Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Po tamtej stronie chmur - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 kwietnia 2022
Ebook
34,99 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Po tamtej stronie chmur - ebook

Historia braci-lotników, których los rzuca w wir wojny i to po dwóch przeciwnych stronach, oraz sióstr (wnuczek jednego z nich), które mierzą się z wyzwaniami współczesnego świata. W tą współczesną wpleciony jest romans. Saga, która przywiąże czytelników do bohaterów, zarówno tych historycznych, jak i współczesnych, która pokaże zarówno koszmar wojny, jak i wolę przetrwania oraz wyzwania, z jakimi mierzymy się współcześnie. Wydarzenia opisane poruszą czytelników emocjonalnie. Przez długi czas nie można się domyślić, który z braci jest dziadkiem Magdy i Wiktorii oraz jak potoczyła się ich historia, a także złamać kilka stereotypów, szczególnie w obszarze wojny.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-9831-2
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Obudził ją dźwięk, który w odróżnieniu od wypełniających noc grzmotów oscylował na granicy słyszalności. Magdalena Wolska podniosła się z łóżka i wsunęła stopy w kapcie z pomponami. Przez chwilę zwątpiła w to, co usłyszała. Być może tylko się jej przyśniło? Miarowy odgłos deszczu, bębniącego o dachówki oliwskiej starej willi, nie zachęcał do poszukiwań źródła tajemniczego dźwięku. Mimo wszystko zwalczyła pokusę powrotu do pościeli i podniosła się z łóżka. W głowie powoli rozpływały się resztki całkiem przyjemnego snu.

– Dziadku? – zawołała, przechylając się przez drewnianą balustradę. Widziała, jak z jego pokoju sączy się słabe światło, ale nie było to niczym niezwykłym. Lampka świeciła się zazwyczaj całą noc. Magda wyłączała ją dopiero rano. – Dziadku, to ty?

Odpowiedziała jej cisza. Zeszła po wytartych, trzeszczących stopniach. Na parterze, w odróżnieniu od piętra, panował przyjemny chłód. Skierowała się do pokoju dziadka. Odgłos jej kroków w korytarzu brzmiał obco. Weszła w krąg światła i zamarła. Posłanie było puste. Rozgrzebana kołdra została niedbale odgarnięta. Zniknęły też stojące zwykle koło łóżka kapcie i rzeźbiona laska.

– Cholera… – Magda zacisnęła usta i ruszyła w stronę łazienki, ale tu też nikogo nie było.

Czasami dziadkowi zdarzało się do niej zawędrować, choć ostatnio znacznie częściej wypróżniał się w pieluchy. W pośpiechu przeszukała jeszcze kilka pomieszczeń, ale zgodnie z najgorszymi przeczuciami nikogo nie zastała. Rzuciła się pędem w stronę drzwi wejściowych. Zamek był otwarty.

– Dziadku! – krzyknęła, kiedy otworzyła je na oścież. Wiatr i stukot kropel deszczu o blaszany daszek nad wejściem zagłuszyły jej krzyk. Westchnęła ciężko i sięgnęła po wiszącą na gwoździu latarkę. Ze wstrętem pomyślała o wyjściu na dwór. Zsunęła kapcie i założyła sandały, choć w tej sytuacji najbardziej przydałyby się kalosze, ale ich nie miała. Podobnie jak płaszcza przeciwdeszczowego, który wisiał gdzieś głęboko w szafie. – Szlag by to trafił.

Kiedy wyszła na zewnątrz, okazało się, że jest gorzej, niż myślała. Bawełniana piżama szybko nasiąkała wodą, a sandały po kilku krokach zaczęły nieprzyjemnie kłapać. Włączyła latarkę i omiotła światłem niewielki ogródek przed gankiem. Była to w zasadzie plątanina krzaków i bluszczu. Poczuła ulgę, gdy nie znalazła w niej tego, czego obawiała się najbardziej – ciała dziadka. Staruszek w taką pogodę nie przeszedłby bez pomocy kilkudziesięciu metrów.

Wycierając twarz ze strug spływającego deszczu, wybiegła na chodnik przy ulicy. Skierowała światło latarki w obie strony, ale nie zobaczyła żywej duszy. Nie wiedziała, czy się z tego cieszyć, czy wręcz przeciwnie. W końcu uznała, że granica jej odpowiedzialności za opiekę nad dziadkiem kończy się wraz z ogrodzeniem posesji, i wróciła, zamykając za sobą skrzypiącą furtkę. Przy odrobinie szczęścia znajdzie dziadka za domem, błądzącego pomiędzy dawno nieprzycinanymi drzewami owocowymi.

Żwawym krokiem ruszyła w stronę ogrodu na tyłach willi. Piżama przemokła doszczętnie i deszcz nie robił na niej już takiego wrażenia. Co jakiś czas błyskawica rozświetlała niebo, a chwilę potem basowe dudnienie przetaczało się przez okolicę. Nad Gdańskiem przechodziła właśnie jedna z letnich burz. Magda miała nadzieję, że ostatnia. Po raz kolejny zagrzmiało, a ona mogłaby przysiąc, że pomrukowi towarzyszył jeszcze jakiś dźwięk. Uznała to za zaproszenie do podążania w obranym kierunku.

– Dziadku!

Wbiegła do ogrodu, omiatając światłem jego zakamarki. W odpowiedzi usłyszała stłumiony krzyk. W siekącym deszczu był słabo słyszalny. Jeszcze chwilę trwało, zanim namierzyła jego źródło. Znajdowało się ono w psiej budzie, w której od dobrych dwudziestu lat nie było lokatora. Kiedy była mała, dziadek trzymał w niej psa, którego bali się wszyscy w okolicy, z nią na czele.

– Kryć się! Bombowiec! Bomber! – Starzec skierował na wnuczkę przerażony wzrok i machnął ręką w nieokreślonym kierunku. – Schowaj się gdzieś, głupia babo, bo cię rozerwie! Nie słyszałaś syreny?

Westchnęła ciężko. To był zatem jeden z „odlotów” dziadka. Wrócił wspomnieniami do czasów wojny, o której zresztą mówił niechętnie. Bardzo niechętnie.

– To ja, Magda. – Dziewczyna oświetliła sobie twarz tak, aby senior mógł ją rozpoznać. – Twoja wnuczka, pamiętasz?

– Co? Kto?

Przez chwilę wpatrywał się w nią zdezorientowanym wzrokiem.

– No, Magda. Jesteśmy w Gdańsku, w twoim domu, pamiętasz? – Sięgnęła do wnętrza obszernej budy i złapała za rękaw szlafroka, w który ubrany był dziadek. Najwyraźniej w całym swoim szaleństwie potrafił zadbać o to, by nie zmarznąć podczas „nalotu”. – Chodź, zrobię ci melisy.

Chwyciła dziadka za rękaw i spróbowała wyciągnąć go na deszcz. Przez moment czuła opór, który z każdą chwilą słabł. W końcu starzec ustąpił i z pomocą wnuczki wygramolił się z budy, brudząc dłonie błotem. Wsparł się na jej ramieniu i poczłapał do domu, stawiając drobne kroki na pokrytym kałużami chodniku.

Po raz kolejny przeklęła w myślach rodziców, za których namową podjęła się opieki nad dziadkiem. To od początku wydawało się złym pomysłem. Zresztą słowo „namowa” stanowiło tu jedynie eufemizm znacznie bardziej obrazowego pojęcia – ultimatum. No dobrze, jeśli miała być ze sobą szczera, istniał jeszcze jeden powód, dla którego postanowiła się nim zaopiekować.

Doskonale pamiętała ten dzień, kiedy razem z Wiktorią wybrały się na skuty lodem Staw Młyński. Chciały się tylko poślizgać przy brzegu, ale żądna przygód młodsza siostra rzuciła Magdzie wyzwanie. Założyły się, która pierwsza przejdzie po lodzie na drugą stronę. Magda miała dosyć wiecznych triumfów Wiktorii i tym razem postanowiła utrzeć jej nosa. W połowie drogi tafla pękła, a ona wpadła w lodowatą toń. Siostra próbowała ją ratować, ale w końcu pobiegła do dziadka, pod którego opieką zostawili je rodzice. To zdarzało się rzadko i tylko wtedy, kiedy rodzice uznawali to za absolutnie konieczne. Edward Kamiński był surowym i nieprzystępnym człowiekiem, nawet dla członków własnej rodziny.

Tym razem jednak uratował jej życie. Choć miał wtedy prawie siedemdziesiąt lat, wciąż był w niezłej kondycji. Pospieszył nad staw i poczołgał się po lodzie, wyciągając gałąź w stronę trzymającej się krawędzi lodu wnuczki. Jakimś cudem wyciągnął ją z wody, a potem zabrał do domu i przebrał w swój wełniany sweter. Potem tulił dziewczynkę, dopóki się nie rozgrzała. To był jedyny raz, kiedy doznała od niego jakiegokolwiek przejawu ciepła i miłości. I właśnie dlatego zgodziła się na pomysł rodziców.

– Jak wyszedłeś? – spytała, kiedy na stole kuchennym, przy którym posadziła dziadka, pojawiły się dwa kubki. Wytarła miękkim ręcznikiem pokrytą kilkoma kępkami siwych włosów głowę staruszka. – Przecież zamknęłam drzwi na klucz.

– Ale nie zamknęłaś klucza na klucz – roześmiał się chrapliwie senior. Gdzieś daleko zagrzmiało. Najwyraźniej burza wydawała swoje ostatnie pomruki. Edward Kamiński spojrzał niespokojnie na sufit. – Słyszysz te bombowce? Oddalają się.

– To burza, dziadku. – Magda usiadła na krześle i zaplotła ręce na piersi, przyglądając się seniorowi rodu. Za każdym razem, kiedy ponad stuletni mężczyzna mówił od rzeczy, jego wnuczka zastanawiała się, co on tak naprawdę widzi i słyszy, co rejestruje starczy umysł. Niekiedy jego wywody były tak sensowne, że nie potrafiła wyłowić ich źródła w demencji, innym razem plótł zupełnie niezrozumiale. Jak wtedy, kiedy utrzymywał, że jest kimś innym.

– Nazywam się Bury-Steinke – powiedział któregoś poranka, jeszcze zanim otworzył oczy, a właściwie tylko jedno z nich. Druga powieka skleiła się od wydzieliny, co nadawałoby jego twarzy nieco zabawny wyraz, gdyby nie blizna po oparzeniu, która pokrywała znaczną część policzka i skroni.

Magda podniosła wtedy wzrok znad opasłego tomiszcza Kinga i spojrzała ze zdziwieniem na dziadka. Mimo że trzeci dzień jej pobytu w Oliwie zaczynał dobiegać końca, nie przyzwyczaiła się jeszcze do nagłych zmian nastroju seniora. To nawet nie było dobre określenie. Nie chodziło bowiem o sam nastrój. Wyglądało to tak, jakby nagle w głowie dziadka jakiś trybik przeskakiwał na inne tory i Edward Kamiński stawał się całkiem innym człowiekiem. Widocznie demencja postępowała szybciej, niż Magda podejrzewała.

– Nazywasz się Edek Kamiński. – Wnuczka poprawiła się na krześle. Dopiero teraz, kiedy poczuła odrętwiałe pośladki, zdała sobie sprawę, ile czasu spędziła w jednej pozycji. Nasączyła wacik solą fizjologiczną i przemywała powiekę, dopóki ta nie rozkleiła się, ukazując mętną źrenicę. – Jesteś w swoim domu, w Gdańsku, pamiętasz?

Mężczyzna spojrzał na nią uważnie, jakby chciał osądzić, czy padł ofiarą żartu. W końcu przymknął powieki, starając się ułożyć myśli. Jego pierś unosiła się miarowo. Magda odłożyła książkę na komodę i przeszła się po pokoju, by rozprostować kości.

– Nic nie rozumiesz. – Dziadek przełknął głośno ślinę. W jego głosie nie było nawet cienia irytacji. – Naprawdę nazywam się Bury-Steinke.

– Tak, dziadku. Mówiłeś – przytaknęła, żeby nie prowokować kłótni. Ze stolika nocnego, zastawionego lekarstwami i plastikowymi kubeczkami do ich podawania, wzięła termometr na podczerwień i skierowała go na pobrużdżone zmarszczkami czoło. Po chwili okienko kontrolne zaświeciło na zielono, wskazując właściwą temperaturę. Potrząsnęła urządzeniem i zmierzyła jeszcze raz. Wynik był identyczny.

– Wiesz, co mają wspólnego starcy i małe dzieci? – chropowaty głos Edwarda Kamińskiego był dziś słabszy niż zwykle.

– No?

– Walą w pieluchy, potrzebują pomocy przy jedzeniu i nikt nie bierze na poważnie tego, co mówią. Przy czym te dwa pierwsze da się jeszcze jakoś znieść.

Magda westchnęła ciężko i spojrzała na leżącego w białej pościeli mężczyznę. Choć był jej dziadkiem, znali się słabo. Z dzieciństwa pamiętała jego twarz, której się bała, dopóki nie osiągnęła wieku szesnastu czy siedemnastu lat. Wielka blizna po poparzeniu ciągnęła się od obojczyka, przez policzek i skroń, a kończyła na zakolu czoła. Zagojona skóra była napięta i lśniąca, poukładana w kombinację fałd i dołków, przemieszczających się, kiedy dziadek mówił. Nadal nadawała jego twarzy nieprzyjemny wyraz. Dopiero teraz Magda Wolska zdała sobie sprawę, że nigdy nie dowiedziała się, skąd dziadek ją ma. Zrobiło się jej żal staruszka.

– Nie chciałam cię urazić – powiedziała pojednawczo, siadając w nogach łóżka. – Po prostu czasami masz gorsze dni i wtedy opowiadasz dziwne rzeczy.

Wyglądało to tak, jakby żuł gumę. Odezwał się dopiero, kiedy przełknął ślinę.

– Możliwe, całkiem możliwe – potwierdził, ku zdziwieniu wnuczki. Jego głos tym razem brzmiał lepiej. – Ale chyba wiem, do diaska, jak się nazywam.

Magda nie skomentowała. Podniosła się z łóżka i przygotowała dziadkowi porcję leków, które senior łyknął bez słowa, popijając szklanką wody z miodem, którą od zawsze kazał przygotowywać sobie na rano. Na szczęście nie wracał więcej do tematu swojego nazwiska. Zanim zabrała się za zmianę pościeli i sprzątanie pokoju, zaprowadziła dziadka na taras. Otworzyła na oścież wychodzące na ogród okno i postawiła w nim adapter. Był tutaj, od kiedy pamiętała, ale dopiero niedawno zaczęła go używać. Do tej pory wszyscy sądzili, że nie działa. Nastawiła płytę Franka Sinatry, przygotowała dziadkowi herbatę z malinami i posadziła go na pluszowym fotelu, okrywając nogi ciepłym pledem. Dopiero po wypełnieniu codziennego rytuału mogła zabrać się za obowiązki.2

Dębieniec, 1920 rok

O tym, że podczas narodzin los nie daje sprawiedliwej wyprawki, Teodor i Bruno mieli przekonać się już w momencie przyjścia na świat. O ile pierwszego z synów baronowa Klara Bury-Steinke powiła bez szczególnych komplikacji, o tyle drugi nieomal zabrał ją ze sobą na tamten świat. Wprawdzie przyszły ojciec zapewnił żonie wszelkie możliwe udogodnienia, ściągnął znakomitego lekarza – doktora Nowaka – i dwie doświadczone położne z samej Warszawy, jednak obecność drugiego dziecka okazała się dla wszystkich zaskoczeniem.

– A to niespodzianka – powiedział lekarz, kręcąc sztywnym od pomady wąsem. – Wygląda na to, że będą państwo mieli dwoje dzieci.

Teodor wydał z siebie donośny płacz. Dźwięk uniósł się pod zdobiony francuską sztukaterią sufit i wypełnił całe pomieszczenie. Chłopiec był silny i dorodny, jednak baronowa nie potrafiła się w tej chwili z tego cieszyć.

– Co? – zapytała półprzytomna. – Jak to?

– To się zdarza, szanowna pani. – Medyk przyłożył trąbkę do brzucha kobiety, nakazując dłonią ciszę. Spojrzał na jedną z położnych. Druga myła i owijała w becik noworodka. Doświadczona kobieta od razu wyczytała niepokój w jego oczach. – Musimy się pospieszyć. Nie mamy zbyt wiele czasu.

Ból, którego Klara Bury-Steinke doświadczyła podczas przyjścia na świat pierworodnego syna, był niczym w porównaniu z tym, co przyniosły ze sobą narodziny drugiego. Chłopiec ułożył się pośladkami do przodu, a kiedy lekarz wsunął palce w panią Bury-Steinke i wyciągnął dziecko, okazało się, że jego szyja jest kilkakrotnie owinięta pępowiną. Szybko ją odkręcono. Noworodek był siny i dopiero po dłuższej chwili wydał z siebie pierwsze oznaki życia. Był o wiele drobniejszy od okazałego brata, który otulony w becik przestał zanosić się płaczem. Zajmująca się Teodorem położna wytarła jego matce krople potu ze skroni i czoła i położyła dziecko przy jej piersi. Maleństwo szybko rozpoznało znajomy zapach, zwiastujący bezpieczeństwo.

– Trzeba ochrzcić, zanim Pan Bóg wezwie go z powrotem do siebie – powiedział doktor Nowak, spoglądając na półżywe dziecko, po czym wrócił, aby dokończyć poród łożyska i jak najstaranniej zaopatrzyć położnicę. – Ma pani baronowa imię dla drugiego syna?

Kobieta zacisnęła zęby z bólu, przez jakiś czas koncentrując się jedynie na nim. Dopiero kiedy zauważalnie zelżał, mogła skupić się na zadanym pytaniu.

– Bruno, po dziadku – sapnęła i osunęła się na posłanie. Żałowała, że nie ma z nią teraz męża. Co do wyboru imienia nie miała wątpliwości. Wiedziała, że będzie zadowolony, jednak przy nim czułaby się teraz bezpieczniej. Heinrich Steinke miał jednak ostatnio bardzo dużo na głowie, a poród nastąpił dość niespodziewanie, bo na dwa tygodnie przed ustalonym terminem.

– Nie przeżyje godziny – szepnęła położna do starszej koleżanki, na co ta ledwie zauważalnie kiwnęła głową. W gruncie rzeczy zgadzała się z tym twierdzeniem, jednak wystarczająco długo piastowała swoje stanowisko, by wiedzieć, że nie takie cuda się zdarzają.

Rzeczywiście na przekór wszystkiemu Bruno uczepił się życia i postanowił nie rezygnować z otrzymanego daru.

***

Doktor Litwin w skupieniu obserwował czterolatka. Był doświadczonym pediatrą i pedagogiem, poleconym przez samą Marię Grzegorzewską, która urastała do rangi niekwestionowanego autorytetu w sprawach ociężałości umysłowej. Dzięki koneksjom i sowitemu wynagrodzeniu, jakie zaproponował Litwinowi baron Steinke, lekarz zgodził się zostać w posiadłości na kilka dni, by móc poobserwować młodszego z synów baronostwa. Sam Heinrich Steinke uważał to za bezcelowe – przyczyn upośledzenia syna dopatrywał w trudnym porodzie, jednak Klara tak długo wierciła mu dziurę w brzuchu, że wreszcie uległ. Na szczęście miał jeszcze jednego syna, który był okazem zdrowia.

Siedzący na wyściełanej grubym dywanem podłodze biblioteki chłopiec co kilka minut przewracał stronę wielkiej księgi owadów i zastygał nieruchomo nad obrazkiem ćmy, trzmiela lub jednego z pajęczaków. Trwał tak przez długi czas, przypominając posąg, a kiedy wydawało się, że zasypia znużony, zaczynał ledwie zauważalnie kołysać się w tył i przód. Następnie pochylał się nad księgą i przewracał stronę, po czym cała procedura zaczynała się od początku.

Bruno stanowił dla doktora Litwina niemałą zagadkę. Swoje obserwacje mężczyzna zapisywał w wyświechtanym kajecie, potem niektóre wykreślał, a ich miejsce zajmowały nowe. Pomimo obszernej postury gościa chłopiec zdawał się nie zauważać obecności ani jego, ani nikogo innego. Żaden dźwięk dobiegający z otoczenia nie był w stanie wybić Brunona z transu. Atlasy zwierząt, a owadów w szczególności, pochłaniały go bez reszty. Ożywiał się tylko wtedy, kiedy do pomieszczenia wchodził starszy o kwadrans brat. Spoglądał na niego przez chwilę, po czym wracał do lektury.

Teodor stanowił niemal całkowite przeciwieństwo brata. Wiele osób nie dowierzało, że chłopcy są rodzeństwem, a już informacja, że baronowa nosiła ich pod sercem w tym samym czasie, wydawała się zupełnie niedorzeczna.

Z Teodora emanowały siła i witalność, tak jakby zgarnął ich całą pulę jeszcze w łonie matki. Był chłopcem ruchliwym, żwawym i chętnym do każdej aktywności fizycznej. Szczególnie upodobał sobie zapasy z ojcem, kiedy ten akurat był w pobliżu, zabawę w chowanego i straszenie służby. Kiedy służącej wypadła z rąk taca z porcelaną albo upuściła niesiony właśnie wazon z kwiatami, chłopiec wybuchał szczerym, niepohamowanym śmiechem, który niósł się po korytarzach posiadłości. Potem uciekał do jednej ze swoich licznych kryjówek. Świetnie się wspinał, szybko biegał i pływał niczym okoń.

– To ogień, nie dziecko – sapał zdyszany Heinrich Steinke, ganiając syna po domu w zupełnie nieprzystający jego tytułowi sposób. Nie zdarzało się to, co prawda, zbyt często, barona bowiem zwykle irytowały żywiołowość i brak hamulców Teodora. Steinke znacznie bardziej lubił przyglądać się Brunonowi, który wydawał się bez reszty pochłonięty własnymi zainteresowaniami.

Ze względu na swoją nieporadność i nietypowe zachowanie, ale przede wszystkim fizyczne podobieństwo do barona, Bruno stał się oczkiem w głowie ojca. Heinrich doskonale zdawał sobie sprawę, że Teodor poradzi sobie w życiu, i kształtował go surową ręką, ale młodszy syn wyzwalał w nim troskę i współczucie. Choć niedostatki Brunona wymagały więcej matczynej czułości i uwagi, ten przez swoje wycofanie i małomówność nie stał się baronowej bliższy. Wprawdzie ujmowały ją wrażliwość i delikatność chłopca, ale drżała o jego los jako mężczyzny. Klara Bury-Steinke miała słabość do Teodora i była w stanie wybaczyć synowi znacznie więcej niż jej mąż.

Bruno od urodzenia był trudnym dzieckiem. Ten kontrast szczególnie mocno bił po oczach na tle jego starszego brata. Często budził się w nocy, nie dając spać rodzicom i służbie, miał koszmarne kolki, które ciągnęły się niemal do świtu, a kiedy wreszcie podrósł, zdawał się nie zauważać świata dookoła. W przeciwieństwie do Teodora wydawał się wiecznie nachmurzony i nie odwzajemniał posyłanych mu uśmiechów, co szybko zniechęciło wszystkich do obdarzania nimi chłopca. Czasami miało się wrażenie, jakby towarzystwo innych ludzi mu przeszkadzało. Bywało, że zagadnięty wpatrywał się w czyjeś oblicze tak intensywnie i przenikliwie, że rozmówca tracił rezon i odchodził zbity z pantałyku.

Coraz wyraźniejszy kontrast pomiędzy chłopcami dał do myślenia baronowej, która zaczęła suszyć mężowi głowę o specjalistę, który rozezna się w sprawie Brunona. Heinrich Steinke wreszcie uległ i korzystając ze swoich koneksji, wystarał się o wizytę współpracownika samej Grzegorzewskiej.

Wreszcie około południa doktor Litwin uznał, że nie zobaczy w zachowaniu chłopca nic więcej niż do tej pory. Wyszedł na obszerny hol i skinieniem głowy przywołał służącą, która zaprowadziła go do gabinetu gospodarza.

Kiedy szedł korytarzem, podziwiał styl, w jakim urządzono dworek w Dębieńcu. Ściany pokryte były boazerią, nomen omen – dębową, co kilka metrów zdobiły je obrazy przedstawiające sielskie pejzaże, galopujące konie lub żaglowce, płynące w pełnym ożaglowaniu. Podłogę wyściełano grubym bordowym dywanem, który skutecznie pochłaniał dźwięk kroków. Wreszcie dotarli do gabinetu barona, który stanowił zarówno bibliotekę, jak i miejsce załatwiania interesów czy przyjmowania gości gospodarza.

– Ach, Herr Doktor! – Baron Steinke podniósł się z krzesła i przywitał z naukowcem, którego przez te kilka dni zdążył polubić. Kiedy Bruno szedł spać, siadali do partii szachów, paląc dobre cygara i popijając koniak lub sznapsa. Po jednej partii zwykle odstawiali szachownicę, a rozmowa schodziła na tematy polityczne i gospodarcze, w których, jak się okazało, doktor Litwin czuł się świetnie. – Proszę, proszę, niech pan wejdzie.

Za każdym razem, kiedy Antoni Litwin widywał barona, nie mógł się nadziwić, jak szybko zniknął dzielący ich mur przynależności narodowej. Rodowity Prusak, ranny w pierwszych miesiącach wojny, został skierowany do szpitala w Poznaniu, gdzie przeprowadzono kilka operacji, które jednak nie uratowały jego nogi. Kiedy stało się jasne, że lekarze nic więcej nie będą w stanie dla niego zrobić, został przeniesiony do ośrodka pod Poznaniem, gdzie dochodził do siebie. Tam właśnie poznał córkę barona Burego. Nie tylko dziewczyna, ale i okolica zdobyły jego serce. Jako że pochodził z bogatej, fabrykanckiej rodziny z okolic Drezna, która jako jedna z nielicznych zbiła fortunę na Wielkiej Wojnie, ojciec Klary – zubożały polski szlachcic – chętnie zgodził się na ślub, tym bardziej że przyszły zięć kupił okazały majątek ziemski w połowie drogi między Poznaniem a Łodzią. Minęło zaledwie kilka lat, a baron Steinke zaczął nabywać cechy polskości – mówił coraz lepiej po polsku, klął po polsku, a w długich nocnych rozmowach wyszło na jaw, że czasami nawet myślał po polsku.

– Panie Henryku. – Lekarz odezwał się do barona w sposób, w jaki został poproszony, by się do gospodarza zwracać. Steinke miał dar zjednywania sobie ludzi, a tym, którzy przypadli mu do serca, pozwalał szybko skrócić początkowy dystans. – Wydaje mi się, że spędziłem z pana synem wystarczająco dużo czasu, by móc coś powiedzieć.

– Jest pan pewien, Herr Doktor? Wie pan, że jest mile widziany gość i nikt pana popędzał nie będzie.

– Tak, jestem pewien. – Litwin przytaknął i zajął wskazane przez barona miejsce w wygodnym, pikowanym fotelu.

– Zatem niech pan mówi. – Steinke wyciągnął z barku karafkę i dwa kieliszki, do których nalał bordowego trunku. – Czy ten miejscowy doktor miał rację, że Bruno jest… schwachsinnig¹?

– Zdecydowanie nie. – Lekarz otworzył swój kajet i przesunął wzrokiem po zapiskach. – To dosyć skomplikowane i chciałbym, żeby pan baron mnie dobrze zrozumiał. Przez to, że panicz Bruno nie komunikuje się tak, jak robią to inne dzieci, trudno z całą pewnością ustalić, co rozumie, a czego nie. Wydaje mi się jednak, że jego inteligencja jest w normie.

– Po czym to pan wnosi, Herr Doktor? Mnie się zawsze wydawało, że jego rozum jest… – Steinke zrobił pauzę, szukając odpowiedniego słowa – karłowaty.

– Na przykład po jego zainteresowaniach. Starałem się je śledzić dosyć uważnie. Wybiera atlasy zwierząt i szczegółowo analizuje zawarte w nich ryciny. Potem, kiedy idzie do ogrodu albo oranżerii, z równą uwagą przygląda się wszystkiemu, co żyje i co widział w książkach, choć szczególnie fascynują go owady. Zupełnie jakby porównywał żywe okazy z ilustracjami. Zauważyłem, że działa zawsze według jakiegoś, zapewne sobie tylko znanego, klucza, jednak w przypadku panicza Brunona nic nie jest przypadkowe.

Gospodarz westchnął ciężko i jednym haustem wypił kieliszek wiśniówki. Litwin poszedł za jego przykładem i chuchnął głośno – nalewka była piekielnie mocna.

– Czy on kiedyś będzie, no wie pan… normalny?

– Cóż, trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, panie Henryku. Przez cały mój pobyt panicz Bruno nie odezwał się do mnie ani razu, choć wydawało mi się, że rozumie każde moje słowo. Aparat mowy również wydaje się w porządku. Słyszałem wyraźnie, jak mówi do służby „pić” albo „jeść”, albo „siku”, choć dzieci w jego wieku posługują się już pełnymi zdaniami. Być może za rok, dwa lub trzy chłopak się odblokuje. Za jakiś czas mogę państwa odwiedzić, żeby sprawdzić, jak się rozwija panicz Bruno.

– Danke, doktorze. – Steinke uzupełnił kieliszki. – Jesteśmy panu bardzo zobowiązani. Mam nadzieję, że zostanie pan z nami, jako gość, do jutra?

– No, nie wiem, panie baronie. Nie chciałbym się narzucać.

– Bzdura! Dziś po południu mamy zaplanowane polowanie, a wieczorem małżonka wyprawia z tej okazji bankiet. Nic dużego, góra pięćdziesiąt osób. Tuszę… Tak się to tutaj mówi, prawda? Tuszę, że pozna pan kilku interesujących ludzi.

– Jeśli na pewno…

– Na pewno. – Baron przerwał lekarzowi, słysząc, jak się kryguje. Podobało mu się, że Litwin pomimo tytułów i dorobku naukowego jest skromnym człowiekiem. – Jest pan mile widzianym gościem. Proszę się czuć zaproszonym.

***

To był jeden z tych dni, kiedy Teodora przepełniała złość. Zazwyczaj chłopiec był pogodny i dopisywał mu humor, jednak poranny incydent skutecznie zepsuł mu dzień. Wszystko zaczęło się od tego, że wpadł na zabawny, w jego mniemaniu, pomysł i w puszkach po konserwach, którymi karmiła się służba, wydrążył otwory, a potem przewlókł przez nie sznurek. Powstał w ten sposób grzechoczący sznur, który siedmiolatek miał zamiar przywiązać do nogi kotce, a następnie wpuścić ją do dworku. Teo wyobrażał sobie, jak zwierzę ucieka przez korytarze i pokoje, jak miota się, próbując uwolnić od hałaśliwego „ogona”. Zacierał ręce z uciechy, kiedy w jego wyobraźni pojawiały się obrazy ganiającej za kotką służby, a może nawet matki czy ojca. Kto wie, może gdyby nie udało się jej złapać, to ojczulek ściągnąłby ze ściany starą strzelbę, która tak fascynowała Teodora. Chłopiec roześmiał się na myśl o wypalającym z obu rur ojcu. Może przy okazji trafiłby w jedną z tych wielkich porcelanowych waz, o które wszyscy tak się troszczą?

– Teo, uważaj. Teo, nie biegaj. Teo, nie rób tego – powiedział do siebie, przedrzeźniając głosy dorosłych.

Szczególnie bał się ojca, który potrafił go srogo ukarać. Starał się więc schodzić mu z drogi i największe psoty wyczyniać, gdy Henryk Steinke przebywał w fabryce. Zwykle nikt nie był na tyle sprytny, by go przyłapać. Niestety, tym razem było inaczej. Plan spalił na panewce za sprawą „tego przygłupa”, jak myślał o bracie. Teodor obiecał sobie, że policzy się z nim przy najbliższej okazji. Może załatwi to jak wtedy, kiedy Bruno nie oddał mu swojej leguminy, mimo że Teo tak pięknie go prosił? Zakradł się wieczorem do biblioteki i upewniwszy się, że nikogo tam nie ma, sięgnął po jedną z ulubionych książek głuptaka i zrobił pomiędzy strony ogromną kupę. Rozpętała się wtedy potężna awantura, a Teo chyba jeszcze nigdy nie widział tak rozgniewanego ojca i tylko cudem mu się upiekło. Oberwało się kuchcie, którą baron wcześniej złapał na kradzieży ziemniaków i zagroził jej chłostą, jeśli zrobi to raz jeszcze. Cóż, widocznie była to sprawiedliwość dziejowa. Chłosta, co prawda, została zmieniona na wyrzucenie z pracy, ale Teo mógł się założyć o łakocie z całego tygodnia, że coś i tak miała na sumieniu.

Teodor wrócił jednak myślami do brata i zgrzytnął zębami ze złości. Przygłup szedł akurat do domu i widział, jak Teo chwycił za grzbiet przywabioną kawałkiem ryby kotkę. Starał się być bardzo ostrożny, bo zwierzę nie dość, że było duże i silne, to jeszcze uzbrojone w ostre jak brzytwa pazury, z którymi już nieraz miał okazję się zapoznać. Nie zwracając uwagi na pełne przerażenia miauczenie, zaciągnął kotkę w pobliże stajni.

Do tego momentu wszystko szło po jego myśli. Chwilę później, kiedy Teodor zdołał unieruchomić kotkę, nakrywając ją jutowym workiem oraz siadając na niej okrakiem, i kiedy wydostał łapę zwierzęcia, aby założyć na nią pętlę swojego hałaśliwego wynalazku, stało się coś nieoczekiwanego. Masywne drzwi dworku otworzyły się, z hukiem uderzając o mur, a po schodach szybkim krokiem zszedł ojciec. Teodor przeklinał swoją niefrasobliwość – jeśli poczekałby ze swoją hecą kilka dni, to ojciec na pewno wyjechałby do fabryki, tak jak to zwykle robił. Tylko kto wtedy chwyciłby za strzelbę?

– Du Teufel!² Co ty wyczyniasz z tym zwierzakiem? – Baron Steinke szarpnął syna za rękaw. Kiedy w pobliżu nie było guwernantki, lubił takie sprawy załatwiać sam. Uważał, że jego żona zbyt łagodnie traktuje synów, a guwernantka nie ma odwagi bić paniczów, musiał więc sam wymierzać sprawiedliwość. Był przekonany, że przyda się im trochę „męskiej ręki”. Zresztą, jeśli Teo miał wziąć stery rodu Steinke w swoje ręce, to musiał mieć właściwie wyregulowany kompas moralny i Henryk Steinke postanowił o to zadbać. Wprawdzie ojciec Klary, Ludwik Bury, notorycznie wkładał do głowy Teodorowi historie o wielkości i znamienitości ich rodu, o patriotyzmie i poświęceniu dla kraju, baron wierzył, że to tylko nieszkodliwe bajki. Lubił Polaków, ale uważał, że to pruskie wychowanie kształtuje charakter człowieka. Sam został tak wychowany i wyrósł, jak lubił o sobie myśleć, na porządnego człowieka, więc i synom nie powinno to zaszkodzić. W skrytości ducha baron przyznawał, że krnąbrność Teodora świadczy o jego potencjale i charakterze. Na szczęście, dla równowagi, Bruno nie dostarczał mu takich wrażeń, a często rozczulał ojca.

Przeraźliwie miauczące zwierzę wyrwało się spod jutowego worka i czmychnęło w zarośla. Gdyby nie donośne miauczenie, które przywołało mężczyznę do okna, Teodorowi udałoby się zaciągnąć kotkę za stajnię i doprowadzić swoje zamiary do końca.

– Już nie będę, ojcze – obiecywał Teodor najsłodszym głosem, na jaki był w stanie się zdobyć. Ojciec, który i tak nie ulegał jego kaprysom, tym razem był nieubłagany. Teo żałował, że na występku nie przyłapała go matka. Ją jeszcze jakoś udałoby mu się udobruchać. Tymczasem ojciec zaciągnął go w stronę wejścia do stajni, gdzie na gwoździu wisiał powróz, który nazywał Der Lehrer, czyli „nauczycielem”. – Przysięgam. Nie bijcie, tatusiu.

Na twarzy chłopca pojawił się strach, a oczy zalśniły od łez.

– O nie, mój drogi. – Mężczyzna przełożył syna przez kolano i ściągnął mu spodnie. – Czasami droga do oświecenia wiedzie przez dupę. Nawet szlachecką.

Nie zważając na krzyki i płacz przerażonego chłopca, wymierzył mu dziesięć razów. Szorstki sznur pozostawił na pośladkach czerwone pręgi, które szybko wypełniały się drobinkami krwi.

– Jak jeszcze raz zobaczę, że męczysz zwierzęta, to dostaniesz trzy razy tyle. Verstehst du?³

– Tak, ojcze. Zrozumiałem – zapewnił pociągający nosem Teodor.

Pod maską wstydu i pokory pojawiły się jednak znacznie bardziej złożone uczucia. Teo doskonale wiedział, kto przyczynił się do potwornego bólu, jakim pulsowały jego pośladki. Bruno i ta głupia kotka. Jeśli chodziło o brata, to był pewien, że prędzej czy później znajdzie sposób, żeby się zemścić. Nad kotką nie musiał się zastanawiać. Wystarczy, że uzbroi się w cierpliwość. Trzy dni później, kiedy baron Steinke wyjechał do fabryki, Teodor zakradł się do stajni, gdzie w wolnym boksie kotka miała kojec. Jej kocięta wprawdzie otworzyły już oczy, ale nadal były nieporadne.

– Mogłaś siedzieć cicho, ty wywłoko – powiedział, przeganiając ją kopniakiem.

Podobało mu się słowo „wywłoka”. Usłyszał je kiedyś w rozmowie koniuchów i kiedy dorosłych nie było w pobliżu, używał go w swoich zabawach. Ładował kocięta do worka, wyłapując je po kolei. Ich matka próbowała temu zapobiec, ale bała się kopniaków Teodora. Już kilka razy „posmakowała” jego trzewików. Upewniwszy się, że nie ma w pobliżu nikogo, kto mógłby donieść o jego poczynaniach ojcu, wymknął się ze stajni w kierunku stawu. Kilka minut później wrzucał kocięta do wody, wspominając z rozgoryczeniem lanie, jakie otrzymał od ojca, a w podbrzuszu czuł przyjemne mrowienie. Jeśli tak smakowała zemsta, to była przepyszna.

***

Bruno Bury-Steinke uwielbiał Dębieniec. Nawet wtedy, kiedy poznał z kart książek wiele dalszych i bliższych krajów, nie wyobrażał sobie lepszego miejsca do życia. Majątek zabudowano na kształt podkowy, gdzie centralne miejsce zajmował okazały dworek, z którego górnych okien roztaczał się widok na dorzecze. Z jednej strony zabudowania domykał rząd stajni, z drugiej zaś pomieszczenia gospodarcze, w tym mała piekarnia i jeszcze mniejszy browar oraz dom zarządcy. Całość po odbudowie stanowiła przyjemne miejsce do życia.

Cała okolica była wyjątkowo urokliwa. Dębieniec posadowiono na łagodnym zboczu, nad wijącą się kilka kilometrów dalej srebrną wstęgą Warty. Prowadzące do niego drogi okalały wielowiekowe dęby, stanowiące pamiątkę po okazałych lasach, którym majątek zawdzięczał swoją nazwę. Te swoiste dębowe aleje dzieliły okolicę na kwartały od lat oparte na gospodarce płodozmianu.

Baron Steinke nabył włości w 1916 roku. Ze względu na podupadły stan zabudowań i okolicznych upraw zapłacił dotychczasowemu właścicielowi jedną dziesiątą kwoty, którą musiałby wyłożyć w czasach świetności folwarku. Zresztą tylko dlatego, że całość stanowiła ruinę, pozwolono Steinkemu na zakup. Po powstaniu wielkopolskim na Niemców, nawet tych z zasobnym portfelem, patrzono niechętnym okiem. A Henryk nie tylko miał pieniądze, ale również wiedział, jak ich używać, aby przekonać niechętnych do swoich racji. Dzięki nieograniczonym środkom i zaangażowaniu wielu ludzi, którzy na wiele miesięcy niemal podwoili liczbę okolicznej ludności, udało się doprowadzić Dębieniec do stanu pierwotnego, a wkrótce do znacznie go przewyższającego. Wprowadzono wiele udogodnień, zarówno sam baron bowiem, jak i jego żona byli zwolennikami postępu. Henryk Steinke, jako pasjonat techniki, lubił różnego rodzaju wynalazki i chętnie zlecał montowanie ich w pałacu, baronowa zaś cieszyła się, mogąc na co dzień korzystać z dobrodziejstw cywilizacji.

Wszystkie te nowinki techniczne zdawały się jednak niewiele obchodzić Brunona. Jego wzrok coraz częściej kierował się za okno, gdzie podziwiał wszystko, począwszy od pszczoły, która usiadła na parapecie, a skończywszy na rozległych polach uprawnych, obsianych rzepakiem i pszenicą. Gdy tylko guwernantka kończyła nauczanie, Bruno przebierał się w krótkie spodnie na szelkach oraz flanelową koszulę i pędził do domu Rozenberga, zarządcy majątku i agronoma.

Szymon Rozenberg był postawnym mężczyzną po pięćdziesiątce. Co prawda w ostatnich latach jego ciało obrosło większą ilością tłuszczu niż mięśni, ale nadal był w stanie własnoręcznie utrzymać narowistego konia. Miał przenikliwe spojrzenie, gęste, ciemne włosy, bokobrody, które często robiły się mokre, kiedy przejęty Rozenberg tłumaczył coś na temat pracy w polu. Zarządca nigdy się też przed nią nie wzbraniał, starał się być wymagający, ale sprawiedliwy, dlatego nie miał trudności ze znalezieniem parobków do należącego do barona folwarku. Bruno szybko zrozumiał, dlaczego ojciec darzy go takim zaufaniem.

– Czy teraz obsiejemy żytem ten kwartał? – spytał chłopiec, wskazując palcem na mapę, która od zawsze zajmowała honorowe miejsce na wielkim stole w siedzibie Szymona Rozenberga.

W pomieszczeniu unosił się zapach tytoniu z fajki i kadzideł, choć Bruno nigdy nie widział, by je palono. Zarządca wraz z rodziną zajmował piętro domu stojącego nieco na uboczu majątku baronostwa. Na dole znajdowało się kilka pomieszczeń gospodarczych, zaś największe z nich stanowiło centrum planowania i zarządzania gospodarką. Bruno znał tu każdy kąt, od małego bowiem przychodził z ojcem, aby słuchać jego rozmów i ustaleń z Rozenbergiem. Cóż, po prawdzie przychodził tu także, a może głównie ze względu na towarzystwo jego córki, Sary. Rodzice nie zawsze pozwalali się im bawić i Bruno zupełnie nie rozumiał, dlaczego, bo przecież kłócił się z Sarą znacznie rzadziej niż z Teodorem. Kiedy jednak matkę dopadała migrena, a ojciec zajęty był rozmowami z Rozenbergiem lub przebywał w fabryce, Bruno całymi dniami włóczył się po okolicy z ciemnowłosą dziewczynką. Najwyraźniej nie przeszkadzało jej to, że syn barona był skrytym i małomównym chłopcem, choć Sara zauważyła, że w ostatnim czasie zaczynało się to zmieniać.

Zgodnie z przewidywaniami Litwina po ukończeniu szóstego roku życia Bruno zaczął mówić pełnymi zdaniami i rozumiał wszystko, co do niego mówiono. Nadal odzywał się rzadko, jakby miał wyliczoną liczbę słów na każdy dzień i za nic nie chciał jej przekroczyć. Posługiwał się zarówno polszczyzną, jak i językiem niemieckim, który chłonął od ojca. Po prostu nie należał do gadatliwych ludzi i wolał raczej słuchać, niż mówić. Sara korzystała z tego skwapliwie, bo sama mówiła dużo, a w towarzystwie Brunona nie musiała się obawiać, że ktoś jej będzie przerywał. Jej ojciec natomiast doceniał to, że chłopiec nie przeszkadzał mu w pracy, dlatego tak często Bruno mógł u niego przesiadywać.

– Nie. Teraz czas na koniczynę, żeby dać glebie odpocząć. Żyto wsiejemy za rok – tłumaczył cierpliwie Rozenberg, wskazując kolejne kwartały palcem, na którym prawie zawsze widniały plamy po atramencie. Po takim wstępie zwykle następował długi wywód, dlaczego tak, a nie inaczej, a chłopiec uważnie słuchał zarządcy. Oczami wyobraźni widział ziarno kiełkujące w ziemi, zapuszczające korzenie i wydające plon, który miał się stać podstawą do następnych zasiewów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: