- promocja
Poczwarki - ebook
Poczwarki - ebook
„Perfekcyjnie pomyślana i skonstruowana powieść klasycznej ery science fiction” - „The New York Review of Books”
Ojciec Davida Strorma nie może ścierpieć nadnaturalnie wielkich koni Angusa Mortona, które nazywa bluźnierstwem przeciwko naturze. Nie zdaje sobie sprawy, że jego własny syn, jego kuzynka Rosalind oraz ich przyjaciele mają niewidoczną aberrację, która określa ich jako mutantów. Jednak w miarę jak David i Rosalind dorastają, coraz trudniej jest ją ukrywać przed starszymi wioski. Wkrótce stają przed wyborem: czekać, aż zostaną zdemaskowani i zabici, lub uciec na przerażające, dzikie Pustkowia…
Poczwarki to postapokaliptyczna opowieść o mutacjach genetycznych w zrujnowanym świecie, ukazująca, jak daleko może się posunąć ludzka społeczność, aby się pozbyć odmieńców.
„Portret społeczności, którą przemożny strach przed innością doprowadził do autorytarnego szaleństwa” – „The Scotsman”
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-889-2 |
Rozmiar pliku: | 967 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy byłem bardzo mały, czasem śniło mi się miasto — co było dziwne, ponieważ zacząłem o nim śnić, zanim się dowiedziałem, co to jest. Jednak to miasto, stłoczone nad łukiem wielkiej niebieskiej zatoki, pojawiało się w moich myślach. Widziałem ulice i stojące wzdłuż nich budynki, nabrzeże, a nawet statki w porcie, choć na jawie nigdy nie widziałem morza ani statku…
A te budynki były zupełnie inne niż te, które znałem. Ulicami, co dziwne, jeździły wozy, których nie ciągnęły konie, a na niebie czasem dostrzegałem lśniące i obłe stwory, które z pewnością nie były ptakami.
Najczęściej widziałem to cudowne miejsce w blasku dnia, ale czasem w nocy, gdy światła jak rząd robaczków świętojańskich kładły się wzdłuż brzegu i niektóre z nich wyglądały jak skry dryfujące w wodzie lub powietrzu.
To było piękne, fascynujące miejsce i raz, gdy byłem jeszcze mały i nie wiedziałem, że nie powinienem, zapytałem moją najstarszą siostrę, Mary, gdzie też może być to śliczne miasto.
Pokręciła głową i powiedziała mi, że nie ma takiego miasta — nie teraz. Może jednak, podsunęła, śnię o dawno minionych czasach. Sny są dziwne i trudno je wyjaśnić; tak więc może to, co widziałem, było fragmentem takiego świata, jaki istniał kiedyś — cudownego świata, w którym żyli Dawni Ludzie; takiego, jaki był, zanim Bóg zesłał nań Udrękę.
Potem jednak bardzo poważnie mnie ostrzegła, żebym nikomu o tym nie mówił, bo o ile wiedziała, inni ludzie nie widują takich obrazów ani we śnie, ani na jawie, więc byłoby nieroztropnie im o tym wspominać.
To była mądra rada i na szczęście miałem dość rozsądku, by jej posłuchać. Ludzie w naszej okolicy niechętnie spoglądali na wszystko, co dziwne i niezwykłe, więc nawet moja leworęczność budziła lekką dezaprobatę. Tak więc ani wtedy, ani przez kilka lat później nie wspominałem o tym nikomu — w istocie niemal o tym zapomniałem, bo z czasem śniłem o tym coraz rzadziej, a potem bardzo rzadko.
Jednak zapamiętałem tę radę. Gdyby nie to, może powiedziałbym komuś o dziwnym porozumieniu, jakie łączyło mnie z moją kuzynką Rosalind, co z pewnością sprowadziłoby na nas oboje bardzo poważne kłopoty — gdyby ktoś przypadkiem mi uwierzył. Myślę, że ani ona, ani ja nie przywiązywaliśmy wówczas do tego wagi; po prostu przywykliśmy do ostrożności. Ja z pewnością nie widziałem w tym niczego niezwykłego. Byłem zwyczajnym małym chłopcem dorastającym w zwyczajny sposób i uważającym za zwyczajny otaczający mnie świat. I tak było, dopóki nie poznałem Sophie. Nawet wtedy nie od razu spostrzegłem różnicę. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że to właśnie wtedy zakiełkowały we mnie pierwsze ziarna wątpliwości.
Tamtego dnia wybrałem się na samotny spacer, co często robiłem. Miałem chyba prawie dziesięć lat. Moja siostra, Sarah, była ode mnie o pięć lat starsza i ta różnica wieku powodowała, że przeważnie bawiłem się sam. Poszedłem polną drogą na południe, wzdłuż granic kilku pól, aż dotarłem do wysokiego nasypu, a potem jeszcze spory kawałek po nim.
Ten nasyp wtedy nie wydawał mi się zagadkowy — był o wiele za duży, żebym myślał o nim jak o czymś zbudowanym przez człowieka, i nigdy nie przyszło mi do głowy łączyć go z cudownymi dziełami Dawnych Ludzi, o których czasem słyszałem. Był po prostu nasypem, zataczającym szeroki łuk, a potem biegnącym prosto jak strzała ku odległym wzgórzom; był po prostu częścią świata, nie dziwniejszą od rzeki, nieba czy samych wzgórz.
Często nań wchodziłem, ale rzadko zapuszczałem się na jego drugą stronę. Z jakiegoś powodu uważałem, że to obca kraina — nie tyle terytorium wroga, ile inny kraj. Jednak odkryłem miejsce, w którym spływające po drugiej stronie nasypu deszcze wymyły piaszczysty parów. Jeśli usiadło się na jego początku i dobrze się odepchnęło, można było zjechać nim z dużą prędkością, by w końcu przelecieć kilka stóp w powietrzu i wylądować na stercie miękkiego piasku na jego końcu.
Robiłem to już kilkakrotnie i nigdy przedtem nikogo nie było w pobliżu, lecz tym razem, gdy podnosiłem się po trzecim zjeździe i szykowałem do czwartego, usłyszałem czyjś głos:
— Cześć!
Rozejrzałem się. W pierwszej chwili nie wiedziałem, skąd dochodzi, potem mój wzrok przyciągnęły kołyszące się wierzchołki gałązek w kępie krzaków. Gałęzie się rozchyliły i spomiędzy nich spojrzała na mnie twarz. Była to opalona twarzyczka otoczona czarnymi lokami. Miała poważną minę, ale iskierki w oczach. Przez moment przyglądaliśmy się sobie, zanim odpowiedziałem:
— Cześć.
Zawahała się, a potem jeszcze szerzej rozchyliła gałęzie. Ujrzałem dziewczynkę trochę niższą ode mnie i może nieco młodszą. Miała na sobie rdzawego koloru drelichowe ogrodniczki i żółtą koszulę. Krzyż naszyty na drelichu był z jakiegoś ciemnobrązowego materiału. Włosy miała związane żółtymi wstążkami w dwa kucyki. Przez kilka sekund dziewczynka stała nieruchomo, jakby niepewna, czy opuścić bezpieczne schronienie, po czym ciekawość wzięła górę nad ostrożnością i wyszła z krzaków.
Spojrzałem na nią zdziwiony, ponieważ była zupełnie obcą osobą. O czasu do czasu odbywały się zebrania lub przyjęcia, na których spotykały się wszystkie dzieci mieszkające w promieniu kilku mil, więc dziwnie było napotkać kogoś, kogo nigdy przedtem się nie widziało.
— Jak masz na imię? — zapytałem.
— Sophie — odparła. — A ty?
— David. Gdzie mieszkasz?
— Tam — powiedziała, niedbale machnąwszy ręką w kierunku obcej krainy za nasypem.
Oderwała ode mnie oczy i spojrzała na piaszczystą rynnę, którą zjeżdżałem.
— Fajna zabawa? — zapytała z tęskną miną.
Zawahałem się, nim ją zaprosiłem do udziału.
— Tak — powiedziałem. — Chodź i spróbuj.
Ociągała się, znów skupiwszy na mnie uwagę. Przez parę sekund uważnie mi się przyglądała z poważną miną, a potem nagle podjęła decyzję. Wdrapała się na nasyp szybciej ode mnie.
Powiewając kucykami i wstążkami, pomknęła rynną. Kiedy wylądowałem, miała już mniej poważną minę i oczy błyszczące z podniecenia.
— Jeszcze raz — powiedziała i sapiąc, wspięła się na nasyp.
Przy trzecim zjeździe zdarzyło się nieszczęście. Usiadła i odepchnęła się tak jak poprzednio. Patrzyłem, jak zjeżdża i zatrzymuje się w chmurze piasku. Zjechała jakoś tak, że wylądowała kilka stóp dalej w lewo niż zwykle. Szykowałem się do zjazdu i czekałem, aż zrobi mi miejsce. Nie zrobiła.
— Odsuń się — powiedziałem jej niecierpliwie.
Próbowała się poruszyć, a potem zawołała:
— Nie mogę! Boli!
Pomimo to zaryzykowałem zjazd i zatrzymałem się blisko niej.
— Co się stało? — spytałem.
Skrzywiła się. Miała łzy w oczach.
— Noga mi utknęła.
Lewą nogę miała zasypaną. Odgarnąłem miękki piasek. Jej bucik zaklinował się w wąskiej szczelinie miedzy dwoma spiczastymi kamieniami. Próbowałem go poruszyć, ale ani drgnął.
— Nie możesz go jakoś wyciągnąć? — zapytałem.
Spróbowała, dzielnie zaciskając wargi.
— Nie da się.
— Pomogę ci ciągnąć — zaproponowałem.
— Nie, nie! To boli — zaprotestowała.
Nie wiedziałem, co robić. Najwyraźniej bardzo ją bolało. Szukałem rozwiązania problemu.
— Najlepiej przetnijmy sznurówki, żebyś mogła wyjąć nogę z bucika. Bo nie mogę dosięgnąć węzła — zdecydowałem.
— Nie! — zawołała przestraszona. — Nie wolno mi.
Powiedziała to tak stanowczo, że zbiła mnie z tropu. Gdyby wyjęła stopę z bucika, moglibyśmy wyciągnąć sam bucik ze szczeliny, skoro jednak nie chciała, nie wiedziałem, co można by zrobić. Wyciągnęła się na piasku, wysoko unosząc kolano uwięzionej nogi.
— Och, jak boli — wykrztusiła. Już nie była w stanie powstrzymać łez. Spływały jej po twarzy. Ale nawet teraz nie krzyczała, wydawała tylko ciche jęki.
— Będziesz musiała wyjąć stopę z buta — oznajmiłem jej.
— Nie! — ponownie zaprotestowała. — Nie wolno mi. Nigdy. Nie mogę.
Usiadłem przy niej, nie wiedząc, co począć. Obiema rękami chwyciła moją dłoń i mocno ją ściskała, płacząc. Było jasne, że stopa boli ją coraz bardziej. Po raz pierwszy w życiu znalazłem się w sytuacji, w której musiałem podjąć jakąś decyzję. Podjąłem ją.
— Płacz nic nie da. Musisz ją wyjąć — oznajmiłem. — Jeśli nie, to zostaniesz tu i pewnie umrzesz.
Nie poddała się od razu, ale w końcu się zgodziła. Niespokojnie patrzyła, jak przecinam sznurówkę. Potem powiedziała:
— Odejdź! Nie wolno ci patrzeć.
Zawahałem się, lecz dzieciństwo to czas pełen niezrozumiałych, choć ważnych konwenansów, cofnąłem się więc kilka kroków i odwróciłem się do niej plecami. Słyszałem, jak ciężko oddycha. Potem znów zapłakała. Obróciłem się.
— Nie mogę — powiedziała, spoglądając na mnie z przestrachem przez łzy, ukląkłem więc, żeby zobaczyć, co mogę zrobić.
— Nie możesz o tym nikomu powiedzieć — zażądała. — Nigdy, przenigdy! Obiecujesz?
Obiecałem.
Była bardzo dzielna. Tylko cicho pojękiwała.
Kiedy udało mi się ją uwolnić, jej stopa wyglądała dziwnie; chcę powiedzieć, że była mocno wykręcona i spuchnięta. Wtedy nawet nie zauważyłem, że ma więcej niż pięć palców…
Zdołałem wybić kamieniem bucik ze szczeliny i podałem go jej. Jednak okazało się, że nie może go włożyć na spuchniętą stopę. Nie mogła także na niej stanąć. Myślałem, że poniosę ją na barana, ale była cięższa, niż się spodziewałem, i było jasne, że daleko tak nie zajdziemy.
— Będę musiał pójść po kogoś, żeby pomógł — oznajmiłem jej.
— Nie. Pójdę na czworakach — odparła.
Szedłem obok niej, niosąc bucik i czując się bezużyteczny. Dzielnie i zadziwiająco długo się tak przemieszczała, ale w końcu musiała się poddać. Spodnie miała przetarte na kolanach, a same kolana poranione i krwawiące. Nie znałem chłopca ani dziewczyny, nikogo, kto wytrzymałby taką udrękę, patrzyłem więc na nią z niemal nabożnym podziwem. Pomogłem jej stanąć na zdrowej nodze i podtrzymałem, gdy pokazywała mi, gdzie jest jej dom i wskazującą kierunek smugę dymu. Gdy przystanąłem i spojrzałem za siebie, znów była na czworakach i znikała w krzakach.
Bez trudu znalazłem ten dom i zapukałem, trochę nerwowo. Drzwi otworzyła wysoka kobieta. Miała ładną twarz i duże jasne oczy. Jej suknia była rudawa i trochę krótsza niż noszone przez większość kobiet w domu, a naszyty na niej zwyczajowy krzyż, sięgający od piersi do piersi i od szyi do lamówki, był zielony jak chusta na jej głowie.
— Czy pani jest matką Sophie? — zapytałem.
Spojrzała na mnie ostro i zmarszczyła brwi. Śpiesznie i z niepokojem spytała:
— O co chodzi?
Powiedziałem jej.
— Och! — wykrzyknęła. — Jej stopa!
Przez chwilę znów spoglądała na mnie groźnie, a potem oparła o ścianę miotłę, którą trzymała w ręku, i zapytała raźnie:
— Gdzie ona jest?
Poprowadziłem ją tą samą drogą, którą przyszedłem. Na dźwięk jej głosu Sophie wyczołgała się z zarośli.
Matka spojrzała na jej spuchniętą, wykręconą stopę i zakrwawione kolana.
— Och, moje biedactwo! — powiedziała, tuląc ją i całując. Potem spytała: — On to widział?
— Tak — odparła Sophie. — Przepraszam, mamusiu. Bardzo się starałam, ale nie mogłam sobie poradzić sama, a to bardzo bolało.
Jej matka powoli pokiwała głową. Westchnęła.
— No cóż, teraz już nic na to nie poradzimy. Wstań.
Sophie wspięła się na plecy matki i wszyscy troje wróciliśmy do ich domu.
Możesz znać na pamięć nakazy i zakazy, które wpojono ci w dzieciństwie, lecz niewiele one znaczą, dopóki nie znajdziesz się w sytuacji, której dotyczą — a i wtedy musisz się zorientować, że to ta sytuacja.
Tak więc siedziałem cierpliwie, obserwując, jak skręcona noga jest obmywana, jak nakłada się na nią zimny okład oraz bandażuje, i nie widziałem związku między tym wszystkim a twierdzeniem, które słyszałem prawie każdej niedzieli mojego życia:
— I Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo. I Bóg oznajmił, że człowiek powinien mieć jedno ciało, jedną głowę, dwie ręce i dwie nogi; że każda ręka powinna mieć dwa stawy i jedną dłoń; że każda dłoń winna mieć cztery palce i jeden kciuk, a każdy palec ma być zakończony płaskim paznokciem…
I tak dalej, aż do:
— I Bóg stworzył kobietę, również na swój obraz i podobieństwo, lecz z następującymi różnicami, zgodnymi z jej naturą; jej głos powinien być wyższy niż głos mężczyzny; nie powinna mieć brody; powinna mieć dwie piersi…
I tak dalej.
Widziałem to wszystko, co do słowa — a jednak widok sześciu palców Sophie nie przywołał niczego z mej pamięci. Widziałem tę stopę spoczywającą na podołku matki. Patrzyłem, jak jej matka spogląda na nią przez chwilę, bierze w ramiona i delikatnie całuje, a potem unosi głowę ze łzami w oczach. Było mi przykro, że tak się zmartwiła, że Sophie cierpi i boli ją noga — ale nic poza tym.
Gdy noga została zabandażowana, zaciekawiony rozejrzałem się po pokoju. Ten dom był o wiele mniejszy od mojego, właściwie był chatką, ale podobał mi się bardziej. Panowała w nim przyjazna atmosfera. I choć matka Sophie była zaniepokojona i zmartwiona, nie miałem wrażenia, że jestem przykrym i niepożądanym czynnikiem zakłócającym ich skądinąd uporządkowane życie, jakie większość ludzi wiedzie w domu. Sam pokój też wydawał mi się lepszy, bo na ścianach nie było napisów, które ludzie mogliby pokazywać innym z dezaprobatą. W ich miejscu w tym pokoju było kilka rysunków koni, które bardzo mi się podobały.
W końcu Sophie, opatrzona, z buzią otartą z łez, pokusztykała do krzesła przy stole. Mimo że bolała ją noga, odzyskała rezon i z powagą gościnnie spytała mnie, czy lubię jajka.
Później pani Wender kazała mi zaczekać i zaniosła ją na górę. Po kilku minutach wróciła i usiadła przy mnie. Wzięła moją dłoń w swoje i przez długą chwilę spoglądała na mnie z poważną miną. Wyraźnie wyczuwałem jej niepokój, chociaż z początku nie było dla mnie jasne, czym się tak niepokoi. Zaskoczyło mnie to, ponieważ wcześniej nie okazywała tego po sobie. W myślach próbowałem ją uspokoić i zapewnić, że nie musi się mnie obawiać, ale ta myśl do niej nie dotarła. Nadal spoglądała na mnie błyszczącymi oczami, podobnie jak Sophie, gdy powstrzymywała płacz. Gdy na mnie patrzyła, jej myśli były niespokojne i ulotne. Ponownie spróbowałem, lecz nie zdołałem ich uchwycić. Potem powoli pokiwała głową i powiedziała:
— Jesteś dobrym chłopcem, Davidzie. Byłeś bardzo miły dla Sophie. Chcę ci za to podziękować.
Poczułem się nieswojo i spojrzałem na swoje buty. Nie pamiętałem, żeby ktokolwiek wcześniej nazwał mnie dobrym chłopcem. Nie wiedziałem, co powinienem na to powiedzieć.
— Jesteś jak Sophie, prawda? — ciągnęła, wciąż na mnie patrząc.
— Tak — odrzekłem. Po czym dodałem: — I myślę, że ona jest strasznie dzielna. To musiało ją bardzo boleć.
— Czy dochowasz tajemnicy… ważnej tajemnicy… ze względu na nią? — zapytała.
— Tak, oczywiście — zapewniłem, ale odrobinę niepewnym tonem, bo nie wiedziałem, co to za tajemnica.
— Czy… widziałeś jej stopę? — spytała, uważnie mi się przyglądając. — Jej palce?
Kiwnąłem głową.
— Tak — potwierdziłem.
— No cóż, to właśnie ta tajemnica, Davidzie. Nikt inny nie może się o tym dowiedzieć. Jesteś jedyną osobą, która o tym wie, poza jej ojcem i mną. Nikt inny nie może się o tym dowiedzieć. Nikt — i nigdy.
— Tak — zgodziłem się i znów poważnie skinąłem głową.
Zamilkła — a przynajmniej przestała mówić, lecz jej myśli biegły dalej, jakby „nikt” i „nigdy” odbijały się smutnym, nieszczęśliwym echem. Potem się zmieniły i były pełne napięcia, gniewu i strachu. Nie zdołałem przesłać jej myśli, więc spróbowałem niezręcznie przekazać jej słowami, że naprawdę tak uważam.
— Nigdy i nikt — zapewniłem ją szczerze.
— To bardzo, bardzo ważne — nalegała. — Jak mam ci to wyjaśnić?
Jednak wcale nie musiała tego wyjaśniać. Jej gwałtowne poczucie ważności tej sprawy było oczywiste. Słowa miały o wiele mniejszą moc.
— Gdyby ktoś się dowiedział, oni… — rzekła — oni byliby dla niej bardzo niedobrzy. Musimy zadbać, żeby to się nigdy nie zdarzyło. — Jej niepokój jakby zmienił się w coś tak twardego jak żelazny pręt.
— Bo ona ma sześć palców? — spytałem.
— Tak. I nikt oprócz nas nie może o tym wiedzieć. To musi być naszą tajemnicą — powtórzyła z naciskiem. — Obiecasz mi, Davidzie?
— Obiecuję. Mogę przysiąc, jeśli pani chce — zaproponowałem.
— Wystarczy mi obietnica — powiedziała.
Była to tak poważna obietnica, że postanowiłem nie wyjawić jej nikomu — nawet mojej kuzynce Rosalind. Choć w głębi duszy dziwiła mnie jej ważność. To, że tak mały paluszek wywołał tak wielki niepokój. Jednak dorośli często robili mnóstwo zamieszania z nieproporcjonalnie małych powodów. Tak więc uchwyciłem się najważniejszego — potrzeby dochowania tajemnicy.
Matka Sophie spoglądała na mnie ze smutną, lecz nieobecną miną, aż poczułem się nieprzyjemnie. Zauważyła mój niepokój i uśmiechnęła się. Był to miły uśmiech.
— Zatem dobrze — powiedziała. — Zachowamy to w tajemnicy i nigdy więcej nie będziemy o tym mówić?
— Tak — potwierdziłem.
W drodze do drzwi przystanąłem i odwróciłem się.
— Czy mogę wkrótce przyjść i znów zobaczyć Sophie? — zapytałem.
Zawahała się, zastanawiając się nad tym, po czym odparła:
— Dobrze, ale tylko jeśli będziesz pewny, że możesz przyjść tu tak, żeby nikt się o tym nie dowiedział.
Dopiero kiedy dotarłem do nasypu i szedłem po nim w stronę domu, skojarzyłem monotonne niedzielne nakazy z rzeczywistością. Połączyły się z niemal słyszalnym kliknięciem. Definicja człowieka sama przyszła mi do głowy: „i każda noga będzie miała dwa stawy i jedną stopę, a każda stopa pięć palców i każdy z nich zakończony paznokciem…”. I tak dalej, aż w końcu: „I każde stworzenie wyglądające jak człowiek, lecz nieuformowane w ten sposób nie jest człowiekiem. Nie jest mężczyzną ni kobietą. Jest bluźnierstwem wobec prawdziwego obrazu Boga nienawistnym dla Jego oczu”.
Nagle bardzo mnie to zaniepokoiło — a także zaciekawiło. Bluźnierstwo, co wystarczająco często mi powtarzano, było czymś przerażającym. Jednak w Sophie nie było niczego przerażającego. Była zwyczajną małą dziewczynką — chociaż o wiele rozsądniejszą i dzielniejszą niż większość. Jednak zgodnie z tą definicją…
Najwyraźniej gdzieś tu musiał być błąd. Przecież jeden dodatkowy paluszek — no dobrze, dwa bardzo małe paluszki, gdyż zapewne przy drugiej stopie miała taki sam — z pewnością nie czynią jej „nienawistnym dla Jego oczu”?
Zaprawdę niezbadane były drogi tego świata…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki