- W empik go
Poczuj PL - ebook
Poczuj PL - ebook
Pokażemy wam Polskę, jakiej nie znacie – a raczej sprawimy, że poczujecie ją wszystkimi zmysłami.
Specjalistka od azjatyckich bezdroży i autorka poradników dla podróżujących postanowiła przyjrzeć się dokładniej własnemu podwórku. Oto 30 pomysłów na powodujące przypływ adrenaliny przygody oraz wyjazdy, które zagwarantują błogi relaks.
Opowiadają o nich ludzie, którzy naprawdę znają się na rzeczy. Specjalista od bushcraftu poradzi nam, jak na biwaku w lesie nie bać się każdego szmeru czy trzasku; konstruktor mieszkalnych tratw opowie o życiu wśród trzcin na biebrzańskich rozlewiskach; miłośniczka wędrówek brzegiem Bałtyku zdradzi, jak wybrać się na trzystukilometrowy spacer plażą. Dowiemy się, czy każdy może zasiąść za kierownicą czołgu (i czy czołg w ogóle ma kierownicę); czy można wziąć ślub w balonowym koszu i czy takie podniebne małżeństwa są trwałe. Będziemy też zaskoczeni, na jak wiele sposobów można… nie robić nic – inaczej wyleguje się w luksusowym namiocie na warmińskim odludziu, a inaczej w wannie pełnej osobliwie pachnącej, ale czyniącej cuda siarczkowej wody. Inaczej brzmi cisza w klasztornych ogrodach i na sesji lasoterapii w podlaskim borze.
A wszystko po to, by doskonalić sztukę uważności – szerokiego otwierania oczu i uszu na otaczający nas świat. Wystarczy zmienić perspektywę, by nawet najbliższa, na pozór dobrze znana okolica, zaczęła wyglądać inaczej i dostarczyła wyjątkowych wrażeń.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-618-7 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Uczucie jest przedziwne i sama nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. Bać się, że ktoś nas złapie i zamknie albo przynajmniej zbeszta? Zachowywać zwyczajnie, jak na każdej wycieczce? Mamy wszak pozwolenie i przebywamy tu w majestacie prawa.
Jest początek września 2020 roku. Noc spędzona w namiocie była zimna i zapowiadała nadchodzącą jesień, ale teraz świeci słońce. Mrużę oczy, bo odbija się od tafli wody. Dziś mieliśmy zacząć spływ rzeką Gaują na Łotwie. W pandemiczne lato – wciąż mam nadzieję, że nie będziemy o nim mówić „pierwsze pandemiczne lato” – kiedy świat został zamknięty na kłódkę, kraje nadbałtyckie jawiły mi się jako egzotyka.
Od kilku miesięcy nie wyjeżdżałam w ogóle. Nie dlatego, że było to niemożliwe – w końcu ileś krajów było otwartych, do wielu innych można było wjechać, okazując test – tylko dlatego, że mi to nie odpowiadało. W podróży najbardziej cenię sobie wolność, więc zakazy, nakazy, konieczność rezerwacji, często brak możliwości pozostania spontanicznie tam, gdzie mi się spodoba, odbierają mi całą frajdę z wyjazdu. Po drugie, kilkoro moich podróżujących znajomych – mimo doświadczenia, planowania i przygotowania – utknęło na końcu świata i nie chciałabym przeżywać tego, co oni, by móc wrócić do domu. Wiem, wielu udało się wyjechać i wrócić bez przygód, ale pech to pech, może się przytrafić każdemu. A po trzecie – choć może powinno być pierwsze – mam kaca moralnego na myśl o wyjazdach do dalekich krajów. Jeśli sama zachoruję, skorzystam z ubezpieczenia, wrócę, pójdę do szpitala. Ale jeśli zarażę kogoś tam? Jak groźny jest COVID-19 dla rdzennych ludów, pokazały wydarzenia z Ameryki Południowej, Amazonię spustoszył niczym konkwistadorzy.
Dlatego lato A.D. 2020 spędzam grzecznie w Polsce, w zaprzyjaźnionym domku na odludziu. Oglądając wakacyjne tłumy w kraju, nie chcę jechać nigdzie indziej – zawsze zresztą unikałam podróży w sezonie. Na tych kilka wrześniowych dni na Łotwie cieszę się więc jak głupia. Zbyt wcześnie! Niedługo przed naszym wyjazdem wykres zachorowań strzela w górę i granice zostają zamknięte. Na szybko szukam pomysłu i inspiracji, gdzie by tu popłynąć w Polsce. Żeby było dziko, bez ludzi, żeby spać na brzegach pod namiotem i wieczorami oglądać gwiazdy. Jest to zadanie tym bardziej karkołomne, że pływam od lat i wiele rzek już znam. Nie wiem, jak wpadam na trop granicznego odcinka Bugu. Znajduję go w internecie tak szybko, że wydaje mi się to aż podejrzane. Tym bardziej, że znam z dzieciństwa Bug z okolic Drohiczyna i Siemiatycz. Jest on tam piękny, rozlewa się szeroko, las wokół pachnie lasem, a wieczorna cisza nie pozwala zasnąć. Ale na pewno nie chciałabym nim spływać: jest za duży, ma zbyt bystry nurt, za wiele progów. A na kajakach najfajniejsze jest przecież nie wiosłowanie od rana do nocy i uważanie, tylko kontemplowanie przyrody.
Wystarczą jednak dwie minuty oglądania zdjęć z odcinka granicznego – najpierw z Ukrainą, a dalej z Białorusią – bym wiedziała: „Chcę tam pojechać!”. To dla mnie odkrycie na miarę Grenlandii albo Madagaskaru – też wystarczyła mi kiedyś chwila i zobaczone fotografie, by podjąć decyzję o podróży. W kilka minut obdzwaniam znajomych, z którymi wybierałam się na Łotwę, oni równie szybko odpowiadają: „Jedziemy”. Jakim cudem takie miejsce umknęło nam wcześniej?
Pogoda i koniec wakacyjnych tłumów nastrajają optymistycznie. No i ten dreszczyk emocji, choć nikt nie mówi o nim na głos: będziemy płynąć nie tylko granicą Polski, ale i Unii Europejskiej, meldować pogranicznikom każde zejście na ląd i powrót na rzekę, biwakować na brzegach. Przygoda!
Samochodem z przyczepą, na którą załadowano kajaki, mijamy biało-czerwony słupek z napisem „Granica państwa. Przekraczanie zabronione”. Ma numer 822. Rzeka wypłynęła z Ukrainy i stała się graniczną dwa numery wcześniej, ale tam nie ma się jak zwodować. Jedziemy jeszcze kawałek drogą wzdłuż doliny, a właściwie piaskowymi koleinami wyrytymi na zielonej łące. Auto zatrzymuje się przy betonowej pochylni, na której Straż Graniczna woduje motorówki. Takie zjazdy będą dla nas wybawieniem – jedynym miejscem, gdzie jako tako można się wytarabanić na błotnisty, zarośnięty brzeg. Zrzucamy bagaże, ktoś jak zwykle zapomniał czapki, inny szuka kremu od słońca, a wszyscy obowiązkowo idą na zapas w krzaki. I to dziwne uczucie z tyłu głowy: czy gdzieś tam nas nie widzą?
Po powrocie moi znajomi często pytali, jak wygląda ta granica. Ot, zielone nieużytki i rzeka jakich wiele. Gdybym nie wiedziała, do głowy by mi nie przyszło, że właśnie tu kończy się – albo zaczyna – Unia Europejska. Bug na tym odcinku jest zupełnie inny od tego, który poznałam kiedyś. Brzegi schodzą co najmniej półtora metra w dół i szybko przekonujemy się, że znakiem rozpoznawczym górnego odcinka są skarpy. Niższe albo wyższe, będą nam towarzyszyć przez całą trasę. Na przełomowym odcinku rzeki biała, wapienna ściana sięga nieba, a ludzie na jej krawędzi wyglądają jak kropki.
W miejscu, gdzie startujemy, Bug ma może z osiem metrów szerokości. Ale dla nas tylko cztery, bo środkiem przebiega granica i płynąc, mamy trzymać się lewego brzegu. Na początku przestrzegamy tego aż za bardzo skrupulatnie, a prawemu brzegowi tylko się przyglądamy. Jest pusty, dziki, w ciągu kilku dni zobaczymy na nim ledwie trzy osoby – dwóch wędkarzy i jednego mundurowego wołającego za nami z pytaniem, który to słupek, bo zgubił drogę – oraz piękne kopuły cerkwi. Błyszczą złotem nad zielonym lasem niczym jakiś skarb z bajki. Po naszej stronie – i to strasznie dziwne, jak szybko zaczynamy mówić: „po naszej” i „po tamtej”, choć przecież to jedna, niezbyt szeroka rzeka i identyczne brzegi – jest sporo wędkarzy. Widząc nas, ściągają żyłki, ale czasem siedzą tuż za zakrętem, mają na to zbyt mało czasu, a że żyłki są za nisko, żeby pod nimi przepłynąć, zwykle wygląda to tak:
– Na prawo, na prawo, omijajcie! – krzyczy ktoś z brzegu.
– Jeszcze mnie zamkną! – odkrzykuję.
– Powiem, że was zniosło! – śmieje się wędkarz.
Kiedy pierwszy raz na ostrym zakręcie wartki nurt wyrzuca mnie tak, że aż odbijam się od prawego brzegu, przez chwilę myślę, że na pewno zaraz nadleci dron albo ktoś wyjdzie z krzaków i mnie zamknie, w najlepszym razie wlepi mandat. Przed wyjazdem na kempingu słyszeliśmy opowieść o nieposłusznym kajakarzu, który wyjście na tamten brzeg odpracował, karmiąc kury przy areszcie. Nic się jednak nie dzieje – ani w tej chwili, ani później. Pusto, płynę jako pierwsza, nagle powietrze przeszywa dziwny dźwięk. „Szu! Szu!” w tej ciszy brzmi intensywnie jak odrzutowiec. A to tylko ptak. Ogromny żuraw przelatuje tuż przede mną.
Rzeka co chwilę się zmienia. Czasem kręci, czasem płynie prosto jak strzała; czasem nurt jest wartki, a czasem woda niemal stoi i gdy wieje w twarz, trzeba się nieźle namachać – wystarczy, że na chwilę przestanę wiosłować, i płynę do tyłu.
– Panie, wsadź pan wiosło, tam głęboko! – woła rybak ze skarpy. Kolega próbuje, ale – choć od brzegu dzielą nas ze dwa, trzy metry – nie sięga dna. Bugiem płynie się łatwo, za to na brzeg wychodzi trudno, bo jest wysoki, mulisty i zarośnięty. Umawiamy się z wypożyczalnią, że dwa dni przed końcem damy znak, gdzie jesteśmy, żeby ustalić miejsce odbioru. W okolicach miejsca, gdzie Bug wyznacza wysunięty najdalej na wschód punkt Polski, jest tak dziko, że przez ponad 20 kilometrów nie udaje się nam przybić nawet na moment.
– Trzymajcie się lewej – przypominają strażnicy, kiedy zgłaszam wypłynięcie i gdy spotykamy ich na motorówkach.
To odcinek przemytniczy, rzekę podobno przekracza tu wiele osób. Ciekawe, czy ktoś przygląda się nam z drugiej strony? O strażnikach mówi się, że są jak ojciec i matka – jak trzeba, to zbesztają, a jak trzeba, pomogą – ale dla nas tylko jak matka. Zjawiają się na biwakach wieczorem i rano, zagadują w ciągu dnia, gdy robimy dłuższe przerwy na posiłek. Pytają, czy wszystko w porządku, czy mamy wodę, pokazują, gdzie się rozbić, żeby nas nie zalało, bo nocą ma być burza. Wieczorami na niebie świeci tysiąc gwiazd – ostatnio widziałam ich tyle w czasie podróży do Afryki (o tym, gdzie w Polsce można obserwować piękne ciemne niebo, przeczytacie na s. 144), a ostatniego ranka trafiają nam się słynne nadbużańskie mgły. To znaczy trafiały nam się i w poprzednie dni, ale tym razem są niezwykłe i intensywne. Noc była lodowata, o świcie budzę się zmarznięta. Przez powłoki namiotu czuć już słońce, wychodzę więc się ogrzać – i oczy się śmieją. Niżej, nad samą rzeką, jak tort przekładany widokami, płynie kilka warstw mgły. Pozostali też już są na nogach. Biegniemy zarośniętą dróżką wzdłuż Bugu, przyjrzeć się trawom, pajęczynom, gałązkom. Skroplona na nich woda tworzy przedziwne rysunki. Dziewczyny znajdują na ścieżce zmarzniętą ważkę, srebrzystą jak serce Kaja zaklęte przez Królową Śniegu. Wynosimy ją na słońce i cieszymy się, gdy zaczyna ruszać skrzydełkami.
Choć spędzamy na rzece tylko pięć dni, po powrocie czuję się, jakbym przyjechała z dalekich, nieznanych krajów. W głowie krystalizuje mi się pomysł na książkę, który kiełkował od kilku miesięcy: pokazać Polskę nie przez miejsca, ale przez doznania. Nie tylko pojechać i zobaczyć, ale dotknąć, przeżyć, zachwycić się, oderwać od codzienności. Poczuć dreszcz przygody, ekscytacji i poznania czegoś nowego, dla którego przecież podróżujemy i który sprawia, że cieszymy się światem. Wtedy czuję, że żyję – nawet teraz, gdy ten nasz świat się zatrzymał.
Wiele osób, które odkryły Polskę na nowo, jak mantrę powtarza, że jest piękna. Unikam takiego stwierdzenia, bo to przecież spory kraj, różne miejsca i przyjemności. Owszem, mamy unikaty na skalę światową. Dla mnie jest to przede wszystkim woda: nie tylko rzeki do spływania, ale też tysiące jezior, kanały, związane z nimi aktywności. Jest ich tak dużo, że zbierając materiał, wiele musiałam pominąć, żeby nie wyszła mi książka tylko o pływaniu. Może innym razem.
Są w Polsce miejsca ładne: miasta, góry, morze, ale przecież – wiem, że dostanę za to baty – dużo ładniejsze miasta znajdziemy we Włoszech, wyższe są choćby Alpy, a morza na południu – cieplejsze. Nie, żeby nasze były złe – to po prostu inna liga.
Są wreszcie w Polsce rzeczy badziewne, przede wszystkim dwie. Po pierwsze, tak zwany ład architektoniczny. Płakać mi się chce, kiedy przypominam sobie wycackane domki na litewskiej części Mierzei Kurońskiej – ładne i świetnie widoczne, bo nie zasłaniają ich budy, reklamy, ta cała tandeta zdobiąca polskie wybrzeże. Płakać mi się chce, kiedy oglądam filmy z podróży przez polskie miasteczka – banery, baraki, samochody. Tak wiele aut. Druga rzecz, której nie znoszę, to właśnie samochodoza. Marzę, żeby mieć magiczną różdżkę, iść sobie, robić: „Pyk! Pyk! Pyk!” – i co drugie auto znika. Ostatniej jesieni pojechałam służbowo w okolice polsko-niemiecko-czeskiego trójstyku granic. Skoro jestem tak daleko, pomyślałam, zostanę na noc w zamku, który oferuje pokoje hotelowe – w czasach wyjazdowej posuchy jawił mi się atrakcją na miarę Tadż Mahal. Pech chciał, że była to noc z piątku na sobotę i o ile w dni powszednie kursowało tu kilka autobusów, to w weekendy ani jeden. Do najbliższej stacji kolejowej 17 kilometrów. Kiedy patrzyłam na mapę, nawet podobała mi się wizja takiego spaceru: boczna, kręta droga przez las, wokół ładne pagórki. Być może dlatego, że szosa nie była zbyt uczęszczana, kierowcy pędzili jak szaleńcy – na pewno dużo szybciej, niż to dozwolone. Mijali mnie o centymetry, bo nie było pobocza, na które mogłabym uciec. Wędrówka szybko przestała sprawiać mi radość. Dziękuję panom ze Szczecina, którzy zatrzymali się i zaproponowali podwózkę do miasta.
Z tych wszystkich powodów nie wierzę, że pod względem podróżniczym Polska może zastąpić turystom świat. Owszem, uzupełnia go. Wiele osób wybierze ją pewnie jako cel dodatkowego wyjazdu, coś ekstra, ale nie w zamian – bo to po prostu coś innego. Nie mamy ciepłego morza. Himalajów. Żyraf na wolności. Zorzy polarnych. Papai zrywanej z drzewa. I wielu innych rzeczy.
Dlatego raz jeszcze stawiam na doznania.
Zbierając materiały, szukałam różnych aktywności. Zależało mi na dwóch rzeczach. Po pierwsze, by były one dostępne dla każdego, także amatora – z marszu albo po krótkim szkoleniu. Dlatego przeczytacie o bojerach czy psich zaprzęgach, które okazują się bardziej osiągalne, niż mogłoby się wydawać; nie przeczytacie zaś o wyprawach na nartach skiturowych albo rajdach konnych, chociaż są ekscytujące. Jakkolwiek by się starać, nawet po kilku lekcjach nikt nie wsiądzie na grzbiet, by pogalopować przez dzikie zakątki Bieszczadów, ani nie zjedzie w śnieżnym puchu poza trasami.
Po drugie, może nawet ważniejsze, chciałam, żeby były inspiracją. Wędrówka wzdłuż Bałtyku czy objechanie rowerem Polski dookoła to świetne przygody, ale przecież nie trzeba porywać się od razu na tak ambitne cele. Można zacząć od krótszych, kilkudniowych tras. Spędzić czas blisko natury, poczuć ją, zachwycić się – i być może znaleźć własną pasję.
Rozmawiając z tyloma osobami, dowiedziałam się przy okazji sporo nie tylko o krajowej turystyce, ale też o świecie i o czasach, w których żyjemy.
Po pierwsze, zmienia się klimat. Niby wszyscy o tym słyszeliśmy i czytaliśmy, ale kiedy porozmawia się z ludźmi zajmującymi się tyloma różnymi rzeczami i żyjącymi w tylu miejscach, staje się to boleśnie namacalne. Granica pokrywy śnieżnej w górach przesuwa się coraz wyżej. Jest coraz mniej miejsc, gdzie można wędrować na rakietach śnieżnych. To samo z biegówkami. Miłośnikom bojerów cynk o zamarzniętych jeziorach dają rybacy. Rzeki coraz rzadziej rozlewają się naprawdę szeroko. Nad morzem rzadziej wieją wiatry pozwalające swobodnie latać paralotnią. – Co rok, to jakaś niespodzianka z pogodą – twierdzą pasjonaci uprawiający lawendę i winorośl. Dla nich najgorsza jest nieprzewidywalność: zdarza się, że mocniej sypie śniegiem w kwietniu niż w styczniu.
I to jest smutne.
Na szczęście drugie spostrzeżenie mnie cieszy. Bardzo widocznymi trendami są weganizm i wegetarianizm. Gdziekolwiek zadzwonię, kogokolwiek zapytam, każdy ma już albo planuje wprowadzić tego typu wyżywienie. Wreszcie nikogo nie dziwi, że są ludzie, którzy nie jedzą mięsa. Z wielką przyjemnością żegnam czasy, gdy poza miastem na pytanie, co można zjeść bez mięsa, słyszałam: rosół, pierogi ruskie (koniecznie poprosić bez skwarek!), naleśniki z dżemem.
Po trzecie (co trochę uzupełnia drugie), bardzo ładnie rozwijają się nieduże agroturystyki, pensjonaty, miejsca z sercem i duszą. Wcale nie chcą być większe, bo cenią sobie małą skalę. „Nie po to uciekałem z miasta, żeby znowu żyć w tamtym pędzie” – usłyszałam kilka razy.
Na tratwach płynących Biebrzą nigdy nie będzie tłumów, bo budują je własnoręcznie tylko cztery rodzinne firmy. Jeden z takich budowniczych, przewodnik po bagnach i właściciel gospodarstwa na uboczu powiedział mi:
– Czasem nad trzcinami widać jeden łebek.
Czyli głowę załoganta z innej tratwy.
Ta książka opowiada nie tylko o doznaniach, pozwalających spędzić czas inaczej i przeżyć coś nowego, ale też – a może przede wszystkim – o ludziach, którzy takie możliwości tworzą. Sami pozytywni wariaci. Mają serce i potrafią czekać trzy lata, aż zakwitnie lawenda. Wytyczą 500 kilometrów szlaków, zabiorą innych do lasu, przykręcą w wolnym czasie 20 ton rozkradzionych torów albo wymyślą zagadkę, nad którą trzeba się głowić dwa lata. Bez nich nie powstałby ani jeden rozdział.
Takie zielone warkocze to znak rozpoznawczy Czarnej Hańczy.1
Byle nie przybić do prawego brzegu
Spływ kajakowy Bugiem na odcinku granicznym
Tak, wiem, nie jestem obiektywna, zaczynam od Bugu. My płynęliśmy odcinkiem na granicy z Ukrainą – o pływaniu niżej, na granicy z Białorusią, opowie osoba, która widzi rzekę na co dzień z okien swojego domu.
Muszę się za to do czegoś przyznać: zawsze miałam zgrzyt, czy pisać o fajnych miejscach. Bo jeśli o nich napiszę, to je niejako zdradzę, pojedzie tam dużo ludzi i już nie będą takie fajne. Ale spływu Bugiem na odcinku granicznym to nie dotyczy – to rzeka specyficzna i dla koneserów. Nie ma na niej wrzasków, imprez i picia, przecież na każdym kroku spotyka się Straż Graniczną. Żeby w ogóle wypłynąć, trzeba zgłosić się w strażnicy i otrzymać pozwolenie.
Wzdłuż Bugu ciągnie się tak zwany pas drogi granicznej, bezpośrednio nad rzeką nie ma więc hoteli, pensjonatów, agroturystyk, nie ma nawet barów ani sklepów. Płyniemy więc z prowiantem, po wodę pitną chodzimy z baniakami do wsi, a noce spędzamy w namiotach. Cały sprzęt biwakowy też mamy w kajakach. Śpimy na dzikich łąkach, w chmarach komarów, które nie boją się najmocniejszych repelentów. Ale zanim się rozbijemy, musimy znaleźć wyjście na brzeg i kawałek płaskiego terenu. Co popołudnie mamy z tym problem, dziś także. Każdą szmatkę czy kolorowy przedmiot w nabrzeżnej zieleni bierzemy za znak wskazujący miejsce lądowania – wywieszają je właściciele wypożyczalni albo inni kajakarze. Nic z tego, to siedzenia i rzeczy zostawione przez wędkarzy. Spieszymy się, zbliża się zmierzch, a pół godziny przed zachodem musimy zejść z wody. Przed nami ładny las i już ostrzymy sobie zęby na biwak, ale znowu skucha. Rzeka zakręca przed nim kilka razy i ostatecznie okazuje się, że rośnie po stronie ukraińskiej.
Chcieliście przygody? No to ją macie.
MAREK POMIETŁO, instruktor kajakowy, organizator spływów, ratownik, właściciel wypożyczalni KajakowaPrzygoda.pl.
Najbardziej rozreklamowane nadbużańskie okolice to Podlaski Przełom Bugu: park krajobrazowy, który zaczyna się poniżej Terespola. Turyści znają go dobrze, mieszkający tam ludzie mówią: „U nas jest pięknie”. A ja im odpowiadam: „To u nas jest pięknie!”. Zresztą Bug jest chyba zaczarowaną rzeką, bo spotykam się z ludźmi żyjącymi nad jego różnymi fragmentami i każdy powtarza: „Wy macie ładnie, ale u nas najpiękniej”.
Bug o każdej porze roku jest inny. Wystarczy, że zmieni się poziom wody, a wszystko wygląda inaczej. Kiedyś największe rozlewiska bywały wiosną, kilka lat temu woda stała mi pod samym domem. Ale teraz już nie ma co do tego reguły, ostatnio wysoki poziom bywa nawet w grudniu.
Spływać można przez cały rok, także zimą, jedynym ograniczeniem jest kra. Płynęliśmy tak kilka razy, ale nie propaguję tego, bo – o dziwo – na spływy zimowe zgłasza się wielu początkujących. Dla doświadczonych kajakarzy to piękna przygoda, zwłaszcza gdy rzeka nie jest zamarznięta, a wszędzie dookoła śnieg i szron. Jak w bajce.
Moja ulubiona pora na spływy to czas od połowy maja do połowy czerwca, kiedy przyroda jest najbardziej zielona, żywa, w zaroślach mnóstwo ptaków, wszystko świergocze. No i późne lato, gdy najłatwiej zobaczyć nasze słynne, poranne mgły. Rzeka jest wtedy jeszcze ciepła, za to powietrze nocą się schładza i o świcie nad wodą pojawiają się urokliwe mgły. Kiedy zobaczyłem je po raz pierwszy, prawie straciłem dech, było tak pięknie i malowniczo: nad wodą unosiło się kilka warstw mgły, jakby ułożonej piętrami, a na trawie błyszczała srebrzysta rosa. Brzegi są u nas dzikie, dużo tu krzaków, roślin, pajęczyn – to granica, więc nikt tędy nie chodzi i ich nie zrywa. Srebrzyste kropelki rosy wyglądają na nich pięknie. Przyjeżdżają do mnie artyści malarze szukać natchnienia i mówią potem, że nigdy czegoś takiego nie widzieli. Zacząłem więc promować spływy poranne, pozwalające zobaczyć te mgły, choć oczywiście nigdy nie ma pewności, że będą. Ale i tak niektórzy potrafią jechać całą noc przez Polskę, żeby wsiąść do kajaka o piątej rano.
Można powiedzieć, że w ogóle zainicjowałem pływanie po Bugu na odcinku granicznym ze Sławatycz do Kodnia. Mój kolega organizował co prawda takie imprezy w latach 80., ale odbywały się raz, dwa razy do roku na zasadzie ogólnopolskich zlotów, a potem ludzie o nich zapomnieli. Więc kiedy zacząłem mówić, że fajnie byłoby tu popływać kajakiem, nikt nie dowierzał, że to możliwe. „Jak to? Przecież to zabronione” – mówili znajomi. Do tego wielu było przestraszonych, bo Bug miał – i chyba nadal ma – opinię rzeki niebezpiecznej. Dla mnie to wierutna bzdura, bo to fajna rzeka, w porównaniu z innymi nawet bezpieczniejsza i nie ma na niej za dużo przenosek. Sam pływam często, w sezonie nawet dzień po dniu, jestem ratownikiem i instruktorem i jeśli grupa chce mieć pod ręką kogoś, kto zna Bug, ruszam z nimi. Z moich obserwacji wynika, że wszystkie wypadki, na podstawie których powstają mity o tym, że ktoś się na Bugu prawie utopił, są związane z alkoholem.
Pierwsze spływy zorganizowałem w 2005 roku. Podnajmowałem wtedy kajaki z bazy w Okunince nad jeziorem Białym, które jest naszym lokalnym Władysławowem. Na początku służby graniczne po obu stronach rzeki myślały, że mamy niecne plany związane z przemytem, że co to się będzie działo, jak kajaki zaczną pływać i tak dalej. Pisma z prośbą o zgodę na spływ i listą uczestników faksowaliśmy do Chełma. Zdarzało się, że w sekretariacie w weekend nikt nie pracował, pismo leżało, a lokalne placówki Straży Granicznej nie miały o niczym pojęcia. Z czasem chętnych było coraz więcej, zaryzykowałem więc i kupiłem własne kajaki. Wkrótce utworzyliśmy szlak kajakowy Bug–Krzna, na otwarcie zaprosiliśmy urzędników, konsula Białorusi, Straż Graniczną. Pokazaliśmy im, że chcemy uprawiać turystykę, a nie przemyt.
Chciałbym jeszcze, żeby Polska i Białoruś kiedyś się dogadały i by można było spłynąć całym Bugiem. W tej chwili pod Brześciem granica jest na starorzeczu, a główne koryto prowadzi przez teren twierdzy Brześć, a więc po stronie białoruskiej. Musimy wyciągać kajaki z wody i przewozić kilkanaście kilometrów. Marzy mi się, żeby można było płynąć cały czas, może nawet wyjść na brzeg i zwiedzić twierdzę. W końcu funkcjonuje ruch turystyczny z Białorusią, choćby na przejściach w Puszczy Białowieskiej i na Kanale Augustowskim. Inicjatywa musi jednak wyjść z góry. Zorganizowałem co prawda kilka takich spływów dla grup, przyjeżdżała straż z jednej i drugiej strony i odprawiała nas na rzece, ale było z tym dużo formalności i załatwiania.
Kilka lat temu uporządkowano numerację znaków granicznych. Kiedyś numery po polskiej stronie nie odpowiadały tym po białoruskiej. Gdy pogranicznicy informowali się o nielegalnym przekroczeniu, trzeba było szukać odpowiednika znaku: na Białorusi był to na przykład 073, a u nas – tysiąc coś. Aktualnie numeracja zaczyna się od trójstyku – czyli miejsca, gdzie zbiegają się granice Polski, Białorusi i Ukrainy. Dla wszystkich jest to wygodne, zwłaszcza dla kajakarzy, ponieważ znaki białoruskie często widać z wody lepiej niż polskie.
Najczęściej pływam i organizuję spływy w odległości około 40 kilometrów od Sławatycz – w dół rzeki do Jabłecznej, Szostak i Kodnia albo powyżej – z Włodawy i Różanki do Sławatycz. Według mnie to najbardziej urozmaicony odcinek Bugu. Są tu i lasy, i łąki, brzegi wysokie i niskie, dużo plaż, wyspy – niektóre należą do nas, niektóre do Białorusi. Do tych polskich teoretycznie można przybić i na nie wyjść, ale nikt tego nie robi, bo są strasznie zakrzaczone, dużo tam powalonych drzew. Po zimie nie tniemy ich za bardzo, najwyżej trochę podcinamy. Straż Graniczna czyści lewy brzeg dla swoich motorówek. Ale w górze rzeki bywają zatory długie na kilkaset metrów. Nie da rady przerzucić nad nimi kajaków, trzeba przenosić lądem.
Na białoruskim brzegu też widać zarośla, dużo wierzb, czasem las, żadnego cywila, rzadko nawet pograniczników. Oni mają inny styl pracy, raczej się nie pokazują jak nasi, ale wiele razy czułem, że ktoś za mną stoi, odwracałem się i rzeczywiście w krzakach był patrol. Po wojnie cała tamta strona została wysiedlona – jedynym świadectwem dawnych wsi są drzewa owocowe, które można wypatrzeć z kajaka. Mam stare mapy z XVIII wieku i widać na nich, że na obu brzegach Bugu domy stały bardzo blisko rzeki. W okolicach Sławatycz od 400 lat mieszkają Olędrzy i ich potomkowie. Ich wieś na lewym brzegu kiedyś nazywała się Neubruch, a na prawym – Neudorf. W 1921 roku, na cześć prezydenta Mościckiego, który wizytował te tereny, przemianowano je na Mościce Dolne i Górne. Teraz ostały się tylko Dolne, w Polsce. Przyjeżdżają do nas zaprzyjaźnieni Niemcy, potomkowie Olędrów. Przy okazji jednej z takich wizyt udało nam się załatwić przepustkę na Białoruś i odwiedzić tamtą stronę. Opowiadano mi potem, że oprócz resztek sadów z Mościc Górnych zostało tylko trochę fundamentów.
Mój ulubiony odcinek kajakowy prowadzi ode mnie spod domu, ze Sławatycz do Jabłecznej. Mógłbym tu pływać codziennie. Na trasie jest kilka pięknych plaż, a ja jestem zwolennikiem spokojnego pływania i relaksu. Zamiast machać cały dzień wiosłem, wolę sobie posiedzieć na piasku, zrobić piknik, posłuchać przyrody. Ta okolica jest ciekawa także dlatego, że ciągle tu pusto, na rzece nie ma wielu turystów, bo niektórzy nadal niesłusznie boją się granicy. Choć ci, którzy płyną od samego początku, z miejsca, gdzie Bug wpływa do Polski i zaczyna być rzeką graniczną, dziwią się: „Pusto? Przecież od Włodawy to jest już cywilizacja!”.
Kajakarzy przemierzających cały odcinek graniczny spotykam w sezonie najwyżej raz w tygodniu. Zwykle płyną w dwie osoby albo w małych grupkach. Są też tacy, którzy dzielą trasę na lata i pokonują fragmentami. Tylko w najbliższej okolicy jest tyle atrakcji! A przecież w skali całego spływu Bugiem jesteśmy niewielkim odcinkiem. We Włodawie można zwiedzić synagogę, w Różance zobaczyć ruiny pałacu Zamojskich, a w Kuzawce jest pomnik upamiętniający wyprawę Kościuszki do Ameryki. Jego rodzinna posiadłość znajdowała się niedaleko stąd, a on sam, gdy jeszcze nie był generałem, podkochiwał się w córce jednego z okolicznych właścicieli ziemskich. Ten go jednak pogonił. Kościuszko miał więc stwierdzić, że nic tu po nim, pożyczył pieniądze w karczmie w Sławatyczach i popłynął rzekami do Gdańska, a stamtąd na zachód Europy i w końcu do Ameryki. Dalej na trasie spływu są: wspomniana wioska Olędrów, piękny klasztor prawosławny w Jabłecznej, bazylika w Kodniu oraz jedyna w Polsce parafia neounicka w Kostomłotach.
Obserwatorzy ptaków też są zachwyceni. Wyliczają mi po spływie: „Widzieliśmy zimorodka, czaplę białą, czaplę siwą, bociana czarnego”. Ptaków jest u nas całe mnóstwo. Kiedyś spływali ze mną ornitolodzy i gdy wysiedliśmy z kajaków, zabrali mnie na wycieczkę. Pokazali mi wiele gatunków, o których istnieniu nie miałem pojęcia.
Ułamek niezadowolonych, który mi się trafia i psuje statystyki, to ludzie, którzy nie wiedzą, dokąd jadą. Narzekają, że nudno, że nie ma adrenaliny, że woda nie wlewa się do kajaka. A to nie ta rzeka – chcesz takiej przygody, to jedź wiosną na Dunajec. Albo oczekują Krutyni, barów, gwaru, innych ludzi. A u nas jest dziko, cicho i pusto. Większość kajakarzy świadomie przyjeżdża po takie klimaty i są zauroczeni. Dla mnie to super, bo nie muszę ich namawiać, żeby przyjechali drugi raz. Jeśli ktoś tu płynął i taki styl mu się spodobał, to wiem, że wróci i popłynie drugi i kolejny raz: powolutku, w swoim tempie, żeby nacieszyć się Bugiem i przyrodą.
Słowo od autorki:
potwierdzam, zamierzam wrócić najszybciej, jak się da!
------------------------------------------------------------------------
Przepis na przygodę
Szlak Bugu granicznego od Gołębiów (startuje się 1,5 kilometra od miejsca, w którym Bug staje się granicą ukraińsko-polską) do Niemirowa ma 400 kilometrów długości. Za Sobiborem znajduje się trójstyk granic – od tego momentu rzeka zaczyna wyznaczać granicę polsko-białoruską.
Wypożyczalnie kajaków na odcinku granicznym
• Kajakowa Przygoda, Sławatycze, kajakowaprzygoda.pl.
• Kajaki Bug, Kryłów, ul. Krótka 2 (także pole biwakowe), www.kajakibug.pl.
• Kajakiem po Bugu, Włodawa, ul. Przemysłowa 3, kajakiempobugu.pl.
Jak zorganizować spływ – nie tylko na Bugu, ale także na innych polskich rzekach
Na popularniejszych rzekach można zapisać się na spływ zorganizowany. Płynie się wtedy z przewodnikiem, w większej grupie, jak na typowej wycieczce.
W każdej wypożyczalni można też wypożyczyć kajaki na samodzielny spływ. Na bardziej popularnych, zwykle kilkugodzinnych odcinkach cena często jest stała i obejmuje wypożyczenie kajaka oraz transport jego i kajakarzy na start i odbiór z miejsca zakończenia spływu. W innych przypadkach – przede wszystkim przy spływach wielodniowych – płaci się za wynajęcie kajaka na każdy dzień (średnio 40–80 złotych za dwójkę i 40–60 złotych za jedynkę) i osobno za jego transport (2,50–3 złote za kilometr, przy czym liczy się każdy przejechany, a więc także powrót auta z pustą przyczepką do bazy). Lepiej płynąć w grupce, żeby rozłożyć koszty transportu, ale koniecznie trzeba zapytać, ilu pasażerów zmieści się do auta.
W cenie wypożyczenia kajaka są wiosła i kapoki, czasem także siedziska. Za dodatkową opłatą można czasem wypożyczyć worki i beczki wodoszczelne, sprzęt biwakowy i tak dalej.
Na spływy kilkudniowe najlepiej wybrać kajaki z zamykanymi lukami bagażowymi. Jeśli pływamy ze sprzętem biwakowym, wypożyczmy raczej jedynki niż dwójki – będziemy mieć więcej miejsca na bagaże. Po latach pływania mogę powiedzieć jednak, że nie ma luku bagażowego, który na pewno nie przecieknie, dlatego wszystkie rzeczy powinno się wkładać do niego szczelnie zapakowane – na początek wystarczą solidne, grube, dobrze zawiązane worki na śmieci. Bardzo przydaje się mała, szczelnie zapinana saszetka na telefon i ewentualnie na portfel oraz dokumenty.
W kajaku pod ręką warto mieć ręcznik, ścierkę lub starą gąbkę do wycierania wody, koniecznie nakrycie głowy i krem przeciwsłoneczny oraz buty do brodzenia w wodzie. Klapki się nie sprawdzają, bo mogą utknąć w mule – widziałam na brzegach dziesiątki zgubionych.
Płynąc Bugiem na odcinku granicznym, trzeba dodatkowo:
• Zgłosić spływ i podać nazwiska wszystkich uczestników w najbliższej jednostce Straży Granicznej (formularz i namiary dostaniecie w wypożyczalni; w Kryłowie, gdzie spaliśmy przed spływem, strażnica była na sąsiedniej ulicy).
• Telefonicznie zgłaszać straży każde zejście na ląd i powrót na wodę, podając dokładne położenie – najlepiej numer słupka. Polscy pogranicznicy przekazują tę informację kolegom z drugiego brzegu. „Naprawdę każde?” – pytano mnie często. Nie zgłaszaliśmy bardzo krótkich, dosłownie pięciominutowych przerw na siku. W przypadku noclegów oraz postojów w ciągu dnia na posiłek na brzegu meldowaliśmy się od razu po przybiciu. I nigdy nie zdarzyło się, żeby w czasie postoju nie przejeżdżał obok i nie zainteresował się nami patrol.
Trzeba dzwonić do odpowiedniej jednostki Straży Granicznej, dlatego przed startem najlepiej ściągnąć i zapisać numery telefonów dyżurnych poszczególnych jednostek z informacjami, za jaki odcinek odpowiadają. Uwaga: w wielu miejscach automatycznie łapie się zasięg ukraiński lub białoruski, lepiej więc wyłączyć roaming. Żeby złapać zasięg polskich operatorów, trzeba często odejść kawałek od rzeki.
• Trzymać się lewego brzegu, a wszystkie wyspy na rzece opływać z lewej strony.
• Wzdłuż Bugu i wszystkich odcinków granicy Polski, które są granicą zewnętrzną Unii Europejskiej, ciągnie się pas drogi granicznej o szerokości 15 metrów. Nie wolno tam przebywać, chyba że biegnie tamtędy szlak turystyczny albo ma się odpowiednie zezwolenie, na przykład na spływ. Zanim więc przyjdzie wam do głowy zrobienie sobie fotki ze słupem „Granica państwa. Przekraczanie zabronione”, pomyślcie kilka razy, czy jest ona warta 500 złotych, bo co wakacje czytam o wlepionych mandatach.
Po zgłoszeniu spływu w pasie drogi granicznej nad Bugiem można biwakować. W zasadzie jest to konieczne, bo w bezpośrednim sąsiedztwie rzeki nie ma żadnej infrastruktury – hoteli, agroturystyk, restauracji. Z rzeki trzeba zejść najpóźniej pół godziny przed zachodem słońca, wrócić na nią można najwcześniej pół godziny po wschodzie słońca. W pasie drogi granicznej nie wolno palić ognisk, można natomiast posługiwać się kuchenkami.
W czasie biwaków i całego spływu nie wolno kąpać się w Bugu.
Teoretycznie możliwe jest zaplanowanie etapów tak, żeby spać w agroturystykach niedaleko rzeki, choć na górnym odcinku nie ma ich wiele. Trzeba się jednak liczyć z przeciąganiem bagaży i kajaków nawet po kilkaset metrów – często nie ma drogi pozwalającej dowieźć je na przyczepce czy wózku. Odwiedziłam po drodze jedno takie gospodarstwo, ale gdy usłyszałam, że kajaków lepiej nie zostawiać na noc na brzegu, nie zdecydowaliśmy się tam zostać.
Uwaga: są krótkie odcinki pasa drogi granicznej, w których nie wolno przebywać mimo posiadanego pozwolenia – to głównie okolice przejść granicznych.
• Pamiętać, że wody z Bugu lepiej nie pić ani nie gotować na niej posiłków. Mieliśmy składane baniaki i w czasie postojów przynosiliśmy wodę pitną ze wsi, ale nigdy nie udało nam się trafić na otwarty sklep.
• Urząd Marszałkowski Województwa Lubelskiego wydał przewodnik Kajakiem po Bugu autorstwa Józefa Tworka. Trasa jest dokładnie opisana, przydają się zwłaszcza informacje, gdzie można lądować (na górnym odcinku wyjście na brzeg jest trudne) oraz biwakować. Przewodnik ten stanowi w tej chwili najpełniejsze źródło wiedzy o spływie. Wersja elektroniczna jest dostępna w internecie, papierowej można szukać w punktach informacji turystycznej i wypożyczalniach kajaków.
Gdzie spływać w Polsce
Wszędzie! Pływam regularnie od końca lat dziewięćdziesiątych i ostatnio mam wrażenie, że kajaki stają się – a może już się stały – naszym sportem narodowym. Obserwacje potwierdzają ludzie związani z turystyką. Niemal każdy, z kim się kontaktowałam, zbierając materiały do książki, by zapytać o wędrówki, rowery albo inne aktywności, dodawał na końcu: „No i mamy kajaki”, „A nie chce pani napisać o kajakach?”, „Ludzie najbardziej lubią przejść się kawałek po lesie, a potem – żeby ich zabrać na kajak”.
Z powodów logistycznych – spływy rekreacyjne najczęściej trwają od jednego do trzech dni – mało kto wybiera się na drugi kraniec kraju. Dlatego kiepsko znam rzeki w Zachodniopomorskiem, a w ogóle – tych na Dolnym Śląsku, ale wiem, że one też są piękne i urokliwe. Z punktu widzenia malowniczości najlepsze są rzeki niezbyt szerokie, za to kręte, najlepiej płynące przez las. Dużo takich znajdziecie na Warmii i Mazurach, choć tam bywa tłoczno. Po ostatnich doświadczeniach nigdy więcej nie wybiorę się w letni weekend na Czarną Hańczę czy Krutynię, choć są cudne i wciąż je kocham. Nieco mniej ludzi jest na Podlasiu, na przykład na Rospudzie, która jest rzeką trudniejszą, ze skromniejszą infrastrukturą, czy na pięknie meandrującej, dzikiej górnej Narwi. Zresztą: rzeki na spływ znajdziecie pod każdym miastem – wszędzie da się wyskoczyć choćby na pół soboty. Ja zwykle po prostu patrzę na mapę i unikam tych uregulowanych, prostych jak strzała – są zwyczajnie nudne.
Dla zaczynających kajakową przygodę mam trzy rady:
• Nie dajcie się zwieść i nie wierzcie, że rzeki na nizinach zawsze są łatwe. Każdy, kto interesuje się kajakarstwem, słyszał na pewno o przełomie Drawy i o tym, jak trudno się nim płynie. W drugiej kolejności dokopał się pewnie do informacji o wartkim nurcie rzeki Wel – polecam zdjęcia z rezerwatu Piekiełko. Co jeszcze? Skrwa Prawa – niby płynie przez Mazowsze, ale jest jak przeniesiona prosto z gór. Wpada do Wisły niedaleko Włocławka. Z drugiej strony wpływa Skrwa Lewa – rzeka zwałkowa, czyli taka, na której więcej jest przepychania się przez przeszkody niż płynięcia; frajda dla pozytywnych wariatów w zwrotnych jedynkach. Jej prawa siostra też zapewnia solidną dawkę adrenaliny. Jest piękna i przygodowa, ale zanim się na nią wybierzecie, poczytajcie i przygotujcie się psychicznie. My poczytaliśmy, wszyscy mieliśmy kajakowe doświadczenie, ale rzeka i tak nas zaskoczyła. Być może dlatego, że płynęliśmy po solidnej ulewie i wichurze – nurt był wartki, powalonych drzew dużo, spektakularne wywrotki zaliczyli wszyscy. A kilkoro nie chce już od tej pory pływać.
• Firmy wypożyczające kajaki zwykle sprzątają i czyszczą popularne szlaki kajakowe po zimie, usuwając co bardziej uciążliwe pnie i zatory. Niektóre jednak zostawiają, żeby było malowniczo i przygodowo. Bardzo lubię pływać w czerwcu, kiedy rzeki są już uprzątnięte (często przygotowuje się je na długi weekend z Bożym Ciałem), ale nie ma jeszcze wakacyjnych tłumów.
• Kiedy poziom wody się podnosi (wczesnym latem, po ulewach), nurt staje się bardziej wartki, za to pokonywanie przeszkód sprawia mniej problemów, bo nad powalonymi pniami i gałęziami po prostu się przepływa. Jesienią wody zwykle jest mniej – możecie wtedy nie poznać dobrze znanej wam rzeki. Przed spływem zawsze upewnijcie się co do poziomu wody, bo ciągnięcie kajaków po mieliznach jest średnią frajdą. Nam coś takiego przytrafiło się na ślicznej i łatwiutkiej środkowej Pilicy, a z każdą godziną stawało się coraz bardziej nudne i uciążliwe.
Coraz popularniejsze robią się spływy zimowe. Najlepiej wybrać na nie łatwe, niezbyt wartkie, ale malownicze rzeki – na przykład wspomnianą Czarną Hańczę. Oczywiście urok takiej wycieczki zależy od tego, czy na brzegach leży śnieg.
Kajak transgraniczny
Z Polski można też popłynąć kajakiem za granicę. Najbardziej znana trasa wiedzie Kanałem Augustowskim na Białoruś – przejście znajduje się na śluzie Kurzyniec, potrzebne jest pozwolenie w ruchu bezwizowym – i dalej Niemnem na Litwę (szczegółowe informacje o tym przejściu – s. 56–57). Jeśli chcecie zmniejszyć koszty transportu, śledźcie oferty spływów zorganizowanych i dołączcie do grupy – na przykład: szot.pl.
Pomysł na Polskę Zachodnią: z Drawy, Noteci, Warty, Odry można się przedostać kanałami – na przykład kanałem Odra–Hawela na wysokości Cedyni albo kanałem Odra–Sprewa na wysokości wsi Kłopot – do Berlina. Po stronie niemieckiej płynie się głównie kanałami, bez prądu, więc trzeba się liczyć z solidnym wiosłowaniem.
Bug graniczny. Bereżnica niedaleko Horodła to popularne miejsce na biwak. W pakiecie – piękne poranne mgły.
Piława jest uznawana za jeden z atrakcyjniejszych szlaków na Pomorzu Zachodnim, niektórzy porównują ją nawet do Krutyni. Trasa jest dość łatwa, malownicza – zwłaszcza na dolnym odcinku w okolicach Nadarzyc (na zdjęciu).
Biebrza w Goniądzu. Miasteczko jest jednym z popularniejszych miejsc na trasie spływów tratwami.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------