Pocałunek morza - ebook
Pocałunek morza - ebook
Patrycja w dzieciństwie straciła matkę, a później ojca, który na łożu śmierci wyjawił jej rodzinną tajemnicę. Samotna, bez rodziców i bliskich, jest wystawiona na wielką próbę. Nieszczęśliwa miłość, brak przyjaciół i nieżyczliwi ludzie motywują bohaterkę do opuszczenia nieprzyjaznej wsi. Pragnie zmierzyć się ze światem, który dla niej jest za zamkniętymi drzwiami. Wyrusza w podróż…
Nawet nie wie, że w krótkim czasie jej życie się zmieni za sprawą przypadkowo poznanej kobiety.
Pocałunek morza to powieść o samotności i spełnianiu marzeń nawet pomimo przeciwności losu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65684-81-3 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Patrycja odetchnęła z ulgą w chwili, kiedy usłyszała łoskot rozpędzających się po torach kół pociągu. Drażnili ją ci wszyscy ludzie: jedni biegali po peronie jak opętani; inni samotni, smutni, zamyśleni; drobni przestępcy z oczami dookoła głowy, czyhający w każdej chwili na okazję; nawet pary całujące się ostentacyjnie. Wydawało jej się, że przejrzała ich na wylot, że znała ich myśli i pragnienia. I to było gorsze od świadomości, że nie ma obok niej nikogo, że odtąd sama będzie musiała borykać się z przeciwnościami losu.
Przedział był zapełniony ludźmi, ale na szczęście udało jej się zdobyć miejsce przy oknie. Chciała patrzeć na świat i zapomnieć o tym wszystkim, co ją ostatnio spotkało.
Kobieta siedząca naprzeciw wyglądała na szczęśliwą. Jej pulchna, różowa twarz była uśmiechnięta. Mężczyzna przy wyjściu, przypominający Mariana Opanię, pociągał głośno nosem i ślinił palce, wertując strony dziennika. Dziewczynka, może dziewięcioletnia, zsunęła się z siedzenia, przechylając głowę nad zakurzonym przejściem w przedziale.
– Czy ktoś z państwa zgubił długopis? – zapytała cienkim głosikiem, podnosząc w górę znaleziony przedmiot.
– Ach, to chyba mój! – wyrwało się starszej pani drzemiącej dotychczas w kącie pod połą płaszcza. Uśmiechnęła się do dziecka z czułością, po czym schowała przedmiot do brązowej skórzanej torby. Chwilę jeszcze czegoś w niej szukała, szeleszcząc zawartością. Wreszcie udało się staruszce wydobyć małą słodycz zawiniętą w kolorowy papierek.
– Proszę, to dla ciebie. – Pogłaskała małą po jasnych włosach i wcisnęła jej cukierek do rączki. Dziewczynka skinęła główką w podziękowaniu, a młoda, ładna, dobrze ubrana matka uśmiechnęła się z dumą.
Scena, którą zobaczyła Patrycja, znów nakłoniła ją do refleksji. To na pewno wspaniałe uczucie być matką, a jednak… – westchnęła ciężko do swoich myśli.
Przeniosła wzrok za okno. Tam świat płynął jak woda, krajobraz uciekał z każdym stukotem pociągu. Zaczęła nawet liczyć drzewa, ale po chwili zrezygnowała. W oddali rysował się zielony pas łąki. Taką samą łąką, tylko bardziej ukwieconą, z pasącymi się krowami przed laty biegli we troje: mama, tata i ona. Zapamiętała siebie w różowej falbaniastej sukience oraz jaśminowy zapach mamy, który przez lata był dla niej najsłodszym, najpiękniejszym zapachem. Pamiętała ciepły, pogodny uśmiech pięknej kobiety, jaką była rodzicielka. Nigdy jej nie zapomni. Dziwne, ale nie pamiętała tak dokładnie ojca – Adama. Jego obraz to rozmazany cień, który nieustannie im wtedy towarzyszył. Jej szczęśliwe dzieciństwo trwało niespełna dziesięć lat. Potem mama odeszła. Miała tętniaka w mózgu. Czyż można słowami wyrazić ból, który się wtedy czuje? Czy istnieje coś, czym można wypełnić pustkę? Na pewno nie. Patrycja długo nie wierzyła w to, co się stało. Wieczorami, leżąc w łóżku, nasłuchiwała kroków matki. Rozmawiała z nią na głos przed snem. Po jej śmierci nic już nie było jak dawniej, a tata stał się jakby nieobecny. Jego świat wypełniała rozpacz i samotność. Taki stan trwał niemal cztery lata. W międzyczasie wyjeżdżał gdzieś, znikał na długie dni, podrzucając ją do sąsiadki. Pewnego wieczora oznajmił:
– Wyjeżdżamy stąd, Patrycjo! Już wkrótce. Żenię się!
Posmutniała.
– Tatusiu, ale czy ona jest lepsza i piękniejsza od mamusi? – zapytała cicho.
Ojciec zaniemówił. Przygarnął ją do siebie mocno ten jeden, jedyny raz i wykrztusił:
– Nie ma na świecie drugiej takiej jak twoja mama.
Po tej deklaracji zrobiło jej się lżej na sercu, przez chwilę uwierzyła nawet, że znów będą tworzyć szczęśliwą rodzinę. Dowiedziała się jeszcze, że wracają w rodzinne strony ojca, że na jakiś czas zostanie u babci Helenki, ale tylko do momentu, aż sytuacja unormuje się, a jego związek zostanie przypieczętowany ślubem. Mieli zamieszkać potem w pięknym, ogromnym domu z ogrodem i psami. Jedyny problem, jaki pozostał, to zmiana szkoły. Tak jej się wówczas wydawało…Listopad 1983
Budynek szkolny z zewnątrz wydał się Patrycji mało zachęcający, do gustu nie przypadł jej też mizerny ogródek z rachitycznymi kwiatkami i okalający go niski płotek z metalowych prętów. Betonowe, wykruszone w kilku miejscach podwórko było puste. Dalej ciągnął się prostokąt przystrzyżonej trawy, z wytartym pośrodku czarnym pasem oraz dwiema bramkami po przeciwległych stronach. Właśnie stamtąd dochodziły głośne okrzyki. Kilkunastu chłopaków w dresach uganiało się za piłką. Towarzyszył im wysportowany mężczyzna w średnim wieku, który przy pomocy gwizdka pilnował zasad na boisku. Przez moment Patrycja przyglądała im się bez specjalnego powodu, po czym nieśmiało, ociągając się, weszła do budynku. Zaskoczył ją ciasny, wąski korytarz bez okien. Za zamkniętymi drzwiami, po obu stronach pomieszczenia, trwały lekcje. Dziewczyna przeszła na palcach, aż dotarła do klatki schodowej, którą dostała się na piętro. Tam również był taki sam korytarz, z takimi samymi drzwiami. Na ścianach wisiały gazetki szkolne zawierające najważniejsze informacje z życia placówki. Była też imponująca kolekcja portretów sławnych literatów, odkrywców i działaczy politycznych. Odnalazła klasę oznaczoną arabską cyfrą siedem. Wzięła głęboki oddech. Nie jest łatwo zmieniać szkołę w trakcie roku szkolnego. Trzeba nie tylko zyskać sympatię nowych kolegów, koleżanek, nauczycieli, należy także zaakceptować nowe środowisko, przebrnąć przez mur niechęci, na początku nieunikniony, oraz zaspokoić ciekawość innych i swoją własną.
I jak tu się nie bać, mając zaledwie trzynaście lat, będąc nieśmiałą i chorobliwie wstydliwą dziewczynką? – myślała.
Gdy żyła jeszcze mama, wszystko wydawało się o wiele prostsze. Była zawsze, kiedy potrzebowała pomocy. Służyła jej radą, ale przede wszystkim czuła, że jest kochana. A teraz? Niewiele brakowało, aby się rozpłakała, ale szybko się otrząsnęła i postanowiła nie wracać do czegoś, czego nie ma.
