- W empik go
Po nitce do kłębka - ebook
Po nitce do kłębka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 309 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piętnastego maja 185. roku, o trzeciej godzinie po południu, wielkie powstało koło gmachu policji we Lwowie zbiegowisko; do bramy cisnęło się kilku obszarpanych żydów i żydówek, a na ulicy pełno małych żydziaków, chłopców od szewca, stróżów kamienicznych i przekupek pytało się, co się stało?
– Kominiarz spadł z dachu i zabił się! przywieźli go – mówił jakiś czeladnik ślusarski.
– Nie wierzcie mu, łże! – dodał majster szewski z poblizkiego kramu – żołnierze bili się w szynku i jeden drugiego pchnął bagnetem… moja żona przecież wody mu poniosła, bo w szynku była tylko wódka!
– Ale patrzcie-no kumie, że tam do środka samych tylko żydów wpuszczają! – odezwał się jakiś przedmieszczanin.
Nowiny jednak ulicznej gawiedzi były fałszywe. Rzecz się miała zupełnie inaczej: do komisarza policji pana Mordnera przybiegł żyd i żydówka, oboje wybladli i przelęknieni, że ich sąsiadka na ulicy Sykstuskiej pod numerem 768, Sara Liebenfeld, nagle umarła.
Komisarz czemprędzej przywdział mundur, włożył czapkę z orzełkiem i wsiadł z jednym jeszcze podrzędnym urzędnikiem i dwoma policjantami do powozu; na koźle jechał żyd, co wiadomość przyniósł, a za fjakrem zaczęła biedz cała ciekawa tłuszcza.
Stanęli na ulicy Sykstuskiej przed numerem 768. Dwóch policjantów nie wpuszczało nikogo do bramy, i tylko kilka osób, które wskazał komisarz, towarzyszyło mu do wnętrza domu.
Żyd szedł naprzód do oficyn. Niemiła atmosfera uderzyła komisarza, wschody wązkie, brudne, ściany od wieków wapna nie widziały. Na pierwszym piętrze była mała sionka, a z niej wchodziło się na prawo do owego żyda, który wiadomość przyniósł do policji, na lewo do Sary Liebenfeld. O ile drzwi na lewo obdarto wyglądały, o tyle wejście do Sary, stosunkowo do całego otoczenia, dosyć przyzwoitą, miało fizjonomję, zamek był dobry, a oprócz tego wisiał skóbel do kłódki.
Sara leżała na łóżku, powykrzywiana i pokurczona, koło niej pełno porozrzucanych pierzyn. Była to już stara kobieta, usta nadzwyczaj posiniały, a cała twarz okropny przedstawiała widok. Pokój wyglądał wcale schludnie i czysto, komoda, ze dwie szafy z róźnemi rzeczami, kilka srebrnych lichtarzy, srebrna cukiernica na stole, świadczyły nawet o pewnej zamożności właścicielki.
Komisarz jeszcze z policji posłał był po sędziego karnego i po lekarza. Obadwaj teraz przyszli.
Sędzia pan Kręcikiewicz był to trzydziestokilkoletni, wysoki barczysty mężczyzna, mocny brunet, ogorzały z pewnym dzikim i brutalnym wyrazem na twarzy, do czego się w znacznej części przyczyniały duże, naprzód występujące wąsy. Pan Ignacy był w swoim rodzaju nadzwyczaj starannie ubrany, chociaż gustu bynajmniej nie było widać w jasno niebieskiej krawatce, aksamitnej kamizelce w wielkie palmy i kratkowanym surducie ze świecacemi guzikami.
Pan lekarz Pręcicki, widocznie dobre człowieczysko, Bogu ducha winien, nie kontent był, że mu przerwano poobiednią drzemkę i zawołano go do sądowej komisji.
Lekarz zbliżył się do Sary, wziął ją za rękę, ruszył ramionami, mówiąc: „zimna zupełnie” – i spojrzał na sędziego, jak gdyby chciał mu powiedzieć, że teraz kolej na niego. -
Sędzia też zasiadł do stolika; człowieczek, co z komisarzem przyjechał, wyciągnął z kieszeni papier i atrament, i z pokorą przed pryncypałem położył.
Zaczęto spisywać protokuł i przesłuchiwać domowników.
Sara wyszła dzisiaj o dwunastej w południe, około pierwszej wróciła i za chwilę słychać było, że jęczała z bólu; sąsiadka sądziła, że Sara ma kurcze, więc zaczęła domowych używać środków, choroba jednak tak gwałtownie się wzmagała, że sąsiadka głowę straciła i nie wiedziała, czy biegnąć po doktora czy nie, obawiając się chorą samą zostawić.
Po chwili przyszła inna żydówka i pobiegła po znajomego lekarza, ale go nie zastała, a gdy napowrót przyszła, już Sara nie żyła.
Żyd sąsiad zapytany, czy był kto dzisiaj u Sary i z kim miewała interesa, odpowiedział, że z domowników nikogo obcego u Sary nie widziano. Mieszkała ona w tym pokoju ze dwa lata, sąsiedzi ją lubili, bo była zamożna i nieraz pożyczyła kilka reńskich na mały procent, a dzieciom przynosiła precli z miasta. Czem się trudniła? nie wiadomo; prawdopodobnie tu i ówdzie faktorowała i to jej dochód przynosiło. Wiedziano zresztą, że ma znajome panie, którym faktoruje, więc sądzono, że się z faktorstwa utrzymywała.
Wdową była oddawna, dzieci nie miała, i z nikim w bliższej nie żyła zażyłości.
Sędzia pytał się dalej, czy nie wiadomo, aby w ostatnich czasach miała jakie zmartwienie, albo czy nie żyła z kim w niezgodzie, lub czy kto do niej nie miał jakiejś urazy.
Ale i te pytania pozostały bez odpowiedzi. Sara była mało mówiącą, tem mniej zaś zwierzała się przed sąsiadami, o ile że ci byli bardzo ubodzy i ona rzadko do nich przychodziła.
W lecie jeździła zwykle do kąpiel, do Szczawnicy; niczego sobie nie żałowała, ubierała się wykwintnie, a gdy w sobotę na wałach wystąpiła, to niejedna elegantka nie miała tak pięknej atłasowej salopy i takich piór u aksamitnego kapelusza.
Gdy sędzia widział, że się nic więcej od świadków nie dowie, kazał im się wydalić, i zaczęto spisywać inwentarz rzeczy, znajdujących się w pokoju, a przedewszystkiem szukać, czy się coś nie znajdzie, coby mogło wyjaśnić zdanie lekarza, utrzymującego, że są wszystkie znamiona otrucia; obdukcja zresztą miała potwierdzić zdanie pana Pręcickiego.
– W ogóle jeżeliby skonstatowano, że Sara umarła otruta – mówił sędzia – to nie mamy dotąd najmniejszego poszlaku, po którymbyśmy dalsze mogli przedsięwziąść poszukiwania. Czy gdzie nie ma trucizny? – zakomenderował sędzia.
– Jest, jest – odezwał się pomocnik komisarza policji, przewracając rzeczy w komodzie.
– Co jest? – pytał z ciekawością sędzia.
– Są pieniądze, banknoty.
– To nie trucizna – odezwał się z niesmakiem pan Ignacy – ile pieniędzy?
Zaczęto liczyć, było 98 złr.
– Musiała zmieniać setkę – zauważał komisarz.
– Niekoniecznie – dodał sędzia – mogła właśnie zbierać, aby mieć setkę; tembardziej, że żydzi częściej zbierają, aniżeli zmieniają setki.
– Nie mówię bez zasady – odpowiedział trochę obrażony komisarz – banknoty są zupełnie nowe; gdyby były stare, albo mieszane stare i nowe, przypuściłbym że je zbierała powoli, z różnych stron, od różnych ludzi; dziewięćdziesiąt ośm banknotów nowych razem, musi mnie naprowadzać na myśl, że zmieniała setkę i to zmieniała ją w kasie albo na głównej trafice.
– A gdyby zmieniła u urzędnika mającego z kasy nowe banknoty, to pańska teorja w niweczby się, obróciła? – z ironicznym uśmiechem zapytał sędzia.
– Gdyby to było po pierwszym miesiąca, przypuszczałbym; dzisiaj mamy wszakże piętnastego, to urzędnicy nie mają tyle nowych banknotów. Zresztą urzędnicy częściej setki na drobniejsze banknoty zmieniają, aniżeli przeciwnie.
– Niech będzie na pańskiem – zakończył rozmowę sędzia – czy zmieniane, czy nie zmieniane, nie wiele nam natem zależy; szukajmy lepiej, czy nie znajdziemy jakich śladów trucizny.
Komisarz ruszył ramionami jak gdyby chciał pomyśleć, że z tym człowiekiem nie ma co mówić i przypatrywał się dalej poszukiwaniom.
Śladu trucizny nigdzie nie było, papierów żadnych nie znaleziono, na stole leżała tylko karteczka białego papieru, a na niej ołówkiem popisane cyfry. Komisarz zaczął się przypatrywać cyfrom z ciekawością.
Miała całą setkę – pomyślał sobie komisarz nic już nie mówiąc sędziemu – albowiem dzieliła 100 przez 3 1/2, nadto musiała mieć do czynienia z jakąś większą, sumę pieniędzy, bo na karteczce cyfra 10,000 kilkakrotnie jest napisana, widocznie z upodobaniem tę cyfrę pisała i ciągle się do niej wracała. Te dwie cyfry 100 i 10,000 muszą mi powiedzieć przyczynę dlaczego się otruła, albo dlaczego została otrutą, w tych dwóch cyfrach musi być klucz do zagadki; a chociaż pan sędzia za wielkiemi rzeczami szuka i chce koniecznie znaleźć cyankali albo arszenik, i do tego może jeszcze z etykietą apteki Mikolasza, to ja z mojemi cyframi prędzej dojdę do celu.
Pan komisarz wnioskował dalej, że Sara sama się otruć nie mogła, gdyby bowiem miała już oddawna powód do odebrania sobie życia, toby się nie była truła w południe, przy drzwiach otwartych; dajmy jednak na to, że dostała dzisiaj jakąś wiadomość, w skutek której sobie życie postanowiła odebrać, to znów trudno przypuścić, aby tak prędko dostała trucizny, i zresztą znów byłaby drzwi na klucz lub zasówkę zamknęła, a majątkiem swoim rozporządziłaby.
Poszukiwanie w pokoju się skończyło i nic takiego nie znaleziono, coby mogło jakie takie rzucić światło w pojęciu pana sędziego na śmierć żydówki; szósta godzina się już zbliżała, a pan sędzia widocznie się spieszył i kończył czemprędzej wszelkie sądowe formalności, aby się uwolnić od urzędowych obowiązków.
Trupa żydówki wyniesiono więc do szpitala, pokój Sary opieczętowano, pan sędzia ukłonił się swoim towarzyszom, kazał zajechać doróżce i czemprędzej gdzieś pojechał; komisarz jednak został jeszcze na wschodach i wdał się w konwersację z żydem sąsiadem. Jemu się koniecznie zdawało, że owa setka będzie punktem wyjścia do odkrycia prawdy.
Pytał się więc jeszcze, czy nie widziano Sary aby zmieniała pieniądze, a gdy i w tej mierze nie zaspokoił swojej ciekawości, zapytał się, kto jest właścicielem domu i gdzie mieszka właściciel. Wskazano mu przyległą kamienicę. Komisarz poszedł do gospodarza, a dowiedziawszy się od niego, że Sara rzeczywiście od dwóch lat od niego pokój odnajmywała, pytał się, czy regularnie czynsz płaciła? – Gospodarz odpowiedział, że zawsze drugiego przynosiła pieniądze.
– Ile płaciła za pokój?
– Ośm złr. miesięcznie.
– Czy przynosiła zawsze tylko ośm złr., czy też pan jej kiedy wydawałeś z dziesiątki, pięćdziesiątki a może setki?– pytał się podejrzliwie komisarz.
– Najczęściej przynosiła ośm złr.– odpowiedział gospodarz – trafiało się wszakże kilka razy, że przyniosła setkę, i ja jej setkę zmieniłem.
– Setkę! – powtórzył z radością komisarz – a nie przypomina pan sobie jak było tego miesiąca?
– Owszem! przypominam sobie bardzo dobrze: tego miesiąca przyniosła mi jeden banknot na pięć złr. a trzy na jeden.
– Nie uważałeś pan, czy miewała dużo pieniędzy przy sobie?
– Nie mogę służyć panu komisarzowi, przynosiła pieniądze w portmonetce, nie miałem nigdy sposobności zajrzeć tam, czy więcej było banknotów.
Gospodarz zresztą nic więcej o Sarze nie wiedział, jak to co sąsiedzi sędziemu byli powiedzieli, komisarz więc podziękował mu za dane wyjaśnienia i zchodził na ulicę nie bardzo zadowolony ze swych poszukiwań. Zmysł jednak policyjny nasuwał mu ciągle myśl o nowych banknotach, o setce i o cyfrze dziesięciu tysięcy, i tych trzech punktów oparcia postanowił nie spuszczać z oka przy dalszem śledztwie.II.
Gdy komisarz wyszedł od gospodarza domu gdzie mieszkała Sara, znalazł się naprzeciwko restauracji Kanafarka. Komisarz znał się dobrze z właścicielem tego gastronomicznego zakładu, zresztą zmęczył się długiem poszukiwaniem, więc rad był napić się szklankę piwa.
A piwo u Kanafarka nie złe być musiało, bo na jednej szybie w oknie namalowany był kufel z szlachetnym jęczmiennym napojem, a biała piana wspinała się bardzo wysoko. Na drugiej tafli różowa szynka, okolona parą, kiełbasek z chrzanem, wabiła gości do środka. Nadto przylepiona była na opłatku karteczka z napisem: „We czwartek i w niedzielę flaczki,” czegóż więc jeszcze było potrzeba do uszczęśliwienia podniebienia, nieprzyzwyczajonego zresztą do ostryg i pasztetów, ale widzącego ideał gastronomicznego szczęścia, w smarzonej, kiełbasie z kapustą.
U Kanafarka dwa były pokoje: jeden większy przeznaczony dla gości pospolitszych, albo takich, którzy czasem tylko przychodzili, drugi w głębi był owem sanctuarium , do którego można się było wtedy dopiero dostać, gdy się w tej traktjerni jadało przynajmniej trzy kwartały; byli tam bowiem goście, pamiętający jak pan Kanafarek kupił nowe obrusy i cały serwis fajansowy, co znaczy przynajmniej lat dziesięć według dzisiejszego kalendarza. Teraźniejsze obrusy odpowiadały zupełnie całemu urządzeniu, ścianom uwędzonym w ten sposób, że w nich możnaby było znaleść kopalnię nikotyny, obrazom ściennym, z których jeden przedstawiał naturalnie rozbójników w Abruzzach, a drugi miłosną parę płynąca w gondoli w Wenecji, i połamanym stołkom stojącym po" kątach, znanych dobrze przychodzącym tam gościom.
Obecnie siedział w pierwszym pokoju jakiś stary mężczyzna w tabaczkowym surducie, z nosem wskazującym wysoki stopień alkoholu. Przy drugim stole spłowiały i wynędzniały młodzieniec patrzył się w kufel piwa przed nim stojący, i liczył ile tam jeszcze łyków się znajdzie. Całe towarzystwo zdawało się należeć do klasy niższych urzędników, nie mających pieniędzy, bo na stołach prócz ośmiocentowego piwa nie było widać żadnych innych przysmaków, jeden tylko rozrzutnik pieścił się rogalkiem posypanym solą i kminkiem.
Na widok pana komisarza większa część gości powstała, snadź liczyła się do jego znajomych, a p. Kanafarek wybiegł czemprędzej z drugiego pokoju, złożył ręce poniżej piersi i kłaniał się uniżenie wchodzącemu gościowi. Pan Kanafarek jak gdyby na przekór wszystkim szynkarzom i traktjernikom będącym zwykle więcej jak średniej tuszy, nadzwyczaj był szczupły i mały, a tak żółto, pokornie i sucho wyglądał, tak ruszał ciągle ramionami i ręce składał na piersi, że aż litość brała człowieka, że takie nędzne stworzenie chodzi po bożym świecie.
Figurka ta odbijała od pana komisarza, który wprawdzie nie należał do olbrzymów, ale w każdym razie dobrego był wzrostu, oko miał żywe, krótko ostrzyżone włosy, duże faworyty, wąsy golił i robił wrażenie silnego dobrze zakonserwowanego mężczyzny, około lat czterdziestu.
– Jak się pan ma, panie Kanafarek?
przywitał się komisarz z pewną poufałością z gospodarzem.
– Ot bieda panie komisarzu, odezwał się mały gospodarz spoglądając w oczy swego gościa do góry, jak gdyby szukał na suficie, czy wróble pomiędzy belkami się nie zagnieździły? Bieda! interes źle idzie, nie mogę dojść do zamożniejszych gości, wszystko to co pan widzi u mnie, nie ma dudka w kieszeni, kurczy się, kuli, zje rosół, sztukę mięsa z solą, bułkę, popija cienkiem piwkiem – i kwita, a gdy pierwszy nadchodzi, to nie jeden z nich prosi się, żeby mu skredytować do drugiego miesiąca, a człowiek widząc, że mu głód patrzy z twarzy, kredytuje chociaż sam nic nie ma. Źle panie komisarzu, jak tak pójdzie dalej, to trzeba będzie zamknąć interes i pójść gdzie na służbę za kelnera, żeby przecie jakotako te dzieci wychować, a Bogu dzięki jest ich dosyć.
– Bo pan jakoś dużo masz dzieci?….
– Dziewięcioro, a pięcioro umarło, szkoda ich, bo szklanek i dzieci nigdy nie zawiele!….
Komisarz widocznie innego był zdania, ale nic nie mówił.
– Napijemy się piwa panie gospodarzu, może masz jaki niezły ser?
– Jest, jest, doskonały, właśnie świeży, chociaż wiem, że na nim stracę, bo po panu komisarzu pewnie z tydzień nikt sera nie zażąda, bo to same hołysze… – powiedział Kanafarek, spoglądając z pogardą na swoich gości.
Pan komisarz usiadł w drugim pokoju, koło niego gospodarz i zaczęli nanowo przerwaną pogadankę.
– Znałeś pan tę otrutą żydówkę? – pytał komisarz.
– Widywałem ją, od dawna… Przed kilkunastoma laty chodziła z zapałkami i z mydełkami po biurach, a jeszcze jak mój brat był młody, to jej nieraz na pierwszego za paczkę zapałek w biurze dał dwa krajcary więcej, biedne było stworzenie!…. Od kilkunastu lat zrobiła się z niej pani, pewnie znalazła jakiego gacha, bo była nieszpetna, i już więcej z mydełkami nie chodziła, ale stroiła się w atłasy i aksamity. Mowią, że i faktorstwem się trudniła, ale ja nigdy nie zauważyłem, aby komu jaki interes zrobiła. Cóżeście tam panowie znaleźli, czy się sama otruła, czy może ją kto gładko na tamten świat wytransportował?….
– Niewieleśmy się dowiedzieli, bo wysłano tego Kręcikiewicza, a pan wiesz panie Kanafarek, że gdzie on, tam i interes źle idzie…
– Oj! wiem ja to wiem! – mówił z głębokim westchnieniem gospodarz. – Przecież chciał się żenić z córką mego brata, co jest oficjałem przy sądzie.
– Wiem… wiem…
– Ale pan może nie wie, co mi ten hultaj narobił?
– No cóż takiego?
– Ot widzi pan, jak Kręcikiewicz chodził jeszcze na prawo, to była sobie biedna chłopczyna, pokorna i potulna, łokcie były wytarte; ale że się dobrze uczył, więc też miał przystęp do poczciwych ludzi. Otóż jakimś tam sposobem poznał się z Julcią, najstarszą córką mego brata, pan ją zna, dziecię jak anioł, szkoda że uboga!…. Dziewczyna wpadła mu w oko, a że już kończył prawo i do sądu miał wstąpić, więc też mój brat i bratowa nie bronili mu przychodzić do siebie, koniec końców tak się zrobiło, że się młodzież pokochała i przyszło do tego, że moi Braterstwo powiedzieli mu, że jeżeli zda egzamin i miejsce wsadzie dostanie, to się z Julcią będzie mógł ożenić. Mnie to także trochę schlebiało, iż będę miał sędziego w familji, więc go protegowałem.
Ba! ale chłopiec nie miał o czem zdawać egzaminu, lekcji miał nie wiele, często bez kolacji trzeba było iść spać i narażać się na to, że cygany się będą, śniły. Żal mi się zrobiło chłopaka, więc powiedziałem mu, żeby przychodził do mnie na obiad, bo juścić chciałem dać Julci dobrze wykarmionego męża.
– I długo jadał u pana?
– Trzy lata i dwa miesiące! to kapitał panie komisarzu, bo już w sądzie był bezpłatnym praktykantem, a jeszcze go karmiłem i to nie lada czem! Chłopak nie pytał na to, że co jemu daję, to w części moim dzieciom odejmuję, ale jadł dużo i przebierał. Sztukimięsa z solą, jak ci oto goście ani pokosztował, ale zawsze mu dawaj polędwicę a wieprzową pieczeń, albo sznycle wiedeńskie, a bułki to tak połykał jak pigułki…
– I za to wszystko dobrego słowa nawet nie powiedział? – pytał się z uśmiechem komisarz.
– Nie powiedział ani Bóg zapłać! ale jak tylko został adjunktem i dostał pensję, to i o Julci i o wiedeńskich sznyclach zapomniał, i ani się pokazał. Co więcej panie komisarzu, ojca Julci, który się dostał pod jego władzę, chciał gdzieś przenieść na powiat, bo go sumienie dręczyło patrzyć się ciągle na biednego człowieka, tylko że się temu pan prezes sprzeciwił, a mnie gdy spotka na ulicy, to się odwraca ku ścianie i czyta afisze albo kartki pogrzebowe, a jak niema afiszów, to rachuje gwiazdy na niebie, żeby się tylko ze mną nie przywitać… A ktoby się to był spodziewał, że w tym potulnym chłopcu takie niedobre serce, chociaż panie ja już po kilku miesiącach od czasu, jak się zaczął u mnie stołować, pomiarkowałem, że w nim coś złego być musi, bo to proszę pana, widział dobrze, że u mnie w domu bieda, że sprawić buciki na ośmnaście nóg to nie żarty!…. a pomimo to nie oszczędzał mnie, ale jadł co mógł najlepszego. Nieraz mi na myśl przychodziło, powiedzieć mu, że sobie zanadto pozwala, i że ja sam codziennie wieprzowej pieczeni nie jadam, ale jakem sobie pomyślał na Julcię, na to lube dziecko, tak już nic nie mówiłem, tylko kazałem dawać żarłokowi co chciał, i znosiłem cierpliwie krzyż pański.
– Dziwię się pańskiej cierpliwości…
– Człowiek myślał, że na dobrą glebę sieje, a to panie skała, piasek, rumowisko, co kto chce najgorszego. Zeszłego roku mój brat chciał prosić o zapomogę, myślał, że mu Kręcikiewicz będzie pomocnym; gdzież tam?…. odprawił biedaka z kwitkiem…
– Niepotrzebnie go prosił, – zauważył komisarz.
– Jak bieda, a dzieci nie mają… co jeść, to człowiek nie do jednej się rzeczy nakłoni!
– Czy on zawsze jeszcze ma stosunek z tą adwokatową Kurylską?….
– Zawsze panie, zawsze, to djabeł panie w pięknem ciele ta kobieta, a mąż panie poczciwina, ale cóż, kiedy z nią nic poradzić nie potrafi, on wszystko znosi, aby tylko jakotako dzieci wychować…
Kanafarek tak się rozgadał, że nie byłoby końca tej pogadance, szczęściem, że kufel komisarza był już wypróżniony do dna i sera nie było na talerzu, więc komisarz wstał i zaczął wciągać rękawiczki.
– Ej panie Kanafarek, pan co wszystko wiesz, a jakoś nic mi nie umiałeś powiedzieć o żydówce…
– Com wiedział, tom powiedział, ale ja się tutaj może coś dowiem od moich gości, w takim razie dam znać panu komisarzowi…
Komisarz się zadumał, koniecznie chciał co do żydówki dójść prawdy, choćby na przekór sędziemu, którego po pogadance dzisiejszej z Kanafarkiem jeszcze bardziej niż dawniej nienawidził. Zresztą komisarz spodziewał się w tych czasach awansu na komisarza pierwszej klasy i podwyższenia pensji, a może i inne cele miał jeszcze na oku, rozwikłanie więc zawiłej sprawy byłoby mu pomogło do tych widoków.
– Pamiętajże mi pan donieść, – mówił jeszcze odchodząc komisarz.
– Jak tylko będę wiedział coś ważnego… powiem mojej żonie, to i ona może się od kobiet co dowie, bo to panie kobiety zawsze więcej wiedzą, aniżeli mężczyźni;