Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Po nitce do kłębka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Po nitce do kłębka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 309 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Pięt­na­ste­go maja 185. roku, o trze­ciej go­dzi­nie po po­łu­dniu, wiel­kie po­wsta­ło koło gma­chu po­li­cji we Lwo­wie zbie­go­wi­sko; do bra­my ci­snę­ło się kil­ku ob­szar­pa­nych ży­dów i ży­dó­wek, a na uli­cy peł­no ma­łych ży­dzia­ków, chłop­ców od szew­ca, stró­żów ka­mie­nicz­nych i prze­ku­pek py­ta­ło się, co się sta­ło?

– Ko­mi­niarz spadł z da­chu i za­bił się! przy­wieź­li go – mó­wił ja­kiś cze­lad­nik ślu­sar­ski.

– Nie wierz­cie mu, łże! – do­dał maj­ster szew­ski z po­bliz­kie­go kra­mu – żoł­nie­rze bili się w szyn­ku i je­den dru­gie­go pchnął ba­gne­tem… moja żona prze­cież wody mu po­nio­sła, bo w szyn­ku była tyl­ko wód­ka!

– Ale pa­trz­cie-no ku­mie, że tam do środ­ka sa­mych tyl­ko ży­dów wpusz­cza­ją! – ode­zwał się ja­kiś przed­miesz­cza­nin.

No­wi­ny jed­nak ulicz­nej ga­wie­dzi były fał­szy­we. Rzecz się mia­ła zu­peł­nie in­a­czej: do ko­mi­sa­rza po­li­cji pana Mord­ne­ra przy­biegł żyd i ży­dów­ka, obo­je wy­bla­dli i prze­lęk­nie­ni, że ich są­siad­ka na uli­cy Syk­stu­skiej pod nu­me­rem 768, Sara Lie­ben­feld, na­gle umar­ła.

Ko­mi­sarz czem­prę­dzej przy­wdział mun­dur, wło­żył czap­kę z orzeł­kiem i wsiadł z jed­nym jesz­cze pod­rzęd­nym urzęd­ni­kiem i dwo­ma po­li­cjan­ta­mi do po­wo­zu; na koź­le je­chał żyd, co wia­do­mość przy­niósł, a za fja­krem za­czę­ła biedz cała cie­ka­wa tłusz­cza.

Sta­nę­li na uli­cy Syk­stu­skiej przed nu­me­rem 768. Dwóch po­li­cjan­tów nie wpusz­cza­ło ni­ko­go do bra­my, i tyl­ko kil­ka osób, któ­re wska­zał ko­mi­sarz, to­wa­rzy­szy­ło mu do wnę­trza domu.

Żyd szedł na­przód do ofi­cyn. Nie­mi­ła at­mos­fe­ra ude­rzy­ła ko­mi­sa­rza, wscho­dy wąz­kie, brud­ne, ścia­ny od wie­ków wap­na nie wi­dzia­ły. Na pierw­szym pię­trze była mała sion­ka, a z niej wcho­dzi­ło się na pra­wo do owe­go żyda, któ­ry wia­do­mość przy­niósł do po­li­cji, na lewo do Sary Lie­ben­feld. O ile drzwi na lewo ob­dar­to wy­glą­da­ły, o tyle wej­ście do Sary, sto­sun­ko­wo do ca­łe­go oto­cze­nia, do­syć przy­zwo­itą, mia­ło fi­zjo­nom­ję, za­mek był do­bry, a oprócz tego wi­siał skó­bel do kłód­ki.

Sara le­ża­ła na łóż­ku, po­wy­krzy­wia­na i po­kur­czo­na, koło niej peł­no po­roz­rzu­ca­nych pie­rzyn. Była to już sta­ra ko­bie­ta, usta nad­zwy­czaj po­si­nia­ły, a cała twarz okrop­ny przed­sta­wia­ła wi­dok. Po­kój wy­glą­dał wca­le schlud­nie i czy­sto, ko­mo­da, ze dwie sza­fy z róź­ne­mi rze­cza­mi, kil­ka srebr­nych lich­ta­rzy, srebr­na cu­kier­ni­ca na sto­le, świad­czy­ły na­wet o pew­nej za­moż­no­ści wła­ści­ciel­ki.

Ko­mi­sarz jesz­cze z po­li­cji po­słał był po sę­dzie­go kar­ne­go i po le­ka­rza. Oba­dwaj te­raz przy­szli.

Sę­dzia pan Krę­ci­kie­wicz był to trzy­dzie­sto­kil­ko­let­ni, wy­so­ki bar­czy­sty męż­czy­zna, moc­ny bru­net, ogo­rza­ły z pew­nym dzi­kim i bru­tal­nym wy­ra­zem na twa­rzy, do cze­go się w znacz­nej czę­ści przy­czy­nia­ły duże, na­przód wy­stę­pu­ją­ce wąsy. Pan Igna­cy był w swo­im ro­dza­ju nad­zwy­czaj sta­ran­nie ubra­ny, cho­ciaż gu­stu by­najm­niej nie było wi­dać w ja­sno nie­bie­skiej kra­wat­ce, ak­sa­mit­nej ka­mi­zel­ce w wiel­kie pal­my i krat­ko­wa­nym sur­du­cie ze świe­ca­ce­mi gu­zi­ka­mi.

Pan le­karz Prę­cic­ki, wi­docz­nie do­bre czło­wie­czy­sko, Bogu du­cha wi­nien, nie kon­tent był, że mu prze­rwa­no po­obied­nią drzem­kę i za­wo­ła­no go do są­do­wej ko­mi­sji.

Le­karz zbli­żył się do Sary, wziął ją za rękę, ru­szył ra­mio­na­mi, mó­wiąc: „zim­na zu­peł­nie” – i spoj­rzał na sę­dzie­go, jak gdy­by chciał mu po­wie­dzieć, że te­raz ko­lej na nie­go. -

Sę­dzia też za­siadł do sto­li­ka; czło­wie­czek, co z ko­mi­sa­rzem przy­je­chał, wy­cią­gnął z kie­sze­ni pa­pier i atra­ment, i z po­ko­rą przed pryn­cy­pa­łem po­ło­żył.

Za­czę­to spi­sy­wać pro­to­kuł i prze­słu­chi­wać do­mow­ni­ków.

Sara wy­szła dzi­siaj o dwu­na­stej w po­łu­dnie, oko­ło pierw­szej wró­ci­ła i za chwi­lę sły­chać było, że ję­cza­ła z bólu; są­siad­ka są­dzi­ła, że Sara ma kur­cze, więc za­czę­ła do­mo­wych uży­wać środ­ków, cho­ro­ba jed­nak tak gwał­tow­nie się wzma­ga­ła, że są­siad­ka gło­wę stra­ci­ła i nie wie­dzia­ła, czy bie­gnąć po dok­to­ra czy nie, oba­wia­jąc się cho­rą samą zo­sta­wić.

Po chwi­li przy­szła inna ży­dów­ka i po­bie­gła po zna­jo­me­go le­ka­rza, ale go nie za­sta­ła, a gdy na­po­wrót przy­szła, już Sara nie żyła.

Żyd są­siad za­py­ta­ny, czy był kto dzi­siaj u Sary i z kim mie­wa­ła in­te­re­sa, od­po­wie­dział, że z do­mow­ni­ków ni­ko­go ob­ce­go u Sary nie wi­dzia­no. Miesz­ka­ła ona w tym po­ko­ju ze dwa lata, są­sie­dzi ją lu­bi­li, bo była za­moż­na i nie­raz po­ży­czy­ła kil­ka reń­skich na mały pro­cent, a dzie­ciom przy­no­si­ła prec­li z mia­sta. Czem się trud­ni­ła? nie wia­do­mo; praw­do­po­dob­nie tu i ów­dzie fak­to­ro­wa­ła i to jej do­chód przy­no­si­ło. Wie­dzia­no zresz­tą, że ma zna­jo­me pa­nie, któ­rym fak­to­ru­je, więc są­dzo­no, że się z fak­tor­stwa utrzy­my­wa­ła.

Wdo­wą była od­daw­na, dzie­ci nie mia­ła, i z ni­kim w bliż­szej nie żyła za­ży­ło­ści.

Sę­dzia py­tał się da­lej, czy nie wia­do­mo, aby w ostat­nich cza­sach mia­ła ja­kie zmar­twie­nie, albo czy nie żyła z kim w nie­zgo­dzie, lub czy kto do niej nie miał ja­kiejś ura­zy.

Ale i te py­ta­nia po­zo­sta­ły bez od­po­wie­dzi. Sara była mało mó­wią­cą, tem mniej zaś zwie­rza­ła się przed są­sia­da­mi, o ile że ci byli bar­dzo ubo­dzy i ona rzad­ko do nich przy­cho­dzi­ła.

W le­cie jeź­dzi­ła zwy­kle do ką­piel, do Szczaw­ni­cy; ni­cze­go so­bie nie ża­ło­wa­ła, ubie­ra­ła się wy­kwint­nie, a gdy w so­bo­tę na wa­łach wy­stą­pi­ła, to nie­jed­na ele­gant­ka nie mia­ła tak pięk­nej atła­so­wej sa­lo­py i ta­kich piór u ak­sa­mit­ne­go ka­pe­lu­sza.

Gdy sę­dzia wi­dział, że się nic wię­cej od świad­ków nie do­wie, ka­zał im się wy­da­lić, i za­czę­to spi­sy­wać in­wen­tarz rze­czy, znaj­du­ją­cych się w po­ko­ju, a przedew­szyst­kiem szu­kać, czy się coś nie znaj­dzie, coby mo­gło wy­ja­śnić zda­nie le­ka­rza, utrzy­mu­ją­ce­go, że są wszyst­kie zna­mio­na otru­cia; ob­duk­cja zresz­tą mia­ła po­twier­dzić zda­nie pana Prę­cic­kie­go.

– W ogó­le je­że­li­by skon­sta­to­wa­no, że Sara umar­ła otru­ta – mó­wił sę­dzia – to nie mamy do­tąd naj­mniej­sze­go po­szla­ku, po któ­rym­by­śmy dal­sze mo­gli przed­się­wziąść po­szu­ki­wa­nia. Czy gdzie nie ma tru­ci­zny? – za­ko­men­de­ro­wał sę­dzia.

– Jest, jest – ode­zwał się po­moc­nik ko­mi­sa­rza po­li­cji, prze­wra­ca­jąc rze­czy w ko­mo­dzie.

– Co jest? – py­tał z cie­ka­wo­ścią sę­dzia.

– Są pie­nią­dze, bank­no­ty.

– To nie tru­ci­zna – ode­zwał się z nie­sma­kiem pan Igna­cy – ile pie­nię­dzy?

Za­czę­to li­czyć, było 98 złr.

– Mu­sia­ła zmie­niać set­kę – za­uwa­żał ko­mi­sarz.

– Nie­ko­niecz­nie – do­dał sę­dzia – mo­gła wła­śnie zbie­rać, aby mieć set­kę; tem­bar­dziej, że ży­dzi czę­ściej zbie­ra­ją, ani­że­li zmie­nia­ją set­ki.

– Nie mó­wię bez za­sa­dy – od­po­wie­dział tro­chę ob­ra­żo­ny ko­mi­sarz – bank­no­ty są zu­peł­nie nowe; gdy­by były sta­re, albo mie­sza­ne sta­re i nowe, przy­pu­ścił­bym że je zbie­ra­ła po­wo­li, z róż­nych stron, od róż­nych lu­dzi; dzie­więć­dzie­siąt ośm bank­no­tów no­wych ra­zem, musi mnie na­pro­wa­dzać na myśl, że zmie­nia­ła set­kę i to zmie­nia­ła ją w ka­sie albo na głów­nej tra­fi­ce.

– A gdy­by zmie­ni­ła u urzęd­ni­ka ma­ją­ce­go z kasy nowe bank­no­ty, to pań­ska teo­r­ja w ni­wecz­by się, ob­ró­ci­ła? – z iro­nicz­nym uśmie­chem za­py­tał sę­dzia.

– Gdy­by to było po pierw­szym mie­sią­ca, przy­pusz­czał­bym; dzi­siaj mamy wszak­że pięt­na­ste­go, to urzęd­ni­cy nie mają tyle no­wych bank­no­tów. Zresz­tą urzęd­ni­cy czę­ściej set­ki na drob­niej­sze bank­no­ty zmie­nia­ją, ani­że­li prze­ciw­nie.

– Niech bę­dzie na pań­skiem – za­koń­czył roz­mo­wę sę­dzia – czy zmie­nia­ne, czy nie zmie­nia­ne, nie wie­le nam na­tem za­le­ży; szu­kaj­my le­piej, czy nie znaj­dzie­my ja­kich śla­dów tru­ci­zny.

Ko­mi­sarz ru­szył ra­mio­na­mi jak gdy­by chciał po­my­śleć, że z tym czło­wie­kiem nie ma co mó­wić i przy­pa­try­wał się da­lej po­szu­ki­wa­niom.

Śla­du tru­ci­zny nig­dzie nie było, pa­pie­rów żad­nych nie zna­le­zio­no, na sto­le le­ża­ła tyl­ko kar­tecz­ka bia­łe­go pa­pie­ru, a na niej ołów­kiem po­pi­sa­ne cy­fry. Ko­mi­sarz za­czął się przy­pa­try­wać cy­from z cie­ka­wo­ścią.

Mia­ła całą set­kę – po­my­ślał so­bie ko­mi­sarz nic już nie mó­wiąc sę­dzie­mu – al­bo­wiem dzie­li­ła 100 przez 3 1/2, nad­to mu­sia­ła mieć do czy­nie­nia z ja­kąś więk­szą, sumę pie­nię­dzy, bo na kar­tecz­ce cy­fra 10,000 kil­ka­krot­nie jest na­pi­sa­na, wi­docz­nie z upodo­ba­niem tę cy­frę pi­sa­ła i cią­gle się do niej wra­ca­ła. Te dwie cy­fry 100 i 10,000 mu­szą mi po­wie­dzieć przy­czy­nę dla­cze­go się otru­ła, albo dla­cze­go zo­sta­ła otru­tą, w tych dwóch cy­frach musi być klucz do za­gad­ki; a cho­ciaż pan sę­dzia za wiel­kie­mi rze­cza­mi szu­ka i chce ko­niecz­nie zna­leźć cy­an­ka­li albo ar­sze­nik, i do tego może jesz­cze z ety­kie­tą ap­te­ki Mi­ko­la­sza, to ja z mo­je­mi cy­fra­mi prę­dzej doj­dę do celu.

Pan ko­mi­sarz wnio­sko­wał da­lej, że Sara sama się otruć nie mo­gła, gdy­by bo­wiem mia­ła już od­daw­na po­wód do ode­bra­nia so­bie ży­cia, toby się nie była tru­ła w po­łu­dnie, przy drzwiach otwar­tych; daj­my jed­nak na to, że do­sta­ła dzi­siaj ja­kąś wia­do­mość, w sku­tek któ­rej so­bie ży­cie po­sta­no­wi­ła ode­brać, to znów trud­no przy­pu­ścić, aby tak pręd­ko do­sta­ła tru­ci­zny, i zresz­tą znów by­ła­by drzwi na klucz lub za­sów­kę za­mknę­ła, a ma­jąt­kiem swo­im roz­po­rzą­dzi­ła­by.

Po­szu­ki­wa­nie w po­ko­ju się skoń­czy­ło i nic ta­kie­go nie zna­le­zio­no, coby mo­gło ja­kie ta­kie rzu­cić świa­tło w po­ję­ciu pana sę­dzie­go na śmierć ży­dów­ki; szó­sta go­dzi­na się już zbli­ża­ła, a pan sę­dzia wi­docz­nie się spie­szył i koń­czył czem­prę­dzej wszel­kie są­do­we for­mal­no­ści, aby się uwol­nić od urzę­do­wych obo­wiąz­ków.

Tru­pa ży­dów­ki wy­nie­sio­no więc do szpi­ta­la, po­kój Sary opie­czę­to­wa­no, pan sę­dzia ukło­nił się swo­im to­wa­rzy­szom, ka­zał za­je­chać do­róż­ce i czem­prę­dzej gdzieś po­je­chał; ko­mi­sarz jed­nak zo­stał jesz­cze na wscho­dach i wdał się w kon­wer­sa­cję z ży­dem są­sia­dem. Jemu się ko­niecz­nie zda­wa­ło, że owa set­ka bę­dzie punk­tem wyj­ścia do od­kry­cia praw­dy.

Py­tał się więc jesz­cze, czy nie wi­dzia­no Sary aby zmie­nia­ła pie­nią­dze, a gdy i w tej mie­rze nie za­spo­ko­ił swo­jej cie­ka­wo­ści, za­py­tał się, kto jest wła­ści­cie­lem domu i gdzie miesz­ka wła­ści­ciel. Wska­za­no mu przy­le­głą ka­mie­ni­cę. Ko­mi­sarz po­szedł do go­spo­da­rza, a do­wie­dziaw­szy się od nie­go, że Sara rze­czy­wi­ście od dwóch lat od nie­go po­kój od­naj­my­wa­ła, py­tał się, czy re­gu­lar­nie czynsz pła­ci­ła? – Go­spo­darz od­po­wie­dział, że za­wsze dru­gie­go przy­no­si­ła pie­nią­dze.

– Ile pła­ci­ła za po­kój?

– Ośm złr. mie­sięcz­nie.

– Czy przy­no­si­ła za­wsze tyl­ko ośm złr., czy też pan jej kie­dy wy­da­wa­łeś z dzie­siąt­ki, pięć­dzie­siąt­ki a może set­ki?– py­tał się po­dejrz­li­wie ko­mi­sarz.

– Naj­czę­ściej przy­no­si­ła ośm złr.– od­po­wie­dział go­spo­darz – tra­fia­ło się wszak­że kil­ka razy, że przy­nio­sła set­kę, i ja jej set­kę zmie­ni­łem.

– Set­kę! – po­wtó­rzył z ra­do­ścią ko­mi­sarz – a nie przy­po­mi­na pan so­bie jak było tego mie­sią­ca?

– Owszem! przy­po­mi­nam so­bie bar­dzo do­brze: tego mie­sią­ca przy­nio­sła mi je­den bank­not na pięć złr. a trzy na je­den.

– Nie uwa­ża­łeś pan, czy mie­wa­ła dużo pie­nię­dzy przy so­bie?

– Nie mogę słu­żyć panu ko­mi­sa­rzo­wi, przy­no­si­ła pie­nią­dze w port­mo­net­ce, nie mia­łem nig­dy spo­sob­no­ści zaj­rzeć tam, czy wię­cej było bank­no­tów.

Go­spo­darz zresz­tą nic wię­cej o Sa­rze nie wie­dział, jak to co są­sie­dzi sę­dzie­mu byli po­wie­dzie­li, ko­mi­sarz więc po­dzię­ko­wał mu za dane wy­ja­śnie­nia i zcho­dził na uli­cę nie bar­dzo za­do­wo­lo­ny ze swych po­szu­ki­wań. Zmysł jed­nak po­li­cyj­ny na­su­wał mu cią­gle myśl o no­wych bank­no­tach, o set­ce i o cy­frze dzie­się­ciu ty­się­cy, i tych trzech punk­tów opar­cia po­sta­no­wił nie spusz­czać z oka przy dal­szem śledz­twie.II.

Gdy ko­mi­sarz wy­szedł od go­spo­da­rza domu gdzie miesz­ka­ła Sara, zna­lazł się na­prze­ciw­ko re­stau­ra­cji Ka­na­far­ka. Ko­mi­sarz znał się do­brze z wła­ści­cie­lem tego ga­stro­no­micz­ne­go za­kła­du, zresz­tą zmę­czył się dłu­giem po­szu­ki­wa­niem, więc rad był na­pić się szklan­kę piwa.

A piwo u Ka­na­far­ka nie złe być mu­sia­ło, bo na jed­nej szy­bie w oknie na­ma­lo­wa­ny był ku­fel z szla­chet­nym jęcz­mien­nym na­po­jem, a bia­ła pia­na wspi­na­ła się bar­dzo wy­so­ko. Na dru­giej ta­fli ró­żo­wa szyn­ka, oko­lo­na parą, kieł­ba­sek z chrza­nem, wa­bi­ła go­ści do środ­ka. Nad­to przy­le­pio­na była na opłat­ku kar­tecz­ka z na­pi­sem: „We czwar­tek i w nie­dzie­lę flacz­ki,” cze­góż więc jesz­cze było po­trze­ba do uszczę­śli­wie­nia pod­nie­bie­nia, nie­przy­zwy­cza­jo­ne­go zresz­tą do ostryg i pasz­te­tów, ale wi­dzą­ce­go ide­ał ga­stro­no­micz­ne­go szczę­ścia, w sma­rzo­nej, kieł­ba­sie z ka­pu­stą.

U Ka­na­far­ka dwa były po­ko­je: je­den więk­szy prze­zna­czo­ny dla go­ści po­spo­lit­szych, albo ta­kich, któ­rzy cza­sem tyl­ko przy­cho­dzi­li, dru­gi w głę­bi był owem sanc­tu­arium , do któ­re­go moż­na się było wte­dy do­pie­ro do­stać, gdy się w tej trak­tjer­ni ja­da­ło przy­najm­niej trzy kwar­ta­ły; byli tam bo­wiem go­ście, pa­mię­ta­ją­cy jak pan Ka­na­fa­rek ku­pił nowe ob­ru­sy i cały ser­wis fa­jan­so­wy, co zna­czy przy­najm­niej lat dzie­sięć we­dług dzi­siej­sze­go ka­len­da­rza. Te­raź­niej­sze ob­ru­sy od­po­wia­da­ły zu­peł­nie ca­łe­mu urzą­dze­niu, ścia­nom uwę­dzo­nym w ten spo­sób, że w nich moż­na­by było zna­leść ko­pal­nię ni­ko­ty­ny, ob­ra­zom ścien­nym, z któ­rych je­den przed­sta­wiał na­tu­ral­nie roz­bój­ni­ków w Abruz­zach, a dru­gi mi­ło­sną parę pły­ną­ca w gon­do­li w We­ne­cji, i po­ła­ma­nym stoł­kom sto­ją­cym po" ką­tach, zna­nych do­brze przy­cho­dzą­cym tam go­ściom.

Obec­nie sie­dział w pierw­szym po­ko­ju ja­kiś sta­ry męż­czy­zna w ta­bacz­ko­wym sur­du­cie, z no­sem wska­zu­ją­cym wy­so­ki sto­pień al­ko­ho­lu. Przy dru­gim sto­le spło­wia­ły i wy­nędz­nia­ły mło­dzie­niec pa­trzył się w ku­fel piwa przed nim sto­ją­cy, i li­czył ile tam jesz­cze ły­ków się znaj­dzie. Całe to­wa­rzy­stwo zda­wa­ło się na­le­żeć do kla­sy niż­szych urzęd­ni­ków, nie ma­ją­cych pie­nię­dzy, bo na sto­łach prócz ośmio­cen­to­we­go piwa nie było wi­dać żad­nych in­nych przy­sma­ków, je­den tyl­ko roz­rzut­nik pie­ścił się ro­gal­kiem po­sy­pa­nym solą i kmin­kiem.

Na wi­dok pana ko­mi­sa­rza więk­sza część go­ści po­wsta­ła, snadź li­czy­ła się do jego zna­jo­mych, a p. Ka­na­fa­rek wy­biegł czem­prę­dzej z dru­gie­go po­ko­ju, zło­żył ręce po­ni­żej pier­si i kła­niał się uni­że­nie wcho­dzą­ce­mu go­ścio­wi. Pan Ka­na­fa­rek jak gdy­by na prze­kór wszyst­kim szyn­ka­rzom i trak­tjer­ni­kom bę­dą­cym zwy­kle wię­cej jak śred­niej tu­szy, nad­zwy­czaj był szczu­pły i mały, a tak żół­to, po­kor­nie i su­cho wy­glą­dał, tak ru­szał cią­gle ra­mio­na­mi i ręce skła­dał na pier­si, że aż li­tość bra­ła czło­wie­ka, że ta­kie nędz­ne stwo­rze­nie cho­dzi po bo­żym świe­cie.

Fi­gur­ka ta od­bi­ja­ła od pana ko­mi­sa­rza, któ­ry wpraw­dzie nie na­le­żał do ol­brzy­mów, ale w każ­dym ra­zie do­bre­go był wzro­stu, oko miał żywe, krót­ko ostrzy­żo­ne wło­sy, duże fa­wo­ry­ty, wąsy go­lił i ro­bił wra­że­nie sil­ne­go do­brze za­kon­ser­wo­wa­ne­go męż­czy­zny, oko­ło lat czter­dzie­stu.

– Jak się pan ma, pa­nie Ka­na­fa­rek?

przy­wi­tał się ko­mi­sarz z pew­ną po­ufa­ło­ścią z go­spo­da­rzem.

– Ot bie­da pa­nie ko­mi­sa­rzu, ode­zwał się mały go­spo­darz spo­glą­da­jąc w oczy swe­go go­ścia do góry, jak gdy­by szu­kał na su­fi­cie, czy wró­ble po­mię­dzy bel­ka­mi się nie za­gnieź­dzi­ły? Bie­da! in­te­res źle idzie, nie mogę dojść do za­moż­niej­szych go­ści, wszyst­ko to co pan wi­dzi u mnie, nie ma dud­ka w kie­sze­ni, kur­czy się, kuli, zje ro­sół, sztu­kę mię­sa z solą, buł­kę, po­pi­ja cien­kiem piw­kiem – i kwi­ta, a gdy pierw­szy nad­cho­dzi, to nie je­den z nich pro­si się, żeby mu skre­dy­to­wać do dru­gie­go mie­sią­ca, a czło­wiek wi­dząc, że mu głód pa­trzy z twa­rzy, kre­dy­tu­je cho­ciaż sam nic nie ma. Źle pa­nie ko­mi­sa­rzu, jak tak pój­dzie da­lej, to trze­ba bę­dzie za­mknąć in­te­res i pójść gdzie na służ­bę za kel­ne­ra, żeby prze­cie ja­ko­ta­ko te dzie­ci wy­cho­wać, a Bogu dzię­ki jest ich do­syć.

– Bo pan ja­koś dużo masz dzie­ci?….

– Dzie­wię­cio­ro, a pię­cio­ro umar­ło, szko­da ich, bo szkla­nek i dzie­ci nig­dy nie za­wie­le!….

Ko­mi­sarz wi­docz­nie in­ne­go był zda­nia, ale nic nie mó­wił.

– Na­pi­je­my się piwa pa­nie go­spo­da­rzu, może masz jaki nie­zły ser?

– Jest, jest, do­sko­na­ły, wła­śnie świe­ży, cho­ciaż wiem, że na nim stra­cę, bo po panu ko­mi­sa­rzu pew­nie z ty­dzień nikt sera nie za­żą­da, bo to same ho­ły­sze… – po­wie­dział Ka­na­fa­rek, spo­glą­da­jąc z po­gar­dą na swo­ich go­ści.

Pan ko­mi­sarz usiadł w dru­gim po­ko­ju, koło nie­go go­spo­darz i za­czę­li na­no­wo prze­rwa­ną po­ga­dan­kę.

– Zna­łeś pan tę otru­tą ży­dów­kę? – py­tał ko­mi­sarz.

– Wi­dy­wa­łem ją, od daw­na… Przed kil­ku­na­sto­ma laty cho­dzi­ła z za­pał­ka­mi i z my­deł­ka­mi po biu­rach, a jesz­cze jak mój brat był mło­dy, to jej nie­raz na pierw­sze­go za pacz­kę za­pa­łek w biu­rze dał dwa kraj­ca­ry wię­cej, bied­ne było stwo­rze­nie!…. Od kil­ku­na­stu lat zro­bi­ła się z niej pani, pew­nie zna­la­zła ja­kie­go ga­cha, bo była nie­szpet­na, i już wię­cej z my­deł­ka­mi nie cho­dzi­ła, ale stro­iła się w atła­sy i ak­sa­mi­ty. Mo­wią, że i fak­tor­stwem się trud­ni­ła, ale ja nig­dy nie za­uwa­ży­łem, aby komu jaki in­te­res zro­bi­ła. Có­że­ście tam pa­no­wie zna­leź­li, czy się sama otru­ła, czy może ją kto gład­ko na tam­ten świat wy­tran­spor­to­wał?….

– Nie­wie­le­śmy się do­wie­dzie­li, bo wy­sła­no tego Krę­ci­kie­wi­cza, a pan wiesz pa­nie Ka­na­fa­rek, że gdzie on, tam i in­te­res źle idzie…

– Oj! wiem ja to wiem! – mó­wił z głę­bo­kim wes­tchnie­niem go­spo­darz. – Prze­cież chciał się że­nić z cór­ką mego bra­ta, co jest ofi­cja­łem przy są­dzie.

– Wiem… wiem…

– Ale pan może nie wie, co mi ten hul­taj na­ro­bił?

– No cóż ta­kie­go?

– Ot wi­dzi pan, jak Krę­ci­kie­wicz cho­dził jesz­cze na pra­wo, to była so­bie bied­na chłop­czy­na, po­kor­na i po­tul­na, łok­cie były wy­tar­te; ale że się do­brze uczył, więc też miał przy­stęp do po­czci­wych lu­dzi. Otóż ja­kimś tam spo­so­bem po­znał się z Jul­cią, naj­star­szą cór­ką mego bra­ta, pan ją zna, dzie­cię jak anioł, szko­da że ubo­ga!…. Dziew­czy­na wpa­dła mu w oko, a że już koń­czył pra­wo i do sądu miał wstą­pić, więc też mój brat i bra­to­wa nie bro­ni­li mu przy­cho­dzić do sie­bie, ko­niec koń­ców tak się zro­bi­ło, że się mło­dzież po­ko­cha­ła i przy­szło do tego, że moi Bra­ter­stwo po­wie­dzie­li mu, że je­że­li zda eg­za­min i miej­sce wsa­dzie do­sta­nie, to się z Jul­cią bę­dzie mógł oże­nić. Mnie to tak­że tro­chę schle­bia­ło, iż będę miał sę­dzie­go w fa­mil­ji, więc go pro­te­go­wa­łem.

Ba! ale chło­piec nie miał o czem zda­wać eg­za­mi­nu, lek­cji miał nie wie­le, czę­sto bez ko­la­cji trze­ba było iść spać i na­ra­żać się na to, że cy­ga­ny się będą, śni­ły. Żal mi się zro­bi­ło chło­pa­ka, więc po­wie­dzia­łem mu, żeby przy­cho­dził do mnie na obiad, bo ju­ścić chcia­łem dać Jul­ci do­brze wy­kar­mio­ne­go męża.

– I dłu­go ja­dał u pana?

– Trzy lata i dwa mie­sią­ce! to ka­pi­tał pa­nie ko­mi­sa­rzu, bo już w są­dzie był bez­płat­nym prak­ty­kan­tem, a jesz­cze go kar­mi­łem i to nie lada czem! Chło­pak nie py­tał na to, że co jemu daję, to w czę­ści moim dzie­ciom odej­mu­ję, ale jadł dużo i prze­bie­rał. Sztu­ki­mię­sa z solą, jak ci oto go­ście ani po­kosz­to­wał, ale za­wsze mu da­waj po­lę­dwi­cę a wie­przo­wą pie­czeń, albo sznyc­le wie­deń­skie, a buł­ki to tak po­ły­kał jak pi­guł­ki…

– I za to wszyst­ko do­bre­go sło­wa na­wet nie po­wie­dział? – py­tał się z uśmie­chem ko­mi­sarz.

– Nie po­wie­dział ani Bóg za­płać! ale jak tyl­ko zo­stał ad­junk­tem i do­stał pen­sję, to i o Jul­ci i o wie­deń­skich sznyc­lach za­po­mniał, i ani się po­ka­zał. Co wię­cej pa­nie ko­mi­sa­rzu, ojca Jul­ci, któ­ry się do­stał pod jego wła­dzę, chciał gdzieś prze­nieść na po­wiat, bo go su­mie­nie drę­czy­ło pa­trzyć się cią­gle na bied­ne­go czło­wie­ka, tyl­ko że się temu pan pre­zes sprze­ci­wił, a mnie gdy spo­tka na uli­cy, to się od­wra­ca ku ścia­nie i czy­ta afi­sze albo kart­ki po­grze­bo­we, a jak nie­ma afi­szów, to ra­chu­je gwiaz­dy na nie­bie, żeby się tyl­ko ze mną nie przy­wi­tać… A kto­by się to był spo­dzie­wał, że w tym po­tul­nym chłop­cu ta­kie nie­do­bre ser­ce, cho­ciaż pa­nie ja już po kil­ku mie­sią­cach od cza­su, jak się za­czął u mnie sto­ło­wać, po­miar­ko­wa­łem, że w nim coś złe­go być musi, bo to pro­szę pana, wi­dział do­brze, że u mnie w domu bie­da, że spra­wić bu­ci­ki na ośm­na­ście nóg to nie żar­ty!…. a po­mi­mo to nie oszczę­dzał mnie, ale jadł co mógł naj­lep­sze­go. Nie­raz mi na myśl przy­cho­dzi­ło, po­wie­dzieć mu, że so­bie za­nad­to po­zwa­la, i że ja sam co­dzien­nie wie­przo­wej pie­cze­ni nie ja­dam, ale ja­kem so­bie po­my­ślał na Jul­cię, na to lube dziec­ko, tak już nic nie mó­wi­łem, tyl­ko ka­za­łem da­wać żar­ło­ko­wi co chciał, i zno­si­łem cier­pli­wie krzyż pań­ski.

– Dzi­wię się pań­skiej cier­pli­wo­ści…

– Czło­wiek my­ślał, że na do­brą gle­bę sie­je, a to pa­nie ska­ła, pia­sek, ru­mo­wi­sko, co kto chce naj­gor­sze­go. Ze­szłe­go roku mój brat chciał pro­sić o za­po­mo­gę, my­ślał, że mu Krę­ci­kie­wicz bę­dzie po­moc­nym; gdzież tam?…. od­pra­wił bie­da­ka z kwit­kiem…

– Nie­po­trzeb­nie go pro­sił, – za­uwa­żył ko­mi­sarz.

– Jak bie­da, a dzie­ci nie mają… co jeść, to czło­wiek nie do jed­nej się rze­czy na­kło­ni!

– Czy on za­wsze jesz­cze ma sto­su­nek z tą ad­wo­ka­to­wą Ku­ryl­ską?….

– Za­wsze pa­nie, za­wsze, to dja­beł pa­nie w pięk­nem cie­le ta ko­bie­ta, a mąż pa­nie po­czci­wi­na, ale cóż, kie­dy z nią nic po­ra­dzić nie po­tra­fi, on wszyst­ko zno­si, aby tyl­ko ja­ko­ta­ko dzie­ci wy­cho­wać…

Ka­na­fa­rek tak się roz­ga­dał, że nie by­ło­by koń­ca tej po­ga­dan­ce, szczę­ściem, że ku­fel ko­mi­sa­rza był już wy­próż­nio­ny do dna i sera nie było na ta­le­rzu, więc ko­mi­sarz wstał i za­czął wcią­gać rę­ka­wicz­ki.

– Ej pa­nie Ka­na­fa­rek, pan co wszyst­ko wiesz, a ja­koś nic mi nie umia­łeś po­wie­dzieć o ży­dów­ce…

– Com wie­dział, tom po­wie­dział, ale ja się tu­taj może coś do­wiem od mo­ich go­ści, w ta­kim ra­zie dam znać panu ko­mi­sa­rzo­wi…

Ko­mi­sarz się za­du­mał, ko­niecz­nie chciał co do ży­dów­ki dójść praw­dy, choć­by na prze­kór sę­dzie­mu, któ­re­go po po­ga­dan­ce dzi­siej­szej z Ka­na­far­kiem jesz­cze bar­dziej niż daw­niej nie­na­wi­dził. Zresz­tą ko­mi­sarz spo­dzie­wał się w tych cza­sach awan­su na ko­mi­sa­rza pierw­szej kla­sy i pod­wyż­sze­nia pen­sji, a może i inne cele miał jesz­cze na oku, roz­wi­kła­nie więc za­wi­łej spra­wy by­ło­by mu po­mo­gło do tych wi­do­ków.

– Pa­mię­taj­że mi pan do­nieść, – mó­wił jesz­cze od­cho­dząc ko­mi­sarz.

– Jak tyl­ko będę wie­dział coś waż­ne­go… po­wiem mo­jej żo­nie, to i ona może się od ko­biet co do­wie, bo to pa­nie ko­bie­ty za­wsze wię­cej wie­dzą, ani­że­li męż­czyź­ni;
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: