- W empik go
Pod Blachą - ebook
Pod Blachą - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 476 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– A słowo się stało ciałem! Co ja widzę? Pokutyński?
– Pan Stanisław! Sacré nom!… On sam! A ty co tu robisz?
Dwa te wykrzykniki, jeden po drugim, słyszeć się dały pewnego dnia zimowego, roku 179… na gościńcu przed austerią w Jabłonnej.
Dzień był chłodny, powietrze ostre, ziemia śniegiem pokryta, mnóstwo go jeszcze świeżo spadłego wisiało na drzew gałęziach, a wiatr nie miał czasu otrząsnąć. Niebo chmurne, płowe, odbijające się ciemno od całunu rozpostartego na ziemi, zdawało się jeszcze zapowiadać śnieżycę.
U wrót austerii stały tylko co zapewne przybyłe i wstrzymane dla wytchnienia cztery koniki z sankami, zmęczone, robiące bokami, z których para buchała jak z kotła. Dobry kawał drogi musiały zrobić bez spoczynku.
Z sanek wysiadł był przed chwilą ten, którego pan szambelan Pokutyński nazwał Stanisławem.
Był to mężczyzna niemłody, dosyć otyły, z brzuszkiem foremnie zaokrąglonym, w ciepłej czapce z uszami, w dostatnim futrze, pasem czerwonym podciągniętym, w butach ciepłych do kolan, z twarzą rumianą i pucołowatą. Wyciągał się właśnie ze zdrętwienia od zasiedzenia w sankach, gdy mu się na oczy nawinął pan szambelan Pokutyński.
Poczciwa to była fizys obywatelska z dawnych czasów, księżycowata, dobrze wykarmiona, na której wszystko, co się zrodziło i powstało w duszy, malowało się natychmiast jak w zwierciadle.
Obmarzły wąs na próżno się jej starał dodać marsowego wyrazu. Facjata była dobroduszna, bez dobitnego charakteru własnego, oznaczająca na pierwszy rzut oka człowieka miękkiego, który by rad czuba sobie nastawić i wydawać się groźnym, aby go nie sponiewierano.
Z rumianych, szerokich ust widać było, że nie próżnowały w żadnej posłudze z tych, do których zostały stworzone.
Czoło za to gładkie, spokojne, zasklepiało czaszkę okrągłą, nie mającą żadnych wypukłości złowrogich, widocznie myśleniem zbytecznym i troskami nie bardzo znużoną.
O jej gładką powierzchnię fale idei, krążących po świecie, jak o skałę rozbijać się musiały.
Spojrzawszy na pana Stanisława Kostkę z Burzymowa Burzymowskiego, który zarówno z panem Pokutyńskim był króla Stanisława Augusta szambelanem, miałeś od razu konterfekt gotowy człowieka – „jak mnie widzisz, tak mnie pisz”. Nie potrzebowałeś sobie nad nim łamać głowy, jak nad wielą innymi, co są zagadką dla bliźnich, a może dla samych siebie.
Burzymowski, choćby był pragnął się zataić, twarzą i mową spowiadał się przed wszystkimi, a beczki soli dla poznania go wcale było nie potrzeba. Jakim dziś, takim go miałeś zawsze.
Wcale inaczej wyglądał jegomość pan szambelan Pokutyński, ubrany z miejska, w bardzo ładnym futerku, pokrytym ciemnozielonym aksamitem, z szyją starannie szalem tureckim okręconą, w peruce staroświeckiej nieco formą, ale świeżej i eleganckiej, na której, z pewną kokieterią włożony, siedział rodzaj kapelusika.
Wyglądająca spod szala i peruki, wygolona starannie, trochę już wiekiem popsuta i nadwerężona, ale troskliwie utrzymywana twarzyczka błyszczała złośliwością, wesołością, sprytem i dowcipem. Oczki nieco przymrużone śmiały mu się niepoczciwie, a usta krzywiły sarkastycznym wyrazem, do którego były nawykłe, tak że im już poważnie się ściągnąć stawało niepodobieństwem.
Choć wcale niemłody, trzymał się wykrygowany, prosto, z pewną salonową elegancją, w ręku potrząsając chusteczką, którą nos zakatarzony i od zimna zaczerwieniony nieustannie musiał ocierać, pilnując razem rękawiczki, raczej do stroju służącej niż mogącej od zimna ochronić.
Nogi też miał opatrzone w zgrabne berlaczyki futerkiem obłożone, na których dbałość o formę i elegancję znać było.
Przekwitła dawno młodość w dziwnej była sprzeczności z tą kawalerską, innym latom właściwą wytwornością stroju i żywością ruchów, trochę wymuszoną, pana szambelana.
Po wykrzykniku dwaj panowie szambelanowie zbliżyli się ku sobie pospiesznie przez śnieg brnąc i zaczęli się ściskać serdecznie.
Burzymowski spełniał ten obowiązek ze staropolską sumiennością, która, choćby poślinić, ale uczciwie w oba policzki plusnąć nakazywała; Pokutyński ściskał się z pewną oględnością, chroniąc się od mokrego zetknięcia z obmarzłymi wąsami.
– Ale, proszę cię, nom d'un nom – zawołał, odsuwając się nieco, szambelan Pokutyński – skądże się tu wziąłeś? Wszak mieszkacie, ni fallor, za austriackim kordonem?
– Ha! Tak jest! W austriackim kordonie! A cóż ty zimową porą robisz w Jabłonnej? – odparł z równym pośpiechem Burzymowski. – Wszak przecie książę Józef zimą w Warszawie rezyduje, Pod Blachą?!
– Tak jest! Cóż by on tu robił? – zaśmiał się Pokutyński. – Nie ma go tu. Powiem ci krótko a wązłowato: bieda mnie tu przypędziła. Z tą młodzieżą teraźniejszą, gorąco kąpaną, kto się wda, pokoju nie ma nigdy. Otóż i ja umęczony przez nią jestem. – Domyśleć się łatwo – pojedynek! Musiałem tedy qua świadek, jako przyjaciel i rozjemca, gdyż starałem się odegrać tę rolę, przywlec tu niepoczciwymi sankami, które się co chwila zataczały i boki mi obtłukły, po to, ażeby po kilku złożeniach i kilku wykrzykach – być świadkiem pocałowania i zgody.
– Cha! cha! cha!
– Nikt nikogo ani drasnął, bo ambo meliores , rębacze doskonali!
– Ale któż, z kim? – zapytał ciekawie Burzymowski.
– Ty ich nie znasz pewnie. – Pierwszy ten zawadyja nieszczęsny, łomignat, burda, szaleniec Dąbski, co to już raz z przyjaciółmi swymi na patrol pruski wpadł obcesowo; drugi taki sam junak Kalinowski.
– Trafił swój na swego i – godnie się wzajem oceniwszy, najczulszą zawarli przyjaźń! – dokończył szambelan. – Byle tylko trwała!
– W początku myślałem, z animozji wnosząc, że się na bigos posiekają i my tylko członki ich na śniegu zebrane odwieziemy do Warszawy.
Pan Stanisław Kostka z Burzymowa Burzymowski stał z usty otwartymi, słuchając z zajęciem wielkim.
– A po cóż się, do licha, ci ichmoście aż do Jabłonnej fatygowali – odezwał się – przecież ani króla, ani sejmu, ani jurysdykcji marszałkowskiej w tej opustoszałej Warszawie nie ma? Mogli w pierwszym lepszym ogródku, na podwórku jakim swej krewkości uczynić zadość?
– Może to fantazja jak inne, a może i racja była! Co ty chcesz? Warszawy pruskiej ty nie znasz! Hm? Dąbski nie życzył sobie się rąbać w mieście, powiadając, że jak się rozmacha, gotów znowu wpaść na jakiego Prusaka. Dla oryginalności też zaprosił kuligiem do Jabłonnej. A i to dodać muszę, że w szopie w Łazienkach, gdzie się zwykle te harce odbywały dawniej, książę Józef uprosił gubernatora Köhlera , aby mu wartę postawił. Mieli się tedy tu porąbać na kawałki; ruszyliśmy do Jabłonnej, aby nam nikt nie przeszkadzał, a skończyło się na tym, że teraz burgunda piją razem i całują się dopóki znowu za łby się nie pobiorą…
Co ty się dziwisz – dodał Pokutyński ciszej – krew nie woda, a czasu pokoju, gdy się rąbać nie ma z kim, i bije się choć z przyjacielem, aby ręki i animuszu nie stracić! Kto wie, co przyszłość nam gotuje!
Burzymowski obejrzał się niespokojnie dokoła.
– Gdzież oni z tym burgundem? – spytał przestraszony. – Czy nie w austerii, broń Boże!
– A, nie, nie! W oficynie książęcej. Wprosili się do kwatery Brodowskiego, którego starą gospodynię prze – kupili, że ich tam wpuściła.
Podróżny nasz, widocznie uspokojony, swobodniej odetchnął.
– A tobie na co austeria? – spytał, poglądając na niego, Pokutyński.
– Ja bo, widzisz, jadę dworno, córkę z sobą wiozę – rzekł Burzymowski. – Tylko co jej nie widać… musimy tu popasać. – Mówiąc to westchnął, machinalnie czapkę poprawił, jakby się chciał w głowę podrapać, i twarz jego oblokła się wyrazem troski i zakłopotania.
– Córkę? A a! Córkę wieziesz na karnawał Pod Blachę! – zaśmiał się szambelan. – Dalipan to paradnie!
– Jako żywo! Jako żywo! – podchwycił podróżny. – Jeszcze nic nie wiem, ani co, ani gdzie, ani jak!
Tu nagle przerywając dodał:
– Ale o tym potem.
I troskę z siebie otrząsnąwszy chwilowo, wyciągnął obie ręce ku Pokutyńskiemu.
– Hej hej! Kolego kochany! Wielez to lat, jakeśmy się z sobą nie spotykali?
– Ba! Jeżeli się nie mylę – odparł, namyślając się, Pokutyński – od Grodnaśmy się nie widzieli! Pamiętasz? Ostatni raz na balu u Sieversa?
– Jak Boga kocham szalona, szalona pamięć! A tak! Pamiętasz, oblałem cię winem! – śmiał się Burzymowski i otarł oczy, bo gdy się śmiał, zawsze prawie razem płakać był zmuszony.
– Twojego wina więcej było szkoda niż mojego fraka – odparł Pokutyński – wino było stare, wytrawne i doskonałe jak rzadko. Z takim winem jak za onych dobrych naszych czasów dziś już się nie spotykamy. Burgund wszedł w modę; in quo nati sumus , poczciwy węgrzyn zaniedbany. Mówią, że dawał podagrę! Ba, za taki kordiał warto cierpieć było!
– U nas za kordonem – odezwał się prędko Burzymowski z wielką serią – węgrzyn wcale nie zaniedbany, my szanujemy tradycje narodowe, a przy tym Węgry o granicę!
Wybuchnął śmiechem Pokutyński, zaczęli się śmiać oba, znowu łza się natrętna zakręciła w oczach Burzymowskiemu, który ją śpiesznie ocierał tłustym kułakiem.
– Ale cóżeś ty tu na gościńcu robił? – zapytał Pokutyńskiego.
– Wymknąłem się od pijatyki i szedłem do moich sanek – odparł szambelan. – Dąbski z Kalinowskim, ich świadkowie: Kwiński, Koszycki i Anizetka (Bieliński) jak poczęli solenizować zgodę, będą tu siedzieli do nocy, póki im tylko burgunda, a potem materiałów do ponczu stanie, ja zaś, rozstąp się ziemio, coûte que coûte, powracać muszę, aby wieczorem być u pani jenerałowej Grabowskiej.
