- W empik go
Pod biczem zgrozy - ebook
Pod biczem zgrozy - ebook
Magazyn jubilerski firmy Gilderheim przyjmuje właśnie wielką dostawę diamentów. Ponieważ światło w oknach pomieszczenia pali się dłużej niż zazwyczaj w sobotnie popołudnie, do drzwi magazynu puka policjant. Właściciel uspokaja stróża prawa. Mężczyźni wdają się w pogawędkę i po skończonej pracy razem oddalają się do swoich domów. Właśnie wtedy do budynku wkrada się złodziejski duet. Pierwszy ze wspólników przeciera szlak, chwilę później do gry wkracza jego kompan. Obaj są zdziwieni, gdy okazuje się, że w akcji uczestniczy jeszcze ktoś trzeci... Wymarzona lektura dla miłośników dreszczowców i klasycznych kryminałów.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-282-8945-7 |
Rozmiar pliku: | 302 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
AMATOR — WŁAMYWACZ.
Gdy w nocy dnia 27 maja r. 1911 policjant odbywając ront służbowy, stosownie do przyjętych na się obowiązków, zbadał drzwi i zamek magazynu jubilerskiego firmy Gilderheim, Pascal et Comp. w Little Hatton Garden, nie zauważył nic niezwykłego. Aż do dziewiątej wieczór p. Gilderheim i pierwszy jego buchalter zabawili w sklepie. Urzędnik policyjny, w cywilnem ubraniu, który miał za zadanie śledzić niezwykłe wydarzenia, uznał, że światło w oknie pierwszego piętra zasługuje na służbową jego obserwację, toteż wszedł po schodach, by stwierdzić przyczynę tego zjawiska. Dzień 27 maja był sobotnim, a w sobotę, w Hatton Garden, pracodawcy i funkcjonarjusze zwykli byli kończyć pracę najpóźniej o trzeciej popołudniu.
P. Gilderheim, człowiek bardzo ugrzeczniony na odgłos pukania, pospieszył do drzwi, chwytając w rękę rewolwer, który na wszelki wypadek nosił stale w kieszeni. Doznał wielkiej ulgi przekonawszy się, że pukanie nie wywoła żadnej groźnej przygody, a tylko spowoduje rozmowę ze znanym mu urzędnikiem policji.
Oznajmił mu, że otrzymał przesyłkę djamentów od pewnej firmy amsterdamskiej i chce kamienie posortować, przed pójściem do domu. Pożartowawszy jeszcze na temat siły uwodzicielskiej, jaką pociągają „potęgi ciemności“, djamenty wartości 60.000 funtów, urzędnik odszedł.
O dziewiątej, czterdzieści minut zamknął p. Gilderheim klejnoty w swym, wielkim trezorze, przed którym w dzień i w nocy błyszczała lampka elektryczna, potem zaś w towarzystwie swego urzędnika opuścił dom Nr. 93, przy Little Hatton Garden i ruszył w kierunku Holbornu.
Pełniący służbę policjant życzył im dobrej nocy, a urzędnik w ubraniu cywilnem, będący na drugim końcu ulicy, zamienił z nimi jeszcze słów parę.
— Cy masz pan służbę przez całą noc? — spytał p. Gilderheim, podczas gdy jego funkcjonarjusz przywoływał dorożkę.
— Tak proszę pana! — rzekł urzędnik.
— To dobrze — powiedział kupiec. — Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz wziąć na oko dom mój zwłaszcza. Trochę się boję, gdyż zostawiłem w kasie przedmioty wielkiej wartości.
Urzędnik uśmiechnął się.
— Niema, sądzę, żadnego powodu do obawy!
Gdy tylko dorożka z p. Gilderheimem odjechała, wrócił do domu Nr. 93.
Ale w krótkim przeciągu czasu od odjazdu handlarza djamentów, do powrotu funkcjonarjusza tajnej policji zdarzyło się niejedno. Zaledwo Gilderheim doszedł doń, z drugiego końca ulicy nadeszło szybko dwu mężczyzn. Jeden z nich przystąpił do domu Nr. 93, otworzył bramę kluczem i wszedł. Drugi podążył za nim. Ruchy ich nie zdradzały braku pewności, ani też ukrywania się. Można ich było uważać za długoletnich lokatorów domu, wobec zupełnie normalnego i naturalnego sposobu postępowania.
Nie upłynęło jeszcze pół minuty od wejścia człowieka drugiego, gdy zjawił się trzeci, idąc z tej samej strony, stanął przed domem, otwoizył bramę z tym samym spokojem, jaki cechował pierwszego i wszedł także.
W trzy minuty później, dwaj z całej trójki znaleźli się na pierwszem piętrze.
Z niezwykłą zręcznością dobył jeden z kieszeń dwie, małe flaszki stalowe, dopasował węże gumowe i zmontował małą kolbę do lutowania u lampki swojej, podczas gdy drugi rozłożył na podłodze mały zbiór precyzyjnych i skończenie pięknych narzędzi. Żaden nie wyrzekł słowa. Leżeli płasko na podłodze, nie gasząc światła błyszczącego przed trezorem. Przez czas pewien pracowali w milczeniu, potem zaś silniejszy z nich dostrzegł zwierciadło umieszczone w suficie, tak, by przechodnie mogli widzieć górną część trezoru.
— Myślę, że te zwierciadło może nas zdradzić.
Drugi włamywacz, smukły młodzieniec, z włosami przypominającymi muzyka, potrząsnął głową.
— Jeśli specjalnie dla tego celu nie postawiono na głowie wszystkich praw optyki, nie możemy być dostrzeżeni! — powiedział lekko cudzoziemskim akcentem.
— Uspokaja mnie to! — odparł pierwszy.
Podczas tego syczący płomień toczył stalowe drzwi, gwizdał zcicha i nucił jakąś melodyjkę.
Starannie wytopił zamek, nie wątpiąc zgoła w powodzenie, gdyż kasa była starego typu.
Przez pół godziny nie zamienili ze sobą słowa. Człowiek z kolbą kontynuował swą robotę, drugi zaś przyglądał się z niemem zainteresowaniem, gotów odegrać rolę swoją, gdy tylko nadejdzie czas właściwy.
Po upływie pół godziny otarł starszy z nich wierzchem dłoni spotniałe czoło, gdyż płomień odbity od drzwi stalowych dawał się tęgo we znaki.
— Czemużto, zamykając bramę, zrobiłeś tyle hałasu? — spytał. — Zazwyczaj jesteś bardziej ostrożny, Calli.
Calli spojrzał nań z pewnem zdziwieniem.
— Wcale nie narobiłem hałasu, drogi Jerzyl — powiedział. — Stojąc u wnijścia, nie byłbyś nic usłyszał. Istotnie, zamknąłem drzwi równie cicho, jak przy otwieraniu.
Potniejący człowiek, rozciągnięty na ziemi, uśmiechnął się.
— Było to, zresztą, dla ciebie rzeczą łatwą.
— Z jakiego powodu?
— Z tego powodu, żem wcale nie zamykał. Wszedłeś wszakże zaraz po mnie.
Było coś w milczeniu jakiem przyjęte zostały jego słowa, co go zmusiło podnieść oczy. Twarz towarzysza miała wyraz zdziwienia.
— Otworzyłem drzwi kluczem własnym! — oświadczył młodzieniec przeciągłym tonem.
— Otworzyłeś? — leżący na ziemi człowiek, zwany Jerzym, zmarszczył brwi. — Nie rozumiem cię Callidino. Wszakże zostawiłem bramę otwartą, ty zaś wyszedłeś zaraz po mnie. Udałem się prosto na górę, a ty za mną.
Callidino spojrzał na towarzysza i potrząsnął głową.
— Otworzyłem bramę sam, kluczem! — rzekł spokojnie. Może ktoś wszedł po tobie, natenczas mielibyśmy słuszny powód zbadać kto to uczynił.
— Myślisz...?
— Myślę, — rzekł młody Italczyk — że byłaby to rzecz arcy nie pożądana, gdyby trzeci dżentelmen był naszym świadkiem w tak nieodpowiednich okolicznościach.
— Oczywiście, byłoby to wprost fatalne.
— Dlaczego?
Zerwali się, zdumieni wielce, gdyż głos, który zadał to pytanie bez śladu podniecenia, był właśnie głosem owego, trzeciego. Stał pod drzwiami, w kącie pokoju, zabezpieczony od dostrzeżenia przez okno.
Miał na sobie frak, a przez ramię zwisał lekki płaszcz.
Nie mogli osądzić, co to był za człowiek i jak wyglądał, gdyż czarna maska zasłaniała mu twarz od czoła, aż po podbródek.
— Proszę, nie ruszajcie się panowie — powiedział — i nie uważajcie rewolweru w moim ręku za pogróżkę. Noszę go jeno dla własnej obrony, co jak przyznacie chyba jest zupełnie uzasadnione w tych okolicznościach i z uwagi na moje bardzo drażliwe położenie. Czynię to jeno przez ostrożność.
Jerzy Wallis zaśmiał się z cicha.
— Sir — powiedział, nie zmieniając postawy. — Zdaje mi się, jesteś pan człowiekiem wedle serca mego, ale będę pewniejszy, gdy się dowiem dokładnie, czego pan chcesz właściwie.
— Uczyć się chcę! — oświadczył nieznajomy.
Stał, patrząc na obu z wyraźnem zainteresowaniem. Przez otwory maski widniały oczy żywe i bystre.
— Prowadźcie, panowie dalej dzieło swoje — powiedział. — Nie radbym, żadną miarą przeszkadzać.
Jerzy Wallis ujął z powrotem kolbę i zwrócił się do drzwi kasy. Niezmiernie łatwo przystosowywał się do wszystkiego i nie było wypadku, by go w jakiejś sytuacji przyparto do muru.
— Ano, mogę robić dalej, — powiedział — rzecz to bowiem obojętna teraz czy przestanę, czy nie, jeśli pan jesteś przedstawicielem prawa i porządku. O ile zaś nie wcielasz pan w sobie tych dwu, czcigodnych, wyśmienitych i koniecznych instytucji, to za zgodą pańską mógłbym zabezpieczyć sobie bodaj połowę zdobyczy.
— Zatrzymaj pan wszystko! — rzekł nieznajomy ostro. — Nie mam chęci dzielić się z panem owocami rabunku, pragnę tylko poznać, jak się to robi... Oto wszystko.
— Nauczę pana — oświadczył Jerzy Wallis, najsłynniejszy z włamywaczy — i to fachowo, gdyż znam swój zawód, proszę wierzyć.
— Wiem o tem! — powiedział nieznajomy z całym spokojem.
Nie zważając już zgoła na dziwną przeszkodę, jaka zaszła, podjął Wallis dalszą robotę. Ręce małego Italczyka drgały nerwowo. — Mogłoby było z jego strony zajść jakieś niepożądane wystąpienie, ale przeważna siła i zimna krew Jerzego, który był widocznie kierownikiem i przywódcą miały taki wpływ na towarzysza, że i on także przyjął na siebie wszelkie skutki, jakie mogły zagrażać z powodu obecności tego człowieka. Zamaskowany przybysz pierwszy przerwał milczenie.
— Czy nie jest to dziwne, że istnieją szkoły techniczne,, poświęcone wszelkiego rodzaju rzemiosłom, a żadna nie zajmuje się umiejętnością niszczenia. Wierz pan, mówię szczerze, czuję wielką wdzięczność, że mogę patrzeć na dzieło mistrza.
Mówił tonem dość sympatycznym, ale głos jego był potrosze twardy, co stało w sprzeczności z niedbałą formą słów.
Człowiek na ziemi pracował dalej. Po chwili rzekł, nie obracając głowy.
— Chciałbym wiedzieć w jaki sposób zdołałeś pan wejść.
— Szedłem tuż za panem, — odrzekł zamaskowany — wiedząc, że obaj, przez roztropność, zachowacie pewne oddalenia od siebie. Wiedziałem także, iż obserwowaliście ten sklep już od tygodnia blisko, zmieniając się formalnie w pełnieniu służby nocnej. Dalej wynajęliście panowie wyżej, w ulicy, mały warsztat, z którego możliwem było śledzenie tego miejsca. Wyciągnąłem stąd wniosek, że dziś rano przynieśliście panowie swój gaz i noc obecna wybraną została do wykonania zamysłu. Jeden z panów śledził bacznie, kiedy zgaśnie światło w oknie, a p. Gilderheim wyjdzie. Zaraz po jego odjeździe, przyszedłeś pan, atoli towarzysz pański nie pospieszył za panem natychmiast. Ponadto zatrzymał się po drodze, by podnieść małą paczkę listów, zgubioną widocznie przez kogoś roztargnionego. Ponieważ wśród listów znajdowały się dwie, opieczętowane małe pakieciki, jakie zazwyczaj posyłają kupcy Hatton Garden odbiorcom swoim, było mi możliwem ujść baczności pańskiego towarzysza i wejść krok w krok za panem.
Callidino zaśmiał się z cicha.
— Wszystko w porządku! — rzekł, kiwając głową w stronę leżącego na ziemi. — To było bardzo zręcznie zrobione. Przypuszczam, żeś pan sam upuścił tę paczkę.
Zamaskowany skłonił głowę gestem potwierdzenia.
— Pracuj pan, proszę dalej, niech obecność moja nie powstrzymuje pana.
— A co się stanie, gdy skończę? — spytał Jerzy, mając twarz zwróconą ciągle w stronę kasy.
— Nic, o ile to mnie dotyczy. Gdy pan skończysz robotę i dobędziesz to, co można stąd zabrać, odejdę niezwłocznie.
— Przypuszczam, że zechcesz pan otrzymać swój udział?
— Wcale nie! — odparł przybysz spokojnie. — Pod żadnym warunkiem nie przyjmę udziału, nie mając do tego prawa. Pozatem moje stanowisko społeczne, nie dopuszcza mi iść tą ślizką ścieżką dalej, jak do zamknięcia oczu na kradzież pańską.
— Powiedzmy... zbrodnię włamania.
— Zgoda! — oświadczył. — Niech będzie... zbrodnia włamania.
Czekał aż do chwili, kiedy ciężkie drzwi trezoru ustąpiły bez szelestu, a Jerzy wsadził rękę, by wydobyć jego zawartość. Potem, nie rzekłszy słowa, skierował się do drzwi, zamykając je za sobą.
Dwaj wspólnicy usiedli, nadsłuchując bacznie, ale doleciało tylko ciche zapadnięcie bramy na klamkę, nic pozatem. Dziwny człowiek opuścił tedy dom.
Patrzyli po sobie... Jeden z nich był zaintrygowany, drugi zaś rozweselony.
— Dziwny człowiek! — zauważył Callidino. Jerzy potwierdził gestem.
— Bardzo dziwny! — rzekł. — A jeszcze dziwniejszem będzie, jeśli tej nocy ujdziemy z łupem naszym z Hatton Garden.
Istotnie nastąpiło to „dziwniejsze“, gdyż nikt nie widział odchodzących złodziei klejnotów. Włamanie do trezoru Gilderheima stało się tematem interesujących rozmów, na równi z szansami „Funstora“, podczas wielkich wyścigów.