- W empik go
Po prostu mnie przytul - ebook
Po prostu mnie przytul - ebook
„Po prostu mnie przytul” to realistyczne studium zmagań młodziutkiej dziewczyny z depresją. Bohaterka walczy z własną niemocą, bezsilnością, ograniczeniami wynikającymi zarówno z choroby, jak i niedojrzałej jeszcze osobowości. Objawy przedstawione w utworze są głęboko zaawansowane, a sposób prowadzenia narracji oddaje w pełni widzenie świata, własnego „ja” i swoich możliwości przez osobę depresyjną. Autodestrukcja, autoagresja – pokazana przez sposób dokonywania samouszkodzeń, walki z jedzeniem, próby samobójcze – to wszystko przeraża swoją realnością.
Utwór nie przygniata jednak czytelnika. Niesie ze sobą nadzieję na przyszłość, wiarę w drugiego człowieka, chęć życia, walki i nadania swojemu życiu sensu. Pokazuje, że droga ku temu jest długa, trudna, ale możliwa.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7722-684-1 |
Rozmiar pliku: | 788 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Otworzyłam oczy. Z łoskotem spadło na mnie przerażenie i cały ciężar czekającego mnie dnia. Poczułam, jak jakaś siła wciska mnie w łóżko i nie pozwala z niego wstać. Byłam zmęczona apatią i zrezygnowaniem. Przez chwilę próbowałam się podnieść, by chociaż zmienić pozycję. Wydawałoby się, że taki ruch to banalne zadanie...
Dziś są moje szesnaste urodziny. Co jest moim marzeniem? Śmierć. Śmierć, która zakończyłaby moją bolesną wędrówkę przez życie. Nie cierpię go. Wcale nie jestem ciekawa przyszłości, nie chcę być świadkiem dalszych wydarzeń, bo wydają się czarną kartką. Nie czekam na zmianę, bo ona po prostu nie nastąpi. Wszystko dookoła mówi mi, że już nigdy nie będzie lepiej. Ja też to wiem.
I właśnie z takim nastawieniem zaczynam zwlekać się z łóżka. Przypomina to desperacką próbę wydostania się na powierzchnię spod gruzów wieżowca. Z koszmaru sennego przechodzę w taki sam na jawie. Moje ruchy są powolne i niezgrabne. Wstydzę się siebie.
*
Dotarcie do szkoły trwało dwie pierwsze lekcje i już kompletnie nie byłam w stanie skoncentrować się na czymkolwiek. Nie mogłam zmusić się do jakiejkolwiek reakcji, byłam po prostu pusta. Pusta w bardzo negatywny i męczący sposób. Wieczorem zadzwoniła moja wychowawczyni. Mówi do mnie, że powinnam szukać pomocy, że tak nie może być, ale ja nie jestem nawet w stanie zakodować słów, które do mnie kieruje. Chciałabym, żeby miała moc wyrwania mnie z tego koszmarnego stanu. To pierwsza osoba, której w jakikolwiek sposób zaufałam. Jako pierwsza wyciągnęła do mnie rękę. Musiałam wyglądać potwornie w dniu, w którym wszyscy tak bardzo się cieszyli z czekającej nas przerwy świątecznej, a ja z trudem powstrzymywałam łzy. Usiadła koło mnie, gdy odpływałam wpatrzona w zimowy krajobraz za oknem, i zadała tylko jedno pytanie:
– Aneta, powiedz mi, co się z tobą dzieje?
Podniosłam na chwilę swoją ciężką głowę, by spojrzeć jej w oczy, rozpacz miałam wypisaną na twarzy.
Byłam przepełniona negatywnymi emocjami, zmęczona wiecznym udawaniem i chyba potrzebowałam drugiego człowieka. Była to wręcz desperacka potrzeba, by w jakikolwiek sposób nawiązać kontakt z otaczającą mnie rzeczywistością. Zawsze sama, zawsze z boku, codziennie modliłam się, aby ktoś się do mnie życzliwie odezwał.
Po raz kolejny napisałam w pamiętniku dużymi literami: „NIENAWIDZĘ SIEBIE”.
*
Resztkami sił po raz kolejny układam książki na półce, choć przecież cały czas stoją w idealnym porządku. Porządek w moim małym świecie, w moim pokoju, daje mi poczucie, że taki sam porządek panuje w mojej głowie. Świadomość panowania nad rzeczami w najbliższym otoczeniu daje przeświadczenie o posiadaniu kontroli nad własnym życiem. Oczywiście wszystko na pozór, ale pozory to jedyne, co mi pozostało. Ogarniam wzrokiem cały pokój, sprawdzając, czy wszystko leży na swoim miejscu. Tak, teraz przez krótką chwilę poczuję, że posprzątałam jakąś część siebie.2
Chcę pisać. Bardzo chcę pisać i nie mogę. Siedzę nad pustą kartką i pragnę przelać na nią wszystkie moje myśli, które w zastraszającym tempie przemierzają zgubne szlaki mojego umysłu. Czysta kartka daje tak wiele możliwości, ale jednocześnie nie jestem w stanie wychwycić niczego konkretnego. Z tego bałaganu nie umiem wyodrębnić nawet jednej informacji. Patrzę na nią z zazdrością. Jest taka jasna i lekka, a ja pragnę ją zniszczyć, zapełnić moimi chorymi myślami, zwalić na nią cały ciężar mojej osoby. I nie umiem. Składam się z chaosu. Ale jakimś dziwnym sposobem ten sam chaos powoduje, że we mnie nic nie ma, że jestem pusta w środku.
Przez uchylone drzwi do mojego pokoju zagląda matka, by zobaczyć, co robię. Niczym kontroler biletów w autobusie: życie do kontroli, proszę. Istnieje niepisana reguła, że zawsze trzeba zajmować się czymś pożytecznym. Słowo „pożyteczne” matka definiuje na własne potrzeby.
– Co robisz? – pyta.
– Uczę się – odpowiadam, choć za podręcznikiem do biologii kryje się pusta kartka, którą bez powodzenia próbuję zapisać własnymi myślami. Nie mogę się na niczym skoncentrować.
Matka po cichu wycofuje się do kuchni. Hasło zadziałało. Jakakolwiek inna odpowiedź poskutkowałaby kolejnymi dręczącymi pytaniami, pretensjami bądź krytyką. Pozbawiłaby mnie możliwości siedzenia samej w zamkniętym pokoju, co jest jedynym sposobem na przetrwanie tutaj. Dziś nie mam siły uciekać.
*
Ktoś kiedyś powiedział mi: „Ty żyjesz w świecie marzeń”.
No i co z tego? Czy to jest jakieś przestępstwo? Chcę żyć w krainie marzeń, jeżeli to oznacza choć chwilową radość. Wolę zamknąć się przed złem i brudem współczesnego świata, jeżeli da mi to nadzieję. Wcale nie muszę żyć w świadomości, że wszystko, co mnie otacza, wbija nieustannie nóż w różne części mojego ciała. Nawet pomimo faktu, że to czuję. Jeżeli czegoś bardzo pragnę, a nie dzieje się to w świecie rzeczywistym, lubię to sobie wyobrażać, przeżywać krok po kroku we własnej wyobraźni i cieszyć się każdą sekundą tego obrazu. Wiara w ideały już mnie zgubiła. Wierzyłam, że istnieje sprawiedliwość, że jest jeszcze życzliwość i ludzka bezinteresowność. Ale nie ma. A ja nie chcę żyć w takim świecie.
Kolejna nieprzespana noc i kolejne długie minuty do przetrwania. Wpatrywanie się w sufit, wsłuchiwanie w tykający zegar, wyglądanie przez okno w przerażającą ciemność nocy.
Na początku mam jeszcze siłę uciekać w fantazje. Leżę i wyobrażam sobie, że tak naprawdę nie jestem sama, że mam z kim porozmawiać, że jest ktoś, kto przytuli mnie jak małe dziecko, weźmie za rękę, pogłaszcze po włosach i powie, że wszystko będzie dobrze. Zamykam oczy i próbuję zobaczyć ten obraz w jak najbardziej realistyczny sposób. Próbuję poczuć na sobie dotyk drugiej osoby, ten kojący, upragniony, wspierający dotyk, mówiący: jestem twoim przyjacielem, przy mnie nie stanie ci się żadna krzywda. Zaczynam miarowo kołysać się na łóżku, bo to działa uspokajająco i może pomóc mi zasnąć. Rękami próbuję się objąć, bo skoro nikt nie może mnie teraz przytulić, muszę radzić sobie sama. Dotykam swoich pleców i wyobrażam sobie, że to ręce kogoś innego. Nie działa, w ogóle nie działa. Zostają mi tylko łzy.
Są marzenia, które człowieka uskrzydlają. Sprawiają, że ma się mnóstwo pozytywnej energii i chce się skakać z radości na samą myśl o ich spełnieniu. Ale są też pragnienia powodujące trudny do opisania, wielki głód, który tylko boli. Tęsknotę tak silną, że ma się ochotę jedynie wgryźć w poduszkę i zacisnąć pięści. I ma się świadomość, że to, czego się pragnie, być może jest tak blisko, zaraz obok. I nie można tego mieć. W takim wypadku snucie marzeń tylko potęguje samotność.
Całe moje życie to jest beznadziejna i desperacka walka o miłość, przyjaźń i akceptację innych. Nieudana.3
Jestem zmęczona. Jestem naprawdę zmęczona. Czuję, że trwam sama pośród ludzi. Czuję się zagubiona i trochę przerażona tym, co się ze mną dzieje. Chciałabym, żeby ktoś to nazwał, żeby mi ktoś powiedział, że wszystko będzie dobrze. Wiem, że potrzebuję pomocy. Boję się wszystkiego. Doszłam już nawet do tego, że boję się samego strachu. Zamotałam się i zaplątałam w sieć istnienia, która jest powleczona swego rodzaju smołą, tak czarną i tak gorącą, że wyraźnie ją widzę i czuję. Mam wrażenie, jakbym siedziała w tytułowym szklanym kloszu Sylvii Plath i obserwowała życie zza niego, bez możliwości wyjścia.
*
Czytam kolejny list od Mileny. Chodzimy razem do klasy, ale nasza komunikacja odbywa się tylko na papierze. Nasza przyjaźń zaczęła się od małej kartki napisanej podczas jednej z nudnych lekcji chemii:
Wiem, że nigdy nie kolegowałyśmy się blisko, ale myślę, że zrozumiesz, co chcę ci przekazać. Pomyślisz, że możemy porozmawiać, ale pisać łatwiej i przynajmniej nie przerwę w połowie, tylko doprowadzę wszystko do końca.
Tak napisała Milena i od tego wszystko się zaczęło. Piszemy do siebie prawie codziennie, mijając się bez słowa na szkolnym korytarzu, ale ja nie jestem w stanie wyrzucić z organizmu tych potwornych emocji, które się tam pojawiają. Nie chcę zrzucać na nią mojego piekła. Przez to jestem cały czas wyalienowana i w tej inności całkowicie samotna. Nie spotkałam jeszcze nikogo podobnego do mnie, do mnie jako dziwacznego produktu ubocznego tego świata, a to potęguje to uczucie. Wydaję się całkowicie odstawać od ludzi, od wszelkiej normalności. Ale czym tak naprawdę jest normalność? Normalność to kanon ustanowiony przez człowieka. Bardzo surowy.
Boję się ludzi, ale jednocześnie bardzo ich potrzebuję.4
Znowu miałam w szkole atak. Cały koszmar powrócił ze zdwojoną mocą. Rok temu mdlałam z powodu natężenia strachu kilka razy w tygodniu. Oczywiście w szkole przede wszystkim. Nikt nie wiedział, co ze mną zrobić, ja nie wiedziałam, co się dzieje. Pierwszy raz zdarzyło się to w szatni, po wuefie. Tak bardzo uderzyłam się wtedy w głowę. Zebrało się mnóstwo osób, które utworzyły nade mną przytłaczający krąg. Wychowawczyni zadała mi tylko jedno pytanie:
– Czy brałaś coś? Powiedz mi, Aneta, prawdę, wzięłaś coś? – Dotknęła mojej ręki.
Pokręciłam głową.
Omdlenia zdarzały się bardzo często i w różnych okolicznościach. Najpierw to uczucie słabości i miękkości w nogach, kiedy świat zaczyna wirować, a odgłosy dochodzą do człowieka jakby zza grubej ściany. Potem orientuję się, że leżę na podłodze, i czuję, jak bardzo wali moje serce i jak gorąca robi się twarz i cała głowa. I to drętwienie palców u rąk i całego ciała, nad którym kompletnie nie mogę zapanować. Nie chciałam, żeby ktokolwiek patrzył na mnie w tym momencie. Z trudnością łapałam powietrze, czułam obrzydliwą suchość w ustach – przypominałam rybę, która właśnie została rzucona na suchy piasek, zdrętwiałe ręce zamierały w nienaturalnej pozie. Wszystko to z pewnością sprawiało obrzydliwe wrażenie, wszyscy tak dziwnie mi się przyglądali, a ja chciałam zapaść się pod ziemię.
Nauczyciele reagowali na to w jeden sposób: robię przedstawienie i ostentacyjnie próbuję zwrócić na siebie uwagę. Nawet jeżeli zdarzyło się, że któryś z profesorów powiedział coś bardziej życzliwego, opinia na mój temat była jedna: wariatka, mogłaby wreszcie przestać, bo nic w ten sposób nie osiągnie.
Za każdym razem trafiałam do szkolnej pielęgniarki, która przez cały czas denerwowała się na mnie za te akcje. A ja odwracałam się twarzą do ściany i płakałam. Ze strachu, z bezradności, z braku sił. Jak miałam im wszystkim powiedzieć, że nad tym nie panuję?
To wtedy znalazłam sposób na częściowe rozładowanie napięcia i lęku – zaczęłam się ciąć. Żyletką powoli rozcinałam skórę na nadgarstkach, a potem ryłam w tej ranie igłą. Poszerzałam czerwone kreski i cięłam nowe. Ból psychiczny był tak silny, że tego fizycznego właściwie nie czułam. Patrzyłam na krew wypływającą wąskimi strużkami z utworzonych ran i pragnęłam, by z tą krwią uszło ze mnie choć trochę smutku. Na próżno.
Odbyłam serię wizyt u różnych lekarzy. Robili mi mnóstwo badań, z których kompletnie nic nie wynikło. Ostateczna diagnoza neurologa sugerowała utraty przytomności na tle nerwowym. Tak naprawdę nikt nie wiedział, co mi jest. Dlaczego mam zawroty głowy, wahania ciśnienia, przyspieszony puls, kiepskie wyniki krwi.
Zostałam skierowana na wizytę do psychiatry, na którą oczywiście musiałam pójść z matką. Nie poczułam się przez to bezpieczniej, nie chciałam takiego układu, więc powiedziałam rodzicielce oficjalnie, że nie będę tych wizyt kontynuować. W rzeczywistości chodziłam do Magdy dwa razy w tygodniu jeszcze przez dwa miesiące. Myślałam, że to jest moja nadzieja na powrót do życia. Próbowałam opisywać swoje emocje i myśli, ale nic się nie zmieniało. Byłam całkowicie pogrążona w depresji, uwięziona w niej jak w małym, ciemnym pudełku, z którego nie ma wyjścia. Początkowo podejmowałam jeszcze próby przekrzyczenia, odpychałam ją gwałtownymi ruchami rąk i nóg. Robiłam zaciętą minę i powtarzałam sobie, że będę żyć śmiechem. Ale to była bezsensowna walka.
Magda przyjmowała mnie w poradni zdrowia psychicznego, gdzie co chwilę miała innych pacjentów, setki telefonów i nieraz wychodziła z pokoju nawet na pół godziny. Zawsze znalazły się sprawy ważniejsze niż ja. Zaczynałam mówić o tematach dla mnie trudnych, po czym w pół zdania musiałam przerwać z powodu innego pacjenta, który akurat przyszedł po receptę. Zostawałam sama w gabinecie i nie wiedziałam, czy mam sobie iść, czy czekać. Zapominałam, co w ogóle chciałam powiedzieć i czy rzeczywiście było to coś ważnego. Wierzyłam, że nie warto poświęcać mi czasu, że jestem nikim, że tylko przeszkadzam.
Podczas pierwszego spotkania wyjęła z szuflady i wręczyła mi jakieś proszki, które potem brałam przez miesiąc. Nic nie wyjaśniła, a ja na ulotce przeczytałam, że wskazania do stosowania to zaburzenia depresyjne. W tamtym czasie niewiele mi to mówiło. Po upływie miesiąca mój nastrój poprawił się na klika dni. Nie spodziewałam się, że chwilowe polepszenie może być powodem kolejnego piekła.
– Myślę, że nie musisz już do mnie przychodzić – powiedziała pewnego dnia Magda, gdy pojawiłam się u niej z uśmiechem na twarzy, co zdarzyło mi się wyjątkowo. – Widzę, że czujesz się już dużo lepiej i teraz na pewno poradzisz sobie sama.
I tym sposobem znowu zostałam oddana na pożarcie chorobie psychicznej.
Nie miałam odwagi ani siły sprzeciwić się, protestować, prosić. Pewnie była mną zmęczona. Nic dziwnego.
*
W październiku trafiłam do szpitala, bo mdlejąc, uderzyłam policzkiem w biurko i moje oko było przez jakiś czas zagrożone.
Stwierdzono Contusio capitis, Subcommotio cerebri. Cokolwiek to jest.
To był długi tydzień, a ja byłam w fatalnym stanie – zarówno fizycznym, jak i psychicznym. Leżałam sama i do moich głównych zajęć należało podziwianie niezwykle fascynującego szpitalnego sufitu z potwornie rażącą w oczy lampą. Na dodatek jednym okiem, gdyż pół twarzy miałam przykryte opatrunkiem nasączonym czymś na opuchliznę. Było mi ciężko.
Mannitol, Furosemid, Ketonal, Relanium. I tak od nowa.
Patrzyłam na kapiące kroplówki i płakałam. Łzy były moją bezsilnością, moim cichym buntem, formą protestu przeciw tej ogromnej czarnej rozpaczy, która mnie ogarniała i bezustannie atakowała. Nie byłam w stanie przed nią się bronić. Nie wstawałam, nie jadłam i nie wierzyłam. Nikt do mnie nie przychodził oprócz matki, której i tak nie chciałam widzieć. Jeśli ktokolwiek zainteresował się moją nieobecnością w szkole, co i tak jest bardzo wątpliwe, to pewnie usłyszał od niej, że wyjechałam do rodziny. Problem, o którym się nie mówi, przestaje być problemem? U mnie w domu chyba w to wierzą.
Patologiczny dom to nie tylko taki, w którym jest alkohol i brutalna przemoc. Patologiczny dom to również taki, w którym nic nie jest tak, jak być powinno. Czasem chciałabym, żeby w naszym domu działo się coś takiego, co byłoby bez problemu widoczne dla innych, co można byłoby zaklasyfikować do odpowiedniej rubryki – „to nie jest dobre”. A tymczasem mamy trzy wrogie obozy – niczym przeciwnicy na wojnie. Każdy ma swój własny obóz i wszyscy jesteśmy przeciwko sobie. Ciągła walka i próba sił. A najczęściej przegraną i tak jestem ja. Bo jestem najsłabsza.5
Najpierw uderza zapach i to właśnie on powoduje, że nie ma się ochoty zapuszczać w głąb mieszkania. Ale ja niestety muszę. Nie umiem tego smrodu opisać. To połączenie starczego ciała, lekarstw i dziwnych mikstur, które ciągle przyrządza. Przenika przez gruby płaszcz, przez włosy, przez ciało i cały organizm. Ten proces trwa bardzo szybko, zostaje zakończony, zanim zdążę zdjąć buty. Wchodzę do zupełnie innego świata, świata koszmaru i ciągłego strachu.
To właśnie on.
Idę przedpokojem w kierunku swojego lokum i wiem, że przez moment będzie mnie widział w ogromnej lustrzanej szafie, która tam stoi. Mogę częściowo odetchnąć, gdy znajdę się na swoim terytorium i zamknę za sobą drzwi. Te drzwi są chyba jedynym elementem, który jest w stanie sprawić, że poczuję się tutaj lepiej, może nawet bezpieczniej.
Zbieram siły, by ponownie uderzyć. Wyjście do łazienki przybiera formę tajnej akcji, której brakuje jedynie odpowiedniego kryptonimu. Każdy dzień, każda godzina i każda minuta wyglądają tak samo. Całe moje funkcjonowanie polega na ciągłym pilnowaniu się, na bezustannej kontroli swoich zachowań i ruchów.
Włączam radio i częściowo przechodzę do innego świata. Tylko częściowo, bo od tego nie da się uciec. Muzyka ma na mnie niesamowity wpływ, gdyż wraz z kolejnymi piosenkami wędruję po drodze nastrojów, raz wspinam się pod górę, innym razem biegnę swobodnie w dół. Coś, co zostało stworzone przez człowieka, przejmuje nad nim kontrolę. Bawi się jego emocjami, uczuciami i wrażeniami, jednocześnie sprawiając, że jednostka staje się od niej w pewien sposób uzależniona, bez względu na to, czy ma wpływ pozytywny, czy też nie. Tak więc ja należę do tej grupy ludzi i powierzam siebie różnorodnym dźwiękom wydobywającym się z głośników.
Uchylam lekko drzwi, by sprawdzić, czy droga wolna. W małym łazienkowym oknie dostrzegam mdły kolor palącego się światła. To oznacza tylko jedno: on tam jest, więc będę musiała jeszcze trochę poczekać. Niekoniecznie do momentu, kiedy stamtąd wyjdzie. Odczekać dobre pół godziny, aż wyniesie się ta cała aura, poczucie obecności, zapach, dotyk. Choć doskonale wiem, że to przecież nie jest możliwe. Przebieram się i zapalam światło zsuniętymi maksymalnie na ręce, długimi rękawami starego, powyciąganego swetra. W ten sam sposób chwytam za klamkę i wykonuję wszelkie czynności poza moim pokojem, który jest moim azylem w tej krainie obcości. Staram się zachowywać naturalnie, ale to jest po prostu niewykonalne.
Niemożliwe.
Siedzę u siebie przy biurku całe popołudnie, odrabiając lekcje. Zwykle nigdzie nie wychodzę, albo nie mam czasu, by się z kimś spotkać, albo nie mam odwagi. Do mnie też nikt nie przychodzi, ponieważ nikogo do siebie nie zapraszam. Wstydzę się.
Taka sytuacja zmusza mnie do prawie całkowitej izolacji od reszty świata. Nie powiem, że ma to pozytywny wpływ na moją psychikę, ale nie umiem wydostać się na zewnątrz.6
Z każdym dniem nabawiam się nowych kompleksów, które regularnie dołączają do równie obszernej listy moich wad. Całą złość, nienawiść i obrzydzenie kieruję prościutko na siebie. Zaczyna się od drobiazgów. Bardzo szybko powstaje wielka zlepiona kula śmieci, którą w siebie rzucam. Gdyby ktoś zapytał mnie, czego w sobie nie lubię, nie wiem, kiedy skończyłabym mówić. Mogłabym mówić godzinami!
Pewnego dnia postanowiłam przestać jeść. Jednak nie na długo, bo już po dwóch tygodniach dostałam napadu wilczego głodu. Weszłam do kuchni i zjadłam prawie wszystko, co tam znalazłam. Czułam w sobie potężny niepokój i wydawało mi się, że można go utopić w jedzeniu. Nie pomogło, a dodatkowo sprawiło, że nabrałam do siebie większego obrzydzenia. Byłam wściekła na siebie, że nie potrafię zapanować nad sobą, nad jedzeniem.
Kiedy byłam dzieckiem, nie pozwalano mi jeść słodyczy, chyba że była to jakaś specjalna okazja. Na słodkości musiałam po prostu zasłużyć. Rodzina przywoziła słodycze, które od razu lądowały gdzieś poza moim zasięgiem. Z czasem sama nauczyłam się, że przysmaki to nagroda, którą trzeba sobie wydzielać, i czekoladki potrafiły tygodniami leżeć w szafce, wydzielane po kosteczce, gdy uznałam, że zasłużyłam.
Cykl głodówki i obżerania powtarzał się u mnie jeszcze przez kilka lat. Głodziłam się, nie jadłam przez kilka dni, a potem wrzucałam w siebie całą zawartość lodówki, która w końcu i tak lądowała w sedesie. Garściami połykałam tabletki przeczyszczające. Wystarczyło, że zobaczyłam na opakowaniu czegokolwiek: „działa przeczyszczająco” czy „poprawia przemianę materii” i musiałam to mieć. To był koszmar. Nie udało mi się schudnąć nawet jednego kilograma, ale ten sposób jedzenia stał się po jakimś czasie mechaniczny. Rozpoczęły się bóle brzucha i głowy, co jakiś czas łapała mnie kolka w sercu, ciągle byłam zmęczona. Z dziąseł wciąż leciała krew, a w ustach miałam metaliczny posmak rzygowin, którego nie mogłam się pozbyć. Żeby go usunąć, jadłam coraz więcej. Depresja nasiliła się, byłam całkowicie sama, bezradna i przerażona tymi wszystkim objawami. Myśli o śmierci nachodziły mnie już od dawna i w miarę upływającego czasu stawały się coraz bardziej konkretne.
*
Szukam aktywności, które mogłyby przynieść choć chwilową ulgę. Spośród wszystkich zainteresowań największą moją pasją są książki. To one były wiernymi towarzyszkami mojego życia, odkąd tylko nauczyłam się czytać. Moimi najlepszymi przyjaciółkami. Pochłaniałam książkę za książką, bo pociągało mnie to, że w nich wszystko jest możliwe – zdarzają się przyjaźnie na dobre i na złe, dzieci są szczęśliwe i mają normalne rodziny, każda myśl może zostać zwerbalizowana i nazwana. Wszystko, co nie zdarzało się na co dzień w moim życiu, mogło zdarzyć się w książkach. Z zapałem czytałam historie innych ludzi.
*
Początkowo izolowałam skórę materiałem swetra tylko przy styczności z niektórymi przedmiotami w domu. Te szafki, które z pewnością otwierał, starałam się omijać, a w ostateczności zsuwałam rękaw, by to zrobić. Jednak stopniowo przerażenie narastało i pojawiły się natarczywe myśli, że właściwie każdy mebel, każda klamka, każdy uchwyt może być „skażony”.
Pozostaje jeszcze lodówka, kran, wanna i milion innych miejsc, z którymi ma się styczność na co dzień bez względu na okoliczności. Czasem muszę zacisnąć zęby, kiedy indziej ratuję się rękawiczkami i szmatkami. Wyglądam jak bandyta, który nie chce zostawić żadnych odcisków palców na miejscu zbrodni. Nie mogę się z tym zdradzić, bo nikomu nie umiałabym wytłumaczyć dlaczego, a to jest pierwsze pytanie, jakie można mi w ogóle w tej sprawie zadać.
Na osiedlu wszyscy się ze mnie śmieją, że on jest taki stary. Starsi chłopcy rzucali we mnie kamieniami, śmieciami, ogryzkami, gdy tylko pojawiałam się w zasięgu wzroku. Bawiłam się na podwórku i jednocześnie zerkałam na wszystkie strony, czy właśnie się nie zbliża. Bo wtedy następowały żarty, wyśmiewanie i docinki. Chroniczny lęk i napięcie każdego dnia.
– Patrz, idzie twój dziadek! – Śmiech.
A ja wypalam w ziemi dziurę swoim wzrokiem. Jest mi tak bardzo wstyd. Przerażająco, nie do opisania wstyd.
Zawsze chcę krzyczeć, że go nie znam, że nie mam z nim nic wspólnego, że to całkiem obcy człowiek, że coś się im pomyliło. Ale wszyscy i tak wiedzieli.