Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Po zmierzchu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
30 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Po zmierzchu - ebook

Ruby nie może oglądać się za siebie. Ona i inne dzieci, które przeżyły rządowy atak na Los Angeles, jadą na północ, by się przegrupować. Jest z nimi więzień: Clancy Gray, syn prezydenta i jedna z nielicznych osób, które mają takie zdolności jak ona. Tylko Ruby ma nad nim jakąkolwiek władzę, a jedno potknięcie może doprowadzić do katastrofy… Tymczasem tysięcy takich jak oni wciąż cierpią w „obozach rehabilitacyjnych”. Ruby musi ich uwolnić...

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8266-317-4
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Czerń to brak koloru.

To cichy, pusty dziecięcy pokój. Najmroczniejsza godzina nocy, która więzi cię na pryczy, przygniata do niej kolejnym koszmarem. To mundur opinający szerokie ramiona wściekłego młodego mężczyzny. Czerń to błoto. Pozbawione powieki oko, które obserwuje każdy twój ruch. Ciche brzęczenie ogrodzenia sięgającego tak wysoko, że rozdziera niebo.

To droga. Zapomniany nocny nieboskłon poznaczony blednącymi gwiazdami.

To lufa kolejnego pistoletu przystawiona do twojego serca.

Barwa włosów Pulpeta, siniaków Liama, oczu Zu.

Czerń to zapowiedź jutra naznaczonego kłamstwem i nienawiścią.

Zdrada.

Widzę ją w tarczy rozbitego kompasu, czuję w paraliżującym uścisku rozpaczy.

Uciekam, ale podąża za mną jak cień. Goni mnie, pożera, zatruwa. To przycisk, który nigdy nie powinien zostać wciśnięty, drzwi, które nie powinny się były otworzyć, zaschnięta krew, której nie dało się zeskrobać. To zgliszcza budynków. Samochód ukryty w lesie. Dym.

Ogień.

Iskra.

Czerń jest kolorem pamięci.

To nasz kolor.

Jedyny, którego użyją, by opowiedzieć naszą historię.1

W miarę jak oddalałam się od centrum miasta, cienie robiły się coraz dłuższe. Szłam na zachód, w kierunku słońca chowającego się za horyzontem, które spalało resztkę dnia. W zimie najbardziej nienawidziłam tego, że noc zdawała się coraz bardziej wdzierać w popołudnie. Na zasnutym smogiem niebie nad Los Angeles widniały ciemne fioletowe i popielate smugi.

W normalnych okolicznościach, przemierzając sieć ulic w drodze do bazy, cieszyłabym się z dodatkowej osłony, jaką stanowił zmrok. Atak zmienił jednak nie do poznania oblicze miasta. Los Angeles było zrujnowane, pełne posterunków wojskowych i aresztów polowych. Na dodatek wszędzie zalegały spalone przez impuls elektromagnetyczny auta, które do niczego się już nie nadawały. Przemierzenie choćby kilometra pośród tego pobojowiska bez zgubienia drogi było prawdziwym wyczynem. Bez miejskiego oświetlenia, byliśmy zmuszeni polegać na odległych światłach wojskowych konwojów.

Pośpiesznie rozejrzałam się wokoło i przycisnęłam dłoń do kieszeni kurtki, by się upewnić, że latarka i pistolet ciągle tam są – zdobyłam je dzięki uprzejmości szeregowej Morales i miały mi służyć tylko w razie najwyższej konieczności. Nie mogłam pozwolić, by ktoś mnie schwytał lub zauważył, jak biegnę w ciemnościach. Musiałam wrócić do bazy.

Przed godziną szeregowa Morales pechowo weszła mi w drogę, kiedy samotnie wracała z patrolu na autostradzie. Jeszcze przed wschodem słońca zajęłam pozycję za przewróconym wrakiem samochodu i tkwiłam tam, obserwując wznoszący się kawałek jezdni, który migotał zalany falą sztucznego światła. Godziny upływały mi na liczeniu małych nieumundurowanych postaci, które krzątały się przy furgonetkach i pojazdach wojskowych, ustawionych zderzak przy zderzaku jak barykada na autostradzie. Byłam zesztywniała ze strachu, ale wiedziałam, że nie wolno mi odpuścić.

Opłaciło się. Szeregowa wyposażyła mnie nie tylko w nowy sprzęt, którego potrzebowałam, by bezpiecznie powrócić do bazy, lecz także w informacje, dzięki którym mieliśmy się w końcu wydostać z tego przeklętego miasta.

Rozejrzałam się na boki, po czym pokonałam stertę cegieł, które kiedyś stanowiły fasadę banku. Syknęłam z bólu, gdy poczułam, jak brzegiem ręki ocieram o coś wyszczerbionego. Poirytowana, kopnęłam jakiś rupieć − metalową literę C, która odpadła z napisu z nazwą instytucji − i natychmiast tego pożałowałam. Brzdęk i stukot odbiły się echem od pobliskich budynków, zagłuszając ciche szepty i nieśmiałe kroki.

Rzuciłam się pędem w kierunku ruin i przykucnęłam za najbliższą stabilną ścianą.

− Czysto!

− Czysto…

Obracając się, obserwowałam, jak po drugiej stronie ulicy żołnierze rzucają się przeszukiwać wejścia do biur i sklepów, zasypane odłamkami szkła. Naliczyłam dwanaście hełmów. Muszę się schować. Rozejrzałam się wokoło, skanując wzrokiem poprzewracane nadpalone meble, po czym ruszyłam w stronę jednego z biurek z ciemnego drewna i się pod nie wsunęłam. Chrobot gruzu na chodniku zagłuszał dźwięk mojego nierównego oddechu.

Nie ruszałam się z miejsca. Zapach dymu, popiołu i benzyny palił mnie w nozdrza, ale cierpliwie czekałam, aż głosy ucichną. Niepewność ściskała mi żołądek, w końcu jednak wypełzłam spod biurka i zaczęłam czołgać się po podłodze w kierunku wyjścia. Ciągle byłam w zasięgu wzroku żołnierzy, którzy sprawdzali rumowisko w połowie ulicy, nie mogłam już jednak czekać ani minuty dłużej.

Kiedy przedarłam się przez wspomnienia szeregowej Morales i zlepiłam ze sobą kawałki potrzebnych mi informacji, poczułam, jakby z piersi spadł mi kawał betonu. Kobieta pokazała mi dziury w obstawie autostrady tak wyraźnie, jakby zaznaczyła je na mapie grubymi czarnymi liniami. Po wszystkim musiałam jedynie wymazać z jej pamięci obraz naszego spotkania.

Wiedziałam, że byli agenci Ligi Dzieci nie będą zadowoleni, że mi się udało. Żadna z ich metod nie przyniosła rezultatów, a do tego systematycznie ubywało jedzenia, które zdobywali. Cole ciągle ich naciskał, żeby pozwolili mi spróbować, ale zgodzili się dopiero pod warunkiem, że pójdę sama – żeby uniknąć dodatkowego „ryzyka”. Wskutek niedostatecznej ostrożności podczas wypraw na miasto straciliśmy już dwoje ludzi.

Nie byłam lekkomyślna, ale zaczynałam się czuć zdesperowana. Wiedziałam, że musimy wykonać jakiś ruch, w przeciwnym razie pokona nas głód.

Armia Stanów Zjednoczonych i Gwardia Narodowa szczelnie otoczyły centrum Los Angeles, wykorzystując sieć autostrad, które ciasno oplotły miasto i jak betonowe potwory odcięły nas od świata zewnętrznego. Od Los Angeles odchodziło wiele dróg: autostrada numer sto jeden biegła na północ i wschód, międzystanowa dziesiątka – na południe, a stodziesiątka – na zachód. Być może udałoby nam się uciec, gdybyśmy wyjechali natychmiast po wydostaniu się z ruin Bazy na powierzchnię, ale… Pulpet nazwał nasz ówczesny stan „nerwicą frontową”. Twierdził, że to niewiarygodne, iż w ogóle byliśmy zdolni się poruszać.

Miałam do siebie pretensje. Powinnam była zmusić pozostałych do ucieczki, a zupełnie się rozsypałam. Powinnam była… Gdybym tylko nie myślała o jego twarzy uwięzionej w ciemności. Przycisnęłam dłoń do oczu, by odeprzeć nudności i kłujący ból w czaszce. Myśl o czymś innym. O czymkolwiek. Bóle głowy, które dopadały mnie od czasu ataku, były nie do zniesienia. O wiele gorsze od tych, które nękały mnie w przeszłości, kiedy usiłowałam się nauczyć kontrolować swoje zdolności.

Nie wolno mi było się zatrzymać. Zwalczyłam odrętwienie w nogach i przeszłam do równego biegu. Byłam tak wyczerpana, że ściskało mnie w gardle, a powieki opadały, adrenalina jednak utrzymywała mnie w ruchu, mimo że w głębi duszy chciałam po prostu zasnąć. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio spałam wystarczająco głęboko, żeby zapomnieć o otaczającym mnie koszmarze.

Ulice były pokryte pęcherzami porozrywanego asfaltu. W wielu miejscach zalegały też zwały gruzu, którego wojsko nie zdążyło jeszcze uprzątnąć. Raz po raz mijałam jasne plamy koloru – czerwony but na wysokim obcasie, torebkę, rower… Wszystko porzucone i zapomniane. Niektóre przedmioty wypadły z pobliskich okien, a żar eksplozji osmolił je czernią. Rozmiar niepotrzebnych zniszczeń przyprawiał mnie o mdłości.

Kiedy przebiegałam przez kolejne skrzyżowanie, spojrzałam pospiesznie w głąb Olive Street, zaintrygowana widokiem rozżarzonego pola światła, w jakie zamienił się leżący trzy przecznice dalej Pershing Square. Były park przekształcono w obóz dla internowanych, stworzony pośpiesznie pośród tlących się ruin miasta. Nieszczęśnicy znajdujący się za jego ogrodzeniem pracowali w pobliskich budynkach, kiedy prezydent Gray przeprowadził atak. Uderzenie było wymierzone w Ligę Dzieci i Koalicję Federalną, czyli niewielką grupę zjednoczonych przeciw niemu byłych polityków. Prezydent utrzymywał, iż był to odwet za to, że obie te organizacje odegrały znaczącą rolę w ostatnim zamachu na jego życie. Obserwowaliśmy takie obozy, szukając Cate i pozostałych. Liczba internowanych rosła w oczach – coraz więcej cywilów było zatrzymywanych i przetrzymywanych wbrew ich woli.

Po Cate i towarzyszących jej agentach, którzy opuścili Bazę przed atakiem, nie było jednak śladu. Jeśli nie zdążyli wyjechać z miasta, to musieli sobie znaleźć naprawdę świetną kryjówkę. Nawet my nie mogliśmy ich znaleźć, mimo że korzystaliśmy z procedur awaryjnych.

Zbliżał się kolejny niewielki konwój wojskowy – dzięki brzęczeniu odbiorników radiowych i chrobotowi opon wiedziałam, że nadjeżdża, mimo że był ode mnie oddalony co najmniej o dwie przecznice. Powstrzymałam jęk frustracji i schowałam się za porzuconym szkieletem terenówki. Czekałam. Buty mijających mnie żołnierzy wzniecały chmury szarego pyłu. Kiedy przeszli, wstałam, otrzepałam się i rzuciłam do biegu.

Nasza grupa – niedobitki, które zostały z Ligi Dzieci – zmieniała kryjówkę co kilka dni, nigdy nie zatrzymując się zbyt długo w jednym miejscu. Wychodziliśmy na zewnątrz w poszukiwaniu jedzenia i wody albo by obserwować obozy, jeśli jednak zaistniał choćby cień podejrzenia, że ktoś nas śledzi, przenosiliśmy się. Wiedziałam, że to rozsądne, ale zaczynałam się już gubić i czasem nie byłam pewna, gdzie w danym czasie stacjonujemy.

Gęsta cisza panująca we wschodniej części miasta była o wiele bardziej niepokojąca niż kakofonia wystrzałów karabinów maszynowych i dział, wypełniająca powietrze w pobliżu Pershing Square. Zacisnęłam dłoń na latarce w kieszeni, ale ciągle nie miałam odwagi, by ją wyjąć, nawet po tym, jak otarłam łokieć o chropowatą ścianę. Spojrzałam na niebo. Księżyc jak na złość był w nowiu.

Lęk – ten sam, który od wielu tygodni siedział mi na ramieniu i sączył do ucha mroczne scenariusze – zamienił się teraz w rozżarzony nóż, powoli wbijający się w moją pierś i rozrywający wszystko, co stanie mu na drodze. Zakaszlałam, usiłując pozbyć się zatrutego powietrza z płuc. Na kolejnym skrzyżowaniu postanowiłam w końcu przystanąć i wślizgnęłam się do starej wnęki z bankomatem.

Weź oddech, nakazałam sobie. Zrób porządny wdech.

Potrząsnęłam rękami, ale ociężałość pozostała. Zamknęłam oczy i przysłuchiwałam się dochodzącemu z oddali hałasowi helikoptera, którego wirniki z zawrotną prędkością szatkowały powietrze. Przeczucie – natarczywe, naglące przeczucie – nakazywało mi skręcić w Bay Street, zamiast zostawać na Alameda Street aż do skrzyżowania z Seventh Street. Druga opcja była prostszą drogą do naszej obecnej siedziby przy Jesse Street i Santa Fe Avenue. Gdybym ją wybrała, szybciej przekazałabym pozostałym szczegóły, a co za tym idzie, szybciej opracowalibyśmy plan i wynieśli się z miasta.

Wiedziałam jednak, że jeśli ktoś mnie obserwuje albo śledzi, to łatwiej będzie go zgubić, jeśli skręcę wcześniej. Moje stopy przejęły dowodzenie i poniosły mnie na wschód, w kierunku rzeki.

Gdy zbliżałam się do drugiej przecznicy, dostrzegłam cienie zmierzające w moim kierunku. Gwałtownie zahamowałam, wyrzucając ręce w przód, żeby chwycić się skrzynki pocztowej i nie wypaść na sam środek ulicy.

Gwałtownie uszło ze mnie powietrze. Zbyt blisko. To musiało się tak skończyć. Powinnam była zwolnić i się upewnić, że droga jest bezpieczna. Pulsująca krew rozsadzała mi skronie, a kiedy sięgnęłam, by je potrzeć, poczułam na czole coś ciepłego i lepkiego – zupełnie to jednak zignorowałam.

Zgięłam się wpół i z pochyloną głową ruszyłam przed siebie, usiłując zobaczyć, w którym kierunku zmierzają żołnierze. Już i tak byli o wiele za blisko magazynu, w którym się ulokowaliśmy. Pomyślałam, że jeśli zawrócę po własnych śladach, może ich prześcignę, zdołam dotrzeć do bazy i ostrzec innych.

Postacie jednak po prostu się zatrzymały…

Na rogu skrzyżowania podeszły do zapadniętej fasady sklepu żelaznego, po czym przez rozbite okna weszły do środka. Usłyszałam śmiech i rozmowy – krew w moich żyłach zwolniła.

To nie byli żołnierze.

Pokonałam odcinek dzielący mnie od sklepu, po czym przeciągając dłonią po ścianie budynku, dotarłam do okna i przykucnęłam.

– Gdzie to znalazłeś?

– Naprawdę nieźle, stary!

Znowu śmiech.

– Boże, nie sądziłem, że kiedykolwiek tak się ucieszę na widok bajgli…

Zerknęłam ponad parapetem. W środku trzech naszych agentów – Ferguson, Gates i Sen – pochylało się nad kilkoma opakowaniami z przekąskami. Gates, były żołnierz Navy SEAL, zabrał się do otwierania paczki chipsów z taką siła, że niemal rozerwał ją na pół.

Mają jedzenie. Nie potrafiłam tego pojąć. Mają co jeść. Byłam tak osłupiała, że musiałam przetwarzać każdą myśl z osobna.

Nie dzielą się jedzeniem z pozostałymi.

Czy tak to wygląda za każdym razem, kiedy ktoś wychodzi na zewnątrz?

Agenci za wszelką cenę chcieli osobiście wyprawiać się po zapasy – sądziłam, iż po prostu się bali, że jeśli którekolwiek z dzieci zostanie pojmane, to zdradzi lokalizację naszej obecnej siedziby. Ale czy naprawdę tak było? Może po prostu chcieli pierwsi dorwać się do zdobyczy?

Lodowaty gniew zamienił moje palce w szpony. Wbijałam sobie w dłonie połamane paznokcie i kłujący ból zawtórował ściskowi w żołądku.

– Boże, ale to dobre – powiedziała Sen.

Była potężną, wysoką kobietą z mięśniami zdającymi się rozsadzać pergaminową skórę. Zawsze miała taki sam wyraz twarzy… Jakby skrywała jakąś mrożącą krew w żyłach tajemnicę. Jeśli już raczyła się odezwać do któregoś z dzieci, to tylko po to, by warknąć na nie, żeby się zamknęło.

Stałam tam, zasłuchana w ciszę, która zapadła po jej słowach, i czułam, jak z każdą sekundą wzbiera we mnie gniew.

– Powinniśmy wracać – powiedział Ferguson i zaczął wstawać.

