- W empik go
Pocztówka z Arles - ebook
Pocztówka z Arles - ebook
Anioł jest brutalnym zabójcą, członkiem mafii, specem od mokrej roboty. Budzi respekt i strach, a jedno jego spojrzenie łamie kobiece serca. Zawsze działa sam i dlatego nigdzie nie potrafi zagrzać miejsca na dłużej, pragnąc żyć wedle własnych zasad.
Kiedy pewnego dnia ratuje młodą dziewczynę, Lee Anderson, z rąk swojego szefa, nie podejrzewa, że właśnie podjął najważniejszą i najbardziej ryzykowną decyzję w swoim życiu. Lojalność wobec mafijnej rodziny schodzi na dalszy plan, gdy pojawia się uczucie tak silne, że w żaden sposób nie można się od niego uwolnić…
Czy Anioł wyrzeknie się wszystkich swoich zobowiązań dla pary niebieskich oczu? Co będzie musiał poświęcić, by ochronić życie jedynej osoby, która się dla niego naprawdę liczy?
– Poruszmy jeszcze wątek naszych wcześniejszych relacji. Zwaliłeś na Yannicka całą winę za wydarzenia w Béziers, a ja, będąc w ich centrum, odniosłem inne wrażenie. Ty wysłałeś morderców do Francji, ty ją ścigałeś przez długie lata i zamordowałeś jej rodziców.
– Zapomnijmy o Lee Anderson. Nie wiem, ile ci płaci za ochronę, ale tę sumę mogę zwielokrotnić, a będąc moim wspólnikiem, zarobisz miliony. Czy warto się narażać dla jakiejś kobiety? Ona jest nikim.
„Zaraz mnie szlag trafi” – pomyślał Michael.
Miał już dość rozmowy z Danem Mossem. Postanowił ją zakończyć.
– Nazywam się Michael Green, tak, ten Michael Green, i wiem, że nie zapomniałeś mojego imienia i nazwiska – powiedział, a Dan Moss zbladł, gdy je usłyszał. – Jestem mężem Lee Anderson i ojcem jej dzieci.
Nacisnął spust jeden raz, potem drugi i trzeci. Dan Moss został wbity w fotel. Krew wypływała z ran w tułowiu i głowie, barwiła biały szlafrok na czerwono, a twarz zmasakrowana trzecią kulą była nie do poznania.
Włodzimierz Malczewski
Urodził się w Tomaszowie Mazowieckim. Ukończył studia na Wydziale Budownictwa i Architektury, lecz jego pasją stała się literatura. Zadebiutował powieścią Bitwy Aniołów, a kolejną była Powiedz mi dlaczego. W 2015 roku ukazała się książka Moje Miasto z wątkami biograficznymi, osadzona w realiach współczesnej Polski i sięgająca czasów przed- i powojennych, a w 2018 roku powieść sensacyjna Uwikłany. Jest też autorem bajek Antoś Mrówek i Hania Biedronka, a także Maks Motyl i Olek Ważka. W 2021 roku jego bajki przetłumaczono na język angielski i opublikowano w Wielkiej Brytanii pod wspólnym tytułem Little Explorers Tony Hana Max and Olly.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-594-1 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tomaszów
Wyjechali z Łodzi do Tomaszowa wczesnym rankiem. Zaplanowali wszystko od A do Z. Wiedzieli kogo, wiedzieli gdzie, a nawet, o której załatwią go bez świadków. Jednak zawsze była odrobina niepewności. Wszystko było zaplanowane, ale… Zawsze było jakieś „ale”. Mógł później wyjść z pracy, żona mogła wrócić wcześniej, czego nigdy nie robiła, gdyż zazwyczaj przychodziła później. Dziecko schorowane, odebrane przez babcię, mogło nagle wrócić do domu z niechcianej, tak znienawidzonej kolonii.
Nie mogło być wpadki. Szef tego nie tolerował i dlatego Mały przez cały miesiąc przyjeżdżał, sprawdzał, notował, kiedy on wychodzi i przychodzi, kiedy ona wraca. Zawsze wracała po nim, nie pracowała długo, lecz zawsze wracała, gdy był już w domu, chyba na obiad, ale tego Mały nie wiedział, może tego tylko.
Sterczał pod budynkiem sądu i prokuratury rejonowej na drugiej stronie ulicy, obserwując ludzi idących na pocztę i wychodzących z niej. Widział młode laski spieszące do szkoły, biegnące, bo dzwonek na lekcje już przebrzmiał. Najbardziej lubił, gdy po lub w trakcie zajęć sportowych biegły tylko w podkoszulkach i spodenkach albo tak samo krótkich getrach po słodką bułkę, batona lub zimny napój do sklepiku przed szkołą, i sobie wyobrażał.
Stawał na ich drodze, wysoki, dobrze zbudowany, opalony, przystojny, w nienagannym markowym garniturze i z uśmiechem na twarzy. Nie było takiej, co by mu nie odwzajemniła uśmiechu. Wiedział, że się podoba.
Jego zainteresowanie wzbudził szczupły, wysoki mężczyzna o bladej, wychudzonej twarzy, kilkakrotnie w ciągu dnia przemierzający ulicę lub siedzący na ławce w parku. Zawsze w ciemnych okularach, z nieodłączną teczką lub „Gazetą Prawną” w ręce, udawał biznesmena lub prawnika. Idąc, wywijał kluczykami od samochodu, którego nie miał.
– Idzie „Miejski Głupek”. Znalazł klucze od wychodka. – Dziewczyny z ogólniaka się śmiały, by za chwilę obdarzyć Małego najwspanialszym uśmiechem. Co szeptały na jego temat, niestety, nie wiedział.
Ten, z którym jechał, był szczuplejszy od niego, trochę niższy, może nawet przystojniejszy, ale ta twarz – twarz budząca zaufanie, a zarazem niebywały respekt. Wielki Szef z reguły otaczał się takimi ludźmi i dbał o ich wygląd, a Mały wiedział, że towarzysz podróży jest pupilem bossa.
Mały prowadził, pasażer miał zamknięte oczy. Rozmyślał. Miał ochotę zapytać, dlaczego mówią na niego Anioł. Widywali się, jak to w firmie, niezbyt często. Wspólnie zrobili w ciągu tych trzech lat może dziesięć akcji, razem z tą, i nigdy nie zadał mu żadnego pytania. Nie miał odwagi, nikt w jego obecności nie miał, nawet Wielki Szef trzymał dystans. Nie bał się go, ale szanował. Z tego mężczyzny emanowała jakaś siła, a na szacunek zasłużył wielokrotnie. Dwie rzeczy nurtowały Małego – skąd przezwisko „Anioł” i jak naprawdę ma na imię – ale nie pytał.
Małego rozpraszały dziewczyny pod szkołą. Niewiele miał do roboty, obserwując wchodzących i wychodzących z poczty pracowników instytucji i urzędów, sądu i biur, przychodzących do pracy po godzinie siódmej i przed ósmą, a wychodzących zaraz po piętnastej i po szesnastej. Lubił patrzeć na eleganckie kobiety wchodzące do banku, by zacząć od rana pracę. Zwłaszcza na miłą blondynkę i ponętną, lekko przy kości brunetkę. Przechodził na drugą stronę, by minąć się ze zgrabną dziewczyną prawie biegnącą do urzędu. Już za trzecim razem na jego uśmiech odpowiedziała delikatnym podniesieniem dłoni na powitanie.
Ulica Prezydenta Ignacego Mościckiego tętniła życiem. Jego cel, szef prokuratury rejonowej, też przychodził do Siedziby Inkwizycji, jak o nich mówił Szef – nie jeździł samochodem, jeździła nim żona, ale nigdy po niego nie przyjeżdżała. On chodził. Pracę opuszczał nieczęsto, do domu wracał zawsze.
Obserwował go, notował w pamięci zwyczaje i już po tygodniu wiedział – albo mu się zdawało – że wie wszystko; że trzeba to zrobić w drodze do domu. To przekazał Szefowi. Zebrał opieprz, bo nie wiedział, co z dzieckiem; kiedy wraca żona; czy pod domem można zaparkować samochód bez rzucania się w oczy; czy jest w drzwiach domofon i czy można to zrobić w jego mieszkaniu, bo tam to musi się odbyć.
Potrzebował jeszcze trzech tygodni, by wiedzieć, że żona wraca później od niego albo jeszcze później i chyba na obiad; że nieraz przywozi ją po pracy przyjaciel; że dziecko jedzie na kolonię, co ze łzami w oczach mówiło do kolegów, wracając ze szkoły. Tego dnia ona będzie miała imieniny, dziecka nie będzie i – co Mały przyjął jako pewnik – on w dniu imienin wróci o czasie lub przed czasem z kwiatami, posprząta, przygotuje obiad przy świecach, a ona wróci później albo jeszcze później, albo bardzo późno i będzie na to czas i wtedy…
– Gdzie my, do diabła, jedziemy? – zapytał nagle Anioł. – Do Paryża?
– Do jakiego Paryża? – Mały przerwał rozmyślania.
– Przecież widziałem na wielkiej żółtej ścianie napis „Paryż”. Wjeżdżamy do Paryża?
Mały zatrzymał samochód, przepuścił jadący za nimi, zawrócił, jeszcze raz zawrócił. Ponownie ukazała się im żółta ściana z napisem.
– No rzeczywiście, to nie Paryż – stwierdził Anioł i zaczął czytać: – Ceramika Paradyż…
Nie zdążył dokończyć, gdyż Mały gwałtownie skręcił kierownicą, zjeżdżając na prawy pas i unikając zderzenia z nadjeżdżającym z naprzeciwka wielkim tirem. Zajęci odczytywaniem napisu, nie zwracali uwagi na drogę, która zawiodłaby ich nie do zakończenia, jakiego życzył sobie Szef, ale na tamten świat lub przynajmniej do lokalnego szpitala. Nie oni kończyliby zadanie. Robotę miałaby policja, znajdując w samochodzie dwa pistolety i tłumik, a prowadzący sprawę zastanawialiby się, po co tym dwóm przystojnym facetom taki arsenał.
– Nie zadawaj głupich pytań. Przejrzyj lepiej zdjęcia – rzekł Mały. – Ja dowiozę nas na miejsce, a ty się przygotuj.
– Tylko szczęśliwie.
– Spokojnie, moja w tym głowa. Będziemy na miejscu za kwadrans.
Skręcili w stronę śródmieścia, jadąc obskurną, wyboistą, główną ulicą, okoloną rozwalającymi się ruderami. Anioł patrzył na wyłaniający się zewsząd brud, czuł zapach stęchlizny dolatujący z bram i mieszkań kamienic, mimo że okna były zamknięte i mieli włączoną klimatyzację. Gdy dojechali do śródmieścia, obraz się zmienił, poczucie szarości spotęgowało się, było jeszcze gorzej. Zabite deskami okna w kamienicy, szyldy sklepów na odrapanym tynku, chodniki z połamanych płyt. Szaro, buro, nijak. Tylko zielone drzewa zakrywające tę nędzę pozwalały na przyjemniejsze odczucia.
Anioł zastanawiał się, co tu robi, po co tu przyjechał, dlaczego musi to zrobić.
„Szef tak kazał” – pomyślał.
A Szef był wielki, był kimś w ich świecie, a jego uważał prawie za syna. Tak dał mu do zrozumienia.
Mijali śródmieście. Po lewej wznosił się wyłożony płytkami od dołu do połowy dom handlowy, z okropnymi schodami i takim samym okropnym szyldem nad wejściowymi drzwiami.
– Wygląda jak dworcowy szalet na stacji w Koluszkach – skomentował Mały.
– Masz wrażliwość estetyczną.
„O co mu chodzi?” – Mały zadał pytanie w myślach.
Wjechali w blokowisko z szarymi budynkami nieróżniącymi się niczym oprócz obskurnych graffiti wymalowanych na ścianach. Kluczyli wąskimi uliczkami, mijali zaparkowane przy blokach samochody, stare i nieco nowsze, takie jak ich nierzucający się w oczy pięcioletni opel vectra, nie najnowszy, ale doskonale utrzymany. W ich zawodzie samochód musiał być sprawny, lecz z wyglądu nijaki; taki, by niewielu mogło go opisać.
– Przecież jechaliśmy już tędy – zwrócił uwagę Anioł.
– Aha, ale muszę zaparkować pomiędzy tymi blokami, bo to tutaj.
– Facet wyjeżdża, poczekaj.
Wyjechał nowy zielony samochód. Ustawili się pomiędzy jakimś fiatem a citroenem o kolorach nijakich jak ich, przodem do czteropiętrowego bloku, tak samo szarego i bezbarwnego jak wszystko wokoło.
– To ten! – Wskazał palcem Mały. – Środkowa klatka, pierwsze piętro.
– Jest dopiero czternasta – zauważył Anioł. – Będziemy długo na niego czekać. Mówiłeś, że zawsze wraca do domu o szesnastej.
– Dzisiaj będzie wcześniej.
– Skąd wiesz?
– Mam przeczucie. Są imieniny jego żony. Wróci wcześniej, posprząta, zrobi obiad, wręczy kwiaty, wręczy prezent, pozmywa po obiedzie, a ona może mu da, jeśli wróci wcześniej i głowa nie będzie ją bolała.
– No to czekamy. – Anioł osunął się lekko na siedzeniu.
Wyjął z kabury pod pachą czterdziestkę piątkę, nakręcił tłumik i włożył z powrotem. Był przygotowany.
– Rozpoznasz go, pamiętasz numer mieszkania? – upewniał się Mały.
– Tak.
– Wiesz, kto to jest? Dlaczego Szef chce odstrzelić łeb prokuratorowi? – odważył się zadać pytanie Mały.
Nie było odpowiedzi.
– Przy swoich możliwościach może go załatwić na cacy w białych rękawiczkach.
– On nie chce załatwić na cacy, on chce załatwić na stałe.
– Dlaczego? – Po raz kolejny Mały zdobył się na odwagę i pomyślał, że to już po raz ostatni.
Nim uzyskał odpowiedź, otworzyło się okno na pierwszym piętrze i pojawił się prokurator ze spryskiwaczem w jednej i szmatką w drugiej ręce. Prysnął na szyby i starannie zaczął je pucować. Najpierw jedną część okna od zewnątrz, później od wewnątrz, następnie przeszedł do drugiego skrzydła, czyszcząc je równie starannie.
– Pieści szyby jak mężczyzna kobietę, wcierając balsam w skórę – szepnął Mały. – To on.
– Niemożliwe – zawyrokował Anioł. – Niemożliwe, że to szef prokuratorów. Kiedy on wrócił?
– Był chyba przed nami, tyle że mył okna z drugiej strony. Ale jaja…
Anioł wyjął z kieszeni małą lornetkę, a właściwie jeden okular i spojrzał na przyszłą ofiarę.
– Ale jaja – powtórzył Mały. – Tak, to Inkwizytor. Idź, załatw go i wrócimy do Łodzi.
– Poczekaj chwilę, niech zamknie okno i nie będzie widział, jak wysiadam. – Schował okular i poprawił czterdziestkę piątkę.
Czekali jeszcze, a on, pieszcząc szyby, nie wiedział, że to ostatnie pieszczoty w jego życiu. Kupił kwiaty, położył lniany obrus na stole w pokoju, przygotował talerze i sztućce, ugotował ulubione danie żony, posprzątał. Jeszcze miał tylko zetrzeć ostatnią smugę z szyby i czekać na nią, gdy zobaczył podjeżdżający samochód. Poznał go. Żona wróciła bardzo wcześnie. Jak on nienawidził siedzącego za kierownicą mężczyzny, który nieraz przywoził ją po pracy, a czasami zabierał spod domu. Wiedział, co robią, a gdy zamykał oczy, przesuwały mu się obrazy, co tamten jej robi, co ona tamtemu, a czego jemu nie chce, ale mimo władzy, jaką posiadał, nie mógł nic z tym począć. Nie mógł nic mu zrobić, bo bał się jej, bo bał się ją stracić, bo bał się zostać bez niej, sam.
Samochód zaparkował po drugiej stronie osiedlowej uliczki, na trawniku, przodem do Małego i Anioła, na wprost bloku. Silnik został wyłączony. Mały i Anioł ze zdziwieniem, Inkwizytor z widocznym na twarzy bólem patrzyli, jak jej przyjaciel odsuwa do tyłu siedzenie, jak ona pochyla się w jego stronę, rozpina pasek spodni i rozporek, chwilę mocuje się z bielizną i głęboko pochyla głowę. Raz w dół, raz w górę, on zamyka oczy, marzy, ona raz w dół, raz w górę, raz w dół, raz w górę, i tak wiele razy.
Mały ze zdziwieniem, Anioł z niedowierzaniem patrzyli, zerkając jednocześnie dokoła, czy ktoś jeszcze widzi. Wraca zielony samochód, ale na kierowcy nie robi to żadnego wrażenia. A on w oknie patrzy i patrzy.
– Ale jaja. – Nie dowierza Mały.
– _C’est la vie_! – komentuje Anioł.
– Co powiedziałeś?
Wreszcie skończyła, wysiadła z samochodu, sięgnęła po leżący na tylnym siedzeniu bukiet czerwonych róż, otarła chusteczką usta i ruszyła w stronę domu. Spojrzała w górę. On w oknie patrzył i patrzył.
Kierowca poprawił spodnie, zapalił silnik i odjechał. Zatrzasnęło się okno na piętrze.
– Co teraz robimy? – zapytał Mały i stwierdził: – Idź i rozwal obydwoje!
– Nie! – Anioł się zamyślił. – To, co zobaczył, jest dla niego gorsze niż śmierć. Śmierć to chwila, a to jest na całe życie, zwłaszcza że połowa ludzi na osiedlu widziała. Nie zabiję go, nie robię przysług.
– Szef się wścieknie i nam nie daruje.
– Odjeżdżamy. Jest tu niedaleko mała miejscowość, nazywa się Sen czy jakoś tak. Tam mnie zawieziesz, zostawisz, a sam wrócisz i powiesz wszystko Szefowi. Ja posiedzę dzień w hotelu i wszystko przemyślę.
– Ale…
– Jedź! – Anioł włożył rękę pod marynarkę.
Tomaszów Mazowiecki – miasto w centralnej Polsce2
Wielki Szef
Wielki Szef stworzył w ciągu niespełna kilku lat najpotężniejszą organizację w Łodzi. Nie podlegała ona żadnej innej z Warszawy, Pruszkowa czy Trójmiasta. Nie utrzymywała kontaktów z tamtymi grupami i nie wchodziła im w drogę. Jej działalność nie ograniczała się do rodzinnego miasta Szefa, mackami sięgała Poznania, Wrocławia i Szczecina. Miał też swoich ludzi w Hamburgu i tam współpracował z lokalnymi gangsterami. Nie działał w Warszawie, Gdyni i Gdańsku. Na razie. Wiedział, że przyjdzie na to pora. Powoli budował swoją potęgę. Umacniał się w pieleszach, podporządkował sobie zachodnią część kraju i – co najważniejsze – systematycznie rosła jego pozycja w Hamburgu. Było mu jednak mało. Dopiero po wielu rozmowach z prawnikiem organizacji, zastępcą i najważniejszymi w niej ludźmi zrezygnował z podporządkowania sobie innych. Jeszcze nie nastał czas na walkę o wszystko.
Siła organizacji opierała się na jej korzeniach, znajomościach i układach w polityce, biznesie i w świecie przestępczym oraz na licznych kontaktach. Korzenie to służby specjalne państwa. Stąd wywodził się Wielki Szef – niegdyś wysoki, a nawet bardzo wysoki ich funkcjonariusz, negatywnie zweryfikowany podczas przemian ustrojowych – oraz część członków organizacji od jego prawej ręki przez dyrektorów i rezydentów w innych miastach aż do zwykłych cyngli. Potrafił dobierać sobie ludzi. Oni byli kluczem do sprawnego działania maszyny, jaką była jego firma. Dbał o nich, ale nie tolerował nielojalności. Nie ufał nikomu, każdego sprawdzał. Miał ludzi w telekomunikacji i u operatorów, którzy na jego polecenie podsłuchiwali tych, co do których miał wątpliwości. Od najniżej stojących w hierarchii członków organizacji aż do jego zastępcy.
Znajomości to biznesmeni, lokalni i czołowi politycy, nawet z pierwszych stron gazet, przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości, funkcjonariusze służb specjalnych i policji, o których ciemnych interesach wiedział, prowadząc w tamtych czasach wiele spraw, a miał dostęp do prawie wszystkich.
Wielu z nich zawdzięczało mu majątki i kariery, utajnił ich przekręty, pomógł zniszczyć konkurentów, podsuwał prostytutki, a teraz miał całe _dossier_. Posiadał niezłą kolekcję dokumentów, oświadczeń, notatek, filmów, zdjęć, pism – prawdziwe archiwum. Miał karty w ręku i je rozdawał. Nie zdarzyło się, by musiał coś ujawnić w Internecie, przesłać do gazet czy przekazać służbom. Wystarczyło pokazanie kilku fotografii, notatek lub innych dokumentów zbuntowanemu, usiłującemu wyrwać się spod jego kontroli.
Gdy chcieli uciec, było już za późno. Najpierw brali pieniądze, dostawali eleganckie dziwki, nieletnie dziewczynki i chłopców, konkurenci do kariery nagle wycofywali się, znikali, a gdy przychodziło opamiętanie, to dwóch dobrze zbudowanych gości zjawiało się w domu i pokazywało dokumentację współpracy. Gdy było za mało, dawali wycisk, mówili, co zrobią córce, synowi, żonie. Po tym wszystko wracało do normy.
Organizacja, którą stworzył, to legalny biznes: sklepy, hurtownie, przedsiębiorstwa importujące i eksportujące towary, a nawet małe fabryki, głównie tekstylne, materiałów budowlanych i zakłady produkujące żywność. Wolał mieć więcej małych firm niż jedną dużą. Nie rzucało się to w oczy. Miał też ciche udziały w dawnych przedsiębiorstwach państwowych, większych i mniejszych, nad którymi roztaczał wówczas, z racji istniejących struktur, opiekę. Pomógł sprywatyzować je w czasie przemian i oddać w ręce właściwych ludzi. To przynosiło duży dochód. Zarabiał na wszystkim, ale potrafił się dzielić. Każdy dostawał w zamian sporą działkę i był mu wdzięczny. Szef wiedział, że wdzięczność i konieczność rewanżu są nieraz więcej warte niż pieniądze.
Pod tym wszystkim podziemie, konieczne do obrony przed zawistnymi. Wiedział, że bez właściwej ochrony wcześniej czy później nowi władcy, szefowie, tacy jak niegdyś on, dobraliby się do niego, by wykroić dla siebie kawałek z tortu. Podziemie zorganizował na wzór służb specjalnych, jak wojsko. Miał swojego człowieka do trudnych zadań, dawnego zastępcę z Urzędu Bezpieczeństwa, i czterech dowódców, speców od brudnej roboty. Każdy miał swój pseudonim i nim się posługiwał.
Do siebie kazał mówić „Szefie”. Jego prawa ręka to Osa, ksywa pozostała jeszcze z dawnych czasów. Byli koledzy tak go nazywali, bo potrafił wówczas użądlić, nawet swojego. Boss był z niego zadowolony, okazał się człowiekiem pracowitym i na razie lojalnym. Szef też miał przezwisko z tamtych czasów. Mówiono na niego Benito. Był podobny do słynnego Włocha, a gdy stawał przed podwładnymi, na jego twarzy gościła identyczna mina.
Ludzie od brudnej roboty to Mały, Anioł, Zegar i Lewy. Tylko oni go znali i uczestniczyli w naradach. Tylko im ufał, ale też ich sprawdzał. Jako jedyni z części podziemnej organizacji widzieli jego twarz. Każdemu z nich podlegało kilku cyngli, bandziorów należących do organizacji w różnych miastach. Anioł i Mały pilnowali spraw w Łodzi i wykonywali szczególne polecenia, Zegar miał pod opieką Wrocław, Lewy Poznań, a Anioł dodatkowo Szczecin i Hamburg. Gdy zachodziła poważna potrzeba, wysyłał tam Małego do pomocy.
Miał jeszcze dwóch ochroniarzy, najmłodszego Kota i Lama, którzy na zmianę wozili go do miasta, w interesach, do panienek, a miał zawsze dwie na boku. Kochał żonę, tak jak potrafił, i córki. Jak każdy facet, a zwłaszcza facet dzierżący władzę, lubił młode ciała. W każdym tygodniu spędzał jeden wieczór u każdej z nich – trzy, cztery i więcej godzin. Nieraz zostawał na noc. Zawsze dzień po i przed weekendem odreagowywał w ten sposób rodzinny stres. Zawoził go tam Lam lub Kot. Zostawali w samochodzie, a jeden z wielkiej czwórki wchodził z szefem do klatki schodowej i pilnował drzwi.
Garsoniery i całe kamienice były jego własnością, a panienki opłacał sowicie, ubierał, pozwalał im jadać w drogich restauracjach, dawał do dyspozycji samochód. Żądał tylko wyłączności i spełniania wszelkich jego zachcianek. Trzymał je, póki mu się nie znudziły, a później lądowały w jednym z jego burdeli lub za granicą.
Podjeżdżali pod budynek, kierowca zostawał, drugi szedł do panienki, sprawdzał klatkę schodową i mieszkanie, wracał, dawał znak i dopiero wtedy Szef szedł z nim, jeden rżnąć, a drugi pilnować.
Największe zaufanie miał do dwudziestosześcioletniego chłopaka o pseudonimie Anioł. Zwrócił na niego uwagę siedem lat temu podczas szkolenia, jakie zorganizowano w jednostce wojskowej dla agentów działających poza granicami kraju. Najmłodszy spośród komandosów wyróżniał się niebywałą sprawnością, znajomością sztuk walki i, jak Benito się dowiedział, wyjątkową inteligencją. Dziwiło go, co tak inteligentny chłopak, bystry, z najlepszymi ocenami w szkole średniej, biegle posługujący się językami angielskim i niemieckim, posiadający mistrzowskie pasy w karate i judo, robi w wojsku, i to zaledwie jako plutonowy. Nie dowiedział się tego nigdy. Dowiedział się wszystkiego o jego matce i ojcu, nieżyjącym pułkowniku z Ministerstwa Obrony, o nim samym, lecz dlaczego chłopak wstąpił do komandosów – nie. Zapytał i usłyszał, że tak wyszło.
Przed trzema laty, w czasie misji pokojowej na Bliskim Wschodzie, Anioł wdał się w wiele bójek z najemnikami z Blackwater, lejąc ich niemiłosiernie, mimo że wielu z nich wywodziło się z Navy SEALs. Lubił to. Lubił prać po mordzie zadufanych w sobie mięśniaków mających za nic zwykłych żołnierzy. Dostał pierwsze i kolejne ostrzeżenia. Czarę goryczy przelało zmasakrowanie przez niego dowódcy sojuszniczego oddziału, który marząc o medalu, w trakcie akcji zarządził atak na ufortyfikowane pozycje wroga, prowadząc oddział na pewną śmierć. Anioł zamiast medalu załatwił mu długotrwały pobyt w szpitalu i rentę inwalidzką. Przejął dowództwo, uratował ludzi, lecz wojskowa prokuratura, chcąc się przypodobać sojusznikom, postanowiła go przykładnie ukarać. Został zdegradowany i groziło mu wiele lat odsiadki.
Szef w przypadkowej rozmowie usłyszał o zdarzeniu, uruchomił znajomości i skończyło się, po przyłożeniu lufy do głowy wojskowego prokuratora, wyrzuceniem Anioła z wojska bez żadnych konsekwencji.
Zyskał dobrego, lojalnego i wdzięcznego członka organizacji. Miał dwie córki i coraz częściej łapał się, że zaczyna myśleć o nim jak o synu, może przyszłym swoim następcy. Nie miał syna, brata czy bratanka. Nie miał komu przekazać władzy, całego stworzonego przez siebie biznesu. Miał tylko dziewczyny, a gdy go zabraknie, kto się nimi zaopiekuje i zapewni takie życie, jakie teraz mają.
Przyglądał się chłopakowi.
„Nie spojrzałby na nie, ale może pieniądze i władza go skuszą” – zastanawiał się, jak to rozegrać. „Przecież przez całe życie nie będzie tylko zwykłym cynglem. Mam jeszcze trochę czasu. Urobię chłopaka”.
Teraz siedział na tarasie swojego domu pod Łodzią. Pogoda była piękna, początek lata. Dom, który, jak mówił, sam zaprojektował, był rozłożysty, z dużym atrium, by osoby siedzące na tarasie nie były widoczne z ulicy i sąsiednich działek. Wprawdzie do sąsiadów było daleko, ale wolał przebywać w atrium, tak na wszelki wypadek, dla bezpieczeństwa. Budynek dzielił się na dwie niezależne części. W jednej mieszkał z żoną i dwiema córkami, natomiast w drugiej miał swoje biuro. Stąd rządził swoją organizacją. Coraz częściej myślał o kupnie jakiejś rezydencji. Może starego szlacheckiego dworku, a nawet pałacu. Było za wcześnie. Jeszcze kilka lat.
Wokół ogrodzenia posesji zainstalowano czujniki i kamery, a w pomieszczeniu przy wejściu do domu siedział człowiek, obserwując monitory. Drugi spacerował między bramą a budynkiem. Zazwyczaj było więcej ludzi chroniących dom, lecz dziś nagromadziło się zbyt wiele spraw, więc byli w terenie. Czekał na prawnika organizacji, by omówić z nim bieżące sprawy.
– Przyszedł pan Artur – zakomunikował Lam po wejściu do atrium.
– Wprowadź. Skąd masz taką ksywę?
– Tak mnie nazwali. Nie wiem.
Artur Bert wszedł na taras, usiadł we wskazanym fotelu. Szef zrobił mu drinka i odesłał Lama.
– Jak nasze interesy w Hamburgu? – zapytał.
– Dostałem wiadomość. Zegar i Lewy już tam są, przyduszą Hansa i przejmiemy jego interes. Powie nam, z kim współpracuje, my będziemy prowadzić interes, a on będzie dla nas pracować.
– A jeśli nie?
– To go wymienią, blisko jest morze. Żartuję. Dadzą sobie radę. Szkoda, że nie pojechał tam Anioł, zna Hansa i jego ludzi, więc doszliby do porozumienia. Może poznałby tych, z którymi Hans współpracuje. Trochę się ich obawiam.
– Anioł ma Hamburg w jednym palcu, ale jest tam zbyt zaangażowany. Może wszystkiego nie widzi. Wolałem wysłać nowych ludzi, którzy po swojemu wszystko ocenią. Opłacany przez nas człowiek w hamburskiej policji im pomoże. – Szef się zamyślił. – Sprawdzą też, czy coś łączy Anioła z Hansem. Musimy nad wszystkim panować. Osa zaczyna kombinować, tak mi się wydaje – dodał. – Sprawdź, co robi i z kim, i nie szczędź pieniędzy. Weź do tego Lewego.
– Nie może być Anioł? – zapytał Bert. – Lubię z nim załatwiać sprawy.
– Nie. Osa jest niegłupi. Domyśli się, że coś się dzieje. Tak jak ja ma kontakty w służbach specjalnych i stamtąd się wywodzi. Nic na razie do niego nie mam, ale nie lubię, jak ktoś za moimi plecami kombinuje.
– Mamy zbyt mało ludzi do trudnej roboty. Jest tylko Anioł, Zegar i Mały – stwierdził Bert. – Kot i Lam nadają się jako obstawa, a Lewy to mięśniak. Stworzony jest co najwyżej do mokrej roboty.
– Wiem i dlatego chcę ustawić Anioła jako dowódcę. Sądzę, że się sprawdzi. Ma jakąś niebywałą intuicję, co udowodnił w wojnie ze Zgierzem i odradzając na razie walkę o Warszawę. Jego zastępcą będzie Lewy, natomiast Mały i Zegar stworzą cztery silne oddziały cyngli. Dla dwóch z nich musimy znaleźć nowych dowódców. Wtedy podejmiemy próbę wejścia do Trójmiasta i Warszawy. Tak zorganizowani wygramy i podporządkujemy sobie innych. Trójmiasto musi do nas należeć ze względu na dostawy z Hamburga, a Warszawa, bo to jest stolica i do niej prowadzą wszystkie drogi.
– Kiedy zamierzasz zacząć? – zapytał Bert.
– Jak tylko wszyscy wrócą. Przygotuj naradę, a wcześniej sami ustalimy szczegóły.
– Mam na oku dwóch dobrych chłopaków.
– Znam ich? – zapytał Szef i pomyślał, że trzeba założyć podsłuch na telefony Berta i dyskretnie go sprawdzać. Tak na wszelki wypadek.
– Nie, ale współpracowali z nami. Jeden we Wrocławiu, a drugi przy sprawie Ursusa. Okazali się dobrzy. Osa ich znalazł.
– Dobrze, zorganizuj z nimi spotkanie, ale żeby nikt nie wiedział.
„Muszę wtedy mieć przy sobie Anioła i Lewego, a już dzisiaj dam zlecenie informatorom w telekomunikacji i u operatorów” – stwierdził w duchu.
Wszedł Lam i podał dzwoniący telefon.
– Przepraszam, Szefie, ale to chyba ważna sprawa. Szef mówił, że gdy zadzwoni, to mam…
– Tak, wiem! – Wziął telefon do ręki.
Spojrzał na wyświetlacz.
– Dzwoni Mały. Co jest grane? – Podniósł telefon do ucha.
Artur Bert zobaczył, jak twarz Szefa tężeje, robi się czerwona i w końcu usłyszał:
– O kurwa! Zostań tam!
A po chwili:
– Tylko Lam i Kot. Mogę jednego posłać, ale nie dacie rady. Nie mam tu nikogo więcej, a dzisiaj nikogo nie ściągnę. Nie zdążę!
Chwilę jeszcze słuchał.
– Nie, wracaj, załatwimy to później.
Navy SEALs – siły specjalne marynarki wojennej USA3
Odwrót
Mały włączył silnik i ruszył. Wiedział, gdzie ma jechać, więc nie zadawał pytań. Myślał intensywnie, co ma zrobić. Zdawał sobie sprawę, że jego pasażer trzyma palec na spuście, choć nie był do końca pewien, czy pistolet jest odbezpieczony, a nie miał zamiaru ryzykować. Bez pistoletu walka wręcz też nie wchodziła w rachubę, choć był potężniejszy od niego i może silniejszy. Widział Anioła w akcji, gdy tłumili, jak to Szef powiedział, „powstanie Zgierza”, kiedy ten, sam jeden, wpadł do kryjówki zgierzan i gołymi pięściami załatwił obstawę bossa. Sam jeden zmasakrował trzech osiłków i pozbawił przytomności ich szefa. Był mistrzem walki w zamkniętych pomieszczeniach i Mały nie zamierzał ryzykować. Na otwartej przestrzeni też by nie próbował.
Anioł powoli wysunął pistolet z kabury, trzymając pod marynarką. Skierował lufę w kierunku kierowcy. Zastanawiał się, co zrobił i co jeszcze przed nim. Wszystko pozostawił w wynajętym mieszkaniu, ubranie, pieniądze, fałszywe dokumenty, wszystko tam zostało. Przy sobie miał tylko prawdziwy dowód osobisty, prawo jazdy, kartę bankomatową, a na niej niewiele więcej niż dwadzieścia tysięcy złotych, w portfelu około pięciu tysięcy Szefa, które ten dał na wszelki wypadek, około tysiąca euro i to wszystko. Nie, jeszcze czterdziestkę piątkę, tłumik, nóż przypięty do łydki i składaną sprężynową kosę z tyłu spodni, w specjalnym, zamocowanym od wewnątrz futerale.
Jechali wzdłuż ruin pozostałych po niegdyś bardzo dobrze prosperującym zakładzie przemysłowym. Obskurne, odrapane budynki sterczały, ziejąc gołymi otworami z wyrwanymi ościeżnicami. Straszyły rozwalone betonowe ogrodzenia i wyłaniające się zza nich sterty gruzu i niesprzątanych śmieci. Gdzieniegdzie widać było umorusanych śmieciarzy wyszarpujących z muru resztki metalowych elementów i obdzierających z izolacji pocięte stare kable, szukających kawałków metalu i wszystkiego, co można byłoby sprzedać jako złom w punktach skupu, a uzyskane drobne pieniądze przeznaczyć na bochenek chleba, tanią wędlinę i lokalne wino – bełt tańszy niż butelka wody mineralnej. A właściwie na bełta, a później na chleb i kiełbasę.
„Jak życie wokół mnie” – pomyślał smutno Anioł. „Jedna wielka ruina”.
Przejechali mostem przez rzekę, minęli ostatnie zabudowania, przecięli linię kolejową i droga wprowadziła ich w oświetlony promieniami słońca las. Po obydwu stronach drzewa mieniły się w słońcu.
„Pięknie. Ludzie nie wszystko zniszczyli” – naszło Anioła. „Nie mam już odwrotu. Po raz kolejny zaczynam wszystko od nowa”.
Mózg Małego mocno pracował, zakładał różne scenariusze, ale żaden nie był możliwy do realizacji. Definitywnie przyjął, że nie może podjąć walki. Po pierwsze, dlatego że nie wygra, a po drugie, nie wiedział, jakie w tej sytuacji będą decyzje Szefa. W prostej głowie Małego zaświtało rozwiązanie:
„Zawiozę go, zadzwonię, poczekam na ludzi i zrobimy, co Szef rozkaże. Nie mogę działać sam, bez wyraźnego polecenia. Tak powiem Szefowi. On coś wymyśli”.
To rozmyślanie tak zaabsorbowało jego umysł, że nie zauważył, że licznik samochodu pokazuje czterdzieści na godzinę. Opel toczył się, wszystkie samochody ich wyprzedzały, a Anioł nie reagował, gdyż dawało mu to czas na uporządkowanie spraw, opracowanie strategii, a przede wszystkim odkrycie myśli Małego.
Co też ten zrobi?
Przeanalizował sytuację. Znał Małego i był pewien, że zawiezie go na miejsce. Napisał w myślach scenariusz:
„Mały nie spróbuje mnie obezwładnić. Dlaczego? Bo wie, że trzymam go na muszce. Wie, że w walce wręcz nie ma ze mną szans. Nie zna zamierzeń starego odnośnie do mnie. Więc co zrobi? Zawiezie mnie na miejsce, zostawi, a sam odjedzie na bezpieczną odległość. Jaką? Trzy, a może cztery kilometry. Zobaczył, że mam lornetkę. Zadzwoni, będzie potrzebował więcej ludzi, lecz ich dzisiaj nie ma. Są tylko Lam i Mały, a to dla mnie nie przeciwnicy. Bez obstawy Szef też nie zostanie. Odwoła go i od jutra zaczną polowanie. Nie daruje mi”.
Miał nie mniej niż dwanaście godzin. Mało, a zarazem dużo czasu, jeśli dobrze to zorganizuje. Tylko co dalej zrobić?
– Za chwilę staniesz. Przyśpiesz – dodał głośno.
Mały ocknął się, przycisnął gaz i po chwili byli już na miejscu. Anioł kazał podjechać pod hotel Mościcki i gdy samochód zatrzymał się tuż za zakrętem, powoli wysiadł. Patrzył na Małego, ściskając pod marynarką kolbę pistoletu.
Kierowca cały czas trzymał ręce na kierownicy.
– No to cześć. A wcześniej daj gnata. Może spotkamy się jeszcze kiedyś.
– Mam nadzieję, że niedługo nadejdzie taka chwila – odpowiedział kurtuazyjnie Mały, oddając pistolet, choć wiedział, że będzie to ciężki moment.
Anioł schował pistolet do kieszeni, cofnął się, cały czas spoglądając na kierowcę i trzymając rękę pod marynarką. Samochód zawrócił, ruszył w stronę miasta, a on poszedł za nim na skraj drogi. Chciał, żeby kierujący widział go we wstecznym lusterku. Ostentacyjnie skierował okular lornetki na samochód. Wiedział, że Mały zauważy i zrobi tak, jak przypuszczał. Samochód zniknął za horyzontem, a on odczekał kilka chwil.
Spostrzegł po drugiej stronie przystanek autobusowy. Pierwszą jego myślą było wziąć taksówkę tu na miejscu lub wezwać ją z miasta i pojechać do Kalisza, stamtąd do Poznania i dalej. Jednak przystanek przyniósł mu inny pomysł. Przeszedł na drugą stronę drogi. Sprawdził na rozkładzie jazdy, że za godzinę będzie autobus do miasta. Zawrócił do hotelu. W recepcji zapytał o wolne pokoje i możliwość dostania się taksówką do Warszawy.
Miła, zgrabna i bardzo ładna recepcjonistka z niewiarygodnie dużymi, brązowymi oczami, z zachwytem spojrzała na przystojnego i ubranego w elegancki sportowy garnitur młodego mężczyznę. Na jej twarzy zawitał uśmiech i mając nadzieję, że gość pozostanie dłużej w hotelu, choć na kilka nocy, poinformowała o cenach pokoi, które jeszcze były wolne, i podała wizytówkę znajomego taksówkarza wożącego taniej gości hotelowych.
Zapytał, czy dzisiaj długo pracuje i uzyskał odpowiedź, że do godziny dwudziestej.
– A jutro?
– Jutro mam wolny dzień. – Uśmiechnęła się. – Dlaczego pan pyta? – Zatrzepotała rzęsami.
– W takim razie poproszę większy pokój na cztery dni, na dwudziestą butelkę zimnego szampana do pokoju i coś do przegryzienia. A dlaczego pytam? Marzę o czymś. Ma pani niewiarygodnie piękne oczy.
Zarumieniła się i przez chwilę nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– To coś, to co to ma być?
– Pozostawiam pani do wyboru. Ile płacę za pokój i szampana?
– Zaraz podliczę.
Zapłacił gotówką i zostawił tysiąc złotych na to coś. Nie chciała wziąć, mówiąc, że nie może.
– Proszę przygotować na wieczór, co pani lubi, według uznania, a później się rozliczymy. Tylko proszę na mnie nie oszczędzać.
– Czy ma pan bagaż?
– Nie, nie mam nawet piżamy. Kupię jutro w mieście. Potrzebuję również coś do przebrania. Spędzę tu kilka dni. Miłych dni. Proszę mi podać na wszelki wypadek telefon na postój taksówek. Rozejrzę się trochę po okolicy – dodał, biorąc kartkę z telefonem. – Niestety sam. Mam nadzieję, że jutro będzie pani moim przewodnikiem. Do zobaczenia wieczorem.
– Do zobaczenia – odpowiedziała zadowolona, myśląc o najbliższym wieczorze i sięgając po komórkę, by powiadomić rodziców, że musi zostać w pracy na kolejną noc, a może i następną.
Wyszedł z hotelu. Skierował się w stronę wysokiej wieży, którą wcześniej zauważył. Idąc wzdłuż okien, spostrzegł, że dziewczyna z recepcji weszła do restauracji hotelowej i patrzy na niego przez wielkie okna we frontowej ścianie, rękami zaczesując do tyłu niesforne, kasztanowe włosy. Posłał jej swój najlepszy uśmiech i szedł jeszcze chwilę, aż ukrył się przed jej wzrokiem. Skręcił w boczną uliczkę. Po około stu metrach zawrócił. Dużym łukiem okrążył hotel i sąsiednie budynki. Podobało mu się tu. Ładne, choć zaniedbane budynki położone wśród drzew i krzewów nadawały urok temu miejscu. Minął posąg żubra. Nie miał czasu dokładnie mu się przyjrzeć, tak jak wcześniej drewnianemu kościołowi.
Po piętnastu minutach był na przystanku, stanął z boku, za drzewami. Na ławce siedziała starsza para czekająca, jak pomyślał, na autobus do miasta. Rozmawiali ze sobą, nie zwracając uwagi na kolejnego pasażera. Wyjął lornetkę, spojrzał przez nią w kierunku, w którym odjechał Mały, lecz nie zauważył ani opla, ani jego. Był tego pewien. Mały nie wysiadł z samochodu i nie poszedł w jego stronę, zwłaszcza bez broni. Znał go. Bez gnata za pazuchą był bezradny. Może gdzieś tam czeka na rozkazy Szefa…
Nadjechał autobus. Anioł przepuścił starszą parę, kupił u kierowcy bilet do stacji końcowej – jedno miasto dalej niż to, w którym był wcześniej. Usiadł pośrodku, z prawej strony, zaciągnął firankę do połowy okna i obserwował. W autobusie nie było wiele osób, więc widział drogę zarówno przed sobą, jak i po stronie kierowcy. Wypatrywał Małego, ale do samego miasta nie zauważył znajomego samochodu. Tak jak sobie założył, Mały zadzwonił do Szefa, a ten go odwołał. Szef nigdy nie działał pochopnie. Wszystkie jego poczynania były zaplanowane, przemyślane w najdrobniejszych szczegółach. Nic nie robił na chybcika, zwłaszcza zemsta musiała być rozpisana od uwertury aż do wielkiego finału. Jak w teatrze lalek Szef dyrygował każdą laleczką, a bohater tragedii, myśląc, że ma asy w rękawie, w końcu grał rolę dla niego napisaną.
Od jutra zarządzi wielkie łowy. Ludzie organizacji ruszą w teren. Będą pytać w Łodzi, obstawią jego mieszkanie, będą pytać i szukać na wschodzie i na zachodzie Polski, na południu i północy. Ścigający uruchomią swoje kontakty w policji i innych służbach. Rano będą w hotelu i dowiedzą się, że wynajął pokój na cztery dni, ale już od innej recepcjonistki. Zanim znajdą dziewczynę z kasztanowymi włosami i dowiedzą się, co zamierzał robić, minie może cały dzień. Nie przyzna się, jak bardzo chciała spędzić z nim noc. Obstawią dyskretnie hotel, czekając na niego, lecz gdy zorientują się, że nie wróci, zaczną szukać taksówkarzy, którzy wieźli go do Warszawy lub innego miasta, i nie znajdą, ale nie wpadną na to, że pojechał autobusem. Nikt z nich nie korzysta z dobrodziejstw komunikacji międzymiastowej.
Szef zacznie podejrzewać, że przeszedł do konkurencji albo że stoi za tym Warszawa. Tam nie ma wtyk. Nawet kryminalni nie będą w stanie dowiedzieć się czegokolwiek w tak krótkim czasie. I co? I pat. Szef okopie się, ściągnie do siebie najlepszych ludzi, rozpocznie przygotowania do wojny z Warszawą, bo po cóż „warszawka” miałaby przeciągnąć Anioła na swoją stronę, jeśli nie szykując się do wojny. To daje cztery albo nawet pięć tygodni.
Tyle że Szef jest rozsądny. Wyśle negocjatorów, obieca wycofanie się z jakiegoś interesu, dojdzie do porozumienia i będzie wiedział, że jego pupil zadziałał na własną rękę. Tylko dlaczego? Kolejne dwa tygodnie na uporządkowanie spraw. Potrzebował tygodnia, góra dwóch. Tyle czasu mu wystarczy. Miał już plan.
Gdy analizował wszystko po kolei, autobus dojechał do celu. Wysiadł na dworcu w Piotrkowie Trybunalskim. Sprawdził połączenie do Poznania. Zapytał o bank. Był niedaleko. Wypłacił z konta wszystkie pieniądze. Postanowił, że wymieni je w Poznaniu na euro. Nie chciał spędzić tutaj zbyt wiele czasu. Niezbędne zakupy i w dalszą drogę.
Taksówką podjechał do marketu. W galerii handlowej Fokus Mall kupił jeansy i spodnie w kolorze khaki, dwie koszule, granatową i beżową kurtkę, dwie pary bokserek i skarpet, dwie różne czapki z daszkiem, dwie pary okularów, przybory toaletowe i torbę na ramię. Przebrał się, garnitur i koszulę włożył do papierowej torby, resztę spakował do kupionej i wyszedł przez parking, wrzucając papierową torbę do kontenera na śmieci.
Wrócił na dworzec, kupił bilet i po kilku godzinach był już w Poznaniu. Pozbył się pistoletu Małego, tłumika i noży.
Kolejne przystanki: Berlin i Hamburg, a tam Hans nie odmówi mu pomocy.