Patrycja już chciała chwycić za klamkę, gdy drzwi same się otworzyły. Ujrzała w nich pucułowatą, rumianą twarz z parą szaroniebieskich wesołych oczu. Dziewczyna przyglądała jej się badawczo przez chwilę. Miała sporą nadwagę, w dodatku ubrana była w mało gustowną rozkloszowaną spódnicę w kratę oraz sweterek w ukośne paski, wystający spod granatowego zbyt obcisłego fartuszka. Brązowe proste do ramion włosy rozchodziły się na jej wypukłym czole. Roześmiane, delikatnie zarysowane usta odkrywały białe, drobne, równiutkie ząbki. Budziła uśmiechem sympatię, toteż Patrycja ufnie wyciągnęła do niej rękę:
– Jestem Patrycja, a ty?
– Ewa – powiedziała niskim, chrapliwym głosem. – Nic się nie martw. Pobiegnę tylko po kredę do woźnego i wejdziemy razem. Możesz nawet usiąść obok mnie. Właśnie pokłóciłam się z Iloną, więc wyniosła się do Pauliny.
Mówiła szybko, dość nieskładnie, ale Patrycja pomyślała, że mogłaby się z nią zaprzyjaźnić, zwłaszcza że wkrótce siedziały w jednej ławce, a całą ceremonię poznawczą miały już za sobą. Klasa liczyła dwadzieścia siedem osób, wychowawczynią była pani od języka polskiego – Grażyna Żurek.
Patrycja czuła na sobie wiele ciekawskich spojrzeń: skrzywione, parodiujące miny niektórych chłopców, ale też takie, które wyrażały pozytywne zainteresowanie.
– Głupia, zarozumiała krowa! – syknęła Ewa na widok chudego rudzielca, stojącego przy tablicy, usiłującego coś z siebie wydusić, ale niestety efekty były raczej mierne.
– Siadaj, Zielińska! Znowu nie przygotowałaś się do lekcji! To już trzeci raz! Zmuszona jestem postawić ci dwóję!
Dziewczyna wzruszyła tylko ramionami i pomaszerowała do ławki. Miała jasną cerę usypaną piegami, duży nos, zielone oczy w jasnej oprawie.
– Nie lubisz jej? Dlaczego? – zapytała Patrycja.
– Nie cierpię – odparła Ewa, krzywiąc się, jakby ugryzła cytrynę. – Sama się kiedyś przekonasz dlaczego – zachichotała.
– Zaraz, zaraz. Zielińska? Słyszałam to nazwisko. Tak nazywa się kobieta, która…
Nie dokończyła, bo Ewa przerwała jej w pół zdania:
– A kto jej nie zna? Jest obrzydliwie bogata i wkrótce wychodzi za mąż. Ludzie różne rzeczy wygadują o jej narzeczonym.
– Tak? A jakie na przykład? – spytała spiętym, nienaturalnym głosem. Wytężyła słuch, czując jednocześnie, że czerwieni się po same cebulki włosów.
W tej chwili zadźwięczał dzwonek.
– Chodźmy, pokażę ci boisko! – zaproponowała Ewa.
– Zaczekaj! – Patrycja pociągnęła koleżankę za róg szkolnego fartuszka. – Spójrz, co się dzieje, kocioł przy drzwiach!
Ewa usiadła, pochyliła się nad tornistrem i wyciągnęła kanapkę owiniętą w papier śniadaniowy.
– Chcesz? Mam jeszcze dwie. – Podsunęła nowo poznanej dziewczynie pajdę chleba z pasztetem i sałatą.
– Dzięki, ale jakoś nie jestem głodna. Więc… Co mówiłaś o tej pani? Zaciekawiła mnie ta opowieść.
Ewa roześmiała się.
– Wiesz co – zaczęła mówić z pełną buzią. – Jeśli ten facet, z którym Zielińska bierze ślub, jest tak przystojny jak jego syn, to wcale jej się nie dziwię – znów zachichotała.
– Nic nie rozumiem. O czym ty mówisz? O jakim i czyim synu?
– Ach, to taka stara historia! Wszyscy w okolicy o tym plotkują! Jej syn, Przemek, jest także synem tego narzeczonego. To było dawno temu, kiedy matka Pauliny była jeszcze bardzo młoda i nie tak bogata jak dziś. Ona bardzo go kochała, ale on jej nie chciał. Urodziła mu syna, a facet się ulotnił. Potem wyszła za mąż za Zielińskiego, urodziła Paulinkę, ale biedak szybko zszedł z tego świata, zostawiając ogromny majątek. A teraz, po latach, znów się spotkała z ojcem Przemka. Wybaczyła mu i będzie ślub! – Roześmiała się, połykając kolejny kęs. – To dopiero historia, co?
Patrycja znieruchomiała. Nie wierzyła własnym uszom. Żołądek skurczył jej się boleśnie, ale wiedziała, że to nie z głodu.
Tata nie mógł mnie przecież tak oszukać… – myślała w drodze do domu, krótko po tym, jak pożegnała się z Ewą na rozstaju polnych dróg. Gdy tylko przyjedzie, koniecznie muszą o tym porozmawiać, powinien wyznać jej całą prawdę. Czy to możliwe, że ma brata? Do ślubu zostały jeszcze trzy miesiące. Dla niej to cała wieczność! Na samą myśl, że musiała wracać do miejsca, w którym nie była mile widzianym gościem, bolała ją głowa.
Odkąd Patrycja przeprowadziła się do Górek, zamieszkała z owdowiałą babką Heleną Jaroszową, matką Adama, oraz jej siostrzenicą Tereską, którą staruszka przygarnęła po śmierci siostry męża, Janka. Ten dom jednak bardzo różnił się od tego, w którym się wychowała, gdzie wszystko miało swoje miejsce, pachniało świeżym powietrzem, stały ścięte kwiaty na stole w wazonie i leżał wyprasowany obrus. U babki nikt nie dbał o czystość i ład, jakby to w ogóle nie było ważne – denerwowała się.
Już po kilku dniach okazało się, że ma więcej obowiązków niż czasu. Tereska podśmiewała się pod nosem, gdy Patrycja szorowała podłogi i nędzne meble w kuchni, które pamiętały pewnie pierwszą wojnę światową. Jednocześnie okazywała złość, gdy musiała dzielić się swoim pokojem. W domu były co prawda trzy, ale zimą ogrzewano tylko dwa. W kuchni spędzano najwięcej czasu, tam też stało łóżko babki Heleny. Skrzypiało nieznośnie za każdym razem, gdy opadała na nie zmęczona. Co gorsza dom miał też inne wady: siennik wypchany słomą szeleścił, a drewniana podłoga, pod którą kryła się wilgotna, ciemna piwnica, dudniła. Nieodłączny był też zaduch, który z racji niewietrzonych tygodniami pomieszczeń, przyrósł na stałe do ścian, mebli, ubrań i domowników.
Patrycję traktowano raczej jak intruza. Babka wydawała polecenia zawsze tym samym surowym, stanowczym tonem, a Tereska widziała w niej jedynie przyczynę zmąconego spokoju. Przez ostatnie lata Helena wraz z osieroconą siostrzenicą mieszkały same, toteż przyzwyczaiły się do tego stanu rzeczy. Pojawienie się w domu kolejnej osoby Jaroszowa potraktowała jako głupi żart. Przez trzynaście lat swojego życia Patrycja nie miała okazji spotkania tych dwóch kobiet, nawet nie przyjechały na pogrzeb jej mamy, nic więc dziwnego, że czuła się przy nich obco i nieswojo.
Tereska liczyła sobie dwadzieścia sześć wiosen, chociaż wyglądała na nieco starszą. Była wysoką, mocno zbudowaną kobietą o masywnych udach, szerokich biodrach i dużych, obfitych piersiach. Miała szare, mało wyraziste oczy, prosty nos, okrągłe policzki, a usta lubiła podkreślać różową szminką. Długie puszyste włosy rozjaśniała wodą utlenioną, dlatego miały żółty, nieokreślony odcień blondu. W jej sposobie bycia wyczuwało się ignorancję do otoczenia, do tego cechowała ją wulgarność w wypowiadaniu się, lenistwo i całkowity brak wrażliwości. Nosiła często stylonowe bluzki, które nie przepuszczały powietrza. Wszystkie cuchnęły potem wymieszanym z perfumami „Być może” lub „Pani Walewska”.
– Skoro tak już się wzięłaś za porządki, to nie radzę, byś zaglądała do moich szafek i szuflad! Jeszcze coś zginie, a ja ciężko na wszystko haruję! – syknęła Tereska pewnego wieczora, piłując paznokcie i spoglądając na Patrycję z ukosa.
– Ja nie muszę brać cudzych rzeczy, bo mam swoje – odparła dziewczynka, czując się zraniona takim podejrzeniem.
– Za wiele to ty tego nie masz! – Zaśmiała się złośliwie. – I raczej długo nie będziesz miała. Zresztą, nie moja sprawa.
– Racja, nie twoja – wtrąciła chłodno Jaroszowa. – Lepiej byś się zajęła czymś pożytecznym, a nie tylko piłujesz te pazury. Potrzebne ci one? – prychnęła, przekręcając się na łóżku.
– A właśnie, że potrzebne! – odcięła się wychowanka krótko, siorbnęła z wyszczerbionego kubka łyk mętnej herbaty i odstawiając go głośno na bok, wyszła do swojego pokoju.
Tej nocy Patrycja długo nie mogła zasnąć. Myślała o tacie, który nie przyjechał, a obiecał. O tym, co mówiła Ewa, a także o przytykach Tereski. Ostatnie wydarzenia rzuciły cień na osobę ojca, jej przyszłość natomiast stała pod znakiem zapytania. Co przyniosą kolejne dni? Jaki okaże się jej nowy dom? Jaka będzie macocha, brat, Paulina? Tyle pytań i żadnej odpowiedzi. Jeszcze tylko trzy miesiące i wszystko się wyjaśni. Jeszcze tylko trzy miesiące…
Ale jak wytrzymać taką wieczność w tym okropnym domu? – myślała z przerażeniem.
Paulina Zielińska miała zarówno przyjaciół, jak i wrogów. Zjednała sobie tę część, która uwielbiała jej pikantne, często zmyślone historyjki, a także bez skrępowania korzystała z wysokiego kieszonkowego, które dziewczyna w przypływie szczodrości potrafiła wydać w ciągu jednego dnia, zapraszając swoich znajomych na lody i pączki do cukierni. Pod wpływem złości nie omieszkała tego później wypomnieć, ale mało kto się tym przejmował.
Pozostałych raziła bezczelnością, próżnością czy złośliwą naturą, dlatego połowa klasy schodziła z drogi dziewczynie bez wdawania się z nią w dyskusje. Od początku było wiadomo, że Patrycja będzie zaliczała się do tej drugiej grupy, zwłaszcza że Paulina traktowała ją jak powietrze.
Pewnego dnia matematyczka przywołała Zielińską do tablicy. Miała wykonać działanie na ułamkach dziesiętnych, niezbyt trudne, ale dziewczyna nie miała bladego pojęcia, jak się do niego zabrać. Nic więc dziwnego, że dostała dwóję. Patrycja natomiast poradziła sobie z przykładem bez najmniejszego problemu. Gdy nauczycielka stawiała „Nowej” piątkę, mina Pauliny wyrażała pogardę. To wydarzenie również zadecydowało o wrogości do Patrycji.
Tego dnia, gdy opuszczały szkołę, miał miejsce jeszcze jeden istotny incydent. W pewnej chwili pod bramą zatrzymało się lśniące zachodnie auto. Wysiadła z niego matka Zielińskiej ubrana w biały jak śnieg płaszcz ściągnięty w talii szerokim czarnym paskiem. Głowę miała omotaną czerwonym szalem, a twarz częściowo zasłoniętą wielkimi okularami. Już na pierwszy rzut oka widać było wyrafinowaną elegancję i zasobny portfel. Patrycja zamarła w bezruchu, gdy do kobiety podbiegła Paulina, która powitała ją krótkim cmoknięciem w policzek, po czym schowała się we wnętrzu srebrnego pojazdu. Zielińska stała jeszcze przez moment zapatrzona w szkolne podwórko, po czym usiadła za kierownicą, ruszyła ze zrywem, aż po oponach pozostał czarny głęboki ślad na świeżym śniegu.
Każdej soboty, uwzględniając oczywiście ładną pogodę, babka Helena organizowała na podwórku wielkie pranie. Był to szereg najrozmaitszych, wcale niełatwych czynności, w które Patrycja została wkrótce włączona.
Najpierw na zamiecionym kwadracie, tuż przy wejściu do letniej kuchni, pojawiała się leciwa pralka „Frania”, do której trzeba było nagrzać wody na węglowej kuchni, nasypać proszku i podłączyć przedłużaczem do prądu. Następnie obok lądowały cynkowe wanny oraz plastikowe miednice, które należało napełniać wielokrotnie wodą przyniesioną ze studni. Sterta prania leżała, posegregowana według kolorów, nieopodal urządzeń. Najpierw partia rzeczy wędrowała do wnętrza pralki, potem przepuszczona przez wyżymaczkę płukała się w jednej i drugiej wannie. Na końcu każdą rzecz trzeba było umiejętnie wycisnąć i powiesić na przygotowanych w tym celu sznurkach. Niby łatwe, ale problemem dla Patrycji był ciężar wiader, które musiała napełnić, uruchamiając korbą wał, a następnie targać przez pół podwórza. Lubiła patrzeć, jak metalowe wiadro spuszcza się po łańcuchu w dół i głośnym, tępym klapsem opada na taflę wody. Zdecydowanie ciężej było w drugą stronę. Wiadro chwiało się, woda rozpryskiwała na boki, łańcuch zgrzytał, a korba wyślizgiwała się z rąk, gdy niezdarnie próbowała wyciągnąć je z powrotem. Babka Helena czasem spoglądała na dziewczynę z ukosa, kręciła nosem i burczała do siebie niezadowolona:
– Te miastowe to nic nie potrafią…
Na przekór tym komentarzom Tereska rzadko kiedy uczestniczyła w tych czynnościach. Zawsze znalazła wymówkę, na co Helena nie posiadała najwyraźniej wpływu. Nie miała też pretensji do wychowanicy, tylko Patrycji wciąż się o wszystko czepiała.
Całemu zamieszaniu towarzyszyły zwykle kury, które gdacząc, domagały się nieustannie jedzenia, kręcąc się pod nogami.
– Rzuć im trochę pszenicy! – krzyczała babka, nie odrywając się od pracy. – Nie będą się tu plątać!
Patrycja biegła więc posłusznie do komórki, gdzie w szarych jutowych workach stało pachnące ziarno oraz pasza dla drobiu. Nabierała porcję metalowym garnkiem i wysypywała pod kurnikiem w drewniane korytko. Nie zdążała jeszcze krzyknąć, gdy ptactwo, na czele z białym zuchwałym kogutem, przybiegało niemal w tej samej chwili i rzucało się na jedzenie, depcząc dziewczynę.
Wielkie pranie trwało zwykle kilka dobrych godzin. Potem sprzęty lądowały na swoich zwyczajowych miejscach. Na podwórku widniały mokre ślady po wylanej wodzie, a na sznurkach łopotały dumnie, niczym chorągwie po wygranej bitwie, czyste, pachnące ubrania.