– Nic im nie będzie. Jeśli Stewart spróbuje się stawiać, Reynolds zamknie mu usta…

– Bardziej martwię się o…

– O tę pijawkę? – dokończył Gates, śmiejąc się gardłowo. – Wróci ostatnia. O ile w ogóle się jej uda.

Na te słowa uniosłam brwi ze zdziwienia. Pijawka? Tego jeszcze nie było. Przezywano mnie już znacznie gorzej, ale obraziłam się na podejrzenie, że nie uda mi się przemierzyć miasta i nie dać się złapać.

– Jest dużo wartościowsza niż reszta – stwierdził Ferguson. – Chodzi tylko o to, że…

– O nic nie chodzi. Nie chce się podporządkować i przez to jest obciążeniem.

Obciążeniem. Przycisnęłam pięść do ust, żeby powstrzymać żółć podchodzącą mi do gardła. Wiedziałam, jak Liga radzi sobie z „obciążeniami”. Wiedziałam również, co zrobię każdemu agentowi, który podniesie na mnie rękę.

Sen odchyliła się do tyłu, opierając dłonie o podłogę.

– Bez względu na to, plan się nie zmienia.

– W porządku. – Gates zwinął w kulkę torbę po chipsach, które właśnie pochłonął. – Ile tego musimy zanieść do bazy? Nie pogardziłbym jeszcze jednym bajglem…

Opakowanie paluszków i torebka bułek do hot dogów. Oto, co mieli zanieść siedemnaściorgu dzieciom i grupce agentów, którym przypadła rola nianiek.

Zaczęli się podnosić, więc przywarłam do ściany budynku. Czekałam, aż wyjdą przez okno i rozejrzą się wokoło, po czym wstałam i ruszyłam ich śladem, zaciskając dłonie w pięści. Utrzymywałam spory dystans aż do chwili, kiedy moim oczom ukazał się magazyn.

Zanim agenci przecięli ostatnią ulicę, Sen uniosła nad głowę zapaloną zapalniczkę, tak by ustawiony na dachu agent mógł zobaczyć płomień. W odpowiedzi rozległ się cichy gwizd oznaczający pozwolenie na wejście.

Przebiegłam dzielącą nas odległość, zanim Sen zaczęła się wspinać za swoimi towarzyszami po drabinie przeciwpożarowej.

– Agentko Sen! – rzuciłam oschle.

Kobieta gwałtownie odwróciła głowę, jedną ręką przytrzymując się drabiny, a drugą sięgając do kabury pistoletu. Dopiero po chwili zorientowałam się, że odkąd zaczęłam ich śledzić, ja też przez cały czas zaciskam dłoń na broni tkwiącej w kieszeni mojej kurtki.

– Czego? – warknęła na mój widok i dała Gatesowi i Fergusonowi sygnał, by kontynuowali wspinaczkę.

Nie cieszysz się, że mnie widzisz, prawda?

– Muszę ci coś powiedzieć… Chodzi o to… – Miałam nadzieję, że weźmie drżenie mojego głosu za objaw strachu, a nie rozsadzającej mnie wściekłości. – Nie ufam Cole’owi.

Udało mi się przykuć jej uwagę. Błysnęła zębami w ciemności.

– O co chodzi? – zapytała.

Tym razem to ja się uśmiechnęłam, po czym włamałam się do jej umysłu, nie dbając o to, czy go zniszczę. Przedzierałam się przez obrazy pryczy, szkoleń, Bazy, agentów i odrzucałam je na bok, zanim zdołały okrzepnąć. Czułam, jak kobieta się wygina i drży pod naporem mojego ataku.

Po chwili trafiłam na to, czego szukałam. Wyobraziła sobie wszystko niezwykle żywo, uknuła plan z nikczemną efektywnością, której nawet ja nie doceniłam. Wszystko, co dotyczyło spisku, nienaturalnie błyszczało jak zalane ciepłym woskiem. Zobaczyłam samochody, znajome twarze dzieci, na wpół ukryte za kneblami. Pokryte kurzem mundury wojskowe. Czarne mundury. Wymiana.

Wydostałam się na powierzchnię… Walczyłam o powietrze, nie mogąc zaczerpnąć tchu. Byłam przytomna jedynie na tyle, by oszukać pamięć agentki i w miejsce wspomnienia z ostatnich kilku minut wstawić fałszywe. Nie czekałam, aż dojdzie do siebie, i przepchnęłam się przed nią, żeby wejść na drabinę.

Cole. Mój umysł wariował, a w pole widzenia zaczynała przenikać czerń. Muszę powiedzieć Cole’owi.

Wiedziałam też, że powinnam jak najszybciej oddalić się od Sen, zanim ulegnę przerażająco silnej pokusie, by wpakować jej kulę w łeb.

Nie wystarczyło jej, że zatrzymuje dla siebie jedzenie, że grozi nam, że nas zostawi, jeśli nie będziemy cicho, nie pospieszymy się albo nie dotrzymamy reszcie kroku. Chciała raz na zawsze się z nami rozprawić. Wydać nas jedynym ludziom, którzy jej zdaniem potrafili nas kontrolować.

Kierowała nią żądza zdobycia pieniędzy, dzięki którym mogłaby sfinansować kolejną akcję.3

W krzątaninie poprzedzającej ewakuację każdy dostał jakieś zadanie do wykonania. Część dzieci miała przejąć wartę. Niektórzy pakowali dodatkowy sprzęt, który udało się nam zgromadzić. Jeszcze inni, jak Liam i Pulpet, rozdzielali resztki jedzenia między poszczególne zespoły. Krążyłam między agentami jak ledwie wyczuwalny podmuch wiatru, delikatnie muskając ich umysły. Razem z Cole’em ustaliliśmy, jak mam sprawić, by zmiana planów wydała im się zupełnie naturalna. Na początek agentka Sen.

Studiowała mapę i zmieniała początkowe ustalenia dotyczące składu zespołów. Stanęłam tuż za jej plecami. Jako że już wcześniej wtargnęłam do jej umysłu, ponowna próba była łatwiejsza niż wsunięcie klucza w naoliwiony zamek.

Przy każdym kolejnym agencie czułam, że działam coraz wolniej, zmuszona przedzierać się przez posępne sceny przemocy, szkoleń i senne mary. Spędziłam z tymi ludźmi sześć miesięcy, a teraz zaledwie w dwie godziny zrozumiałam trajektorię ich nienawiści – do Graya, do nas, do wszystkiego, co stanęło im na drodze. Wypełniająca ich bolesna tęsknota tworzyła wokoło czarne dziury, w które nawzajem się wciągali.

Kiedy skończyłam, czułam się jak skała, która przetrwała osunięcie się ziemi. Opanowana na tyle, żeby otworzyć trzecie z kolei drzwi w korytarzu i zająć się Clancym Grayem.

Szturchnęłam go stopą w bok trochę mocniej, niż było to konieczne.

− Obudź się. – Zaświeciłam mu latarką prosto w mętne oczy.

Jęknął.

− Jeśli nie przyszłaś po to, by mnie rozkuć, poinformować o nagłej i tragicznej śmierci któregoś z braci Stewartów albo nie przyniosłaś czystych ubrań i lusterka, to nie jestem zainteresowany.

Zahaczyłam piętą o jego ramię, zmuszając, by przewrócił się na plecy. Rzucił mi mroczne spojrzenie zza ciemnej grzywki, której strąki zasłaniały mu oczy. Ohydna czarna maź oblepiająca mu skórę – pamiątka z przedzierania się przez kanały Bazy – zamieniła się w suchą, spękaną szarą skorupę, której kawałki sypały się z niego nawet przy najmniejszym ruchu brwi.

− Żadnego jedzenia? – parsknął. – Niezaspokajanie podstawowych potrzeb to tortury… Mogłem się tego spodziewać.

− To nie są tortury. – Przewróciłam oczami.

Przynajmniej nie w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Podejrzewałam, że przebywanie z dala od innych w samotności i zamknięciu wcale mu tak bardzo nie przeszkadza. Miałam wrażenie, że najbardziej doskwiera mu brak dostępu do informacji: zza ściany dobiegały go zaledwie urywki rozmów. W tym tkwiła jego największa udręka. Oraz w brudnych ubraniach, które miejscami kleiły mu się do skóry.

Podniosłam spodnie dresowe i podkoszulek i upuściłam mu je na twarz.

− Zaraz uwolnię ci ręce i stopy oraz podam szmatę i wiadro z wodą, żebyś się umył. Potem cicho ruszysz za mną i będziesz robił dokładnie to, co ci powiem.

Użyłam małego noża, który dostałam do Cole’a, i przecięłam plastikowy zacisk wokół jego kostek, ignorując ślady, które zostawił mu na skórze.

− Co się dzieje? – zapytał, siadając. – Co robisz?

− Przenosimy się.

− Dokąd? – Pocierał nadgarstki, które też mu uwolniłam. – Podobno kilka przecznic stąd jest stara rzeźnia. To byłby prawdziwy postęp.

Zaczął się rozbierać. Odwróciłam się i niedbale rzuciłam mu szmatę przez ramię, po czym wbiłam wzrok w podłogę i słuchałam, jak się szoruje.

− Oczywiście ciepła woda byłaby straszną fanaberią – gderał. – Nie mam nawet koca…

Znieruchomiał. Usłyszałam, jak szmata z plaśnięciem spada na podłogę, odwróciłam głowę i popatrzyłam ponad linią jego barków. Zmrużył oczy, wyraźnie się nad czymś zastanawiając.

− O co naprawdę chodzi?

− Przenosimy się – powtórzyłam, przełykając ogarniające mnie obrzydzenie.

Clancy nie miał dostępu do żadnych informacji. Nie dostawał nic prócz absolutnego minimum, na które i tak nie zasługiwał. Nie powiedziałam nic więcej i poczułam delikatne mrowienie w potylicy – to jego umysł obijał się o mój, jakby pukał, bym go wpuściła. Zablokowałam dostęp i wysłałam mu wizję zatrzaskujących się drzwi. Włożyłam w to taką siłę, że aż się wzdrygnął.

− Zamierzacie mnie wymienić… Wydać – powiedział zdenerwowany. – To dlatego mam być czysty i świeży.

Gdyby jego domysły nie były tak bliskie temu, co planowali zrobić z nami agenci, spróbowałabym go podręczyć tą wizją. W zaistniałej sytuacji nie potrafiłam się na to zdobyć.

− Chciałbyś tego, prawda? Nagiąłbyś kilku żołnierzy do swojej woli i zorganizował sobie ucieczkę…

− Imponujące! Więc jednak ciągle jesteś w stanie złożyć zdanie zawierające więcej niż trzy słowa – parsknął, po czym wsunął czystą koszulkę przez głowę i jedną po drugiej naciągnął nogawki spodni. Wyglądał bladziej, niż zapamiętałam. Był tak wychudzony i przezroczysty jak wszyscy. – Ciągle jesteś taka wściekła? Nie mów mi, że to przez tego głupiego dzieciaka.

Nie pamiętam, co się stało po tym, jak przywaliłam mu w szczękę po raz pierwszy. Kiedy wróciła mi świadomość, czyjeś ręce trzymały mnie w pasie, a ja wciąż się miotałam i szarpałam.

− Hej! Uspokój się! – Cole puścił mnie i odepchnął z dala od Clancy’ego i od siebie. – Nie zniżaj się do jego poziomu! Weź się w garść!

Przycisnęłam pięść do piersi, walcząc o oddech. Clancy trzymał dłonie nad głową. Cole podniósł go na nogi, przeciągnął mu ręce do tyłu i skrępował je nowym zaciskiem. Następnie nałożył mu na głowę starą poszewkę na poduszkę i związał ją, by się nie zsunęła.

Bez słowa zaciągnął mnie ku drzwiom. Twarz tężała mu od gniewu.

− Masz się skupić – syknął. – Czeka nas wiele godzin jazdy, a on będzie z nami w aucie przez cały ten czas. Jeśli czegoś spróbuje, to ty będziesz musiała go powstrzymać.

Wbiłam wzrok w Clancy’ego i zauważyłam, jak pochyla ku nam głowę. Skąd miałam wiedzieć, że właśnie teraz nie „próbuje czegoś” na Cole’u? Potrafił kontrolować wiele osób naraz i to w dużo gorszych okolicznościach. To byłaby dla niego pestka. Założyłam, że odseparowanie go od pozostałych wystarczy, by ich uchronić, ale co, jeśli się myliłam?

− A więc wybieramy się na przejażdżkę? – zawołał.

Próbowałam dostrzec w twarzy Cole’a choćby ślad obcego wpływu, kontrolując bańkę strachu rosnącą mi w piersi. Miał przytomne oczy i zachowywał się trzeźwo. A nawet uśmiechał się kpiąco.

− Nie możemy go jakoś pozbawić przytomności? – wyszeptałam. – Byłoby bezpieczniej. Dla nas wszystkich.

− Tylko siłą, a wolałbym nie ryzykować i przypadkowo nie uszkodzić mu mózgu – odparł, po czym już głośniej dodał: − Pojedzie w bagażniku. Związany, zakneblowany, bezbronny. Taki, jakiego lubię go najbardziej.

Clancy skinął głową w naszym kierunku. Gdybym nie znała go tak dobrze, mogłabym przysiąc, że w jego głosie pobrzmiewa nutka desperacji.

− Ależ nie ma takiej potrzeby… − rzucił.

− Nie pojedziesz na tylnym siedzeniu – odparł Cole. – To zbyt ryzykowne. Ktoś mógłby cię zobaczyć. A zresztą pewnie próbowałbyś zwiać.

Clancy prychnął.

− I oddalić się od wyników badań projektu Śnieżyca, zanim je zniszczę?

Cole rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie i uśmiechnął się bez słowa. Zdałam sobie sprawę, jaka to korzyść, że Zielone zapamiętały wyniki badań. – Clancy nie miał pojęcia, że na wszelki wypadek stworzyliśmy rodzaj kopii zapasowej.

− To brzmi rozsądnie, prawda, perełko?

Pociągnęłam Cole’a na korytarz i zamknęłam za sobą drzwi.

− Może rzeczywiście nie powinniśmy go zabierać. Jeśli wymknie się nam na Ranczu, może wszystko zniszczyć. – Zacisnęłam dłonie w pięści, usiłując zwalczyć wstręt, jakim napawało mnie wspomnienie tego, że naiwnie uwierzyłam, iż mam Clancy’ego pod kontrolą.

Niektórzy przychodzili na świat, by nigdy nie podnieść oczu na ludzi obok. Byli skupieni jedynie na własnych zachciankach i potrzebach. Nikt inny nie miał dla nich znaczenia. Odcinali się od współczucia, litości i poczucia winy. Niektórzy przychodzili na świat jako potwory. Teraz to rozumiałam.

− Hej – szepnął Cole. – Ja też najchętniej bym go udusił, chyba o tym wiesz?

− Ma więcej masek niż najlepszy teatr – ostrzegłam. – Jeśli coś nie przynosi mu bezpośrednich korzyści, nie współpracuje. A jeśli coś mu zagraża…

− Nie ma do ciebie startu, perełko.

− Chciałabym, żeby tak było. – Potrząsnęłam głową.

− Skupmy się na tym, co może nam dać, jeśli zdołamy przewieźć go w miejsce, w którym będzie chciał współpracować – powiedział Cole. – Tajne dane, wgląd w rozumowanie jego ojca… Jest również wartościowym potencjalnym towarem na wymianę.

− Jest zbyt nieprzewidywalny.

Nawet jeśli oddalibyśmy go ojcu, istniało spore prawdopodobieństwo, że ucieknie i wywoła jeszcze większe spustoszenie. Czy jednak branie go ze sobą, by mieć go na oku, jest lepszym wyjściem?

− Zapominasz, że tak naprawdę chcemy tego samego co on – powiedział Cole, wyraźnie zwalczając odruch, by przewrócić oczami. – Wszyscy dążymy do tego, by odsunąć jego ojca od władzy.

− Nie. On chce zniszczyć własnego ojca. A to różnica. Jeśli mu się uda, mogą wydarzyć się rzeczy, o jakich nam się nie śniło.

Nie pomyślałam o tym, że jeśli ponownie skrępujemy Clancy’emu ręce, będę musiała go nakarmić. Rzucał mi nienawistne spojrzenia i pluł jak kot rozwścieczony tym, że przycięto mu pazury. Skóra mi cierpła. Żadnemu z nas się to nie podobało.

Kiedy wróciłam do głównego pomieszczenia, Liam powitał mnie współczującym spojrzeniem i paczką chipsów, poklepując miejsce na podłodze obok siebie. Było nieprzyzwoicie wcześnie. Połowa osób przysypiała, a druga połowa niespokojnie chodziła tam i z powrotem. Na zewnątrz zerwał się wiatr, który omiatał krawędzie magazynu i wdzierał się w pęknięcia w dachu – idealnie mroczna ścieżka dźwiękowa do naszego poranka.

− Dobra, będę się streszczał – odezwał się Cole. – Podzielimy się na zespoły, które udadzą się do trzech różnych punktów ewakuacyjnych. Jeśli punkt, do którego zostaliście przydzieleni, z jakiegoś powodu przestanie być bezpieczny, na przykład zastaniecie w nim żołnierzy albo coś podejrzanego, udajecie się do najbliższego.

Stojąca obok niego Sen przyglądała się siedzącym na podłodze dzieciom z kpiącym uśmieszkiem. Sama miałam się ochotę uśmiechnąć. Łechtało mnie przyjemne poczucie przewagi. Szerokiej drogi, pomyślałam.

− Kiedy się już dowiecie, z kim i dokąd macie się udać – ciągnął Cole − sprawdźcie na mapie, gdzie znajdują się przygotowane dla waszych zespołów samochody i jak przebiega dalsza droga. Zespół A to ja, Ruby, Liam, Vida, Nico, nasz gość i ten, jak mu tam… W śliczniutkiej koszuli na guziki.

Oburzony Liam wyrzucił ręce w górę.

Pulpet jedynie wzruszył ramionami.

− To i tak lepsze niż „zgred”. Ale mówią na mnie Pulpet.

− Nico nie może być z nami – wtrąciłam się.

Dzieciakowi nie można było ufać, jeśli był w pobliżu Clancy’ego. Nie ręczyłam też za siebie, gdyby wsypał nas kolejny raz.

Kątem oka zobaczyłam, jak chłopiec się wycofuje i chowa z tyłu grupy. Liam chwycił mnie za ramię, ale nie podniosłam głowy. Wiedziałam, że gdybym spojrzała mu w oczy, zobaczyłabym rozczarowanie. On nie rozumiał.

− Dobrze – powiedział Cole. – Nico, pójdziesz z zespołem D.

− Czy to ja jestem „gościem”? – rozległ się kobiecy głos.

Dopiero teraz przypomniałam sobie o pani senator.

− Pani jest w zespole C. Gość zespołu A jest o wiele mniej sympatyczny.

Najwidoczniej wiedziała o obecności Clancy’ego, bo jej jedyną odpowiedzią było krótkie:

− Rozumiem.

Cole omówił szczegóły tras, którymi poszczególne zespoły miały wyruszyć na północ stanu. Wszystkie biegły bocznymi drogami, co wprawdzie wydłużało podróż i zwiększało koszty benzyny, ale za to było bezpieczniejsze. Kiedy skończył, zaległa cisza, jakby wszyscy potrzebowali chwili, by przyswoić nowe informacje.

− Idź po niego – zwrócił się do mnie, a kiedy wychodziłam, rzucił do pozostałych: − Połączcie się w zespoły i w drogę. Uważajcie na siebie. Powodzenia. Do zobaczenia na północy.

Kiedy weszłam, Clancy wstał z trudem. Ciągle miał skrępowane ręce i zasłoniętą głowę.

− To już? Która jest godzina?

Na chwilę odsłoniłam mu twarz.

− Jeśli tylko zauważę, że coś kombinujesz…

− To mnie ukatrupisz. Boże, jesteś tak irytująca jak moja była niańka. Zrozumiałem – prychnął, po czym odwrócił się i szturchnął mnie skrępowanymi dłońmi. – To wygląda równie podejrzanie co worek na głowie. Jeśli coś się wydarzy, będę musiał użyć rąk…

− Nic się nie wydarzy – powiedziałam, chwytając go pod ramię i wywlekając na korytarz.

Okazało się jednak, że musimy się cofnąć, żeby uniknąć stratowania przez pozostałych, którzy rzucili się pędem do różnych wyjść.

− Gotowi? – zawołał do mnie Cole spod okna, kiedy wciągnęłam Clancy’ego do głównego pomieszczenia.

Senator Cruz wciąż tam była, wciśnięta między dwóch agentów, którzy za nią odpowiadali. Na widok syna prezydenta zamarła. Clancy uśmiechnął się ironicznie, taksując ją spojrzeniem.

− Spokój – warknęłam. – Zostaw ją albo wyrzucę cię przez to okno.

− Pozwól, że ci pomogę – odezwał się Liam i mnie podsadził.

W tej samej chwili spojrzał na Sen i widząc, jak agentka zaciąga paski plecaka zawierającego wyniki badań, rzucił mi pytające spojrzenie.

Położyłam mu dłoń na ramieniu na znak, że wszystko jest w porządku. Następnie odwróciłam się i chwyciłam Clancy’ego za barki. Chciałam pomóc mu utrzymać równowagę, ale gdy przerzucał przez ramę okna drugą nogę, zahaczył o coś butem, wypadł mi z rąk i poleciał bezwładnie głową w dół na schody przeciwpożarowe.

− Widzę, że nie przysługuje mi nawet cień godności – warknął, prostując się i niezgrabnie poprawiając koszulę skrępowanymi rękami.

Wychyliłam się nad schody, żeby zobaczyć, gdzie jest Cole. Stał już na ziemi z bronią w dłoni i z maksymalnie skupioną miną, którą wiele razy widziałam u Liama, obserwował pobliskie okna. Wiatr rozwiewał mu włosy i wybrzuszał kurtkę – dął tak mocno, że musiałam się cofnąć.

− Z braci Stewartów on jest chyba lepszą partią. Przystojny. Niepokorny. Chyba twój typ – wyliczał Clancy, podążając za moim spojrzeniem.

Najwidoczniej zupełnie mnie nie znał.

Nie pozwoliłam sobie odwrócić głowy, dopóki nie znaleźliśmy się na ulicy, z plecami przyciśniętymi do budynku. Dopiero wtedy sprawdziłam, czy z Vidą, Pulpetem i Liamem wszystko w porządku.

− Coś nie tak? – zwróciłam się do Cole’a.

Potrząsnął głową.

− Droga wolna.

Ruszyliśmy na wschód, by następnie podążyć wzdłuż torów kolejowych leżących na dnie Los Angeles River. Nasze wyjście znajdowało się mniej więcej trzynaście przecznic dalej na północ, ale gdybyśmy wybrali prostą drogę, byłaby to ciemna i cicha wędrówka pełna napięcia. Odwróciłam głowę, lecz było tak ciemno, że nie miałam szansy zobaczyć podążającej za nami grupy dzieci – poczułam, jak wzdłuż kręgosłupa przebiega mi dreszcz. Cole zaznaczył, że na wszelki wypadek mają poczekać dziesięć minut, zanim ruszą za nami drogą ewakuacyjną. Gdyby coś poszło nie tak, usprawniłoby im to odwrót.

Byli na uprzywilejowanej pozycji.

Nie spuszczałam oczu z drogi, cały czas trzymając Clancy’ego za ramię. Miał nieznośnie ciepłą skórę. Poranek trzymał miasto w chłodnym uścisku – rozgrzewające słońce jeszcze nie wzeszło – ale nasz „gość” zdawał się odporny na zimno. I na wszystko inne.

Cole gwałtownie wstrzymał oddech i wyrzucił w górę rękę, nakazując, byśmy się zatrzymali. Clancy z zainteresowaniem pochylił się do przodu, żeby sprawdzić, co się dzieje.

− Powodzenia – rzucił i się wycofał.

Nasza trasa biegła pod autostradą numer 101, która tworzyła most nad rzeką i pobliskimi torami kolejowymi. Z tego, co wyczytałam w pamięci funkcjonariuszki SSP, wojsko zablokowało tory wykolejonymi wagonami towarowymi i mocno je oświetliło. Ponad nimi na autostradzie stały dwa wozy bojowe i dodatkowe reflektory skierowane w naszą stronę. Tego, co zobaczyłam obok nich, zupełnie się jednak nie spodziewałam. Żołnierze. Ostrożnie i cicho posuwaliśmy się do przodu, a ja starałam się ich policzyć. Nie sądziłam, że będą stanowić problem. Nagle jednak kilka ciemnych postaci podeszło do krawędzi wiszącego nad nami odcinka drogi. Unosiły dłonie w taki sposób, że domyśliłam się, iż patrzą przez lornetki.

Cole przywarł do torów, a ja pociągnęłam za sobą na ziemię Clancy’ego. Pulpet zaczął się dopytywać, co się dzieje, ale ktoś – pewnie Vida – zakrył mu usta.

Niech to szlag. Niech to szlag. Ogarnął mnie strach. Jak mogłam się tak pomylić? Wokół wciąż panowała gęsta ciemność, ale znajdowaliśmy się już na granicy łuny reflektorów. Cole zaklął cicho, zawrócił i machnął ręką, byśmy zrobili to samo. Vida wyciągnęła pistolet i zaczęła czołgać się z powrotem, ciągnąc za sobą Pulpeta za koszulę.

Wiatr podwiał mi tył kurtki, odsłaniając nagie plecy. Po naszej lewej kawałki blachy pokrywające mur wzdłuż torów łomotały, jakby zaraz miały odpaść. Powoli, napominałam się. Nie panikuj. Powoli. Gwałtowne ruchy i hałas przyciągnęłyby uwagę żołnierzy.

Niespodziewanie rozległ się trzask jak przy łamaniu kości… To wiatr wyrwał cały fragment blachy i cisnął ją prosto na nas. Schyliłam głowę, nakrywając ją wolną ręką i kalkulując, jak szybko będziemy musieli się zerwać i zacząć biec, kiedy blacha zacznie z łoskotem obijać się o tory.

Jedno uderzenie serca, drugie, trzecie… Poza wyciem wiatru i moim ciężkim oddechem wokół panowała kompletna cisza. Podniosłam głowę i dostrzegłam, jak zaskoczenie na twarzy Cole’a zamienia się w ulgę. Obróciłam głowę, żeby sprawdzić, co było tego przyczyną.

Wielki zardzewiały kawał blachy tkwił w miejscu, w które uderzył po pierwszym niebezpiecznym odbiciu. Wyginał się w naszą stronę, ale poza tym, że drżał jak napięty mięsień, był nieruchomy. Liam wyciągał rękę w jego kierunku. Na jego twarzy widniało pełne skupienie.

Widziałam już wcześniej, jak za pomocą swoich zdolności rzuca dużo cięższymi przedmiotami… Tym razem jednak za przeciwnika miał porywisty wiatr.

Pulpet się poruszył, ale Liam tylko szepnął:

− Mam wszystko pod kontrolą.

Cole pstryknął palcami, żeby przyciągnąć moją uwagę, i wskazał w górę na autostradę. Wśród znajdujących się tam żołnierzy znów zapanowało zamieszanie. Wycelowane w nas reflektory zgasły i w tej samej chwili wojskowa ciężarówka podjechała do pojazdów bojowych stojących na drodze. Dopiero po chwili dotarło do mnie, co się dzieje.

Przyjechali, żeby wymienić samochody i światła. To nie patrol ani wartownicy.

Jeden z pojazdów ruszył, zawrócił szeroko na pustych pasach autostrady i popędził na zachód. Wpatrywałam się w jego oddalające się tylne światła, a kiedy zniknął, znów spojrzałam w górę, mrużąc oczy w blasku reflektorów. Żadnego ruchu. Odjechali.

Cole doszedł do takiego samego wniosku. Powoli uklęknął, a następnie wstał, wskazując, byśmy poszli w jego ślady. Liam za pomocą swoich zdolności z jękiem uniósł blaszany fragment, wygiął w łuk nad naszymi głowami, po czym cisnął na suche betonowe dno Los Angeles River. Pozwolił, by brat pomógł mu wstać, ale potem go odepchnął.

− Jak na kogoś, kto jest miernotą w sporcie, to masz niezły refleks.

− To pewnie znaczy „dziękuję” w języku, którym nie mówię – burknął Liam, zaciskając zęby i odwracając wzrok. – Możemy ruszać?

Cole zawiesił na nim wzrok chwilę dłużej z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

− Dobrze. Idziemy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: