- promocja
Po moim trupie - ebook
Po moim trupie - ebook
Jedynie detektyw William Warwick może odkryć prawdę.
Nowy emocjonujący thriller mistrza powieści.
W londyńskiej Policji Metropolitalnej powstaje nowa jednostka - Zespół do spraw Niewyjaśnionych Morderstw. Jego zadaniem jest chwytanie przestępców, którym nikt inny nie zdołał udowodnić winy.
Mijają dwa miesiące, odkąd w Genewie kolekcjonera sztuki Milesa Faulknera, skazanego za fałszerstwo i kradzież, uznano za zmarłego. Dlaczego więc cyniczny adwokat nadal uważa go za swego klienta?
Na luksusowym liniowcu płynącym do Nowego Jorku trwa walka o przywództwo w zamożnym rodzie, prowadząca prostą drogą do morderstwa.
Motorem wszystkich prowadzonych śledztw są detektyw starszy inspektor William Warwick – znany już czytelnikom z powieści Nic bez ryzyka, Ukryte na widoku oraz Przymknięte oko sprawiedliwości – wschodząca gwiazda Met oraz były tajny agent policji, a obecnie nowy członek zespołu, Ross Hogan.
Czy zdołają schwytać zabójców, zanim będzie za późno?
Cztery sprawy. Czterej zabójcy. Tylko jeden człowiek może ich powstrzymać...
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-795-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Czy pan jest detektywem?
William uniósł głowę znad książki, by spojrzeć na młodego człowieka, który zadał pytanie.
– Nie. Jestem zastępcą dyrektora w Midland Banku w Shoreham, w hrabstwie Kent.
– W takim razie – ciągnął młodzieniec, najwyraźniej nieprzekonany – z pewnością może mi pan powiedzieć, jaki mieliśmy kurs dolara do funta, gdy rano ruszył rynek walutowy.
William spróbował przypomnieć sobie, ile dolarów dostał za sto funtów, które wymieniał, zanim wszedł na pokład, ledwie poprzedniego wieczoru, lecz wahał się zbyt długo.
– Dolar i pięćdziesiąt cztery centy za funta – oznajmił młodzieniec. – Zatem proszę wybaczyć, ale dlaczego nie chce pan po prostu przyznać, że jest detektywem?
William odłożył na stolik książkę, by uważniej przyjrzeć się młodemu Amerykaninowi, maską powagi starającemu się dowieść, iż nie jest dzieckiem, choć jeszcze nie zaczął się golić. Mały elegancik, pomyślał.
– A potrafisz dochować tajemnicy? – spytał szeptem.
– Naturalnie – odparł urażony młodzieniec.
– Usiądź więc, proszę. – William wskazał na wygodne krzesło stojące naprzeciwko. Zaczekał, aż Amerykanin zajmie miejsce. – Jestem na wakacjach i obiecałem żonie, że przez dziesięć dni nikomu nie wyjawię, iż jestem detektywem, bo zawsze po takim wyznaniu pytaniom nie ma końca i mogę zapomnieć o wypoczynku.
– Ale dlaczego postanowił pan udawać akurat bankowca? – dociekał młodzieniec. – Bo mam wrażenie, że nie odróżniłby pan arkusza kalkulacyjnego od bilansowego.
– Dobrze się z żoną zastanowiliśmy, zanim postawiliśmy na bankowca. Dorastałem w latach sześćdziesiątych w Shoreham, małym angielskim miasteczku, a dyrektor tamtejszego banku przyjaźnił się z moim ojcem. Uznałem, że zdołam być wiarygodny w tej roli choć przez dwa tygodnie.
– Kto jeszcze był na liście?
– Agent nieruchomości, sprzedawca samochodów i przedsiębiorca pogrzebowy. Byliśmy przekonani, że takim postaciom nikt nie miałby ochoty zadawać nazbyt wielu pytań.
Młodzieniec parsknął śmiechem.
– A ty jaki wybrałbyś zawód? – spytał William, próbując przejąć inicjatywę.
– Zawodowego zabójcy. Absolutnie nikt nie ośmieliłby się zadawać mi pytań.
– Od razu wiedziałbym, że to przykrywka – odrzekł William, lekceważąco machając ręką – bo żaden zabójca nie zapytałby, czy jestem detektywem. Wiedziałby od razu. A skoro nie jesteś zabójcą, to czym naprawdę się zajmujesz?
– W tym roku kończę Choate, prywatne liceum w Connecticut.
– I wiesz już, co dalej? Oczywiście zakładam, że nie zostaniesz zabójcą.
– Stawiam na Harvard: najpierw historia, potem prawo.
– A następnie, nie wątpię, praca w znanej kancelarii prawnej i szybki awans na młodszego wspólnika.
– Nie, proszę pana. Wolę być stróżem prawa. Chciałbym przez rok być redaktorem w „Law Review”, a potem wstąpić do FBI.
– Jak na kogoś tak młodego całkiem szczegółowo zaplanowałeś karierę.
Młodzieniec zmarszczył brwi, znowu wyraźnie urażony, William dodał więc prędko:
– Ja w twoim wieku byłem taki sam. I już od ósmego roku życia pragnąłem być detektywem, służyć w Scotland Yardzie.
– Aż tyle czasu pan potrzebował?
William uśmiechnął się do bystrego chłopaka, który bez wątpienia wiedział już, co znaczy „przedwcześnie dojrzały”, nawet jeśli nie zdawał sobie sprawy, jak pasuje do niego to określenie. Uzmysłowiwszy sobie, że jako uczeń sam miał podobny problem, pochylił się lekko, wyciągnął rękę i rzekł:
– Detektyw starszy inspektor William Warwick.
– James Buchanan – przedstawił się Amerykanin, mocno potrząsając dłonią Williama. – Jeśli wolno spytać… W jaki sposób zaszedł pan tak wysoko? Skoro chodził pan do szkoły w latach sześćdziesiątych, to nie może pan mieć więcej niż…
– A skąd pewność, że przyjmą cię na Harvard? – spytał William, by zmienić temat. – Przecież masz co najwyżej…
– Siedemnaście lat – dopowiedział James. – Ze średnią cztery koma osiem jestem wśród najlepszych w klasie, więc raczej nie muszę drżeć o wynik egzaminów. Jak rozumiem, dostał się pan do Scotland Yardu, inspektorze? – zagadnął po krótkiej pauzie.
– Tak – odparł William. Zwykle przesłuchiwali go prawnicy, nie nastolatki, ale rozmowa była całkiem przyjemna. – Skoro jesteś takim bystrzakiem, to dlaczego nie wybrałeś kariery prawnika, a może i polityka?
– Mamy w Ameryce zbyt wielu prawników – stwierdził James, wzruszając ramionami. – Większość z nich kończy, namawiając ludzi do absurdalnych pozwów.
– A polityka?
– Mam niski próg tolerancji dla durniów, a poza tym nie chciałbym spędzić życia uzależniony od kaprysów wyborców, montując własne poglądy na podstawie wyników badań opinii publicznej.
– A zostając dyrektorem FBI…
– Byłbym sobie panem, odpowiadałbym wyłącznie przed prezydentem i nie zawsze zdradzałbym mu, co zamierzam.
William roześmiał się mimowolnie, słuchając młodzika, któremu niewątpliwie nie brakowało pewności siebie.
– A pan? – spytał James, nieco rozluźniony. – Liczy pan, że zostanie komisarzem Policji Metropolitalnej?
William nie odpowiedział.
– Widzę, że dopuszcza pan taką możliwość – dorzucił James. – Mogę jeszcze o coś spytać?
– Nie wyobrażam sobie, co mogłoby cię powstrzymać.
– Jakie cechy, pańskim zdaniem, powinien mieć najlepszy detektyw?
– Wrodzoną ciekawość – odparł William po dłuższym namyśle. – Dzięki niej potrafi natychmiast dostrzec element, który nie pasuje do pozostałych.
James wyjął pióro z wewnętrznej kieszeni i zaczął notować słowa Williama na odwrocie „Alden Daily News”.
– Musi też umieć zadawać właściwe pytania podejrzanym, świadkom i współpracownikom, unikać przyjmowania założeń z góry, a nade wszystko… być cierpliwy. To dlatego kobiety są zwykle lepszymi policjantami niż mężczyźni. I wreszcie detektyw musi umieć posługiwać się wszystkimi zmysłami: wzrokiem, słuchem, dotykiem, węchem i smakiem.
– Chyba nie do końca rozumiem – wtrącił James.
– Kiedyś to musiało nastąpić – mruknął William i zaraz pożałował tych słów, ale młodzieniec tylko się roześmiał; również po raz pierwszy. – Zamknij oczy – polecił detektyw i odczekawszy chwilę, dodał: – Opisz mnie.
Młody Amerykanin nie spieszył się z odpowiedzią.
– Ma pan trzydzieści, może trzydzieści pięć lat, trochę ponad sześć stóp wzrostu, jasne włosy i niebieskie oczy. Waży pan może ze sto siedemdziesiąt funtów i jest w niezłej formie, ale już nie takiej jak dawniej. W swoim czasie doznał pan poważnego urazu barku.
– Dlaczego sądzisz, że nie jestem w najlepszej formie? – spytał dotknięty William.
– Moim zdaniem ma pan sześć, siedem funtów nadwagi, a to pierwszy dzień podróży, więc nie możemy winić za to niekończących się posiłków serwowanych na statkach pasażerskich.
William zmarszczył brwi.
– A ten uraz?
– Ma pan rozpięte dwa guziki koszuli, więc gdy schylił się pan, podając mi rękę, dostrzegłem na lewym barku wyblakłą już bliznę.
William pomyślał – jak czynił to nader często – o swym mentorze, konstablu Fredzie Yatesie, który oddał życie, by go ocalić. Praca policjanta nie zawsze bywa taka romantyczna, jak się wydaje niektórym pisarzom.
– A jaką książkę czytam? – zapytał prędko.
– _Wodnikowe Wzgórze_ Richarda Adamsa. I uprzedzę kolejne pytanie: jest pan na stronie sto czterdziestej trzeciej.
– A co ci mówi moje ubranie?
– Przyznaję, że na razie jest dla mnie zagadką. Musiałbym zadać jeszcze parę subtelnych pytań, żeby odpowiedzieć… oczywiście pod warunkiem że powie pan prawdę.
– Przyjmijmy, że jestem przestępcą, który nie zechce odpowiedzieć na twoje pytania, póki nie zadzwoni do adwokata.
James zawahał się, po czym powiedział:
– Już to, samo w sobie, jest cenną informacją.
– Dlaczego?
– Bo oznacza, że mógł pan już mieć kłopoty z prawem, a jeśli zna pan numer adwokata na pamięć, to na pewno pan miał.
– Zgoda. Załóżmy więc, że nie mam adwokata, ale wystarczająco naoglądałem się telewizji, żeby wiedzieć, że nie muszę odpowiadać na żadne pytania. Co zdołałeś wydedukować, nie zadawszy mi ani jednego?
– Nosi pan niezbyt drogie ubranie, pewnie kupione w zwykłym sklepie, a jednak podróżuje pan pierwszą klasą.
– Co z tego wynika?
– Nosi pan obrączkę… być może pańska żona jest zamożna. A może po prostu wykonuje pan specjalne zadanie.
– Ani jedno, ani drugie – rzekł William. – Tu właśnie kończy się obserwacja, a zaczyna praca detektywa. Ale nieźle.
Młodzieniec otworzył oczy i uśmiechnął się.
– Teraz moja kolej, sir. Proszę zamknąć oczy.
William był nieco zaskoczony, ale postanowił kontynuować zabawę.
– Proszę mnie opisać.
– Bystry, pewny siebie, ale i niedowartościowany.
– Niedowartościowany?
– Może i jesteś najlepszy w klasie, ale wciąż rozpaczliwie szukasz uznania.
– Co mam na sobie? – spytał James.
– Białą, tradycyjną koszulę z bawełny, być może marki Brooks Brothers. Granatowe szorty, białe bawełniane skarpety oraz sportowe pumy, choć rzadko, o ile w ogóle, ćwiczysz.
– Skąd ta pewność?
– Gdy szedłeś w moją stronę, zauważyłem, że stawiasz stopy palcami na zewnątrz. Gdybyś był sportowcem, stawiałbyś je w linii prostej. Jeśli mi nie wierzysz, przyjrzyj się kiedyś śladom wytrawnego biegacza na żużlowej bieżni.
– Znaki szczególne?
– Niewielkie znamię tuż pod lewym uchem. Próbujesz je ukrywać, nosząc dłuższe włosy, ale będziesz musiał zmienić fryzurę, gdy wstąpisz do FBI.
– Proszę opisać obrazek za moimi plecami.
– To czarno-białe zdjęcie tego statku, _Aldena_, wypływającego z portu nowojorskiego dwudziestego trzeciego maja 1977 roku. Mógł to być jego dziewiczy rejs, bo towarzyszyła mu cała flotylla.
– Skąd nazwa _Alden_?
– To już nie jest próba mojej spostrzegawczości, tylko test wiedzy ogólnej – zauważył William. – Gdybym rzeczywiście potrzebował odpowiedzi, mógłbym ją znaleźć później. Pierwsze wrażenie często bywa mylące. To dlatego niczego nie można zakładać z góry. Ale jeśli musiałbym zgadywać… a jako detektyw nie powinienem… to obstawiłbym, że to nazwisko jednego z pielgrzymów, którzy w 1620 roku wypłynęli z Plymouth do Ameryki na pokładzie _Mayflowera_.
– Ile mam wzrostu?
– O cal mniej niż ja, ale ostatecznie będziesz pewnie o cal wyższy. Ważysz może sto czterdzieści funtów i całkiem niedawno zacząłeś się golić.
– Ile osób przeszło obok nas, odkąd zamknął pan oczy?
– Matka z dwojgiem dzieci, Amerykanie, chłopiec ma na imię Bobby, a zaraz potem oficer z załogi tego statku…
– Skąd pan wie, że oficer?
– Mijający go marynarz użył słówka „sir”. Poza tym był tu jeszcze starszy dżentelmen.
– Dlaczego akurat starszy?
– Używał laski i minęła dłuższa chwila, zanim jej stukot ucichł w oddali.
– Jestem na wpół ślepy. – James westchnął.
William otworzył oczy.
– Przeciwnie – odrzekł. – Teraz moja kolej, by zadać podejrzanemu kilka pytań.
James usiadł prosto, z wyrazem skupienia na twarzy.
– Dobry detektyw powinien zawsze polegać na faktach i nigdy nie przyjmować niczego za pewnik. Dlatego najpierw muszę wiedzieć, czy Fraser Buchanan, prezes Pilgrim Line, jest twoim dziadkiem.
– Tak jest. A mój ojciec, Angus, jest jego zastępcą.
– Fraser, Angus i James. Imiona sugerują szkockie pochodzenie.
James skinął głową.
– Zapewne obaj sądzą, że w swoim czasie to ty zostaniesz prezesem.
– Dałem im jasno do zrozumienia, że tak się nie stanie – odparł stanowczo James.
– Z tego, co słyszałem i czytałem na temat twojego dziadka, wynika, że zwykle udaje mu się postawić na swoim.
– To prawda – przytaknął James. – Czasem jednak zdarza mu się zapomnieć, że płynie w nas ta sama krew – dorzucił z krzywym uśmieszkiem.
– Miałem podobny problem z moim ojcem – przyznał William. – Jest adwokatem w sprawach kryminalnych, w randze radcy królewskiego, i zawsze mu się wydawało, że podążę jego śladem. „Join the bar”, mawiał, choć od najwcześniejszych lat powtarzałem mu, że chcę posyłać przestępców do więzienia, a nie ratować ich przed sprawiedliwością za nieprzyzwoicie wysokie honoraria.
– George Bernard Shaw miał rację – stwierdził James. – Rzeczywiście dzieli nas wspólny język. Dla was „bar” to palestra, dla Amerykanina przede wszystkim wysokie stołki i drinki.
– Sprytny przestępca zawsze próbuje zmienić temat – zauważył William. – Jednakże solidny detektyw nie pozwala sobie na zgubienie wątku. Nie odpowiedziałeś mi jeszcze, co myśli twój dziadek o tym, że nie zamierzasz zostać prezesem.
– Przypuszczam, że jest jeszcze gorszy od pańskiego ojca – odparł James. – Już grozi, że mnie wykreśli z testamentu, jeśli zaraz po Harvardzie nie dołączę do firmy. Prawda jest jednak taka, że tego nie zrobi, póki żyje moja babcia.
William zachichotał.
– Czy uznałby mnie pan za natręta, sir, gdybym poprosił, żeby wolno mi było spędzać z panem może godzinę dziennie, do końca tej podróży? – Tym razem w głosie Jamesa nie było ani śladu pewności siebie.
– Przystanę na to z przyjemnością. Najlepiej, żebyśmy się spotykali rano, mniej więcej o tej porze, gdy moja żona chodzi na jogę. Z jednym zastrzeżeniem: jeśli będzie ci dane ją poznać, nie wspomnisz ani słowem, o czym rozmawialiśmy.
– A o czym rozmawialiście? – spytała Beth, przystając tuż obok.
James zerwał się na równe nogi.
– O cenie złota, pani Warwick – wypalił z powagą.
– W takim razie prędko musiałeś się przekonać, że na ten temat mój mąż wie wyjątkowo mało – odparła gładko Beth, uśmiechając się ciepło do młodzieńca.
– Właśnie miałem ci powiedzieć, James – wtrącił William – że moja żona jest ode mnie o niebo bystrzejsza. To dlatego jest kustoszem działu obrazów w Fitzmolean Museum, a ja ledwie detektywem starszym inspektorem.
– Najmłodszym w dziejach Policji Metropolitalnej – dorzuciła Beth.
– Ale jeśli kiedykolwiek wypowiesz przy mojej żonie słówko „metropolitalne”, będzie przekonana, że masz na myśli jedno z najwspanialszych muzeów na świecie, a nie siły londyńskiej policji.
– Bardzo się cieszę, że udało się państwu odzyskać Vermeera – powiedział James, zwracając się do pani Warwick.
Tym razem to Beth była zaskoczona.
– Ach, tak – odpowiedziała po chwili. – Całe szczęście, że drugi raz nie zostanie skradziony, bo złodziej nie żyje.
– Miles Faulkner – podchwycił James. – Zmarł w Szwajcarii na zawał serca.
William i Beth wymienili spojrzenia bez słowa.
– Był pan nawet na jego pogrzebie, inspektorze, przypuszczalnie, żeby się upewnić, czy on naprawdę nie żyje.
– Skąd, u licha, o tym wiesz? – zdumiał się William.
– „The Spectator” i „New Statesman” to moja cotygodniowa lektura, więc jestem na bieżąco z tym, co dzieje się w Wielkiej Brytanii. Na tej podstawie wyrabiam sobie własne zdanie.
– Naturalnie – mruknął William.
– Nie mogę się doczekać jutrzejszego spotkania, sir – rzekł James. – Zamierzam spytać, czy pańskim zdaniem to możliwe, że Miles Faulkner jednak żyje.2
Następnego ranka, tuż po ósmej, Miles Faulkner wszedł do sali restauracyjnej hotelu Savoy i ujrzał swego adwokata siedzącego tam gdzie zawsze. Nikt nawet nań nie spojrzał, gdy lawirował między stolikami.
– Dzień dobry – powiedział Booth Watson, spoglądając w górę na swego klienta, którego nie lubił i któremu nie ufał. A jednak to Faulkner zafundował mu życie na takim poziomie, o jakim większość jego kolegów z palestry mogła jedynie pomarzyć.
– Dzień dobry, BW – odparł Miles, siadając naprzeciwko.
Niemal natychmiast pojawił się kelner z notesem i długopisem w dłoni.
– Czym mogę panom służyć? – spytał.
– Angielskie śniadanie proszę – odparł Miles, nie zaglądając do menu.
– A dla pana to, co zwykle?
– Tak – potwierdził Booth Watson, baczniej przyglądając się swemu klientowi. Musiał przyznać, że szwajcarski chirurg wykonał pierwszorzędną robotę. Nikt nie rozpoznałby człowieka, który nie tak dawno uciekł z więzienia, wziął udział we własnym pogrzebie, a ostatnio zmartwychwstał. Mężczyzna, który przed nim siedział, w niczym nie przypominał utalentowanego przedsiębiorcy, do niedawna właściciela jednej z najwspanialszych prywatnych kolekcji sztuki. Obecnie był to emerytowany kapitan marynarki wojennej, weteran wojny falklandzkiej, znany jako Ralph Neville. Gdyby William Warwick dowiedział się, że jego nemezis nadal żyje, za wszelką cenę starałby się umieścić go za kratkami. Byłaby to jego osobista krucjata: dopaść człowieka, który wymknął się z jego szponów, człowieka, który ośmieszył Policję Metropolitalną, człowieka, który…
– Dlaczego nalegałeś na tak pilne spotkanie? – spytał Miles, gdy tylko kelner się oddalił.
– Wczoraj zadzwoniła do mnie dziennikarka śledcza z „Sunday Timesa”. Pytała, czy wiem coś o obrazie Rafaela sprzedanym ostatnio w Christie’s. Fałszywym, jak się okazało.
– I co jej powiedziałeś? – spytał zaniepokojony Miles.
– Zapewniłem, że oryginał należy do prywatnej kolekcji świętej pamięci Milesa Faulknera i bezpiecznie wisi w willi wdowy, w Monte Carlo.
– Niekoniecznie – mruknął złowieszczo Miles. – Gdy tylko Christina się dowiedziała, że jednak nie jest wdową, nie miałem wyboru: musiałem przenieść kolekcję w bezpieczniejsze miejsce, żeby nie wpadła w jej ręce.
– Czyli dokąd? – zapytał Booth Watson, zastanawiając się, jakie są szanse na to, że usłyszy prawdziwą odpowiedź.
– Znalazłem zakątek, w którym miejscowi nie będą zbyt wścibscy, a napaskudzić na mnie mogą co najwyżej mewy – odparł wymijająco Miles.
– Cieszy mnie to, bo przyszło mi na myśl, że mądrze byłoby opuścić Anglię na kilka tygodni, zanim pojawisz się jako kapitan Neville, a wakacje starszego inspektora Warwicka w Nowym Jorku to najlepszy moment.
– Wakacje, które zorganizowała im Christina, żeby się upewnić, że nie będą nam bruździli, gdy po raz drugi będziemy brali ślub.
– A czy Beth Warwick nie miała być druhną Christiny?
– Owszem, zanim Christina odkryła, dlaczego nie mogę sobie pozwolić, żeby widziano mnie na pokładzie _Aldena_.
– Musisz przyznać, że twoja była czasem się przydaje – stwierdził Booth Watson. – Na przykład wtedy, gdy możemy wykorzystać jej bliskie stosunki z panią Warwick.
– Szczerze mówiąc, BW, byłoby znacznie lepiej, gdyby Christina nigdy się nie dowiedziała, że nadal żyję. Proszę więc, wyjaśnij mi, po cholerę mam się żenić po raz drugi z tą samą kobietą?
– To małżeństwo ostatecznie rozwiąże wszystkie twoje problemy – odparł Booth Watson. – Nie zapominaj, że Christina jest jedyną osobą, która może mieć na oku inspektora Warwicka, nie wzbudzając w nim najmniejszych podejrzeń.
– A jeśli nas zdradzi? – spytał Faulkner.
– To bardzo mało prawdopodobne, dopóki mocno trzymasz sznurek sakiewki.
Faulkner nie wyglądał na przekonanego.
– Wszystko może się zmienić, jeśli odkryją, kim jest kapitan Ralph Neville, i skończę w więzieniu.
– Wtedy miałaby do czynienia ze mną i szybko by się przekonała, po czyjej jestem stronie.
– A i ty nie masz wyboru – zauważył Miles – bo musiałbyś się gęsto tłumaczyć przed Radą Adwokacką, dlaczego przez parę lat reprezentowałeś zbiegłego przestępcę, świetnie wiedząc, kim naprawdę jest.
– Tym bardziej trzeba nam dopilnować, by Christina podpisała umowę: niech wie, że jeśli się złamie, straci tyle samo, co my.
– Dopilnuj przede wszystkim tego, żeby podpisała ją przed ślubem z kapitanem Neville’em, a już na pewno przed powrotem Warwicków do Blighty¹.
– Blighty? – powtórzył BW.
– Tak gada kapitan Neville, stary druhu – wyjaśnił Miles, wyraźnie zadowolony z siebie. – To kiedy spotykasz się z Christiną?
– Jutro rano w kancelarii. Poczytamy sobie umowę punkt po punkcie, skupiając się zwłaszcza na tym, co się może stać, jeśli Christina jej nie podpisze.
– Świetnie. Bo gdyby przyszło jej do głowy przejąć moją kolekcję dzieł sztuki w najprostszy sposób, czyli zdradzając przyjaciółce Beth, że Miles Faulkner żyje i ma się znakomicie…
– To wkrótce jadałbyś śniadania w Pentonville, a nie w Savoyu.
– Gdyby miało do tego dojść, nie wahałbym się jej zabić – oznajmił Miles.
– To akurat już jej uświadomiłem – rzekł Booth Watson, spoglądając na kelnera, który właśnie wracał z tacą. – Choć muszę przyznać, że ostateczny tekst umowy nie wyłuszcza tego aż tak dosłownie.
– Angielskie śniadanie dla pani?
– Wykluczone, Franco – odpowiedziała Beth, zerkając na identyfikator na piersi kelnera. – Zjemy płatki kukurydziane z melonem i grzanki z ciemnego pieczywa.
– Mogę zaproponować melona w trzech odmianach, proszę pani: kantalupa, biały czy arbuz?
– Stawiam na wodę. Dziękujemy – wtrącił William.
– Słuszny wybór – pochwaliła Beth. – Czytałam gdzieś, że podczas morskiej podróży tyje się średnio funt dziennie.
– W takim razie dziękujmy Opatrzności, że płyniemy do Nowego Jorku, a nie do Sydney.
– Takim pływającym pałacem chętnie wybrałabym się i do Sydney – przyznała Beth, rozglądając się po sali. – Codziennie świeże obrusy i serwetki, a gdy wracam do kabiny, widzę nową, nieskazitelnie czystą pościel, a nawet równiutko poskładane ubrania… I uwielbiam to, że pranie dociera do nas wieczorem w tych ślicznych plecionych koszykach. Wyobrażam sobie niewolniczy trud dziesiątek ludzi, dzięki którym to wszystko działa tak gładko.
– Mamy pod pokładem ośmiuset trzydziestu Filipińczyków – odparł kelner, chichocąc – którzy obsługują tysiąc dwustu pasażerów. Na szczęście mamy też maszynownię, więc obywamy się bez rzeszy niewolników przy wiosłach.
– A czy tam, u szczytu stołu pośrodku sali, zasiada naczelny poganiacz niewolników? – spytała Beth.
– Tak jest, to kapitan Buchanan – potwierdził Franco. – Gdy nie jest zajęty chłostaniem niewolników, pełni funkcję prezesa Pilgrim Line.
– Kapitan Buchanan? – powtórzył William.
– Tak jest. Podczas drugiej wojny światowej nasz prezes był oficerem marynarki wojennej. Być może zainteresuje państwa i to, że przyjaźnił się ze świętej pamięci Milesem Faulknerem i jego żoną Christiną. Tak się składa, że to ona zawiadomiła nas, iż zajmą państwo ich kabinę, i poprosiła o szczególną opiekę dla państwa.
– Czyżby? – mruknął William.
– A czy przy drugim końcu stołu siedzi żona prezesa? – spytała Beth.
– Tak, proszę pani – odparł Franco. – Państwo Buchanan niemal zawsze przychodzą na śniadanie pierwsi – skomentował, po czym odszedł w stronę kuchni.
– Prezentuje się równie groźnie jak Miles Faulkner – zauważyła Beth, przyglądając się bacznie prezesowi. – Najwyraźniej jednak wykorzystał swój talent w znacznie bardziej zbożnym celu niż okradanie bliźnich.
– Fraser Buchanan urodził się w Glasgow w 1921 roku – zaczął William. – Jako czternastolatek rzucił szkołę i zaciągnął się do marynarki handlowej. Gdy wybuchła wojna, wstąpił do Royal Navy… nie był wtedy nawet podoficerem, a kończył służbę już jako porucznik na HMS _Nelsonie_. I choć w 1945 roku dostał jeszcze awans na kapitana, zrezygnował kilka dni po ogłoszeniu zakończenia działań wojennych. Wrócił wtedy do Szkocji i kupił niewielką firmę promową, wożącą pasażerów i samochody na Ionę. Dziś ma flotę dwudziestu sześciu statków, a Pilgrim Line ustępuje wielkością i renomą jedynie Cunardowi.
– A wszystkie te wiadomości wyciągnąłeś od młodego Jamesa, gdy byłam na jodze? – zasugerowała Beth.
– Nie. Całą historię firmy wyczytałem w „Ship’s Log” znalezionym przy łóżku – odparł William, gdy Franco stawiał przed nimi miseczki z płatkami kukurydzianymi i plasterkami arbuza.
– A kto właśnie się przysiadł do pani Buchanan? – zapytał szeptem po chwili.
– Franco, wybacz mojemu mężowi – odezwała się Beth. – Jest detektywem z zawodu i całe życie jest dla niego niekończącym się śledztwem.
– To Hamish Buchanan – odparł kelner – najstarszy syn prezesa i do niedawna jego zastępca.
– Do niedawna? – podchwycił William. – Przecież nawet nie ma czterdziestki.
– Zachowuj się – upomniała go Beth.
– Jeśli wierzyć gazetom – odezwał się poufnym tonem Franco – podczas ostatniego dorocznego zgromadzenia udziałowców zastąpił go brat, Angus… O, właśnie wchodzi ze swą żoną Alice i synem…
– Jamesem – dopowiedział William.
– Ach! – uśmiechnął się Franco. – Już pan poznał ich cudowne dziecko.
– A dama, która właśnie usiadła po lewej stronie pana Buchanana? Zauważyłem, że nawet się nie przywitała z prezesem.
– To żona pana Hamisha, Sara.
– Dlaczego wybrała się w podróż z nimi, skoro właśnie wyrzucili jej męża? – spytała Beth.
– Oficjalny komunikat mówi jedynie, że „zastąpił go brat, Angus” – przypomniał Franco, napełniając filiżankę Beth parującą czarną kawą. – Pan Hamish nadal jest dyrektorem firmy, więc oczekuje się, że weźmie udział w zebraniu zarządu, które odbywa się zawsze w ostatnim dniu rejsu.
– Jesteś znakomicie poinformowany, Franco – pochwalił go William.
Kelner bez słowa oddalił się w stronę sąsiedniego stolika.
– Zapowiada się ekscytująca wyprawa – stwierdziła Beth i z trudem stłumiła ziewnięcie, spoglądając wciąż na prezesa i jego rodzinę. – Ciekawe, kim jest ta kobieta, która właśnie do nich dołączyła.
– Jesteś nie gorsza ode mnie – zauważył William, obserwując, jak James i Hamish na stojąco czekają, aż starsza dama zajmie miejsce przy stole. – Wydaje się, że jest w podobnym wieku jak prezes i oboje mają rude włosy, więc nie zdziwiłbym się, gdyby była jego siostrą. – Przyglądając się siedzącym, William doszedł do wniosku, że przydzielono im miejsca według przemyślanego planu: prezes najwyraźniej chciał mieć pewność, że kontroluje sytuację.
– Będziesz mógł o to spytać Jamesa, gdy pójdę na jogę. A teraz zapomnijmy na chwilę o rodzinie Buchananów. Chcę ci powiedzieć, co zaplanowałam na nasz tygodniowy pobyt w Nowym Jorku.
– Domyślam się, że Met znalazło się na szczycie twojej listy – odparł William. – I nie wątpię, że na takie muzeum potrzeba więcej niż jednej wizyty.
– Trzech – sprecyzowała Beth. – Wszystko sprzed 1850 roku obejrzymy w sobotę, sztukę tubylczą w poniedziałek, a środę zarezerwowałam na kolekcję impresjonistów. Według Toma Knoxa tylko Musée d’Orsay ma lepszą.
– Fiu… Czy to znaczy, że we wtorek i czwartek mamy przerwę techniczną? – spytał William, siorbiąc gorącą kawę.
– Ależ skąd. We wtorek czeka na nas Frick, gdzie…
– …zobaczymy wybitny portret Thomasa Cromwella pędzla Holbeina oraz _Świętego Franciszka na pustyni_ Belliniego.
– Czasem zapominam, że jesteś na wpół wyedukowanym Jaskiniowcem.
– Przez żonę, odkąd opuściłem uniwersytet – uzupełnił William. – A co w czwartek?
– MoMA. Wyjątkowa okazja, żeby zobaczyć najlepszych kubistów, Picassa i Braque’a. Przekonamy się, czy odróżnisz ich dzieła.
– A nie będą podpisane u dołu? – spytał drwiąco William.
– Dla turystów, którzy wieczorami nie będą nam towarzyszyć.
– A kto będzie?
– Mamy bilety do Lincoln Center. Filharmonia Nowojorska gra Brahmsa.
– Założę się, że _Drugi koncert fortepianowy B-dur_ – powiedział William. – Jeden z twoich ulubionych.
– Ja też pamiętam, co lubisz najbardziej – odrzekła Beth. – Dlatego w piątek wieczorem, dzień przed wylotem, idziemy do Carnegie Hall na koncert Elli Fitzgerald.
– Jak ci się to udało? Bilety były pewnie wyprzedane od miesięcy!
– To zasługa Christiny. Zdaje się, że zna kogoś w zarządzie. Zaczynam czuć się winna wobec niej – dodała Beth po krótkiej pauzie.
– Dlaczego? Jedynym powodem, dla którego nie wybrała się do Nowego Jorku, jest to, że wychodzi za Ralpha. Była zachwycona, że w ostatniej chwili udało jej się znaleźć chętnego na ten rejs.
– Właśnie o ten ślub mi chodzi. Nie zapominaj, że prosiła, żebym została jej druhną. My jednak skorzystaliśmy z okazji, może nadużywając hojności Christiny, i dlatego nie będę mogła jej towarzyszyć.
– Nie uważasz, że to ciekawy zbieg okoliczności?
– Wcale. Piętnasty sierpnia to jedyna sobota przed końcem września, w którą mogli wziąć ślub w jej parafii w Limpton-in-the-Marsh; dlatego została z biletami w kieszeni… Nie powinniśmy zaglądać darowanemu koniowi w zęby.
William uznał, że to nie najlepszy moment, by zdradzić Beth, że wystarczyła mu jedna rozmowa telefoniczna, żeby ustalić fakty: kościół parafialny Christiny był też wolny dwa tygodnie wcześniej, co oznaczało, że mogła spokojnie udać się transatlantykiem w podróż poślubną z kapitanem Ralphem Neville’em. Gdyby zaś wcześniej oznajmił żonie, że nie wyruszy z nią w ten rejs, bo chce przyjrzeć się bliżej poczynaniom Christiny i jej nowego małżonka, Beth pewnie sama popłynęłaby w siną dal.
– Zauważyłeś, że Sara Buchanan nie odezwała się do prezesa ani jednym słowem, odkąd tam usiadła? – spytała Beth, spoglądając znowu na kapitański stół.
– Pewnie dlatego, że zwolnił jej męża z posady wiceprezesa – zasugerował William, smarując masłem drugą grzankę.
– Spostrzegłeś jeszcze coś ciekawego, gdy udawałeś, że mnie słuchasz?
– Hamish Buchanan jest bardzo zajęty rozmową z matką, James zaś udaje niezainteresowanego, a jednocześnie chłonie każde słowo.
– I niewątpliwie powtórzy ci wszystko, co usłyszy, skoro zwerbowałeś go sobie jako tajnego agenta na czas tej podróży.
– James sam się zwerbował, a jako wnuk prezesa rzeczywiście może być niewyczerpanym źródłem niejawnych informacji.
– Dla mężczyzny to informacje – skomentowała Beth – a dla kobiety po prostu plotki.
– James uprzedził mnie, że nie będzie zdziwiony, jeśli podczas tego rejsu dojdzie do jawnej awantury – dorzucił William, puszczając mimo uszu uwagę Beth.
– Chciałabym być solniczką na tamtym stole – przyznała.
– Zachowuj się albo przyjrzę się bliżej temu młodzianowi, który prowadzi twoje zajęcia jogi.
– Ma na imię Stefan i podoba się wszystkim innym kobietom w średnim wieku z naszej grupy. Chyba nie mam wielkich szans – westchnęła Beth.
– Nie jesteś w średnim wieku – zaoponował William, chwytając jej dłoń.
– Dziękuję, Jaskiniowcu, ale jeśli nie zauważyłeś, już dwa razy obchodziłam urodziny z trzydziestką w numerze, a dzieci wkrótce idą do przedszkola.
– Ciekawe, jak sobie z nimi radzą nasi rodzice.
– Twój ojciec pewnie uczy Artemisię rozrabiać…
– …podczas gdy twoja matka uczy Petera rysować.
– Szczęśliwi smarkacze – orzekli jednocześnie.
– Wróćmy do rzeczywistości – zarządziła Beth, sięgając po program dnia. – Za chwilę będzie wykład, na który chciałabym pójść.
William uniósł brew pytająco.
– Lady Catherine Whittaker opowie o operach Pucciniego.
– Chyba sobie odpuszczę. Ale jeśli to żona sędziego Whittakera – dorzucił William, rozglądając się po sali – to ciekawie byłoby porozmawiać z jej małżonkiem.
– Poza tym teatr zaprasza co wieczór na inny spektakl – kontynuowała Beth. – Dziś w programie magik Lazaro. Podobno zadziwi nas, sprawiając, że przedmioty, a nawet pasażerowie będą znikać na naszych oczach. Możemy pójść na występ o siódmej albo o dziewiątej.
– Z którą turą chcieliby państwo przyjść na kolację? – wtrącił Franco, który właśnie wrócił do ich stolika z dolewką kawy.
– A o której zwykle pojawia się prezes z rodziną? – odpowiedział mu pytaniem William.
– Około dwudziestej trzydzieści, sir. Przed kolacją wpadają zwykle na koktajl.
– W takim razie przyjdziemy z drugą turą.
– Co ty kombinujesz? – spytała Beth, bacznie przyglądając się mężowi.
– Mam przeczucie, że jeśli zjemy kolację z drugą turą, zobaczymy bardziej zdumiewające sztuczki… a może więcej znikających ludzi… niż widzowie Lazara w teatrze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Blighty to zapomniane już słowo oznaczające Wielką Brytanię, popularne zwłaszcza wśród weteranów I wojny światowej (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).