– No, ależ ci przecie nie tak pilno, abyś dla mnie chwileczki nie poświęcił? – odezwał się błagającym głosem, biorąc za obie ręce Pokutyńskiego, podróżny. – Zmiłuj się nad biednym wieśniakiem!… Kto wie, czy ja cię złapię już w Warszawie, a okrutnie bym od ciebie rad zasięgnąć języka… (Tu począł ciszej). Wybrałem się na oślep. Któż lepiej nad ciebie może mnie poinformować?
– Służę ci chętnie – odezwał się Pokutyński. – Nawet konie mojego automedona, jak widzę, nie dojadły jeszcze sieczki, którą ich poczęstował. Chodźmy do izby – chłodno.
– Zybek! Zybek! – ogromnym (umyślnie dla sług przeznaczonym) głosem, i to jeszcze przez kułak dla spotęgowania go, zawołał Burzymowski. – Zybek, a, żeby cię! Gdzież się ta bestia zaszyła już? Tylko co był i już świsnął. Zybek!
Na wołanie to, coraz niecierpliwszym powtarzane głosem, z karczmy wybiegł młody chłopak w kożuszynie i opończy na niej, pędem wprost lecąc przestraszony na pana.
– Co jaśnie pan każe? Co?
– Izba! Izba ciepła, słysz, izba czy jest? Potrzeba ich dwie, gamoniu! Mówiłem ci, dla mnie jedna, druga dla panienki z wojska!
– Jest! Są! A jakże! – żywo, jąkając się odparł Zybek. – Właśnie smółką wykadzać kazałem, bo było trochę swędu.
– No, to chodźmy, kochany szambelanie – zawołał Burzymowski biorąc go pod rękę – chodźmy! Mam z sobą prawdziwy, gdański goldwasser, powiadam ci – jak oliwa, a na zakąskę; piernik toruński. Jak moja Sylwia nadciągnie, to się tam coś i pożywniejszego znajdzie… Ale kiedy ona nadciągnie?!
To mówiąc rękę do czoła przyłożył Burzymowski i długo przymrużonymi oczyma patrzył na pusty, zawiany gościniec, na którym, jak zajrzeć, żywej duszy widać nie było. Śnieg tylko leżał pogarbiony, a w nim gdzieniegdzie tkwiły krzewy czarne, obrabiane śniegiem, nad którymi wrony się kracząc unosiły.
– Ale bo powiadam ci – ciągnął dalej, ku austerii zwracając się, Burzymowski – powiadam ci, z tymi babami niewysłowione utrapienie! Nie można się było inaczej wybrać jak landarą, węzełków, puzderek, skrzyneczek, pudeł, sepecików, zawiniątek, kuferków, tłumoków – bez liku. Śniegu około nas było niewiele, dopiero gdyśmy wyjechali, jak zaczął sypać jak z rękawa! Trzeba tedy było arkę Noego brać na gryndże, a teraz wlecze się to powoli, bo i ciężkie, i wywrotne. Wystaw sobie, ja, lżej jadąc, zawsze prawie mam czas popaść, nim one nadjadą. Skaranie Boże! Myślałem, że nigdy nie dociągniemy do Warszawy.
To mówiąc weszli do izby w austerii, w której zapowiedziana przez chłopca smółka zmieszała się wprawdzie ze swędem i wonią cebuli zasadniczą, ale zapach, jaki z trojga tego się wytworzył, nie był wcale przyjemny. Pokutyński, który już pewnie dawno wiejskiej karczmy nie wąchał, zaraz na wstępie kichnął.
Tymczasem ów tak zwany Zybek na dany znak pobiegł był już po puzderko, które w saniach u nóg pańskich stało. Szambelan, wykichawszy się, rozwinął szal turecki, zdjął kapelusik, rozpiął zielone futerko i usiadł za stołem naprzeciw dawnego towarzysza.
– A wiesz – odezwał się do szlachcica, który już z kluczem około puzderka się krzątał – że ty, słowo ci daję, wyśmienicie, doskonale, zdrowo jak rydz wyglądasz. Co to jest wieś! Powietrze zdrowe, jadło proste, naturalne a pożywne, i ten szczęśliwy, arkadyjski spokój, którego wy, sielankowi ludzi, używacie.
