- W empik go
Po moim trupie - ebook
Po moim trupie - ebook
Wyobraź sobie, że pewnego słonecznego dnia budzisz się w innym świecie – w świecie, w którym każdy z sąsiadów jest potencjalnym zabójcą, a wyprawa do sklepu spożywczego po podstawowe produkty urasta do rangi śmiertelnie niebezpiecznego slalomu między żywymi trupami. Wiesz, że z czasem zacznie brakować wszystkiego – łączności, prądu, gazu, a nawet wody. Tak, to się nazywa apokalipsa zombie. I wyobraź sobie jeszcze, że nie jesteś żadnym byłym komandosem, wirusologiem ani nawet prezydentem Stanów Zjednoczonych. Nie, mieszkasz we Wrocławiu, masz dwadzieścia parę lat, garść anegdot z Afryki, zwariowaną rodzinkę, która postanowiła uciec przed zombie do ciepłych krajów, i to, co znajdziesz w kawalerce po ekscentrycznej babci.
To, czego nie masz, to instynkt samozachowawczy.
„Po moim trupie” to lekkostrawna czarna komedia, która z przymrużeniem oka patrzy na bijący rekordy popularności temat zombie. Powieść została napisana w ramach akcji „National Novel Writing Month”.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-340-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Znam osoby, które lepiej opowiedziałyby tę historię. Ja się trochę za bardzo mądrzę; to taki przywilej rozbitka, gdy przetrwał katastrofę. Niesamowicie błyskotliwe pomysły nawiedzały mnie zresztą już wtedy, bardzo często ze śmiertelnym skutkiem dla wszystkich dookoła.
Poza tym ciężko mi dokładnie stwierdzić, kiedy wszystko się zaczęło. Nie jestem szczególnie antyspołeczna, ale dobra połowa moich znajomych stanowiła żywe trupy na długie lata przed znamiennym wypadkiem w Ośrodku Badań nad Promieniowaniem w Düsseldorfie. W momencie zarażenia przynajmniej przestali tak strasznie pieprzyć o głupotach i zajęli się czymś interesującym, nawet jeśli ich nowe hobby polegało na wzajemnym wygryzaniu sobie mózgów.
Najbardziej chciało mi się śmiać z wegetarian.
No, byłych wegetarian.
Właśnie, Düsseldorf. Nie wiem, co dokładnie odchodziło w tym ich ośrodku i jak bardzo miejscowi naukowcy dawali sobie w szyję, żeby zrekompensować brak życia towarzyskiego. Faktem natomiast pozostaje epizod z dwudziestego trzeciego września, kiedy to jeden z etatowych rozkojarzonych fizyków zabrał jakąś podejrzaną próbkę z laboratorium. Ta z kolei wylądowała w kieszeni obiegowej marynarki, którą – wciąż nie wiadomo dlaczego – następnego dnia wziął do pracy wirusolog pracujący zupełnie gdzie indziej.
W mojej relacji pojawiło się już wyrażenie „żywe trupy”. Naprawdę nie muszę dopowiadać dalszego ciągu tej historii.
W końcu durnie nie przeżyli i raczej nie będą tego czytać.
Zarażeni nie padali martwi, by powstać po dwudziestu czterech godzinach – raczej płynnie i całkiem prędko osuwali się w dziwaczny, katatoniczny stan, który kazał im bełkotać, nie odczuwać bólu i gonić wszystko, co emitowało ciepło i dawało szansę na solidny obiad. Nie znam technicznych szczegółów, bo wszyscy godni słuchania naukowcy albo się idiotycznie wystawili, albo pozamykali w swoich laboratoriach. Ich strata.
Nigdy do końca nie rozgryźliśmy samego procesu zarażenia. Z całą pewnością każdy ugryziony miał szansę przeżycia, ale od czego zależała podatność na wirusa – o ile to w ogóle był wirus – nie mieliśmy pojęcia. Próbowaliśmy czerpać wiedzę z licznych popkulturowych odniesień – prawie nas to zabiło. Próbowaliśmy wyciągać logiczne wnioski – efekt nie był dużo lepszy. Ostateczną instancją, jak zawsze, zostało doświadczenie, a ono mówiło, że najbezpieczniej jest unieszkodliwić skurwysyna, zanim się do ciebie zbliży. Jeśli jednak doszło już do ugryzienia, to prognozy były różne. Niektórzy przeżywali i w rezultacie mieliśmy kilkoro zdrowych i spanikowanych, dużo zombie i bardzo dużo trupów.
Do smrodu z czasem szło się przyzwyczaić.ROZDZIAŁ I
Matka zawsze mi powtarzała, że trochę się różnię od innych ludzi. Czasem przy tym spluwała, czasem się śmiała, bardzo często wznosiła oczy ku niebu.
Wszystko to tylko przedstawienia; doskonale wiedziałam, że tak naprawdę jest dumna. Może trochę przerażona, ale jednak głównie dumna.
Nigdy nie pracowałam w marketingu ani jako sekretarka. Prawdę mówiąc, nigdy nie pracowałam per se, jeśli nie liczyć roznoszenia ulotek i kelnerowania przez te kilka miesięcy, które wytrzymałam na studiach. Przez siódmy krąg polskiej biurokracji zawsze przemykałam chyłkiem, a wszelkiego rodzaju sprawy na poczcie, w urzędach i pochodnych z zasady traktowałam trochę opcjonalnie. Może to przez to mam nieco inaczej zakodowany mózg, inne priorytety i procedury postępowania. Nie zdążyłam się nagiąć do zasad; nie mam tych samych odruchów, co reszta społeczeństwa.
Pod koniec września ta właśnie cecha uratowała mi życie.
– Według licznych doniesień naocznych świadków zmutowany wirus wydostał się poza kwarantannę – nadawała spikerka na streamowanym na żywo kanale informacyjnym. Była profesjonalistką: jej twarz nie zdradzała nawet grama strachu, który zżerał resztę społeczeństwa. – Pogłoski o zarażonych w Polsce do tej pory się nie potwierdziły.
Roześmiałam się prosto w ekran. Jeśli ja bez większego trudu przechodziłam przez zasieczone i zastawione granice w Afryce, to naprawdę nie widziałam powodu, dla którego paru rozespanych chorych nie miałoby pokonać umownych granic państwowych w Unii Europejskiej.
Trochę zrzedła mi mina, gdy pomyślałam, jak blisko Niemiec znajduje się Wrocław.
Walnęłam w spację, zapadła cisza, a spikerka zamarła z wystudiowanym wyrazem skupionej obojętności na twarzy.
Powinno być ciekawie. Oczywiście istniała jakaś możliwość, że państwo – no dobra, nie oszukujmy się, może jakieś WHO albo Unia, ale nie państwo – powstrzyma zarazę i panikę, ale ja nie zamierzałam na niej polegać. Wszyscy widzieliśmy krążący w głębokiej sieci materiał z zarażonymi z Düsseldorfu. Odpowiedni termin od dawna funkcjonował w popkulturowej świadomości – zombie. No kurde, wypisz wymaluj zombie. Blady, niekumaty i energiczny inaczej człowiek, ograniczający swoją dietę do protein pochodzenia ludzkiego.
No zombie.
Nadciągała do nas apokalipsa zombie.
Zamknęłam mieszkanie na cztery spusty – dosłownie. Swoją kawalerkę odziedziczyłam po lekko stukniętej babci góralce. Posiadanie drzwi, z którymi problem miałby wyszkolony oddział AT, jakoś rozwiewało zwyczajowe lęki starości, a widok z siódmego piętra i okazyjne zrzucanie co dorodniejszych przejrzałych pomidorów na głowy za głośnych przechodniów umilało płynący powoli na emeryturze czas. Oczywiście, babcia wciąż żyła – trzy lata temu przeprowadziła się na Wyspy Kanaryjskie ze swoim dwadzieścia pięć lat młodszym kochankiem i zaczęła produkować organiczne kozie sery. Kiedy ostatni raz ją widziałam, uczyła się gwizdanego języka gauczów.
Matka zawsze powtarzała, że dwie takie baby żyjące naraz to zbyt duże obciążenie jak na jedno pokolenie normalnych ludzi.
– Hej, mamo, jak leci?
– W miarę – głos w słuchawce był pogodny, ale lekko ochrypły. – Widzieliśmy wiadomości. Co się dzieje?
– Będzie źle – zapowiedziałam szczerze. – Jak klęska żywiołowa, ale bez sąsiedzkiego grilla na wałach. Plus chorzy będą próbowali was zjeść, mamo. Dosłownie.
Musiała poznać po moim tonie, że coś jest na rzeczy. Albo tata puścił jej filmiki, do których sama się dogrzebałam wcześniej.
– Wiem, córcia. Dlatego jedziemy odwiedzić babcię.
Pytania „jak?”, „jakim cudem?” oraz elegia na motywie „przecież nigdy w życiu nie uda wam się dostać teraz na wyspy” umarły w zarodku. Znałam swoich rodziców – mieliśmy całkiem niezły kontakt. Jeśli moja matka twierdziła, że jadą – to jechali. Wszystko najwidoczniej musiało być już załatwione. Natomiast jedna kwestia gwałtownie domagała się mojej uwagi.
– Zaraz, a o mnie nie pomyśleliście? – zabuczałam, gotowa strzelić foszkiem w obliczu apokalipsy. – Zostawicie mnie tu na pożarcie żywym trupom?
– Oj, weź przestań – żachnęła się matka. – Jak zechcesz, to w dwa dni będziesz w Kotlinie Kongo. Cała i zdrowa.
O powadze sytuacji świadczyły użyte obok siebie zwroty „cała i zdrowa” i „Kotlina Kongo”.
Poza tym matka miała rację. Nie do końca chodziłam własnymi ścieżkami – raczej miałam swój buldożer, którym tratowałam okolicę, żeby zbudować prywatną sześciopasmową autostradę. To nie przechwałki, to fakt. Spadek po ekscentrycznej babci, ale też po ojcu, który utrzymywał, że jest kolejnym wcieleniem jednego z sarmackich przodków. Zastaw się, a postaw się – i udowodnij swoje.
Moja rodzinka generalnie szła przez życie tanecznym krokiem Gene’a Kelly’ego z „Deszczowej piosenki”. Jeśli dało się z czegoś wycisnąć zabawę, to tak robiliśmy. Nie miało to nic wspólnego z majątkiem – który według obiektywnych obserwatorów był raczej skromny – ale z podejściem do świata. Taka rodzinna filozofia życiowa, można by rzec.
Brzemię ciążyło na mnie od wczesnego dzieciństwa.
– Dobra. To spadajcie na Kanary i bądźcie cali. Nie wracajcie, dopóki nie będziecie stuprocentowo pewni, że jest bezpiecznie. Jakby padła komunikacja…
– Tobie nic nie będzie – stwierdziła nieczule moja rodzicielka. – Jesteś jak karaluch. No, to trzymaj się.
Rozłączyłam się z dziwnym poczuciem surrealizmu. Za oknem było jakby puściej niż normalnie o tej porze dnia – ale to mógł być efekt wieloletniej tresury mojej babci. Coś jednak wisiało w powietrzu: atmosfera narodowego napięcia i oczekiwania. Przy ładnej pogodzie mogłam zobaczyć dachy Akademii Medycznej – wtedy jeszcze nie wiedziałam, kto zabarykadował się wewnątrz z wieloletnim zapasem zupek chińskich. Zresztą, co z pozostałymi? Co z Przyrodniczym, co z Polibudą – wrocławska inteligencja bez problemu mogła osadzić się w budynkach swoich uczelni, pozastawiać drzwi akademickich twierdz instant i potem pozabijać się nawzajem w przeciągu tygodnia. Efekt kabinowy. Za duże stężenie ego na metr kwadratowy, nawet biorąc pod uwagę przepastność uniwersyteckich korytarzy.
W tę stronę nie ma co spoglądać.
Ja natomiast nie zamierzałam pozostawiać żadnego marginesu błędu. Dowiedziałam się o nadciągającej apokalipsie – i szlus, koniec, zamknięte, żadnych wycieczek po zapasy do sklepu, żadnego ostatniego zachodu słońca nad Odrą, żadnych pożegnań i całusków z rodziną i przyjaciółmi. Żadnego wystawiania się na kontakt z ludźmi, nawet przemykania uliczkami w klimatycznym półmroku. Siódme piętro dawało mi cudowne możliwości: nikt nie miał szans się tu wedrzeć, a ja przy otwartym oknie i zaoszczędzonej fajce mogłam spokojnie podziwiać panoramę.
Gdy próbowałam zadzwonić do przyjaciół, w słuchawce odezwała się sieć. Głos młodej kobiety oznajmił, że, niestety, ma teraz za dużo na głowie, jest przeciążona i żebym spróbowała później. Internet jeszcze się za bardzo nie rwał – kto jak kto, ale administratorzy śpiący na serwerach w swoich flanelach byli najlepiej przygotowani na apokalipsę dowolnego rodzaju – więc powysyłałam maile z krótką informacją o moich planach na przetrwanie i kilka nieinwazyjnych rad co do procedur na najbliższe dni. Nie mogłam być pewna, czy i kiedy wiadomości zostaną przeczytane, ale to już nie była moja broszka. Zrobiłam, co mogłam, kto potrafi, niech zrobi lepiej.
Później się dowiedziałam, że nikt się nie dostosował.
Dzięki temu przeżyli.
*
Dałam sobie pięć dni. Pięć spokojnych dni przemierzania powolnym krokiem mojego minimieszkanka, gapienia się na ulice, przeliczania suchego prowiantu i doskonalenia szlachetnej sztuki rzucania strzałkami do ukradzionych plakatów wyborczych. Sto dwadzieścia godzin rozciągniętych jak wypluta guma do żucia. Zawieszony w czasie i oderwany od rzeczywistości tydzień roboczy.
Do tego niezbędne racje żywnościowe, bo nigdy nie należałam do osób kupujących hurtowo. Apokalipsa zastała mnie dwa dni przed cotygodniowym polowaniem w hipermarkecie i sytuacja nie przedstawiała się różowo. Trzy czwarte paczki makaronu, dwie zupki chińskie i kilogram mąki mogły wystarczyć na te pięć dni, ale co, jeśli w końcu po wyjściu, zobaczę tylko ogołocone półki? Spędziłam kilka godzin, próbując opracować mniej więcej realistyczny plan żywienia i pocieszałam się, że przecież Czarek od dawna polecał mi przejście na dietę.
Właśnie, Czarek. Miałam nadzieję, że dostał maila i zastosował się do poleceń; ze wszystkich moich przyjaciół to o niego martwiłam się najbardziej. Poeta o duszy równie wrażliwej jak ciało. Palił jak smok i nie jadał mięsa, skutkiem czego nie był w stanie wbiec na pierwsze piętro bez zadyszki i próśb o szybką śmierć. Wysoki, chudy jak szczapa, przestylizowany Czarek – byłoby lepiej, gdyby uciekł na samym początku.
Pierwsze zombie zobaczyłam już pierwszego dnia mojej izolacji, zaraz po strategicznym przemeblowaniu. Przytaszczyłam z kąta ciężki, skórzany fotel, w którym zazwyczaj siadywała babcia, opowiadając wyssane z palca rodzinne historie. Obłożyłam go poduszkami i ustawiłam przy oknie. Przy odrobinie chęci, wsparciu parapetu i dobrym błędniku mogłam całkiem wygodnie siedzieć na oparciu i obserwować ulicę.
Gdy zrozumiałam, na co patrzę, po plecach przebiegł mi autentyczny dreszcz.
Dwóch młodych facetów – pewnie chojraków, którzy naoglądali się za dużo „Zombielandów” i innych „The Walking Dead” – wiało przed trójką żywych trupów. Tak naprawdę widziałam niewiele: poruszenie, podarte ubrania, rozkołysany, mechaniczny krok pościgu, który jakimś niewytłumaczalnym sposobem utrzymał dwóch desperatów w zasięgu goniących. Zostało po nich jeszcze mniej; szereg ciemnych, brunatnych plam i wibrujące między blokami echo pogoni. Siedziałam porażona, spiorunowana, a moje poczucie bezpieczeństwa znikało jak podmywany przez fale zamek z piasku.
Nie zobaczyłam, czy ci dwaj zdołali uciec. Przebiegli za róg, zombie za nimi i tyle.
Pierwsze zombie zawsze pozostaje w specjalnym miejscu w twoim sercu, bez względu na to, ile ich napotkasz później.
*
Drugiego dnia wyczułam w kranowej wodzie coś dziwnego; ledwo uchwytny, mulisty posmak, charakterystyczny dla postpeerelowskich ośrodków wypoczynkowych i polowych pryszniców. Krótko mówiąc: dla wody nieoczyszczonej, jedynie przefiltrowanej z co większych śmieci. Przy uważniejszych oględzinach dostrzegłam drobne farfocle unoszące się swobodnie w szklance.
Niech to szlag.
Tego nie przemyślałam, w ogóle nie wzięłam pod uwagę – moja mała wyizolowana wyspa radości na siódmym piętrze miała pozostać bezpieczna tak długo, jak nie skończą mi się podstawowe środki do życia, czyli woda i ciepło. Fakt, że oba towary dostarczały jednostki zewnętrzne, jakoś mi umknął w tym całym apokaliptycznym zamieszaniu. Jednak raz uświadomiony poruszył całą lawinę skojarzeń i wniosków: co z gazem, prądem? Co ze stacjami benzynowymi, elektrowniami i fabrykami? Już mniejsza o dostawy do mieszkań – do tych ostatnich pozamykanych fortec, takich jak moje własne mieszkanie – ale czy przez nikogo niekontrolowane elektrownie po prostu nie wybuchną? Czy ktoś pomyśli o tym, żeby to wszystko – ja wiem – pozamykać, pozakręcać i powyłączać? Czy mogę liczyć na heroizm pracowników przedsiębiorstw kanalizacyjnych albo energetyków z Siechnic? Czy ktoś w ogóle o tym myśli, a jeśli tak, to czy przejmie się wystarczająco?
Odpowiedź poznałam następnego dnia, gdy z bijącym sercem zauważyłam, że mój laptop pracuje na baterii, nie akceptując obecności zasilacza. Prosta próba zapalenia światła potwierdziła wstępną hipotezę – ktoś przezornie odłączył prąd na Gaju. Bogini elektryczność opuściła to występne miejsce, zostawiając mnie samą, w ciemności.
Wtedy zaczęłam się bać.
To takie proste, takie oczywiste. Prąd. Elektryczność. Ciepło, światło, bezpieczeństwo, kontakt ze światem zewnętrznym. Bez tego byłam jedynie słabą, niewidzącą w mroku istotą, zabarykadowaną w betonowej termitierze, otoczoną przez potępieńców, boleśnie pozbawioną broni, instynktu samozachowawczego czy sojuszników. Byłam sama i nie miałam żadnej pewności, czy to się kiedykolwiek zmieni.
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów obserwowałam, jak noc pożera miasto, a ono nie broni się rozświetleniem ulic, rozpaleniem wiecznej, pomarańczowej aury wysokich latarni. Również po raz pierwszy zobaczyłam, jak niewiele osób pozostało na moim osiedlu – o ich obecności świadczyły nieliczne, migotliwe płomyki świec stawianych w oknach. W tej wszechogarniającej ciemności były jak gwiazdy. Drżącymi palcami zapaliłam swój własny znicz, starego parafinowego świętego Mikołaja z wypaloną połową głowy. Wiedziałam, że nie może płonąć przez całą noc – świece znajdowały się na liście produktów, w które nie byłam zaopatrzona – ale perspektywa zgaszenia ognika mnie przerażała. Irracjonalnie, podświadomie nie chciałam być jednym z tych pustych, ciemnych okien.
Drugą dobę apokalipsy zakończyłam skulona w wielkim skórzanym fotelu mojej babci, wpatrzona w drgający, chybotliwy ogień świętego Mikołaja.
*
Obudziły mnie urzędujące na zewnętrznym parapecie gołębie, przeklęte, durne, latające szczury. Każdy, co do jednego, nosił wśród piór zarazki zdolne wybić połowę miasta, apokalipsa czy nie. Zaklęłam głośno, walnęłam w szybę, żeby je przepłoszyć, i zobaczyłam kołyszące się na wietrze otwarte drzwi spożywczaka w bloku naprzeciwko.
O pokuso.
Moja zdyscyplinowana część od razu krzyknęła „NIE!”, jeszcze zanim cała reszta zdążyła sformułować pomysł. Niestety, zdyscyplinowanie nigdy nie należało do moich mocnych stron – gdyby tak było, ważyłabym z osiem kilo mniej. Natomiast części odpowiedzialne za uleganie pokusom i podejmowanie durnego ryzyka miały pierwszeństwo nad wszystkim innym.
Wisisz w tym oknie od początku ataku. Do tej pory nie widziałaś tłumów szturmujących sklepy, więc towary dalej są na półkach. Po tym, jak zżarłaś resztę spaghetti, zapasy gwałtownie się skurczyły. Będziesz potrzebowała wszystkiego, żeby przeżyć. A nie masz nawet durnych plastrów.
A to dopiero początek. Nie jesteś jedyną zabarykadowaną w mieszkaniu osobą z widokiem na sklep. Zaraz zauważą to inni i się zlecą, i zabiorą, co lepsze. Masz może moment i przewagę niewielkiego dystansu, ale musisz działać teraz. Bo inaczej zostaniesz tchórzydupem żywiącym się podpłomykami – i to tylko dopóki nie odłączą ci gazu. Wóz albo przewóz. Ty albo inni. Teraz albo nigdy.
Rozsądku starczyło mi na tyle, żeby poszukać broni.
Pech chciał, że standardowe wyposażenie jednopokojowego mieszkania dwudziestosześcioletniej singielki jakoś nie obfitowało w broń i amunicję. Przez trzy sekundy rozważałam tasak, przez sekundę strzałki do darta – aż stanęłam w łazience i spłynęło na mnie olśnienie.
Tyler Durden byłby ze mnie dumny.
Na wszelki wypadek wzięłam jednak jeszcze ten tasak. Wciąż nie była to broń palna, ale solidny kilogram nierdzewnej stali obciążający mi pasek jakoś dodawał otuchy, chociaż nie ułatwiał biegu. Upewniłam się tylko, że nie rozszczepi mi uda przy jakimś gwałtownym ruchu, i zaczęłam ostrożnie rozbierać barykadę sprzed drzwi wejściowych.
Klatka schodowa przypominała scenerię filmu science fiction. Niby niewiele się zmieniło, ale schody nie stanowiły już części mojego terytorium: były obce, niebezpieczne. Przedsionek pola bitwy. Nie miałam pojęcia, co mnie tam czeka: zdawały się pełne krwawego potencjału. No i zapach – przez te dwa dni standardowy smród wilgotnych ścian i smażeniny zatonął pod odorem surowego mięsa i pleśni. Uświadomiłam sobie, że z czasem te nuty przybiorą na sile i w końcu zawładną też moją kawalerką, nieważne, jak dokładnie zablokuję drzwi.
Schodziłam, jakbym szła po polu minowym. Po długim namyśle postanowiłam nie zamykać za sobą drzwi, chociaż klucze – potencjalną broń – trzymałam w kieszeni. Nie zamierzałam męczyć się nad tytanowym zamkiem z pościgiem zombie na plecach, dziękuję bardzo. Wytężałam wszystkie zmysły aż do drżenia mięśni – gdyby ktoś mi buchnął papierową torbą koło ucha, zeszłabym na zawał. Siedem pięter, po trzy mieszkania na każdym – i nie dobiegł mnie żaden dźwięk, muzyka, rozmowa, nerwowa modlitwa czy krzyk. Czułam się jak jedyna żywa osoba w promieniu wielu kilometrów i wiedziałam, że to złudne wrażenie. Ktoś otworzył drzwi sklepu – zamek mógł być równie dobrze otwarty wytrychem, jak i wyłamany przez bezmyślną hordę zombie.
Do jasnej cholery, po co ja się tam pakowałam?
Argument „po jedzenie” jakoś stracił na wartości, gdy wyszłam na ulicę i zobaczyłam to, czego nie mogłam dostrzec ze swego okna: leżące w sąsiedniej bramie zwłoki, rozszarpane i objedzone. Patrzyłam na nie jak na film; obraz do mnie nie docierał, gubił się na sparaliżowanych łączach. To była zagadka – może matematyczne równanie – może odpowiedź na niezadane pytanie. Człowiek. Zwłoki. W bramie.
W bramie?
Czyli pewnie biegł do domu. Chciał otworzyć drzwi i ukryć się w klatce schodowej, ale nie zdążył, düsseldorfski pomiot dopadł go na mecie. Dlaczego nie zdążył? Nie miał kluczy? Wypadły mu z drżących dłoni?
Tak. Leżały pod jego rękawem – wydobyłam je ostrożnymi ruchami stopy i podniosłam, zdziwiona, że nie czuję w ogóle obrzydzenia. Z drugiej strony, w końcu spędziłam prawie dwa lata w Afryce. Do horroru można się przyzwyczaić.
Minęła chwila, zanim przypomniałam sobie, po co tu w ogóle zeszłam. Spożywczy dalej kusił otwartymi drzwiami. Przyczaiłam się przy ścianie, nasłuchując, ale wszędzie panowała śmiertelna cisza – żadnych zombie, żadnych ludzi.
Jedynie trupy.
Śmierdziało mi to pułapką, ale skoro już wyszłam ze swojego bezpiecznego gniazdka, to równie dobrze mogłam kontynuować misję i przynieść coś ze sobą. Zombie chyba nie dysponowały wystarczająco sprawnym układem nerwowym, żeby konstruować fortele?
Poprawiłam ułożenie tasaka przy pasku, a plecaka na ramionach, zacisnęłam mocniej palce na swojej broni i wkroczyłam do środka.
Moim oczom ukazał się widok, jaki sobie wyobrażałam, gdy rodzice opowiadali mi o sklepach w PRL-u. Półki były opustoszałe, chociaż nieogołocone – nawet zdeterminowani, walczący o życie desperaci nie pofatygowali się zabrać smętnie wyglądających warzyw, wafli dietetycznych i wszystkich tych sojowych ekoproduktów. Ocalało dużo napojów, niemal wszystkie podręczne środki chemiczne, gazety i całkiem sporo surowego mięsa. Zajrzałam na zaplecze – zapasy niemal nieruszone. Albo włamywacze byli durniami pierwszej wody, albo dysponowali ograniczonym udźwigiem. Stawiałam na to drugie. Sama przecież, choćbym chciała, nie zabiorę wszystkiego, co sklep miał mi do zaoferowania.
Ale będę się starać.
Wrzucałam więc, jak leciało – stare marchewki, suchary, kaszki dla dzieci, kartony mleka, jajka. Chciałam zaopatrzyć bazę wypadową, a nie uzbroić się na podróż, co pozwalało mi zabrać inne produkty niż moi poprzednicy. Czułam się jak dziecko z białaczką w sklepie z cukierkami – wspaniałe uczucie, ale jednak szkoda, że na dłuższą metę to chuj z tego wszystkiego. W końcu jednak mój mózg zaskoczył i ruszył: wpadłam na genialny pomysł. Zamiast robić sobie wycieczki do spożywczaka co parę dni aż do nieuniknionego wyczerpania zapasów, zrobię sobie z niego magazyn – wystarczy znaleźć klucz. Nie ma bata, musiał zostać gdzieś w okolicach kasy, nieraz widziałam, jak właściciel go gdzieś tam odwieszał.
I właśnie gdy tkwiłam zgięta wpół nad prymitywną kasą fiskalną w dwukrotnie obrabowanym sklepiku osiedlowym, padł na mnie cień i rozległo się ponure:
– Wyprostuj się powoli.