Pocałunki w Rzymie - ebook
Pocałunki w Rzymie - ebook
Anna uważa, że w wieku 19 lat nie należy podejmować dożywotnich zobowiązań.
Dlatego jest w szoku, kiedy jej chłopak Stephen… prosi ją o rękę. Musi odmówić – już od dawna czuje, że oboje mają zdecydowanie różne wizje życia. Sęk w tym, że siedzą właśnie w samolocie do Włoch, gdzie ma się odbyć wesele przyjaciela Stephena.
Odmowa oznacza jednak poważne kłopoty, ponieważ powrót do domu jest zaplanowany dopiero za kilka dni. Anna woli spędzić ten czas z dala od chłopaka, któremu złamała serce. Postanawia więc wyruszyć do stolicy na poszukiwanie pewnego deseru, bez którego państwo młodzi nie wyobrażają sobie wesela: struffoli w kształcie choinki. W trakcie wędrówki po stolicy Włoch, nie znając języka, dziewczyna staje przed wyzwaniem znalezienia jego legendarnego twórcy. W piekarni Pomoc oferuje jej piłkarz Matteo, przypadkowo napotkany chłopak, który właśnie poniósł porażkę w najważniejszym w swojej karierze meczu. Razem wyruszają w szaloną pogoń za nieuchwytnym cukiernikiem po Rzymie - mieście miłości. Czy uda im się zdobyć obiecany deser? A może przytrafi im się coś jeszcze?…
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67604-08-6 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Anna
wtorek, 17 grudnia
21:41
Ciekawe, co by sobie o mnie pomyślał personel pokładowy, gdybym poprosiła ich o wypożyczenie spadochronu?
Przekopywanie się przez bagaż mojego chłopaka, gdy ten wyszedł do toalety, to pewnie kiepski pomysł, ale w uszach ciągle czuję nieprzyjemne pstrykanie, a Stephen uparł się, że to on weźmie ze sobą landrynki, więc nie pozostawił mi żadnego wyboru. Ale umówmy się – ze wszystkich rzeczy, które spodziewałam się tam znaleźć (nudne gazety o motoryzacji – są; stary iPod Nano, nie wiedzieć czemu nadal go ma – jest; suszona wołowina – fujka, ale jest), pierścionek zaręczynowy z pewnością do nich nie należy.
Samolot znajdujący się obecnie jakieś kilkanaście kilometrów nad Atlantykiem to chyba jedno z najgorszych miejsc na odkrycie, że chłopak ma w planach się oświadczyć.
To jakieś szaleństwo. Nie dość, że obydwoje mamy po dziewiętnaście lat, a więc stanowczo za mało, by się zaręczyć, to jeszcze ostatnio wydaje mi się, że mam… wątpliwości. Kocham Stephena, jesteśmy razem, odkąd mieliśmy trzynaście lat, to mój najlepszy przyjaciel i kompan do gier. Jest też pierwszą osobą, do której dzwonię, gdy tylko zobaczę coś dziwacznego w metrze, oraz ostatnią, z którą rozmawiam przed snem, ale po sześciu wspólnych latach, czyli jednej trzeciej naszego życia, staliśmy się jedną z tych par, które kończą za siebie zdania – i to tylko dlatego, że znamy je już na pamięć.
W zeszłym roku zauważyłam, że zaczęliśmy się od siebie oddalać. Całą swoją uwagę poświęcałam nauce w International Cooking School, nowojorskiej szkole sztuki kulinarnej, a on zaczął pracę w warsztacie rodziców, znajdującym się w dzielnicy, w której obydwoje mieszkamy – brooklyńskim Bensonhurst. Rozmowa już się nie klei, kiedy się spotykamy. Chcąc nie chcąc, zasypiam przy jego opowieściach o samochodach i zdaję sobie sprawę z tego, że w ten sam sposób działają na niego moje historie o ludziach ze szkoły i najnowszych miejscówkach z pysznym jedzeniem, które udało nam się odkryć.
Przez to właśnie uświadomiłam sobie, że choć znamy się na wylot, zupełnie się od siebie różnimy. Czuję, że rozkwitam wśród ludzi, którzy mnie inspirują (przykład: znajomi ze studiów), albo gdy odwiedzam nowe miejsca i odkrywam świat. Stephen natomiast, odkąd skończył pięć lat, spotyka się z tą samą grupką przyjaciół. Najchętniej nigdy nie opuszczałby Bensonhurst dalej niż na odległość pięciu przecznic.
I nawet teraz, gdy zajadamy się burgerami z Shake Shacka, kupionymi na lotnisku, popadamy w znajomą grę pod tytułem „opowiedz tyle obrzydliwych żartów, żeby ta druga osoba pękła”. Do tej pory myślałam, że sprawia nam to taką frajdę, bo ufamy sobie na tyle, by po prostu wygłupiać się na całego. Teraz jednak wydaje mi się, że być może po prostu nie mamy o czym ze sobą rozmawiać.
Tak że tak, trochę przeraża mnie świadomość, że Stephenowi mogłoby się marzyć jeszcze jakieś sześćdziesiąt lat życia spędzonego w ten sposób.
Rany, o wilku mowa – właśnie wraca z toalety i _macha_ do mnie, wyglądając przy tym jak przeszczęśliwy golden retriever, który widzi, że jego pani wraca do domu. Mimowolnie chwytam torebkę na wymioty z oparcia fotela przed sobą, i to wcale nie dlatego, że Stephen swoją słodyczą doprowadza mnie do mdłości.
Czuję przerażenie na samą myśl, że moglibyśmy się zaręczyć, jeszcze zanim wylądujemy w Rzymie. Odmawianie mu od zawsze szło mi kiepsko, zwłaszcza gdy patrzy na mnie tymi swoimi dużymi, brązowymi oczami i z pełnym nadziei wyrazem twarzy. A skoro Stephen potrafił namówić mnie do zarywania nocy, żeby o tydzień wcześniej oddać pracę semestralną i zdążyć z nią przed tym wyjazdem, to obawiam się, że udałoby mu się jeszcze wydusić ze mnie „tak”.
Ale chwila, chyba nie zada tego pytania teraz… prawda? W końcu lecimy na czyjś ślub! Anthony, przyjaciel rodziny Stephena, żeni się w toskańskiej miejscowości Cortona. Stephen nie chciałby przecież przyćmić państwa młodych i pojawić się w hotelu ze świeżo upieczoną narzeczoną. Poza tym znajdujemy się właśnie w samolocie z trzystoma innymi pasażerami – swoimi oświadczynami zdecydowanie urządziłby niezłą scenę, a to nie do końca coś, co przypadłoby mu do gustu.
Oddech nieco mi się uspokaja i odkładam torebkę na wymioty na kolana. Wszystko git. Będzie okej. Pewnie i tak zaczeka, aż wesele dobiegnie końca albo do momentu, kiedy odwiedzimy jego krewnych w Boże Narodzenie. Wszystko wskazuje na to, że postawi mnie w bardzo niezręcznej sytuacji – na przykład wyskoczy z pytaniem w towarzystwie dziadków. Może zrobi to w trakcie przemiłego rodzinnego obiadu, podczas którego z pewnością zwymiotuję, co równa się temu, że już nigdy nie spróbuję żadnej włoskiej potrawy, a to byłoby totalną beznadzieją z dwóch powodów: nie tylko uczę się w szkole sztuki kulinarnej, ale też mam włoskie korzenie. Tak czy siak, przecież nie zapyta mnie _w tej chwili_, a to oznacza, że zostało mi jeszcze kilka dni, żeby coś wykombinować. Na przykład sfingowanie własnej śmierci.
– Wszystko okej? – pyta, rzucając okiem na torebkę na moich kolanach, po tym jak udało mu się przecisnąć obok biznesmena siedzącego przy przejściu, który jeszcze przed startem zatopił się w lekturze „The Wall Street Journal”.
Potakuję, a papier szeleści, gdy Stephen opada na środkowe siedzenie. Nagle staję się aż nader świadoma istnienia dwóch osób dzielących mnie od ucieczki.
– Zwykle nic ci nie jest podczas lotu – stwierdza i sięga, by delikatnie odgarnąć mi długie włosy z twarzy. Czemu akurat teraz musi mi się bacznie przyglądać?
Wzruszam tylko ramionami, zbyt przerażona, by się odezwać, bo mogłabym przypadkiem wypluć z siebie coś w stylu: „Naprawdę jesteś szczęśliwy w takim związku? Nie jesteśmy zbyt młodzi? Zapomniałeś już, że przyszły semestr wolałabym spędzić w jakiejś szkole sztuki kulinarnej w innym mieście niż Nowy Jork? Że moim głównym celem w życiu jest ucieczka z Bensonhurst, choćby na jakiś czas? Myślisz, że łatwo nam będzie przetrwać, gdy ty zostaniesz w dzielnicy, żeby pracować w rodzinnym warsztacie?”.
Wróć, żeby „tak w sumie go prowadzić?” (za każdym razem mnie przy tym poprawia).
Przez kolejne sto kilometrów waham się pomiędzy „wszystko git” a „rany, zaraz puszczę pawia”, z kolei Stephen aż trzy razy powtarza, że nie powinnam martwić się lotem, bo samolot przecież jest do tego stworzony – cokolwiek ma przez to na myśli. Gdy w przejściu pojawia się stewardesa z wózkiem z napojami, kupuje dla nas po lampce czerwonego wina, ale kiedy próbuje podać mi mój kieliszek, wzdrygam się i trącam jego rękę, przez co połowa pinot noir rozlewa mu się na kolanach. Dobrze, że ma na sobie czarne jeansy.
Wydaje z siebie sapnięcie, a biznesmen siedzący przy przejściu ogradza się od nas wielgachną gazetą.
– Dobrze się czujesz? – Wciąż nie mogę wykrztusić z siebie ani słowa, więc tylko macham ręką w kierunku torebki na wymioty. Chłopak szerzej otwiera oczy, które ciemnieją, gdy odwraca się do mnie twarzą. – Rany, naprawdę jest ci niedobrze? Miałaś tak też ostatnim razem, gdy leciałaś do Chicago obejrzeć tę szkołę gastronomiczną?
Gdybym tylko nie była w pełni skupiona na utrzymaniu w żołądku burgera z Shake Shacka, ochrzaniłabym go za nazywanie szkół sztuki kulinarnej „szkołami gastronomicznymi”. Stephen sprawia jednak wrażenie naprawdę zmartwionego, więc dochodzę do wniosku, że chyba nie mam innego wyjścia, jak tylko wyznać mu prawdę.
No, może dopiero po kilku głębszych wdechach.
Opuszczam torebkę z powrotem na kolana, dopiero gdy upewniam się, że na niego nie zwymiotuję.
– To nie przez lot… – zaczynam.
– No to o co chodzi?
Patrzy na mnie tymi swoimi brązowymi oczami i nagle dociera do mnie, że nie dam rady przetrwać kolejnych kilku tysięcy kilometrów. Muszę powiedzieć mu prawdę, poza tym wiem, że teraz i tak już mi nie odpuści.
– Chodzi o to, że… Szukałam landrynek i pomyślałam, że pewnie masz jakieś w swoim plecaku, więc zajrzałam do niego i…
Przesuwa spojrzenie na bagaż, który w pośpiechu wkopałam z powrotem pod siedzenie – wciąż wystają z niego gazety i suszona wołowina. Unosi wzrok, a jego usta zastygają w czymś w rodzaju uśmiechu pomieszanego z przerażeniem i zaczyna pocierać tył głowy. Zawsze tak robi, kiedy czuje się czegoś niepewny albo skrępowany.
– Czyli go znalazłaś? – pyta, a głos brzmi mu dziwnie piskliwie.
– Przykro mi – odpowiadam, z całych sił powstrzymując wymioty.
Udało mi się pokrzyżować mu plany na oświadczyny, więc ostatnie, co mogę zrobić, to przynajmniej nie wprawić go w jeszcze większe zażenowanie. Szlag trafił całe jego misterne kalkulacje, i to wyłącznie dlatego, że strzelało mi w uszach. Chociaż kto wie, być może teraz o tym porozmawiamy? Dwoje dorosłych ludzi, z kieliszkami pełnymi wina w dłoniach (no, z jednym pełnym i resztkami w drugim), może przecież uciąć sobie miłą pogawędkę o planach, marzeniach, przyszłości i dojść do wspólnego wniosku, że naprawdę… naprawdę nie powinni się pobierać. Stephen może i jest słodkim głuptasem, ale rozsądny z niego facet. To jedna z tych cech, które sprawiają, że go kocham: przy nim czuję się bezpieczna.
Nagle… niespodziewanie… na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Jednym haustem dopija wino, pochyla się do przodu i wyciąga z plecaka małe pudełeczko o złowieszczym czerwonym kolorze. Odwraca się i stuka palcami w papierowy mur, który opada, odsłaniając wściekłego biznesmena. Ma tak naburmuszoną minę, że nawet pokładowe oświadczyny nie byłyby w stanie go rozweselić… o mój Boże, to naprawdę się dzieje. Stephen łyknął sobie wina na odwagę. Będę musiała mu odpowiedzieć już teraz! Do tej pory nie myślałam zbyt wiele o tym, jak bym zareagowała, gdyby Stephenowi strzeliło do głowy się oświadczać, bo, przypominam, mamy po dziewiętnaście lat. Nie mówiąc już o tym, że w życiu nie wpadłabym na to, żeby zastanawiać się, co mogłabym odpowiedzieć, gdyby postanowił zrobić to kilkanaście kilometrów nad ziemią, w towarzystwie innych ludzi.
W głowie mam już teraz tylko same spadochrony.
Biznesmen wbija wściekły wzrok w Stephena, na co ten reaguje uśmiechem.
– Przepraszam najmocniej, ale czy mógłby pan dać nam trochę prywatności? To zajmie tylko sekundkę, obiecuję.
Mężczyzna chyba również nie może oprzeć się tym dużym, brązowym oczom, bo wstaje i odchodzi o kilka kroków, jakby myślał sobie: „No dobra, jazda z tym”.
Stephen odwraca się w poprzek siedzeń, bo tylko w ten sposób udaje mu się przyklęknąć na jedno kolano.
_O Boże. Boże._
Kątem oka widzę, jak kilka głów odwraca się w naszym kierunku. Niektórzy pasażerowie wstają nawet, żeby zobaczyć, co się dzieje, a Stephen posyła mi lekki uśmiech.
– Kurde, przygotowałem sobie przemowę, ale została w walizce. – Ktoś parska śmiechem. Zanim udaje mi się wykrztusić z siebie miłą sugestię, że może powinien się wstrzymać, aż wylądujemy, wesele się skończy, wrócimy do Nowego Jorku albo stuknie nam trzydziestka, ten wzrusza ramionami i kontynuuje: – Ale okej, chyba pamiętam najważniejsze.
O Boże, nasi obserwatorzy przeciągle wzdychają.
– Anno Pompeo, poznałem cię w trzeciej klasie i pokochałem w czwartej… chyba w momencie, gdy kopnęłaś Nicky Boncore w tyłek za to, że nazwała mnie męczybułą. Byłbym przeszczęśliwy, gdybyś… Gdybyś… O rany, zapisałem sobie taki świetny tekst o tym, że od teraz będziemy _razem_ życiu kopać tyłek, ale nie potrafię… Anno, przepraszam, ale nie potrafię sobie go przypomnieć.
Wygląda, jakby zaraz miał się rozpłakać. W normalnej sytuacji spróbowałabym go dotknąć, ale nie mogę się nawet ruszyć.
– W porządku Stephen, nie musisz…
– Wyjdź za mnie. Nie wiem, jakimi słowami mógłbym lepiej wyrazić to, co czuję. Tego chcę i to powinno się wydarzyć. Czy sprawisz, że będę najszczęśliwszym facetem pod słońcem, i zgodzisz się zostać moją żoną?
Pasażerowie zaczynają radośnie skandować. _Rany, te oczy._ Przysięgam, są nieproporcjonalnie wielkie w stosunku do całej twarzy – jak u postaci z kreskówki! Kątem oka widzę, jak kilka osób unosi telefony, bo jak nic nadajemy się na Instagrama. Gdy dociera do mnie, że te filmiki bardzo szybko mogą stać się viralem, i to z najgorszego możliwego powodu, burger w moim żołądku zaczyna powoli torować sobie drogę w górę, wzdłuż żeber, aż do…
Chociaż wcale tego nie planuję, potrząsam głową i gdy otwieram usta, wydobywa się z nich tylko ochrypły, stłumiony rechot, ponieważ nie jestem w stanie wykrztusić z siebie nic innego.
– Anno?
Staram się spojrzeć na Stephena, naprawdę próbuję, ale nie potrafię, bo wiem, że na jego twarzy maluje się prośba, bym skłamała, a z mojej można czytać prawdę jak z otwartej księgi. Jeśli na niego popatrzę, to dostrzegę, jak bardzo dobije go moja odpowiedź, a tego nie będę w stanie znieść. Dlatego przesuwam wzrok na przejście, w którym zauważam stewarda z szampanem w dłoni. Pewnie myślał, że będziemy mieli powód do świętowania. Mężczyzna sprawia wrażenie przerażonego, jakby właśnie był świadkiem tego, jak dosłownie wyrywam Stephenowi serce z piersi. W samolocie zapada całkowita cisza, przerywana jedynie przez szum silników. I to właśnie ten jedyny odgłos wydaje się teraz miażdżyć mi głowę niczym para ogromnych rąk.
_Muszę się stąd wydostać._
Staram się nie potrącić Stephena, kiedy zaczynam gramolić się w kierunku przejścia. Chociaż tyle jestem mu winna, ale to dość trudne, gdy ma się prawie metr osiemdziesiąt i próbuje przecisnąć obok jeszcze wyższego chłopaka, a leci klasą ekonomiczną.
Biznesmenowi w przejściu nie poświęcam aż tyle uwagi, niemal go taranuję i pędzę do toalety, znajdującej się na tyle samolotu, starając się zignorować pasażerów wlepiających we mnie swój wzrok. Gdy tylko wpadam do środka, zatrzaskuję za sobą drzwi i już mam zamiar opłukać sobie twarz zimną wodą, gdy słyszę znajomo brzmiące piknięcie, oznaczające, że należy zapiąć pasy. Nagle samolot zaczyna trząść się od turbulencji, a ja z hukiem ląduję na toalecie, obijając sobie przy tym kość ogonową.
Wspaniale.
Gdy rozlega się pukanie do drzwi, stewardesa robi się bardziej stanowcza niż przed pięcioma minutami:
– Signorina?
Podobnie jak przy ostatnich czterech razach nie odpowiadam.
– Signorina! – Puk, puk, puk.
– Zajęte! – wołam, jednak to na nic.
– Zajęła pani toaletę na pół godziny. Samolotem lecą również inni pasażerowie, którzy chcą z niej skorzystać. – W jej głosie pobrzmiewa nuta groźby, jakbym miała wpaść w kłopoty, gdybym postanowiła nie wyjść.
Mimo że robi mi się niedobrze na samą myśl o powrocie na miejsce i spędzeniu ze Stephenem kolejnych sześciu czy siedmiu godzin (a później jeszcze tygodnia we Włoszech), to jednak bardziej przeraża mnie perspektywa wylądowania w jakimś przylotniskowym areszcie. Wstaję więc i otwieram drzwi.
Stewardesa zdaje się najwyżej pięć lat starsza ode mnie. Ma nienaganny wygląd, charakterystyczny dla osób występujących w telewizyjnych reklamach linii lotniczych – wyjątek stanowi pogarda malująca się na jej twarzy. Znika ona jednak szybko, gdy kobieta dostrzega to, na co sama patrzyłam w lustrze – moje włosy są w nieładzie, a oczy czerwone jak jej uniform. Mruga i przez sekundę wygląda, jakby mi współczuła, jednak szybko się opanowuje.
– Zaprowadzę panią na miejsce – oznajmia. Zachowuje się bardzo formalnie i grzecznie, jednak czuję, jak się wzdrygam, bo takie podejście zawstydza mnie chyba bardziej od potencjalnej nagany sformułowanej z obcym akcentem.
Podążam za nią przez mały tłumek ludzi zebranych przy toalecie, a później wzdłuż przejścia. Czuję na sobie wzrok innych pasażerów – jestem pewna, że gdyby na pokładzie panowała demokracja, wszyscy zagłosowaliby za wykopaniem mnie z samolotu za złamanie serca chłopakowi uroczemu niczym golden retriever. Nie chcę się jednak nad tym rozwodzić, bo zdaję sobie sprawę z tego, że za osiem kolejnych kroków znów będę musiała usiąść obok Stephena. Ze wściekłymi spojrzeniami pasażerów mogę sobie poradzić – wzrok smutnego szczeniaczka to już inna historia.
Tyle że Stephena tam nie ma. Ani faceta zza „The Wall Street Journal”, ale wydaje mi się, że mijałam go wcześniej w kolejce do toalety.
Zauważając moją zdumioną minę, stewardesa wyjaśnia:
– Zaproponowaliśmy pani… towarzyszowi inne miejsce.
Potakuję w odpowiedzi, jakby potwierdzając, że to był najlepszy pomysł, jednak czuję przy tym, jak serce opada mi aż do żołądka.
Zaczynam zapinać pas i stewardesa odchodzi. Chwilę później na jej miejscu pojawia się inna kobieta w uniformie, z tacą w ręku – jest równie wysoka i piękna, ale o jakieś piętnaście lat starsza. Wygląda o wiele przyjaźniej.
– Ominął panią posiłek – oznajmia. Ona również mówi z wyraźnym włoskim akcentem.
Potakuję w podziękowaniu, jednak nie sądzę, żebym mogła w siebie cokolwiek wcisnąć.
Kobieta rozgląda się w jedną i drugą stronę, jakby sprawdzała, czy nikt jej nie obserwuje, i opada na siedzenie naburmuszonego biznesmena. Podaje mi torebkę na wymioty.
– Nie sądzę, żeby była mi jeszcze potrzebna – rzucam, starając się brzmieć radośnie, a nie żałośnie – ale dziękuję.
Uśmiecha się ze smutkiem, jednak bez współczucia, i delikatnie kładzie torebkę na moim rozkładanym stoliku. Dostrzegam, że w środku coś się znajduje, więc zaglądam tam i moim oczom ukazuje się bananowa babeczka i maleńka buteleczka whisky.
– Była pani bardzo dzielna – mówi w odpowiedzi na moje zdumione spojrzenie i poklepuje mnie po ramieniu lewą dłonią. Na serdecznym palcu ma obrączkę. Kiedy zauważa, że na nią patrzę, posyła mi smutny uśmiech, który sprawia, że aż serce ściska mi się w piersi. – Szkoda, że kiedy byłam w pani wieku, nie zdobyłam się na odwagę i nie wybrałam tego, czego sama pragnęłam…
Nawet nie wiem, co odpowiedzieć, więc tylko przytakuję.
Ściska mnie za ramię, po czym wstaje i odchodzi alejką. Wyciągam z torebeczki maleńką whisky. Wcale nie mam na nią ochoty, ale jeśli pierwsza godzina lotu była jakimkolwiek wyznacznikiem, to pewnie jeszcze mi się przyda, więc pochylam się i wrzucam ją do torebki leżącej na podłodze. Później odwijam folię z posiłku, który również dostałam – to makaron rigatoni z wołowiną. Nie jestem zbytnio głodna, ale wiem, że minie jeszcze sporo czasu, zanim znowu będę miała coś w ustach, więc dochodzę do wniosku, że jednak lepiej coś w siebie wcisnąć, nawet jeśli to tylko przesolone pokładowe danie. Rany, tak bardzo nie mogłam się doczekać, aż spróbuję włoskiego jedzenia podczas pierwszej wizyty we Włoszech. Profesor Barnes, jedna z moich wykładowczyń, przygotowała nawet dla mnie spis trattorii i wykwintnych restauracji, które obowiązkowo powinnam odwiedzić, gdy dotrę do Rzymu. Wiedziałam, że będę potrzebowała naprawdę dobrej wymówki, by uwolnić się od Cortony i Stephena na dość długo, żeby wybrać się na jedzeniowy maraton – byłam jednak zdeterminowana, by tego dokonać, bo profesorka zapewniła mnie, że stołowanie się we Włoszech przypomina zakochiwanie się w jedzeniu po raz pierwszy i od nowa z każdym kolejnym daniem.
Szczerze wątpię, by catering pokładowy jakkolwiek się w to wpisywał.
Biorę kilka kęsów rigatoni, przez co w moich ustach rozpoczyna się bitwa smaków, słony posmak sosu pomidorowego walczy właśnie z jego słodką nutą. Jeśli znajdowała się w nim też bazylia, to już dawno przegrała z kretesem, z kolei starte mozzarella i parmezan zdają się kulić ze strachu przed słonym oprychem.
Jakiś rok temu przygotowywałam lazanię, która mi nie wyszła, bo dodałam do sosu za dużo prosciutto. Gdy opowiadałam o tym Stephenowi, żartobliwie nazwałam szynkę zbirem znęcającym się nad gałką muszkatołową, beszamelem i wołowiną. On jednak nie załapał i jedynie wzruszył ramionami, mówiąc: „Przecież nikogo tym nie otrujesz, więc nie wiem, w czym problem?”.
Trochę się przez to pokłóciliśmy. W sumie jedzenie dosyć często było powodem naszych kłótni. Stephen nigdy nie potrafił zrozumieć, dlaczego aż tak poważnie je traktuję, bo przecież „żarcie jest tylko po to, by zaspokoić głód”. Właśnie w taki sposób chłopak postrzega świat – wszystko wydaje się mu banalnie proste, a kiedy mówi o tym głośno, automatycznie przyjmuję pozycję obronną, bo czuję, że nie traktuje moich ambicji poważnie. Staję się też pełna niepokoju, bo nigdy nie byłam na tyle odważna, by wyjaśnić mu, dlaczego aż tak bardzo przejmuję się jedzeniem czy gotowaniem.
I właśnie dlatego mam w planach opuścić Bensonhurst, a może i nawet Nowy Jork. Chcę nauczyć się tyle, ile tylko jestem w stanie, i już od dłuższego czasu czuję, że być może będę musiała wyjechać gdzieś indziej, by zrealizować ten cel. A podczas gdy moje serce aż wyrywa się do tego, by uciec, Stephen niczym kotwica unieruchamia mnie na starych śmieciach. I to był kolejny powód do kłótni, bo obawiał się, że wyrywam się również od niego.
Kiedy w zeszłe wakacje dowiedziałam się o możliwości spędzenia semestru na zagranicznym stażu w Scuola di Arti Culinarie w Rzymie, serce aż fiknęło mi koziołka w piersi. Staż? W słynnym instytucie kulinarnym, i to jeszcze w Rzymie, kolebce pyszności? Jednak im dłużej o tym myślałam, tym trudniejszy do zrealizowania stawał się ten pomysł. Gdy wspomniałam o nim Stephenowi, rzucił jedynie: „Naprawdę wyjechałabyś do Włoch aż na pół roku?”, a w jego ogromnych oczach pojawił się wyrzut, jakbym odbierała mu ulubioną zabawkę. Odkładałam w czasie wysłanie zgłoszenia, aż termin minął i rekrutacja została zamknięta. Wmówiłam sobie, że to nic, bo i tak pewnie bym się nie dostała. Prawdopodobnie przyjmują wyłącznie kulinarnych geniuszy… a ja po prostu lubię gotować.
Nie mogłam jednak przestać myśleć o tym, jakby to było mieszkać w Rzymie przez pół roku. Ile mogłabym nauczyć się od wybitnych szefów kuchni, nawet przez tak krótki czas. Jakby to było żyć po swojemu, i wtedy dotarło do mnie, że Stephen miał rację.
Było mi przykro na myśl o straconej szansie, ale to nie wszystko, co mnie ominęło. Prawda była taka, że potrzebowałam wymówki, by zostawić wszystko za sobą… włącznie z nim.
Wszystko dlatego, że pragnęłam żyć w świecie większym niż on, ja oraz warsztat. I nie ma w tym jego winy, bo nie jest przecież złym człowiekiem. A teraz znaleźliśmy się na pokładzie samolotu lecącego do Europy, gdzie mamy spędzić wspólnie tydzień tuż po tym, jak złamałam mu serce. Ma być odpowiedzialny za wpuszczanie gości na superkosztownym toskańskim weselu jego kumpla. Przed nami tydzień, którego nie mógł się doczekać, odkąd Anthony i Charlotte zaręczyli się podczas zeszłego Bożego Narodzenia, a który kompletnie mu zrujnowałam. Dopóki będę obok, Stephen nie poczuje się ani trochę lepiej. To naprawdę nie w porządku wobec niego.
Wyciągam z torebeczki babeczkę, odrywam kawałek i wrzucam go sobie do ust. Jest sucha i ma sztuczny bananowy posmak (a raczej jest go w niej za dużo), ale gdy czuję słodycz na języku, znowu mam wrażenie, że jestem gotowa stawić czoło światu.
Nie mogę wyjść za Stephena, ale mogę za to zachować się wobec niego w porządku. Mimo że podróż do Włoch od zawsze była moim marzeniem, nie zamierzam mu jej zniszczyć.
Gdy tylko wylądujemy w Rzymie, kupię sobie bilet powrotny do Nowego Jorku i pozwolę Stephenowi na spokojnie rozpocząć nowe życie beze mnie.ROZDZIAŁ 2
Matteo
środa, 18 grudnia
19:22
_Lewa skarpeta, jest… Prawa skarpeta, jest… Lewa skarpeta, zdjęta… Prawa skarpeta, zdjęta… Lewa skarpe…_
– Słyszałeś kiedyś o nerwicy natręctw?
Głos Lorenza wybija mnie z rytmu. Kopniakiem otwiera drzwi do szatni i nagle dociera do mnie cały zgiełk, który do tej pory starałem się wyciszyć. Do wyjścia na murawę, gdzie rozpoczniemy mecz przeciwko drużynie Avellino, zostało nam jeszcze jakieś siedem minut – powietrze aż skwierczy od rozsadzającej nas energii, a ściany wibrują od hucznego dopingowania się nawzajem. Robi mi się żółto przed oczami z powodu otaczających mnie ze wszystkich stron barw drużyny.
Ze wzrokiem spuszczonym w dół po raz szósty i ostatni naciągałem na stopę żółtą skarpetę, ale przez to, że Lorenzo mnie rozproszył, muszę zacząć od nowa.
– To nie nerwica natręctw – odpowiadam, opuszczając skarpetę na ziemię. – Po prostu jestem przesądny.
– Robisz tak przed każdym meczem – stwierdza. – Gdyby to coś dawało, wygrywalibyśmy chyba za każdym razem, nie?
Nie podnoszę głowy. Staram się oczyścić umysł, żeby rozpocząć rytuał od nowa, poza tym i tak zazwyczaj przed meczami unikam kontaktu z Lorenzem. Jest irytujący jak diabli. Podczas gdy ja mam w zwyczaju zakładać skarpety i buty jako ostatnie, tuż przed wyjściem na stadion, on woli paradować bez koszulki aż do momentu, gdy wytaczamy się z tunelu na murawę. Dopiero wtedy ją wkłada. Tłumaczy to tym, że koszulka to jego zbroja i zakładanie jej dopiero po wyjściu na stadion sprawia, że czuje się, jakby właśnie szykował się do walki. Tyle że wszyscy doskonale wiemy, że chodzi mu tylko o to, by obserwatorzy nie zapomnieli o jego ośmiopaku. Ostatnie, czego mi dzisiaj trzeba, to typowego Lorenza. Zbyt wiele zależy od tego meczu – wprawdzie nie dla drużyny, bo zajmujemy mocną czwartą pozycję w Serie B, ale dla mnie. To ja muszę zagrać dobry mecz, bo z trybun będzie obserwował mnie Alessandro Rossi.
Asystent trenera Interu Mediolan przyjeżdża specjalnie, by ocenić moją kondycję i zdecydować, czy należy zakończyć transfer do Frosinone i z powrotem umieścić mnie w macierzystym klubie w Serie A. Czuję, jak delikatnie drżą mi dłonie, gdy podnoszę z ziemi lewą skarpetę. Staram się nie ześwirować na samą myśl o tym, że od przyszłego sezonu mógłbym grać dla Interu. No tak, czekałaby mnie przeprowadzka do Mediolanu, ale jestem fanem tej drużyny, odkąd miałem sześć lat i zacząłem poważnie interesować się piłką. To miejsce, w którym absolutnie muszę się znaleźć.
Lorenzo wraca na swoją ławkę naprzeciwko mnie i siada, by założyć buty, a ja po raz kolejny unoszę skarpetkę. Mam taki zwyczaj od czasu jednego z meczów, gdy grałem jeszcze w Under-16¹. Nie mogłem wtedy dojść do siebie, bo mama wyprała mi cały strój w nowym środku, co sprawiło, że skarpety stały się strasznie szorstkie. Po założeniu ich po raz szósty doszedłem do wniosku, że wszystko na nic i że jedyne, na czym będę mógł się skupić przez cały mecz, to swędzące stopy i łydki.
Tamtego dnia zagrałem najlepszy mecz w swoim życiu i ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że zrobiłem to na oczach łowcy talentów z Interu Mediolan, który był tak zachwycony, że od razu zapisał mnie do ich programu rozwoju młodych zawodników. I tym sposobem z chłopaczka z rzymskich przedmieść, który marzył o grze w niebiesko-czarnych barwach Interu, stałem się potencjalnym kandydatem na profesjonalnego zawodnika. To był najlepszy dzień w moim życiu i do teraz zastanawiam się, czy te nieszczęsne skarpetki nie przyniosły mi wtedy _nomen omen_ szczęścia. Może szóstka to mój szczęśliwy numer? W końcu gram w drużynie jako piętnastka – jedynka i piątka daje szóstkę. Jednego dnia zakładałem skarpety aż sześć razy i wydarzyło się coś niesamowitego.
Dlatego od czterech lat przed każdym meczem sześciokrotnie powtarzam tę czynność. Może i Lorenzo ma rację, że to nie zawsze zapewnia nam wygraną, ale czuję, że od lata, kiedy to Inter Mediolan wypożyczył mnie do Frosinone, żebym mógł się nieco podszkolić w Serie B, jestem w naprawdę niezłej formie. W tym sezonie udało mi się zagrać we wszystkich dwudziestu trzech meczach drużyny i zajmujemy czwarte miejsce w rozgrywkach, z dużymi szansami na udział w barażach. Asystowałem przy dziewięciu golach, z czego jestem naprawdę dumny. Nie ukrywam, że byłoby świetnie, gdybym mógł strzelić sam jednego albo dwa, ale Rafaello, nasz trener, przydzielił mi pozycję defensywnego pomocnika, a na niej jednak trudno o gole, gdyż przez większość czasu przebywa się na własnej połowie boiska.
Nie mogę powstrzymać się od zerknięcia na Lorenza. Ma na koncie czternaście bramek w dziewiętnastu meczach, co jest najlepszym wynikiem w Serie B, no, ale to dość oczywiste, gdy gra się jako napastnik. Nosi koszulkę z numerem dziewiątym… o ile zdecyduje się ją w ogóle założyć. Nie można go za to winić – gdyby moja klata wyglądała na wyrzeźbioną przez samego Michała Anioła, to też bym się z tym nie krył. Nie wiem, czy Inter Mediolan ma na niego oko, bo Lorenzo gra w Frosinone od trzech lat, czyli od podpisania kontraktu jako młody zawodnik. Jeśli jednak uda mu się zagrać tak dobrze, jak w ostatnich kilku meczach, to może przykuć uwagę Alessandra, a to już będzie dla mnie problem. Łatwo się wyróżnić, kiedy jest się tym ostatnim zawodnikiem, który dotyka piłki, posyłając ją do bramki, ale co wtedy, gdy jest się tym pierwszym, rozpoczynającym akcje swojego zespołu, dzięki czemu później być może pojawi się szansa na strzelenie gola? Takiego zawodnika nietrudno pominąć.
Gianni, asystent trenera, wsuwa głowę do szatni.
– Trzy minuty, chłopaki!
Kurde, reszta drużyny już kieruje się do wyjścia z tunelu, a ja wciąż nie dokończyłem zakładania tych pieprzonych skarpet. Potrząsam głową i rozpoczynam rytuał od nowa, nakładając je i zdejmując trzy, cztery, pięć razy…
Zwykle wyciszam telefon, jednak tym razem wzdrygam się na jego dźwięk, bo wydawało mi się, że wyłączyłem go tuż przed wrzuceniem do torby. To kolejny z moich zwyczajów – wyłączam komórkę, kiedy tylko wchodzę do szatni. Odcinam się kompletnie od świata zewnętrznego i skupiam wyłącznie na nadchodzącym meczu. Z jakiegoś powodu zupełnie o tym dzisiaj zapomniałem. Starając się zignorować panikę rodzącą się w moim wnętrzu, zaczynam przekopywać się przez torbę. Próbuję sobie wmówić, że to nie jest zły omen.
Przekręcam telefon i już mam odrzucić połączenie, gdy dostrzegam na ekranie imię Sofii. Podejrzewam, że skoro zerwaliśmy, to nie zdołała zapamiętać terminarza rozgrywek i nie wie nawet, że dzwoni do mnie na chwilę przed moim wyjściem na murawę. Nie odbieram, bo naprawdę nie mam czasu, żeby się tłumaczyć, że nie mogę teraz rozmawiać. Wyciszam telefon i wrzucam go z powrotem do torby.
– Minuta!
Jasna cholera, spóźnię się na rozpoczęcie. Błyskawicznie zakładam korki, z ulgą przyjmując fakt, że z tym nie wiąże się już żaden rytuał. Wbiegam do tunelu i zajmuję miejsce na końcu, tuż za Lorenzem. Wciąż nie ma na sobie koszulki i z dumą pręży się przed drużyną Avellino, jakby próbował onieśmielić ich widokiem zerowej tkanki tłuszczowej.
– Udało ci się dokończyć rytuał? – pyta z udawaną powagą.
Ignoruję przytyk. Wychodzimy na murawę, by rozpocząć mecz. Gdy tylko wyłaniamy się z tunelu, kibice na trybunach zaczynają skandować na nasze powitanie. Chłodne grudniowe powietrze kłuje mnie w twarz i zaczynam się zastanawiać, czy rzeczywiście zanim przerwał mi telefon od Sofii, nałożyłem skarpety sześć razy, czy może tylko pięć.
*
20:40
Frosinone – Avellino 2:0
(51. minuta meczu)
– Lorenzo… _Lorenzo_!
I tak jest za każdym razem, gdy wychodzimy na prowadzenie – Lorenzo zaczyna się popisywać. A to próbuje skomplikowanego dryblingu, balansując przy tym maksymalnie ciałem, a to oddaje strzał z dużej odległości, posyłając piłkę nad poprzeczką. Wolałby stracić piłkę niż podać ją komukolwiek z drużyny. Teraz natomiast pędzi przez środek boiska, zaraz za obrońcą Avellino z numerem cztery, mimo że widzi, iż robię ruch po jego lewej i w ogóle nie jestem kryty, miałbym więc milion możliwości do zagrania piłki, gdyby tylko do mnie podał.
Nietrudno się domyślić, że obrońcy Avellino blokują jego atak i gdy tylko przejmują piłkę, to ja muszę zebrać w sobie siły, by gonić za ich numerem osiemnaście, zmuszając go do wybiegnięcia poza linię boiska, dzięki czemu mamy rzut z autu, tuż przy ławce rezerwowych. Rafaello prawie z niej zeskakuje i opieprza mnie za zmianę pozycji. Ma poszarzałą od gniewu twarz, w kolorze pasującym do garnituru, który zakłada na każdy mecz.
– Ty durniu, nie zostawia się obrońców niekrytych! – wrzasnął do mnie podczas przerwy po pierwszej połowie, bo zapuściłem się zbyt daleko, przez co nasza obrona była osłabiona.
Rzeczywiście poczułem wyrzuty sumienia, bo prawda jest taka, że chciałem zabłysnąć przed Alessandro i mogłoby nas to słono kosztować, gdybyśmy grali przeciwko mocniejszej drużynie.
Niedługo później, tuż po rozpoczęciu drugiej połowy, Lorenzo prawie wbił gola głową po moim długim zagraniu. Gdy wracając na swoją pozycję, zerknąłem na trybuny, zobaczyłem, jak Alessandro oklaskuje tę akcję, która o mały włos zakończyłaby się golem… To były brawa dla Lorenza. I mimo tego, co obiecałem Rafaellowi, znowu zacząłem zapuszczać się w głąb boiska. Miałem nadzieję, że wydarzy się coś, co pokaże Alessandro, że oprócz posiadania umiejętności gry w defensywie nadawałbym się również do ataku, gdyby kogoś takiego szukał.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki