- promocja
Pocałunek ciemności - ebook
Pocałunek ciemności - ebook
Tuż przed wyjazdem na ważną konferencję do Rumunii Jessicę Frazer, panią psycholog z Nowego Orleanu, nawiedzają dziwne, niepokojące sny. Jednak jeszcze dziwniejsze są zdarzenia, które Jessica przeżywa na jawie w samej Transylwanii - tak niesamowite, że nikt nie daje wiary jej relacjom...
Po powrocie do domu Jessica wynajmuje pokój profesorowi Bryanowi McAllisterowi, badaczowi satanistycznych sekt. Już podczas pierwszej rozmowy ona i Bryan odnoszą wrażenie, że łączy ich tajemna więź, sięgająca odległej przeszłości. Ulegają wzajemnej fascynacji, zostają parą, lecz nie ufają sobie...
Po serii niezwykłych wydarzeń w ich otoczeniu, które w miarę upływu czasu przybierają na sile, Jessica i Bryan dochodzą do wniosku, że osacza ich zło, któremu powinni się wspólnie przeciwstawić. To trudna walka, a o jej sukcesie może zadecydować wiara w uczciwe zamiary partnera...
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9645-6 |
Rozmiar pliku: | 707 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kraj spływał krwią po latach wyniszczających walk, których końca nie było widać.
Na wzgórzu stali jeźdźcy – król i rycerz u jego boku, a za nimi odmawiający po łacinie modlitwy ojciec Gregore, mnich-wojownik, często towarzyszący nowemu królowi podczas wypraw mających na celu objęcie oraz utrzymanie prawowicie odziedziczonego królestwa.
Patrzyli na wojska sunące doliną. Król cichym głosem rzucił przekleństwo.
– Niech ich piekło pochłonie! Jest ich tak wielu. – Odwrócił się do towarzyszącego mu rycerza. – Po tych wszystkich latach nieudany syn nagle zapragnął udowodnić, że dorównuje ojcu. Słodki Jezu, jak długo jeszcze przyjdzie nam walczyć? Jeśli hordy najeźdźcy dotrą do wioski, ujrzymy okrucieństwa, jakich jeszcze nie widziały nasze oczy. Ojciec bywał srogi, by pokazać swoją siłę, lecz syn okaże się po wielekroć sroższy, bo musi ukryć swoją słabość.
Wiatr zmienił kierunek, zaczął wiać w ich kierunku, zimny, przejmujący do szpiku kości. Rycerz podniósł wzrok, spojrzał w niebo. Tego dnia, zgodnie z zapowiedzią ojca Gregore’a, zmrok miał zapaść wcześniej, gdyż nadeszła Czarcia Pełnia. Zakonnik znakomicie znał się na astrologii oraz na uzdrawianiu, zaś na polu walki wykazywał się ogromnym męstwem, któremu wielu ludzi zawdzięczało życie. Doprawdy, interesujący był to człowiek. Nauki pobierał w Rzymie, tam też został wyświęcony na kapłana, za ojca miał szkockiego górala, zresztą legata na dworze papieskim, a za matkę – jeśli wierzyć krążącym legendom – czarownicę.
Przez cały ten dzień ojciec Gregore zachowywał się dziwnie, na przemian klął i mruczał coś pod nosem, zaś w tym momencie, gdy przyglądali się wojskom nieprzyjaciela i szacowali ich liczebność, zaczął się zachowywać jeszcze dziwniej, mianowicie z jego ust wyrwały się tajemnicze inkantacje w języku niepodobnym do któregokolwiek z języków, jakie rycerz dotąd słyszał. Darzył zakonnika szacunkiem, niemniej dreszcz przeleciał mu po krzyżu, co nigdy mu się nie zdarzało, chociaż nieustannie musiał stawiać czoła wrogom i chociaż często widział, jak jego przyjaciele i towarzysze broni padali pod ciosami. Nie bał się niczego, odkąd stanął po stronie prawowitego króla, gdyż od tamtej pory patrzył tylko przed siebie, a za jedyną przewodniczkę miał umiłowanie wolności. W jego życiu nie było miejsca na strach.
– Wziął do pomocy pachołka samego diabła! – wybuchnął gniewnie ojciec Gregore.
Rycerz starał się go nie słuchać, musiał skupić się na tym, co działo się przed jego oczami. Wskazał na wąwóz, płynącą przezeń rzekę oraz na wznoszące się za nimi skaliste wzgórze.
– Tam. Tam musimy stawić im czoła i powstrzymać ich.
– Zapewne zaatakują o świcie – rzekł król.
– Zapewne. Nie sądzę wszakże, byśmy odważyli się polegać na naszych przewidywaniach – odparł rycerz.
Król milczał przez chwilę.
– W tym wąwozie leży moje domostwo.
Rycerz wiedział o tym, podobnie jak wiedział o wielu królewskich dzieciach z nieprawego łoża. Król poślubił swoją wybrankę z miłości, jego ukochana naraziła się na gniew własnej rodziny, biorąc go za męża, jednak z powodu ciągłych walk często byli rozdzieleni, i to na długo.
Jedna z córek króla niedawno osiągnęła odpowiedni wiek i została przyjęta na dwór, gdzie posługiwała samej królowej, która w swej wielkoduszności traktowała młodą dwórkę dobrze, nie mając jej za złe pochodzenia. Podobnie jak ojciec, dziewczyna była nieustraszona wobec wrogów, lojalna wobec przyjaciół, dumna wobec wszystkich, nieokiełznana przez nikogo. Podobnie jak matka, nieżyjąca już mieszkanka Isle of Skye, była piękna. Wspaniale szyła z łuku, umysł miała równie lotny jak strzały, śmiała się głośno, budziła podziw brawurą, wydając się rycerzowi wcieleniem wszystkiego, o co walczyli – wolnego, nieujarzmionego ducha tego kraju. Zawładnęła zarówno jego myślami, jak i sercem. Czasem, gdy wieczorem kładł się do snu na twardym gruncie, zapominał o wojnie, przestawał czuć mdłą woń krwi ciągnącą od pola bitwy i oddawał się marzeniom, na nowo pozwalał, by córka króla go uwiodła, czuł zapach jej skóry i dotyk jej ciała.
Zwrócił się ku królowi.
– Nie zaczekają do świtu. – Wskazał na księżyc wznoszący się po wschodniej stronie nieba. – To Czarcia Pełnia przepowiedziana przez ojca Gregore’a. Wystarczy im jego światło, choć czerwone i niewyraźne.
Król drgnął gwałtownie i chwycił rycerza za ramię, wbijając spojrzenie w dno jaru. Rycerz podążył za wzrokiem swego władcy i nagle jemu również zaparło dech w piersiach. Rozległ się hałaśliwy wybuch śmiechu, witający triumfalny powrót kilku jeźdźców, którzy widać pojechali na przeszpiegi. Kopyta tętniły głośno, a jeźdźcy krzyczeli jeszcze głośniej, jakby chcieli, by przeciwnik ich usłyszał.
– Mamy zdobycz! Mamy zdobycz godną naszego wielkiego króla!
Igrainia, ukochana rycerza, posiniaczona i powalana błotem, a mimo to nadal dumnie wyprostowana, siedziała na siodle przed jednym z jeźdźców, który podjechał do swego pana i rzucił dziewczynę na ziemię u jego stóp.
Podniosła się szybko, dzielnie uniosła głowę i spojrzała wrogowi prosto w oczy. Wrogi król popatrzył na nią, a potem na zwiadowców.
– Gdzie pozostali?
– Nie żyją. – Jeździec splunął. – Ona ich zabiła.
– A królowa?
– Uciekła, kiedy ta rozprawiała się z naszymi ludźmi.
– A ten tak zwany król tej bandy nędznych rzezimieszków?
– Nigdzie go nie ma.
Najeźdźca nie miał w sobie odwagi, za to chytrości aż nadto, podobnie jak okrucieństwem nadrabiał brak siły. Krzyknął więc głośno:
– Dziewka umrze śmiercią zdrajcy! – Echo zdwajało jego słowa, które niosły się dziwnie daleko tej nocy, gdy niesamowita czerwonawa poświata powoli przybierała na sile. – Nim księżyc zajdzie najwyżej na niebie, dziewka umrze!
Król ujrzał, że rycerz już spina konia.
– Stój! – Przytrzymał go za ramię.
– Pojadę sam – oświadczył rycerz, czując, jak krew w nim się burzy.
– Czarcia Pełnia – powtórzył za nimi ojciec Gregore. – Ona już jest stracona.
Rycerz nie słuchał go.
– Nie dam jej umrzeć bez walki. To twoje ciało i krew, panie. Zbyt wiele razy ryzykowała życie, by ocalić innych. Nie pozwolę, by umarła bez walki – powtórzył z determinacją.
– A ja nie pozwolę, byś zginął na darmo. Wróg wie, że jesteśmy blisko i słyszeliśmy te słowa. Nie możemy działać nierozważnie, potrzebny nam plan, inaczej wszyscy znajdziemy się w pułapce.
Rycerz przeniósł spojrzenie na króla.
– Tu istnieje droga ucieczki. – Wskazał za rzekę, która niedaleko miała źródło, więc w tej okolicy była jeszcze górskim strumieniem, łatwym do przekroczenia. Za nią wznosiło się skaliste wzgórze o poszarpanych zboczach, po jego północno-zachodniej stronie znajdowały się kamienne kopce, które wyznaczą im miejsce spotkania w przypadku doznania porażki, do kopców zaś da się dotrzeć labiryntem, o którym wróg nie mógł wiedzieć.
Król przywołał gestem pozostałych rycerzy, by wszyscy mogli wysłuchać planu, potem podjął decyzję i nakazał zajęcie pozycji do ataku.
– Bądźcie czujni – zażądał nagle ojciec Gregore.
Król spojrzał na zakonnika, jego czoło przecięła pionowa zmarszczka, potem podjechał do krawędzi urwiska. Rycerz podążył za nim jak cień, czując, jakby żelazna dłoń ściskała mu żołądek. W wąwozie mężczyźni zabawiali się, rzucając sobie Igrainię z rąk do rąk, co znosiła w całkowitym milczeniu. Jeden chwycił ją i przyciągnął do siebie, rozochocony, lecz zaraz zawył i puścił, gdyż ugryzła go w wargę, a kolanem kopnęła w krocze.
– Na Boga, zabiję ją! – Wyszarpnął miecz z pochwy.
Wrogi król wybuchnął śmiechem.
– Już? Nie tak szybko. Nie jesteś godnym jej przeciwnikiem, ale dziś w nocy mamy towarzysza, który się dla niej nada.
– Zaraz pojawi się to czarcie nasienie – odezwał się ojciec Gregore. – Ale ty musisz się powstrzymać – ostrzegł rycerza.
Spomiędzy konnych i pieszych zgromadzonych na dnie wąwozu wyłonił się mężczyzna – wyższy od pozostałych, jego postać okrywał czarny płaszcz, twarz chowała się pod pomalowanym na czarno hełmem. Szedł śmiałym, pewnym krokiem, kierując się prosto ku brance.
Rycerzowi zawrzała krew w żyłach. Zaciął wargi, rozpaczliwie starając się zachować panowanie nad sobą, jak nakazał mu zakonnik. Znał tamtego, nie raz spotkali się w bitwie, zaś ostatnim razem rycerz zdołał go pokonać. Wymierzył mu cios prosto w gardło, widział tryskającą krew, widział, jak tamten umiera ze słowami klątwy na ustach, poprzysięgając okrutną zemstę.
Ale powiadano później, że wcale nie skonał, że wezwał na pomoc samego szatana, a ten wysłał jedną ze swoich kochanek, która pocałowała umierającego, tym samym przypieczętowując jego pakt z diabelskimi mocami. Podobno nie tylko ozdrowiał, ale stał się niepokonany, o czym z równą zgrozą szeptali zarówno jego przeciwnicy, jak i sprzymierzeńcy. Od tej pory nazywano go Władcą.
I ta oto ohydna istota miała w swej mocy córkę króla!
Rycerz wiedział, że ona będzie walczyć i czuł się tak, jakby sam umierał, nie mógł nawet modlić się o to, by zginąć w jej obronie, gdyż żadna modlitwa nie przeniosłaby go cudem na dno jaru, nie miał szans zdążyć.
Igrainia nie walczyła jednak, stała bez ruchu, wpatrując się w nadchodzącego. Uniósł przyłbicę, lecz czerwony księżyc nie oświetlał jego twarzy, raczej wydawał się rzucać na nią cień. Mocne ramię chwyciło córkę króla i wciągnęło ją pod osłonę czarnego płaszcza.
Nagle dziewczyna odzyskała utraconą zdolność ruchów, zaczęła rzucać się i krzyczeć, jakimś cudem zdołała wyrwać się wrogowi, odskoczyła od niego, przyciskając dłoń do szyi. Z zadziwiającą szybkością wyrwała dwuręczny miecz z pochwy najbliżej stojącego rycerza i zamachnęła się z całą mocą, chociaż miecz był potężny i ciężki. Mężczyzna w czerni zdążył uskoczyć, lecz właściciel miecza już nie i zginął na miejscu. Nim Igrainia wymierzyła ponowny cios, rzuciło się na nią ze dwudziestu, została związana i zawleczona pod drzewo, gdzie czym prędzej ułożono wokół niej stos. Ani przez chwilę nie okazała lęku, rzuciła klątwę na wszystkich, którzy przykładali rękę do jej śmierci.
– Ty również umrzesz przez ogień – cisnęła w twarz wrogiemu królowi. – Twoje wnętrzności będą płonąć, a twoja dusza poleci prosto w wieczny ogień piekieł!
Postać w czerni odwróciła się i rozejrzała dookoła.
– Widzisz, Ioinie? Mam teraz większą moc, niż mógłbyś sądzić. A dziewczyna jest moja. Chodź i ocal ją, jeśli się odważysz!
Zapalono ogień pod stosem.
Ojciec Gregore przeżegnał się, pośpiesznie odmówił krótką modlitwę i wyciągnął miecz. Rycerz nie mógł dłużej czekać i już chciał rzucić się sam ku wrogom, gdy król dał sygnał do ataku i jego wojsko, wycieńczone długimi walkami, runęło w dół. Wojenne okrzyki rozdarły powietrze, atakujący natarli niczym straceńcy, bo choć znużeni i mniej liczebni, mieli w sobie ducha swych przodków wikingów, w dodatku znajdowali się na własnej ziemi i jej bronili, podczas gdy w szeregach wroga służyło wielu najemników, którzy chętnie brali żołd, ale niechętnie nadstawiali skóry.
Rycerz poczuł swąd ognia, a zaraz potem zdało mu się, że Igrainia woła go po imieniu. To nie był krzyk o ratunek, lecz nieskończenie smutny lament z powodu straty, wyraz bólu sięgającego poza śmierć samą, poza grób. W odpowiedzi zawołał ją również, lecz jego głos zabrzmiał jak grom, gdyż szalony gniew dodał mu sił. Rycerz runął w kierunku drzewa, nie bacząc, że może w każdej chwili zginąć, skoczył na stos, nie zważając na płomienie parzące mu skórę, przeciął więzy, a ona osunęła się w jego ramiona... milcząca i bez życia.
Z jego gardła wydobył się ryk wściekłości. Rozejrzał się, szukając wzrokiem człowieka w czerni, lecz nigdzie nie mógł go dostrzec, za to zobaczył, jak ku niemu rzucają się zwykli wrogowie. Musiał położyć Igrainię na ziemi, odwrócić się i walczyć, walczyć, walczyć... Nagle poczuł śmierć za plecami, ogarnęła go ciemność, szkarłatna ciemność, lecz najwyższym wysiłkiem woli odwrócił się, uniósł dziwnie omdlewające ramiona, gotów zadać straszliwe pchnięcie, lecz za nim nie było nic. A ona...
A ona znikła.
Znów ktoś skoczył ku niemu, oszołomionego rycerza uratował tylko instynkt, gdyż jego umysł zupełnie przestał pracować. Ramię niemal samo odparowało cios, a potem pochłonął go wir walki. Szczękały miecze, topory rozłupywały czaszki, krew wsiąkała w ziemię, zmieniając ją w zdradliwe błoto, na którym łatwo było się poślizgnąć. Naraz rozległ się głos rogu, bitwa na moment zamarła, człowiek, którego rycerz właśnie przeszył mieczem, zdążył jeszcze uśmiechnąć się szyderczo, nim osunął się bezwładnie. W powietrzu dało się słyszeć upiorny chichot.
Wpadli w sprytnie zastawioną pułapkę. Wróg pokazał im tylko część swoich wojsk, reszta czekała w ukryciu, zaś teraz runęła przez przełęcz jak fala, by napełnić wąwóz niemal po brzegi. Rycerz obrócił się i ciął przez pierś pieszego, który zakradał się od tyłu, chcąc go zabić. Ujrzał króla, a na ten widok wróciła mu zdolność myślenia, przypomniało mu się, kim jest i co ma czynić, więc podążył w jego stronę, by zająć miejsce u jego boku i walczyć aż do śmierci.
Chciał umrzeć. Ona nie żyje, nie żyje, krzyczało coś w jego duszy. Jedyne, co mu pozostało, to odnaleźć jej szczątki.
Ujrzał kohortę jeźdźców, przybywającą z wolnym wierzchowcem, by ratować króla z pola walki.
– Uciekaj, panie! – krzyknął.
Jeźdźcy osłonili króla, zmusili go, by wsiadł na konia i zaczęli wycofywać się w stronę jaskiń i tajemnych przejść, których wróg nie znał. Zagrały dudy, dając znak do odwrotu, ale oczywiście bitwa trwała dalej, gdyż wszyscy nie mogli się wycofać, część została na polu walki, osłaniając odwrót towarzyszy, i ta część nieuchronnie musiała zginąć.
Rycerz na moment podniósł wzrok, ujrzał okrągły księżyc, równie czerwony jak mgła, która spowiła wąwóz. Wydawało się, jakby wszyscy zostali pogrążeni w morzu krwi, lecz rycerz nie dbał o to, gdyż i tak był już jak martwy, jego dusza i serce umarły wraz z nią.
Jego czas nadszedł, lecz nie przeklinał za to Boga ani losu. Ona nie żyła, nic innego nie miało znaczenia, mógł jedynie modlić się, żeby inny świat naprawdę istniał i by spotkali się w niebie. Tak, zabijał, ale przecież zawsze w słusznej sprawie, więc czyż można mu było poczytać to za grzech?
Na ułamek sekundy zacisnął powieki, potem znów otworzył oczy i z bitewnym okrzykiem na ustach rzucił się w wir walki, w wir śmierci. Jego przeciwnicy padali jeden po drugim, gdyż ślepa furia, która nim powodowała, czyniła z niego narzędzie zniszczenia. Tym razem nie walczył za kraj ani za wolność, zabijał z zemsty za nią.
Coś mokrego zaczynało cieknąć mu po czole, spływać do oczu, nie wiedział, czy to pot, czy krew, nic już nie wiedział, parł przed siebie w czerwonej mgle, ledwie świadom tego, że ktoś kroczy u jego boku i że w powietrzu słychać śpiewne inkantacje. Naraz cios w głowę zwalił go z nóg, rycerz zapadł się w ciemność, w nieskończoną krwawą noc.
Otworzył oczy. Otaczał go półmrok, w którym coś się poruszało, jakby jakiś cień.
Nie spodziewał się tego. Czyżby jednak Bóg skazał go na piekło?
Poczuł przyjemne ciepło, usłyszał trzask ognia, zamrugał kilka razy powiekami i w końcu uświadomił sobie, że wcale nie umarł. Na ścianie pojawił się ogromny cień, przysunął się bliżej, a potem zmienił w ojca Gregore’a, który uniósł swoją potężną dłonią głowę rannego, przystawił mu do ust naczynie z wodą i napoił go ostrożnie.
– Bitwa...? – wychrypiał ranny.
– Skończyła się. Już dawno temu. Pij powoli.
Rycerz rozejrzał się. Znajdowali się w jaskini, nie dało się zgadnąć, czy nadal trwała noc, czy już wstał dzień, nie było już jednak czerwonej mgły ani mdlącego zapachu krwi i śmierci.
Ani nie było już tej, którą kochał.
– Długo tu jestem?
– Bardzo długo.
– Pani mego serca... Wyrwałem ją z ognia, lecz potem ktoś ją zabrał, muszę ją odnaleźć.
Zakonnik przyglądał mu się w milczeniu, badając wzrokiem jego twarz.
– Tak, musisz – rzekł wreszcie.
– Trzeba się więc spieszyć.
Ojciec Gregore przytrzymał go.
– Najpierw wyzdrowiej.
– Lecz ja muszę ją znaleźć!
– Niewielka zwłoka już nic tu nie zmieni. – Zakonnik usiadł na ziemi, płomienie rzuciły blask na jego twarz. – Nie potrafię zdziałać cudu, nie uleczę cię w jednej chwili.
– Ale ona jest w niebezpieczeństwie!
– Tak. Odtąd to jest twoje zadanie, jej nieśmiertelna dusza czeka na twoją pomoc.
– W takim razie...
– Potrzeba nam czasu, synu, gdyż wiele się wydarzyło, wiele muszę ci opowiedzieć i wiele się jeszcze musisz nauczyć.
Zapadło milczenie, trzaskał ogień, rycerz zatopił spojrzenie w oczach mnicha...
I dopiero wtedy zaczął rozumieć.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jessica Frazer zamknęła oczy, by odciąć się od wszelkich innych odgłosów – rozmów, szurania odsuwanych krzeseł, brzęku szkła – i słuchać tylko jazzu. Najchętniej poddałaby się tej muzyce bez reszty, zapomniała o pracy, o czekającej ją podróży, a nawet o otaczających ją oddanych przyjaciołach. Kochała Nowy Orlean od chwili przyjazdu, nie tylko za to, że miasto było pełne życia oraz historycznych pamiątek, kochała je głównie ze względu na wszechobecną muzykę. Jessice wystarczyło zamknąć oczy, by poczuć, że jest tylko ona i przenikające ją dźwięki, które dawały poczucie ukojenia. Cóż, chyba na niewiele osób słynna Bourbon Street miała równie kojące działanie...
Nagle z tego miłego stanu wytrąciło ją poczucie, że coś jest nie tak, że ktoś wpatruje się w nią intensywnie. Gwałtownie otworzyła oczy i rozejrzała się.
– Hej, słyszałaś, co powiedziałam? – Maggie Canady szturchnęła ją lekko.
– Przepraszam, co mówiłaś?
– Że powinnaś zaprojektować kostium kąpielowy dla osób, które mają więcej ciała, niż chciałyby pokazać.
– Oj, Maggie, po prostu kup sobie taki bardziej zabudowany, wiesz, jednoczęściowy ze stójką – doradziła Stacey LeCroix, która pomagała Jessice i przy prowadzeniu pensjonatu, i przy projektowaniu ubrań, przy czym oba rodzaje działalności były zajęciem ubocznym, gdyż Jessica pracowała przede wszystkim jako psycholog. Stacey była młodziutka, bystra, pewna siebie, wiotka jak trzcina, pełna energii i... wściekle asertywna. Nie, nie agresywna, jak sama wyjaśniała. Asertywna, tylko tyle.
Maggie westchnęła.
– Kochanie, stójka niewiele pomoże, jeśli ma się wielkie siedzenie i uda jak walce.
Jessica wybuchnęła śmiechem i spojrzała na Seana, męża Maggie, wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę, który już na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie kogoś cieszącego się sporym autorytetem, a do kompletu był naprawdę atrakcyjny. Całkiem przydatna kombinacja w pracy gliniarza.
– Proszę, powiedz twojej żonie, że nie ma ud jak walce.
Sean odgarnął z czoła jasne włosy i spojrzał na żonę.
– Maggie, nie masz ud jak walce.
Dziwne, że to właśnie Maggie narzekała na coś tak trywialnego, jak wygląd, przecież zazwyczaj zajmowały ją znacznie poważniejsze sprawy, dużo udzielała się społecznie, wychowywała trójkę dzieci, prowadziła własny biznes i generalnie przejmowała się losami świata. Do tego była olśniewającą kobietą o płomiennie rudych włosach oraz orzechowozłocistych oczach, czyli ostatnią osobą, która mogła martwić się o swój wygląd. Zresztą w jej przypadku należałoby się martwić o co innego, o coś, co mogło stanowić realne zagrożenie. Maggie wolała jednak o tym nie pamiętać, przynajmniej tak długo, jak owa możliwość się nie pojawiała.
– No, nie wiem... Ale chyba trochę się zaokrąglam po każdej ciąży. W każdym razie chętnie włożyłabym wygodny i ładny kostium, w którym czułabym się dobrze. Jessica, zaprojektujesz dla mnie taki? Hej, czy ty w ogóle zwracasz na nas uwagę?
Znowu przyłapała się na tym, że się rozgląda, gdyż ciągle czuła na sobie czyjeś spojrzenie. Nikt jednak nie sprawiał wrażenia zainteresowanego nią ani jej przyjaciółmi.
– Tak, oczywiście. Mam zaprojektować dla ciebie kostium kąpielowy, który będzie zakrywał trochę więcej niż normalnie.
– Dzięki czemu Maggie uzyska na ciele nietypowy biało-brązowy wzorek – ostrzegła Stacey.
– Wiecie, ta cała rozmowa jest... – Jessica już miała powiedzieć „głupia”, gdy ugryzła się w język.
Czemu nagle to spotkanie zaczęło ją niecierpliwić? Skąd to poczucie, że powinna być gdzieś indziej i robić coś innego, chociaż nie miała pojęcia, gdzie i co? Może to po prostu podenerwowanie, spowodowane wyjazdem na konferencję.
Zobaczyła, że do ich stolika zbliża się Bobby Munro, wysoki i przystojny brunet, najnowszy chłopak Stacey, pracujący zresztą razem z Seanem. W pierwszej kolejności skinął głową zwierzchnikowi.
– Panie poruczniku.
– Bobby, wydawało mi się, że dziś wieczorem masz jakąś dodatkową robotę – zdziwiła się Stacey.
– Tak, ale właśnie byłem tuż obok, więc postanowiłem wpaść i życzyć Jessice miłej podróży. No i oczywiście zobaczyć ciebie. – Stanął za plecami Stacey, nachylił się, pocałował ją w czubek głowy, a potem spojrzał na Jessicę. – Uważaj na siebie, dobrze?
Jęknęła.
– Przecież to tylko konferencja!
Miała ogromną ochotę spytać pozostałych, czy też czują się obserwowani, ale powstrzymała się, w końcu Sean był świetnym gliniarzem, gdyby cokolwiek zauważył lub choćby wyczuł, na pewno by o tym powiedział. Widocznie wytrąciła ją z równowagi perspektywa wyjazdu do Rumunii.
Bobby pomachał im ręką i odszedł, a kiedy zostali sami, Sean pochylił się nad stołem.
– Wydajesz się wyjątkowo spięta jak na osobę, która po prostu jedzie na konferencję. W sumie nic dziwnego, to jednak obcy kraj!
– Nie jadę przecież do dżungli, Rumunia to cywilizowany kraj.
– Ktoś z nas powinien jechać z tobą.
Jessica machnęła ręką.
– Nie mów głupstw.
– Ale ja bym mog... – zaczęła Stacey.
– Nie, wolę, żebyś tu została i wszystkiego dopilnowała. Przesadzacie, ja tylko jadę na konferencję.
– A jednak jesteś ogromnie spięta – stwierdził Sean. – Może chcesz jednego?
– Nie jestem spięta – warknęła, co natychmiast uświadomiło jej, że musi być spięta, skoro bez powodu naskakuje na przyjaciela. – Przepraszam, ja po prostu... – Popatrzyła na przyjaciół i nagle poczuła, że nie może dłużej z nimi siedzieć. Wstała i udała, że ziewa. – Nie pogniewacie się, jeśli pójdę? Jutro wylatuję i chyba jestem tym trochę przejęta.
– Wiedziałem, że się martwisz tą podróżą.
– Nie, nie martwię się, to tylko lekkie podenerwowanie. Powinnam już iść do domu.
– Szkoda, że nie jedziesz na prawdziwe wakacje – stwierdziła Stacey. – Przydałyby ci się, jesteś przepracowana, dzisiaj wieczorem widać to po tobie, stres z ciebie wychodzi wszystkimi porami. Byłoby lepiej, gdybyś mogła pojechać gdzieś w góry do jakiegoś kurortu. Ta konferencja to tylko dodatkowe obciążenie. Kto zresztą słyszał, żeby międzynarodowy zjazd psychologów odbywał się w Rumunii?
– Nie martw się o mnie, dam sobie radę, jako doświadczony podróżnik potrafię wypocząć nawet na wyjeździe służbowym. Będę robić to, co robią turyści, obiecuję.
– Tak? Zwiedzisz zamek Draculi, przejdziesz się po spowitych mgłą lasach i będziesz nasłuchiwać wycia wilkołaków? – spytała Maggie.
– Dokładnie. – Jessica uśmiechnęła się. – Wracam za tydzień.
Sean roześmiał się.
– Och, Jessica raczej nie musi bać się wampirów i wilkołaków, w końcu mieszka w Nowym Orleanie, gdzie mamy wudu oraz tych wszystkich wariatów, którzy uważają się za zombie i wampiry.
– Twój mąż dobrze mówi – rzekła Jessica do Maggie, lecz ta nie wyglądała na przekonaną.
– Wiem, ale... ale nie umiem tego wyjaśnić. Nie podoba mi się, że tam jedziesz i już.
– No cóż, jadę i na pewno będzie to niezapomniane przeżycie. Dzięki, że tak się o mnie troszczycie, jesteście kochani. Dobranoc. – Uściskała ich kolejno i wyszła, po drodze mijając scenę, by pomachać na pożegnanie ciemnoskóremu saksofoniście.
Duży Jim był zwalistym mężczyzną, lecz w jego muzyce brzmiało coś bardzo subtelnego, niebiańskiego prawie. Miał też znakomitą intuicję i nigdy się nie mylił w ocenie ludzi, co mogło być cechą odziedziczoną po przodkach, z których wielu dość skutecznie parało się wudu. Podobnie jak Sean i Maggie zaprzyjaźnił się z Jessicą tuż po jej przyjeździe do miasta i podobnie jak oni spojrzał teraz na nią z niepokojem, westchnął i potrząsnął głową, zatroskany niczym starszy brat.
– Uważaj na siebie – przekazał samym ruchem warg.
– Zawsze uważam – odparła w taki sam sposób.
Jeden z członków zespołu, Barry Larson, szczupły trzydziestolatek ze Środkowego Zachodu, zakrył wolną dłonią swój mikrofon.
– Hej, ślicznotko, miłej podróży. I wracaj bezpiecznie do domu, dobra?
– Jasne.
Uśmiechnął się szeroko. Był sympatycznym, chociaż trochę dziwacznym facetem. Jessica obawiała się, że na początku trochę się w niej durzył, Barry jednak nigdy nie poruszył tego tematu, a z czasem został jednym z jej przyjaciół.
Wyszła z klubu, a ponieważ była jedenasta w nocy, ulice Dzielnicy Francuskiej tętniły życiem, dokładnie tak samo jak przed huraganem Katrina i następującą po nim powodzią, która omal nie zniszczyła miasta do fundamentów. Jessica miała niedaleko do domu, ledwie trzy przecznice, więc szybko znalazła się przed furtką, tam jednak zatrzymała się na moment, gdyż wyczuła coś w powietrzu. Pewnie będzie padać, pomyślała i spojrzała w niebo.
Nie spodobało jej się, co tam ujrzała, więc czym prędzej pospieszyła ku drzwiom, tłumacząc sobie, że nie ma się czego obawiać, gdyż w dawnej stróżówce na tyłach posesji mieszka przecież Gareth Miller, który w zamian za cztery kąty pilnował domu oraz mieszkających w nim Jessiki i Stacey. Był małomówny, chodził lekko przygarbiony, z bardzo długimi włosami wyglądał jak hipis. Z nim również Jessica zaprzyjaźniła się z biegiem czasu i cieszyła się z jego obecności, dzięki której czuła się bezpiecznie.
Niemal mimowolnie przystanęła na chodniku prowadzącym do głównych drzwi i ponownie spojrzała do góry, a wtedy znowu ogarnęło ją to dziwne poczucie, że musi się bardzo spieszyć. Rzeczywiście powinnam sobie zrobić wakacje, pomyślała, bo chyba zaczynam już bzikować.
Na myśl o wakacjach niemal roześmiała się na głos. Jak mogłaby jechać na wakacje, gdy dręczyło ją poczucie, że czas ją goni, że musi zdążyć... przed czym?
A może przed kim?
Nie mogła spać, przewracała się na łóżku, dziwnie świadoma każdej upływającej minuty. W środku nocy wstała i wyszła na balkon. Miała ogromne szczęście, że huragan Katrina, który spustoszył miasto, niemal nie tknął historycznej dzielnicy i jej domu, który Jessica pokochała od pierwszej chwili. Był stary i naprawdę duży, utrzymywała go dzięki prowadzeniu w nim eleganckiego pensjonatu dla wybranych gości. Na parterze urządziła swój gabinet, a ponieważ była psychologiem z prawdziwego powołania, miała spore wzięcie i dobrze zarabiała. W dodatku projektowała oryginalne kostiumy dla grup biorących udział w malowniczych paradach podczas słynnego nowoorleańskiego święta Mardi Gras.
Stała na balkonie swojego ukochanego domu, słuchając dobiegających z Dzielnicy Francuskiej odgłosów muzyki i śmiechu. Ponownie spojrzała w niebo, które wydało jej się dziwnie czerwonawe, co więcej, im dłużej patrzyła, tym wyraźniej widziała tę szkarłatną czerwień, podczas gdy ciemność zdawała się gęstnieć i zamykać wokół niej, jakby była czymś dotykalnym.
– Nonsens – powiedziała na głos Jessica. Z zawodowego nawyku wyobraziła sobie, jak tłumaczy swój stan psychoanalitykowi. – Ja nie tyle widzę tę ciemność, co ją... czuję.
Jessice nagle zrobiło się zimo, gdyż poczuła się zagrożona, zupełnie jakby ktoś na nią polował, jakby ją osaczał. Czym prędzej cofnęła się z powrotem do sypialni i zamknęła drzwi balkonowe, starając się otrząsnąć z tego nieprzyjemnego uczucia, a mimo to zaczął ją prześladować dziwny lęk, jakiego nie czuła od wieków.
Nadal nie spała, leżała, wpatrując się w nocne niebo, które czerwieniało coraz bardziej. Przyjaciele także to wyczuli i dlatego denerwowali się z powodu jej wyjazdu, ale nie dało się już go odwołać, gdyż Jessica nie tylko zgłosiła swój udział, miała także wystąpić z referatem. Gdy dowiedziała się o tej konferencji, natychmiast zapragnęła na nią jechać, teraz zaś nie miała na to najmniejszej ochoty. Co się zmieniło, u licha? A może nic, może jest tylko w gorszej formie psychicznej?
Nagle zakręciło jej się w głowie, jakby pokój zawirował wokół niej, lecz potem... nie było już pokoju, Jessica stała na skalistym zboczu, widząc na szczycie poszarpanej grani bardzo wysokiego mężczyznę osłoniętego czarnym płaszczem łopoczącym na wietrze.
Ten człowiek był wcieleniem zła.
To zło próbowało ją wytropić, pradawne zło, które czaiło się gdzieś na samym dnie odległych i dziwnych wspomnień, które w dodatku nie były prawdziwe, gdyż coś podobnego nie mogło się wydarzyć.
Władca.
To imię bez ostrzeżenia pojawiło się w jej głowie, zaś Jessica z miejsca odegnała je od siebie, a wtedy wizja znikła.
Znowu znajdowała się w swojej pięknej sypialni, której ciszy nie zakłócały nikłe odgłosy dobiegające z ulicy, znowu czuła słodki zapach magnolii, panował spokój, nic się nie działo. Naprawdę zaczynam bzikować z przemęczenia, uznała z irytacją. Muszę się wyspać.
Następnego dnia, gdy tylko stanęła na rumuńskiej ziemi, przebiegł ją zimny dreszcz. Z głośników dobiegał przyjemny głos, w najróżniejszych językach podający godziny odlotów i przylotów, wszędzie dookoła paliły się światła, lecz Jessica miała wrażenie, że za nią gęstnieje ciemność i rozlegają się ciche kroki, zbliżające się z każdą chwilą. Ktoś ją śledził, na karku poczuła smrodliwy oddech, wydało jej się, że jakiś drwiący głos szepcze jej imię.
W przypływie paniki odwróciła się gwałtownie, lecz nie dostrzegła nikogo. To znaczy, ujrzała całą masę ludzi, lecz każdy spieszył w swoją stronę, zajęty własnymi sprawami i nie zwracał na nią najmniejszej uwagi.
Zapadł już zmierzch, gdy dotarła do hotelu mieszczącego się w starym, historycznym budynku. Idąc samotnie korytarzem, znowu poczuła osaczającą ją ciemność, więc przyspieszyła kroku i parę chwil później zamknęła się na klucz w swoim pokoju. Czekała, patrząc na drzwi i tłumacząc sobie, że widać jako psycholog miała do czynienia z jednym paranoikiem za dużo i sama zaczęła cierpieć na jakieś urojone obawy.
Nic się nie działo.
Odwróciła się od drzwi, a wtedy za jej plecami rozległ się cichy odgłos, jakby ktoś poruszył klamką. I znowu usłyszała wypowiedziane szeptem swoje imię.
A potem coś jeszcze.
Śmiech.
Nie zdołasz się ukryć. Znajdę cię wszędzie...
– Idziesz z nami? – spytała Mary z uwodzicielską miną, siadając na brzegu łóżka Jeremy’ego. Mieszkali w schronisku młodzieżowym, które urządzono w siedemnastowiecznym klasztorze. – Cały czas nie mogę uwierzyć, że zostałam zaproszona. Jakaś dziewczyna na ulicy po prostu zaczepiła mnie i zaczęła opowiadać. To prywatny, ekskluzywny klub, na drzwiach nie ma nawet żadnej tabliczki! Będą tam ludzie z całej Europy. To jest w ruinach jakiejś starej katedry czy zamku. Przypadkiem naszą rozmowę usłyszała para Węgrów, powiedzieli, że to prawie niemożliwe dostać się na imprezę w tamtym klubie, zwłaszcza na tak wyjątkową jak bal wampirów. Widzisz, a ja mam zaproszenie! I wiesz, co jeszcze ci powiem? Otóż panią balu będzie słynna domina. Na takie imprezy przyjeżdżają do Transylwanii prawdziwe gwiazdy, wyobrażasz sobie? Kto wie, kogo tam spotkamy? To będzie najbardziej odlotowa impreza podczas całej podróży!
Mary była nieduża, prześliczna, szalenie żywa, miała niesamowicie niebieskie oczy i kaskadę jasnoblond włosów. Jeremy oczywiście nie łudził się, że nagle zaczęło jej aż tak bardzo zależeć na jego towarzystwie, po prostu trochę bała się iść na to przyjęcie, więc próbowała zaciągnąć na nie przyjaciół.
Za czasów licealnych zrobiłby wszystko, co tylko chciała. Chociaż nie należał do najlepszych graczy, zdołał dostać się do szkolnej drużyny piłkarskiej, ponieważ ona była cheerleaderką. Nie kryła podziwu dla muzyków, więc nauczył się grać na gitarze. Nie pociągało go zabieganie o popularność i obracanie się wśród tych „lepszych”, ale w pogoni za zdobyciem akceptacji Mary, właśnie taki się stał. Zachował jednak własne standardy moralne, przez co zresztą stał się jeszcze bardziej atrakcyjny i pożądany w oczach wielu dziewczyn, ale nie w oczach Mary.
Nawet jego wybór uniwersytetu – prywatnego uniwersytetu Tulane w Nowym Orleanie – został podyktowany pragnieniem bycia jak najbliżej niej. Niestety, nadal wywierał wrażenie wyłącznie na innych dziewczynach, zwłaszcza że przez cztery lata studiów urósł o dobrych dziesięć centymetrów i zmężniał dzięki regularnym ćwiczeniom. Płeć piękna zdawała się również doceniać jego powagę oraz pracowitość, lecz Mary nieodmiennie żartowała sobie z tych cech.
Jeremy właśnie miał ukończyć studia, wiadomo było, że otrzyma dyplom z wyróżnieniem, mógł więc bez większego trudu dostać dobrą pracę lub zdecydować się na dalsze kształcenie. Nadeszła wiosna, a wraz z nią ich ostatnie ferie i Jeremy przyjął propozycję Mary, by wykorzystać okazję i wyskoczyć razem do Europy. W wieku dwudziestu dwóch lat nie był już tamtym zadurzonym nastolatkiem, przestał wielbić Mary bezkrytycznie, nauczył się oceniać ją znacznie bardziej trzeźwo, a mimo to nadal ją kochał. Dlatego też znalazł się z nią w Rumunii.
Ich grupa liczyła sobie dwudziestu studentów, na szczęście wszyscy okazali się sympatyczni, więc wycieczka przebiegała w miłej atmosferze. Zwiedzali kościoły, średniowieczne miasteczka, historyczne budynki, a w domu, w którym urodził się osławiony Vlad Tepes, stanowiący pierwowzór Draculi, jedli obiad, gdyż obecnie mieściła się tam restauracja. Miłą niespodziankę stanowił fakt, że w Transylwanii spotkali Jessicę Frazer, która przyjechała na jakiś kongres psychologiczny. Znali ją, gdyż miała kiedyś w ich szkole wykład na temat psychologii, a mówiła z taką pasją, że nawet niezainteresowani tematem uznali ją za „świetną babkę”. Ucieszyła się, gdy Mary i Jeremy ją rozpoznali, spędziła z nimi wolne popołudnie, twierdziła nawet, że przypomina sobie Jeremy’ego.
Szczerze powiedziawszy, w ciągu tych kilku godzin Jeremy zaczął coraz bardziej doceniać Jessicę, w porównaniu z którą Mary wydawała się płytka i mało interesująca. Chyba się nawet troszeczkę zadurzył. W takim stanie ducha naprawdę nie miał ochoty chodzić na niemądre imprezy, w dodatku cokolwiek szalone, bo o ile było mu wiadomo, w ramach wyjątkowo swobodnej zabawy nie tylko krępowano chętnych, ale też niektórzy z prowodyrów mieli się za prawdziwe wampiry...
– Mary, nie mam ochoty tam iść.
– Nie bądź takim sztywniakiem! Pamiętaj, że kończę dziennikarstwo, mogłabym z takiej imprezy zrobić świetny materiał.
Ze względu na owe dziennikarskie ciągoty Mary już ładnych kilka razy wpakowali się w tarapaty. Jeremy zdążył o tym zapomnieć, gdyż przez pół roku nie dawał się wodzić Mary za nos, zajęty budowaniem całkiem poważnego związku z pewną studentką literatury. Szło im naprawdę dobrze, lecz matka Melissy zachorowała, córka pojechała do domu i już nie wróciła. Przez jakiś czas telefonowali do siebie z Jeremym co wieczór, potem coraz rzadziej i rzadziej, wydłużały się też przerwy między e-mailami, aż w końcu kontakt ustał zupełnie.
W rezultacie Jeremy wylądował w Transylwanii, znowu ulegając namowom Mary, która bez skrupułów go wykorzystywała. Jesteś niesprawiedliwy, myśląc o niej w ten sposób, zganił się w myślach. Czasami bywa egoistką, ale to naprawdę bardzo dobra przyjaciółka.
– Nie podoba mi się ten pomysł.
Roześmiała się.
– Och, Jeremy, daj spokój! Już i tak za długo nosisz żałobę po Melissie. A może chodzi o co innego? Boisz się, że ktoś cię przeleci?
– Mary! – zaprotestował wymownym tonem, bo chociaż we współczesnych czasach swobodne słownictwo było czymś naturalnym, Jeremy nie lubił, gdy kobieta używała podobnych określeń.
– Proszę cię, chodź z nami. Czytałam o bardzo dużym wzroście zainteresowania prywatnymi seksklubami, parę miesięcy temu był w gazecie wielki artykuł o podobnym lokalu u nas w Nowym Orleanie. Tam też nie ma żadnej tabliczki na drzwiach, wstęp na imprezy mają tylko wtajemniczeni. Ludzie ściągają nawet z daleka, bo w takim miejscu mogą robić wszystko, na co mają ochotę.
– No, czyli oddawać się idiotycznym rytuałom, na przykład nacinają sobie skórę na opuszkach i potem jeden imprezowicz ssie krew drugiego. Żałosne.
– Wcale nie. Zresztą nikomu nie wolno zmuszać innych osób do niczego, na co same nie mają ochoty. Autorka artykułu nie czuła się napastowana ani wykorzystana.
– Może była stara i brzydka. A zjawisko zostało już opisane, skoro pojawił się artykuł, więc po co poruszać temat ponownie i wyważać otwarte drzwi?
Westchnęła.
– Tylko że ja bym chciała napisać o tym jako o zjawisku międzynarodowym, porównać sytuację w Stanach i tutaj. Słuchaj, ja i tak tam pójdę, niezależnie od tego, czy dasz się namówić, czy nie. Ponieważ Nancy zgodziła się iść ze mną, nie będę sama, lecz potrzebne nam towarzystwo mężczyzny. No, może niekoniecznie potrzebne, ale zwyczajnie wolałybyśmy mieć przy sobie jakiegoś faceta. Zresztą co masz lepszego do roboty? Będziesz grał przez cały wieczór w jakąś głupią grę komputerową?
– Sam ją zaprojektowałem, powinna mi zapewnić całkiem niezłą pracę.
Ku jego zdumieniu Mary aż złożyła ręce.
– Jeremy, tak mi na tym zależy... Prooooszę!
– W porządku, pójdę.
Rozpromieniła się, skoczyła na równe nogi.
– Wiedziałam, że mnie nie zawiedziesz!
– Postawmy sprawę jasno. Jeśli powiem, że wychodzimy...
– ...to wychodzimy. Dobra. A teraz przestań się wreszcie martwić, ja zawsze spadam jak kot na cztery łapy.
– Jak mamy się tam dostać? – spytał rzeczowo.
– O, to też będzie odlotowe. Trzeba iść tym szlakiem w stronę góry i poczekać, aż zabierze cię prawdziwy powóz! – Mary uśmiechnęła się. – Cały czas nie mogę się nadziwić, czemu ta dziewczyna zaprosiła właśnie mnie. Widać zadziałało moje szczęście.
Raczej twoja uroda, pomyślał Jeremy, lecz nic nie powiedział, skoro tak bardzo chciała wierzyć w swoje szczęście. Mary poszła się przebrać, zachwycona i pełna entuzjazmu, on zaś, bardzo niezadowolony z obrotu sprawy, wyszedł ze schroniska i udał się do czterogwiazdkowego hotelu, stojącego po przeciwnej stronie ulicy. Spytał w recepcji o Jessicę Frazer, lecz dowiedział się, że wyszła, co jeszcze dodatkowo zwiększyło jego niepokój. Czemu się denerwował, i to do tego stopnia, że za nic nie puściłby Mary samej na tę imprezę? I czemu sam obawiał się tam iść?
Zawahał się, po czym zostawił wiadomość.
Na wszelki wypadek ktoś powinien wiedzieć, dokąd się udali.