, jak wygląda ani czy stale zaciągnięte wokół jej łóżka kotary wzbudzają podejrzenia. Marzyła tylko o tym, żeby znaleźć się w domu. Żeby czuć się bezpiecznie i swojsko. Pragnęła czyjejś bliskości i troski jak nigdy dotąd.
Wytrzymała na oddziale do soboty. Szpital opuściła na własną prośbę w czterdzieści godzin po porodzie. A właściwie na prośbę Krzysztofa, bo to on poszedł z nimi rozmawiać. Nie byli zachwyceni, ale w końcu ulegli. Doznała bezgranicznej ulgi na myśl, że nie spędzi w tym miejscu jeszcze jednej, nieprzespanej nocy. Cztery godziny snu, które tak wspaniałomyślnie podarowała jej Maggie, musiało jak na razie wystarczyć.
Krzysztof chyba nie do końca zdawał sobie sprawę z jej stanu. Nie komentował podkrążonych oczu, poszarzałej cery i ściągniętych brakiem snu rysów twarzy. Za to przywiózł jej do szpitala kosmetyki. Rozśmieszył ją. Jak miała ukryć pod odrobiną pudru wszystko to, przez co przechodziła w ciągu ostatnich dni?
*
Sycząc z bólu wdrapała się na tylne siedzenie i utkwiła w nim zmęczony wzrok. Włożył Olivię do samochodowego fotelika i przez dobrą minutę walczył z pasami, nie bardzo wiedząc, jak zestawić ze sobą klamerki szelek, aby wetknąć je w centralny zamek, aż rozległo się charakterystyczne kliknięcie.
Zupełnie nie pamiętała, w jaki sposób dotarli na szpitalny parking. Najwidoczniej jej umysł wyłączył się na ten krótki moment w desperackiej próbie zaczerpnięcia oddechu. Zablokowana świadomość była jak życiodajne źródło. Natychmiast gasiła pragnienie. A ona marzyła jedynie o tym, by nie przestawać pić.
Zapalił silnik i powoli ruszył pomiędzy rzędami samochodów. To była ich pierwsza podróż we troje. We troje… Słyszała ten dziwny głos gdzieś w głębi siebie, składający kolejne sylaby, i naraz przestraszyła się, że chyba ciągle ich nie zrozumie. Przez ostatnie miesiące próbowała przygotować się do roli matki. Wiele razy wyobrażała sobie radość, lecz teraz… Czy to wszystko jej nie przygniotło? Przecież ta mała istotka w foteliku obok nie tylko całkowicie nią zawładnęła, ale i odmieniła jej życie. Po raz nie wiadomo który uzmysłowiła sobie, że już nigdy nie będzie tak samo.
Nagle jej dłoń uniosła się, i zanim zdążyła pomyśleć, poczuła przez materiał czapeczki małą, kształtną główkę. Olivia wciąż spała, a jej drobna twarzyczka z wielkimi, opuszczonymi powiekami wydawała się tak spokojna i ufna, jakby należała do stworzenia z lepszego świata. I wtedy dotarło do niej, że te powieki to najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziała.
– Moja córeczka – szepnęła cicho. – Moja maleńka.
I patrząc na śpiące dziecko, doszła do wniosku, że czegoś tak doskonałego po prostu nie można nie kochać.
Milczała prawie całą drogę, nie chcąc go dekoncentrować. Odezwała się dopiero kiedy wjechali w znajome uliczki Bentleigh.
– Dzwoniłeś do Krakowa?
Odniosła wrażenie, że zwleka z odpowiedzią. A jeśli jej nie usłyszał?
– Krzysztof?
– Tak.
– Rozmawiałeś z rodzicami?
– Przecież mówię, że tak.
– Myślałam, że mnie nie słyszysz – zawiesiła głos, ale nie dodał nic więcej.
Minęli wąski, parterowy drewniak z różową werandą i ogrodem obsadzonym bukszpanami, wysoki, murowany płot zazdrośnie skrywający jakieś zabudowania aż po brzydki, płaski dach, pięć wątłych brzózek przy skręcie w ich ulicę, które okaleczone letnim słońcem nadal cierpliwie lizały swoje rany przed kolejnym wyzwaniem, a ona wciąż czekała.
– Kiedy dzwoniłeś? – odezwała się wreszcie.
– Przedwczoraj.
Przebiegło jej przez myśl, że równie ciężko wyciągać z niego słowa jak drzazgi spod paznokcia. Poczuła się zniechęcona. Przysunęła twarz do szyby i zmrużyła oczy. Przyjemne ciepło rozpełzało się po jej zimnej skórze, a ona cieszyła się tą niespodziewaną pieszczotą, dopóki nie uprzytomniła sobie, że nie jest tutaj dla siebie. Odwróciła się speszona w stronę fotelika.
– Coś mówili?
– Nie rozmawialiśmy długo. Byłem wykończony.
– Ty? – jej głos był wyprany z energii. – Jednak rozmawialiście… Coś chyba zdążyli powiedzieć?
– Najlepiej jak sama do nich zadzwonisz – uciął.
Przez moment się nie odzywała.
– A twoja mama?
– Bardzo się ucieszyła. Mam was obie uściskać – ożywił się. – Wiesz, jak ona czekała na to dziecko.
– Wiem – uśmiechnęła się na wspomnienie teściowej.
Wysiadała z samochodu niezgrabnie i powoli, jakby te wystudiowane ruchy mogły łatwiej oswoić ją z bólem. Wbijał się w jej krocze równie głęboko i bez oporów, co nóż w pozostawioną na słońcu kostkę masła. Był taki przewidywalny. Taki nieznośny. To jeszcze nie koniec... Kazali jej robić kąpiele w słonej wodzie, żeby szwy szybciej się zagoiły i siadać na obręczy zwiniętej z ręczników. A po każdym karmieniu smarować brodawkę resztką mleka, bo to zapobiegało pękaniu i podrażnieniom. Macierzyństwo miało swoją cenę. Nie spodziewała się tylko, że w cywilizowanym kraju u progu dwudziestego pierwszego wieku stosuje się nadal takie średniowieczne metody.
Stanęła obok samochodu i niepewnie nachyliła się nad fotelem. Przywiózł jej wczoraj kwiaty... Urzekły ją. Były piękne i delikatne. Jak ich córeczka. Poczuła pieczenie, gdy porozrywana skóra zbyt mocno się naprężyła.
Z bukietem w dłoni przemierzyła szerokość domu i skręciła w stronę wejścia. Krzysztof z Olivią w ramionach wyprzedził ją o kilka kroków, żeby zaraz potem bezradnie stanąć przed zatrzaśniętą moskitierą. Drżała jej ręka, gdy sięgała po klucze.
Na stoliku do kawy zobaczyła dwa kieliszki i butelkę szampana. Zsunęła buty i podeszła do kanapy. Minęły dwa dni odkąd opuściła dom, a wydało się jej, że to cała wieczność dzieli ją od tamtej chwili. Wciągając w płuca znajomy zapach omiotła wzrokiem pomieszczenie. Te same meble, kominek i widok na ogród. Kiedy podchodzili do drzwi, zauważyła, że na magnolii pojawiły się pierwsze kwiaty. To było jej drzewo. Wysokie i rozłożyste, zasłaniało prawie połowę frontowej elewacji. I chyba głównie ze względu na nie namówiła go na kupno tego domu. Nic tutaj nie zmieniło się w czasie jej nieobecności. Nic prócz niej samej. Teraz była matką.
Wyciągnęła ręce, kiedy podawał jej Olivię, szczelnie zawiniętą w dwa niewielkie kocyki. Sierpień tego roku zaczął się deszczowo. Ale dzisiejsze popołudnie przerwało, trwającą już ponad tydzień, passę złej pogody. Było słonecznie i bezchmurnie, i wyłącznie piętnaście stopni na zewnątrz przypominało o trwającej w najlepsze zimie.
Czy mogła wymarzyć sobie lepszy dzień? Była w domu ze swoją rodziną, trzymała w ramionach piękne i zdrowe dziecko, a niedługo jej mąż usiądzie przy nich i otworzy butelkę szampana. Oczywiście wypije ją sam, jej musi wystarczyć jeden mały łyk. Wzniosą toast i będą cieszyć się swoją obecnością. A potem ona nakarmi córkę i wtulone w siebie zasną w sypialni obok.
...więcej w pełnej wersji książki.ROZDZIAŁ VIII
ROZEDRGANI
Miała nieodparte wrażenie, że jej życie toczy się obok niej, a ona, zamiast przeżywać je jak najpełniej, walczy o każdy oddech. Nie chciała tak. Nie potrafiła już dłużej. Tylko że nie postawili przed nią wyboru.
Zaniedbywała się. Coraz częściej przychodziły dni, że brakowało jej sił by wziąć poranny prysznic, uczesać włosy, czy umyć zęby. Snuła się tak po domu do południa, niezdolna do podjęcia jakichkolwiek działań, poza tymi, które wymuszało na niej dziecko. Rzadko gotowała. Serwowane przez nią potrawy, kiedyś przygotowywane z finezją i smakiem, stały się nieapetyczne i mdłe. Zatraciła zdolność komponowania właściwych składników. Zawsze czegoś było za mało albo za dużo. Żałowała, że nigdy nie zapisywała przepisów. Może teraz byłyby wybawieniem.
Nie zaprzestali wyjazdów. Wiedziała, że potrzebują pieniędzy, ale ta wiedza nie zmieniała faktu, że ciągłe pakowanie i rozpakowywanie walizek przyprawiało ją o ataki paniki, stając się powoli coraz bardziej niewykonalne. Zdarzało się, że zapominała o podstawowych rzeczach, za to inne zabierała w nadmiarze. Nie potrafiła się zorganizować, iść zgodnie z planem. Bo też i nie było żadnego planu. Pogubiła się w wirze codziennych obowiązków, straciła kontrolę nad swoim małym światem, z przerażeniem obserwując, jak rozsypuje się w jej rękach na miliony okruchów, niczym zamek z piasku. I przestawała już wierzyć, że kiedykolwiek uda się jej poskładać go od nowa.
*
Natarczywy dźwięk budzika wdarł się pod jej czaszkę niczym uderzenie młota pneumatycznego, wprawiając w rezonans każdą komórkę, tym bardziej znienawidzony, że natychmiast wypłoszył płytki sen, który dopiero co otulił jej zmysły. Leżała z otwartymi oczami, odliczając kolejne dzwonki. Przy czwartym zaklęła głośno i szarpnęła go na ramię.
– Budzik dzwoni!
Początkowo nawet nie drgnął. Z jego gardła wydobyło się jedynie przeciągłe chrapnięcie, jakby chciało oznajmić światu, że to nie czas na powitania. Ciszę, która po nim nastąpiła, brutalnie przerwał następny dzwonek. Dopiero kiedy przebrzmiał usłyszała urywane mlaskanie. Od razu pomyślała, że spał z otwartymi ustami.
Dopiero po chwili, która dla niej wydawała się nie mieć końca, odwrócił się ciężko na drugi bok, zmuszając materac do gwałtownych skoków i jęków, i zakrył ucho ramieniem.
– Obudź się! – szarpnęła mocniej.
Wydał z siebie jakieś przeraźliwe rzężenie, jakby ktoś zablokował mu dopływ tlenu do płuc i dopiero wtedy otworzył oczy. Jego nieprzytomne spojrzenie jeszcze bardziej ją rozwścieczyło.
– Wstawaj, jest dwadzieścia po piątej – opadła na poduszkę. – I wyłącz wreszcie ten budzik!
Identyczny schemat powtarzał się każdego dnia. Najpierw znienawidzony dźwięk, który od razu rozwiewał jej złudzenia i następująca zaraz po nim obrzydliwa pewność, że znów straciła swoją szansę. Zastanawiała się, jak długo wytrzyma.
– Słyszę…
Przeciągnął się leniwie i dopiero wówczas usiadł na łóżku. Spod przymkniętych powiek widziała zarys jego pochylonych pleców. Teraz ściągnie piżamę i wyjdzie z sypialni, zostawiając ją sam na sam z jej udręczonymi myślami. A za pięć godzin zadzwoni i opowie, jak odsypiał z głową na biurku.
Podniósł się wreszcie i jego plecy przesunęły się w stronę wyjścia. Zapalił światło w sąsiednim pomieszczeniu i prawie natychmiast usłyszała trzask zamykanych drzwi. Potrzebował pięciu minut, żeby dostać się do pracy. Wyobraziła sobie, jak po przyjeździe parzy kawę, a godzinę później, po obejrzeniu zwierząt, zrzuca z siebie ubranie i wskakuje pod prysznic. I dostaje to, czego ona nie dostawała od tygodni.
Zamknęła oczy. Przez moment biła się z myślami, a potem nagle odsunęła szufladę. Jakiś czas spoglądała na znajome opakowanie, odpędzając od siebie resztki niezdecydowania, aż jej ręka wysunęła się po nie. Wycisnęła z listka ciemnozieloną tabletkę i skupiona ważyła ją w dłoni, jakby ten niezauważalny ciężar miał stać się gwarantem sukcesu, po czym powtórzyła tę czynność dwukrotnie. Głupcy! Co oni sobie właściwie wyobrażali? Że najsłabsze proszki nasenne sprawią, że będzie spała? Z równym skutkiem mogliby szpikować ją landrynkami!
Wpakowała proszki do ust i sięgnęła po szklankę z wodą. Co za potworna noc! Najpierw kilkugodzinne wrzaski po jakimś drugoligowym meczu, tak jakby na świecie nie istniało nic bardziej podniecającego od australijskiego futbolu, a potem jeszcze i pies. Dwie sztuki i dwie stracone szanse... I ta trzecia nad ranem. Całkiem nieźle, jak na niecałe osiem godzin. “Nie... jeśli znowu mi się nie uda to tu zaraz zwariuję.”
Opadła ciężko na poduszkę. No dobrze. Spokojnie... Po takiej ilości na pewno zaśnie. Zwykle zasypiała. Za jakieś dwadzieścia minut poczuje to cudowne, błogie wycofanie i już jej tutaj nie będzie.
Naraz otworzyła oczy, kompletnie rozbudzona. Tak, zwykle, ale nie zawsze... Przecież czasami doświadczała jedynie ich halucynogennego działania, które wcale nie doprowadzało do celu. W zamian przychodziły zawroty głowy i ta stale powracająca, niemalże do bólu realistyczna wizja, że spada w jakąś czarną otchłań, zupełnie jakby chciała sięgnąć piekieł. I przeświadczenie, że jest za późno na ratunek, że nie ma takiej siły, która mogłaby ją zatrzymać. A tam w dole, za każdym kolejnym metrem, czaił się strach... Coraz silniejszy, coraz bardziej poza kontrolą...
Wzdrygnęła się. Do diabła! Czy naprawdę chciała tak wiele? Kilka godzin snu, kilka chwil tylko dla siebie... Dla siebie? Parsknęła. Czy odtąd stan narkotycznego upojenia przyjdzie nazywać jej snem? On nie regenerował, nie przynosił żadnego ukojenia! A jednak zliczała skrupulatnie te wydzierane nocy godziny, nie przestając wierzyć, że kiedyś nadejdzie coś więcej. Przebiegło jej przez myśl, że oddałaby wszystko, żeby budzić się wypoczęta. Żeby żyć normalnie. Jak człowiek.
Wtuliła głowę w poduszkę i na powrót przymknęła oczy. Czekać... Wystarczy czekać. Przy odrobinie szczęścia prześpi z półtorej godziny. Może i ze dwie, jeśli Olivia jej na to pozwoli. Jednak trzeba było wcześniej zdecydować się na proszki… Już dawno by spała. A budzik? No tak, zapomniała o budziku… Nieważne, co zrobi, i tak ten cholerny budzik postawi ją do pionu! Ale dzisiaj wieczorem go wyciszy.I żadna siła go przed tym nie uchroni! No, postanowione! No, ale wtedy… Wtedy on w ogóle go nie usłyszy. Cha, cha, cha, nie usłyszy? I tak nigdy nie słyszy! Śpi jak zabity przez całą noc, a ona karmi piersią i faszeruje się lekami!
Spokojnie… Tylko spokojnie. Jeśli teraz się nakręci nie ma szansy na żadne spanie. I wszystko na nic… I wyląduje jak przedwczoraj? Nie! Nie! Nie może! Nie może? A czy może dzień po dniu wypełzać z pościeli, żeby chodzić po domu na czworaka? Czy może być tak wyżęta z energii, żeby nie panować nad własnym ciałem? Czy może ulec wyczerpaniu do takich granic, by nie być w stanie dźwignąć niemowlęcia?
Myśli szalały po jej głowie, jak masy powietrza przetaczane huraganem, podrywały się i pędziły na oślep, bez woli, bez celu, dopiero co wprawione w ruch momentalnie przyśpieszały, tylko po to, by już po chwili znikać i robić miejsce zupełnie nowym, jakby ten brak powtarzalności został im z góry narzucony. A jednak w tym absolutnym chaosie odnajdywała jedną, która powracała, jak bumerang, za każdym razem, gdy odpychała ją od siebie jak najdalej.
To przecież nie koniec… To nie może być koniec…
...więcej w pełnej wersji książki.