Burzymowski, który miał właśnie do ust nieść kieliszek goldwassera i poczynał już owo sakramentalne:
– W ręce twoje, w gardło moje!
Zatrzymał się nagle, popatrzył naprzód serio, pokręcił głową, uśmiechnął się i zawołał:
– A bodaj cię! Spokój na wsi! Spokój u człowieka, który ma córkę dorosłą, a do… tego jak anioł piękną i jak żywe srebro żwawą!
– No, córki takiej pozbędziesz się łatwo – śmiejąc się i przyjmując kieliszek, rzekł szambelan. – Panna piękna w matkę się wdać musiała, więc i w główce też dobrze! Hę?
(Nie rozważył Pokutyński, że niechcący powiedział impertynencję. Szczęściem, poczciwy Burzymowski nie miał wcale zwyczaju nic nigdy brać do siebie).
– Fiu fiu! – odparł żywo. – W główce! Ale jak! Ale jak! Rozum stary, spryt szalony! Toż bieda właśnie! Powiadam ci, lat… no, co tam lata liczyć… młoda, a swoją wolę musi mieć we wszystkim i – nie ustąpi.
Tu się spostrzegł pan Stanisław, że może niepotrzebnie nadto się o córce wygadał i natychmiast się poprawił.
– Ale, powiadam ci, jak anioł dobre dziecko. Jedynaczka, pieszczoszka, trochę fantazyjki musi mieć i niech ją ma!
– Niech ma! To dobrze! Kobiecie to uroku dodaje – pośpiesznie dokończył Pokutyński. – Ja ci winszuję takiej córki!
Zajadali właśnie toruńskim piernikiem, nad który nie ma lepszego nic do odebrania apetytu, gdy Burzymowski klapnął po ramieniu starego przyjaciela.
– No, ale mówże ty mi, kochany, drogi szambelanie, co się tu u was dzieje? Wiesz, że ja za kordonem mieszkam pod rakuskim berłem, w Warszawie nie byłem od wieków! Chciałem Sylwię dla ekonomiki zawieźć do Lwowa, ale ani sposobu ją było do tego namówić. Lwów to dziura! Do Warszawy i do Warszawy! A tu – ta Warszawa…
Westchnął ciężko Burzymowski i ciągnął dalej.
– Nie wiem, czy ty to sobie przypominasz, że przez nieboszczkę matkę mojej Sylwki jesteśmy bodaj w jakiejś koligacji z Tyszkiewiczami… Dziewczyna, nie w ciemię bita, musiała sobie namotać zawczasu, że albo przez hetmanową lub przez referendarzową wnijdzie w te koła, do których aspiruje, a na których wspomnienie mnie, domatora, szlachetkę, hreczkosieja, aż dreszcze przechodzą!
Twarz okrągła, śmiejąca się poczciwego Burzymowskiego chmurą się oblekła.
– Cóż poradzić z młodymi? Ja bym rad w prawo, ona ciągnie w lewo, a młodość zawsze silniejsza i nie chce się jej psuć wesela, którego tyle, co na zaraniu! (westchnął). Zobaczymyż, co się tu u was święci… i… tego…!
Pokutyński przysłuchiwał się z uwagą wielką. Po twarzy jego przebiegały uśmieszki różne, nie śpieszył z odpowiedzią, kruszył i jadł piernik. Naiwny szlachcic, który mu się tak otworzyście spowiadał ze wszystkiego, obudzał w nim widocznie rodzaj politowania, do którego mieszało się nieco szyderstwa. Dawszy się wygadać przyjacielowi, spytał od niechcenia, unikając odpowiedzi na pytanie, co się dzieje w Warszawie.
– Zabawicie więc pewnie przez karnawał?
– Albo ja wiem! – zawołał Burzymowski. – Na karnawał, na post, na całą zimę może jedziemy. Jak się moja droga jedynaczka uprze siedzieć, nie będę się mógł ruszyć bodaj i rok cały! – Bo, proszę cię, jak tu dziecku odmówić? Skrzywi się, zasmuci – żal; zacznie prosić, przymilać się, najtwardsze serce, kamienne by zmiękczyła. Ja, słowo ci daję, choć mam swoją wolę, o, i twardą, ho ho…, ale znowu dziecka własnego tyranizować nie mogę… to darmo!
– Masz słuszność – rzekł z ironią dobrze zamaskowaną Pokutyński. – Jedna jest młodość, tyle jasnych dni w życiu, co ta odrobina młodości. Nie trzeba jej nikomu psuć.
– Otóż to jest! Otóż to! Ja to samo zawsze powiadam, jedna młodość jest w życiu – podchwycił Burzymowski – niechaj się przynajmniej pobawi, dopóki młoda!
– No, w Warszawie – przerwał żwawo szambelan – w Warszawie na zabawach, nom d'un nom, zbywać wam nie będzie. Pamiętasz, mój drogi, ów nasz sławny Sejm Czteroletni? No, zdaje mi się, że Warszawy więcej ożywionej, jak naówczas była, wyobrazić sobie trudno, a ja i powiem, że dziś niemal tak ochoczo i gwarno się bawią jak naówczas. C'est tout dire!
Burzymowski rękami strzepnął.
– Tamto było co innego! – zawołał. – Dziś zamiast naszego dobrego, miłego pana gospodaruje tam jakiś jaśnie wielmożny gubernator pruski czy prezydent, czy jak go tam zowią, bo nie wiem, a zamiast naszej gwardii stoi wojsko niemieckie w płuderkach i kamaszach, na które dosyć spojrzeć i posłyszeć, jak szwargoczą, aby i apetyt, i humor utracić.
– Ech, obyliśmy się z tym poczciwym Köhlerem, który jest nadzwyczaj gładkim i miłym człowiekiem – odparł szambelan – obyliśmy się i z tym Eins, zwei, drei! Zresztą Niemców u nas jakoś ani słychać tak bardzo, ani widać – przycupnęli.
Burzymowski niedowierzająco głową potrząsł.
– No, to musi być ich czuć przynajmniej – rzeki, nosem pokręcając. – Dajmy temu pokój. Wy macie jeden ich gatunek, my drugi, a dla mnie oni wszyscy diabla warci.
Po chwili dodał:
– A z familii królewskiej kogóż tam macie?
– No, starego księcia eks-podkomorzego, który się już bardzo posunął – począł Pokutyński.
– Hm… I Truskolaską porzucił? – spytał szlachcic.
– O, dawno! – rozśmiał się Pokutyński. – Choć nie ręczę, żeby ją jaka Józia nie zastępowała, bo on bez tego nigdy nie był.
– Stary bałamut! – ruszając ramionami, mruknął Burzymowski. – I kogóż więcej?
– Jest pani hetmanowa, no i nasz książę Józef, gwiazda nasza! – zawołał Pokutyński z zapałem.
– A książę Józef, jakże? co? tego? hm? – spytał Burzymowski, nie śmiejąc się wyrazić dobitniej.
Po chwili namysłu Pokutyński, zawsze w mowie oględny, odpowiedział, z wolna cedząc:
– Książę Józef? Jakże ma być? Tego… na niego oczy Niemców zwrócone, boją się go jakoś instynktem, musi siedzieć i udawać, jakby go oprócz fatałaszek nic w świecie nie zajmowało. Lew śpi! Pod Blachą u niego całe życie się skupia: z Pod Blachy ono na miasto płynie. Musimy się bawić szalenie, aby nas nie posądzali, że nam z Niemcami niedobrze. Więc Pod Blachą nic, tylko wyrocznia mody i opinii. – Nie wiesz o tym?
– Słyszałem praeter propter – odezwał się Burzymowski – ale to jest zawsze dom kawalerski, dla mężczyzn, a kobiety…
Pokutyński popatrzył nań długo, długo i rzekł od niechcenia:
– Kobiety przecie przyjmuje pani Tyszkiewiczowa, a gdy jej nie ma (bo ona tu rzadko siedzi) – to jest przecie jej przyjaciółka, pani Vauban.
Posłyszawszy to imię szlachcic, zdziwiony, stal dotąd długo niemy i jakby wahał się wydać z niewiadomością swoją, wtrącił w końcu nieśmiało:
– Ale bo widzisz, mówiłem ci, że jestem zza kordonu. Jak? Jak? Vauban? Vaubin? Cóż to za jedna?
Szambelan wydął usta, wziął próżny kieliszek w rękę i zamiast patrzeć w oczy Burzymowskiemu, zmrużywszy jedno oko przyglądał się długo kieliszkowi, który był dosyć pięknie rzezany.
– Pani de Vauban – począł nareszcie wolno – pani de Vauban, hm – jakżeby ci to powiedzieć? Jest to emigrantka francuska, osoba wysokiego tonu, ekstra delikatnego zdrowia, ekstra wykwintnych sentymentów – jest to przyjaciółka od serca pani Tyszkiewiczowej, która dla słabej konstytucji, nie dozwalającej jej się narażać na częste a długie podróże, raz tu przybywszy z panią referendarzową – ot… tak została Pod Blachą, oczekując na powrót przyjaciółki, a tymczasem za nią robi honory domu.
– Quo titulo? – zapytał szlachcic natarczywy.
– Jak to! Rzecz bardzo prosta! Jako przyjaciółka siostry księcia i – jako gospodyni domu, który ma tylko gospodarza – rozumiesz?
Szlachcic głową kiwał z jakąś miną, jakby mu to jeszcze nie ze wszystkim wydawało się jasnym.
– Jakoś ja tego spełna, mierząc naszymi obyczajami, nie rozumiem – odparł Burzymowski – albo ty figlarzu, antquo more , kpisz sobie po prostu ze mnie.
– Uchowaj Boże! Mówię ci prawdę najszczerszą i rzecz tak jasną – odparł Pokutyński – tak naturalną, że nie pojmuję, co w niej ciemnego znajdujesz.
Burzymowski w głowę się podrapał.
– A któż tam bywa pod tą Blachą? – zapytał.
– Phi, wszyscy, co do nogi i co do nóżeczki najarystokratyczniejszej – dodał szambelan – oprócz kilku starych kwok nudnych!
Burzymowski, ręce zapakowawszy w kieszenie kapoty, chmurny i zadumany, począł się po izbie przechadzać.
– Ta Vauban – czy jak tam – ma męża? – spytał odwracając się.
– A ma! Poczciwy jakiś człek, przyjeżdża tu ją odwiedzać czasami Francuz wielce utalentowany, gra w teatrze amatorskim, jak gdyby całe życie był z profesji artystą.
– Role mężów? – spytał Burzymowski wciąż dumając.
– Mężów i kochanków nawet – dodał Pokutyński – era perfection .
Nastąpiło milczenie, wieśniak stanął i począł z natężeniem w oczy patrzeć Pokutyńskiemu, który w końcu na głos się rozśmiał.
– Mówisz, że wszyscy bywają Pod Blachą? – dodał szlachcic.
– Powtarzam: wszyscy! – potwierdził szambelan. Burzymowski pozostał w zadumie, potem żywo do ucha przyskoczywszy szambelanowi, coś mu pospiesznie szeptać zaczął.
– Albo ja wiem! – odparł wolno Pokutyński. – Co to do mnie należy!
Znowu Burzymowski chodził ze zwieszoną głową i nierychło odezwał się jakby sam do siebie:
– Tandem tedy, mościdzieju, to tam jakieś pokrewieństwo nasze, a raczej Sylwki, nie moje, z Tyszkiewiczami bardzo dalekie i dajmy na to, że go i nie ma. Ja się wcale o nie upominać nie myślę – wysokie progi na moje nogi. Są inne domy cichsze, nie książęce, które nam lepiej przystaną.
– Znajdziesz ich do wyboru, ile zechcesz! Ale kwiat i śmietanka zawsze nie gdzie indziej, tylko Pod Blachą – rzekł Pokutyński. – Jest czcigodna pani kasztelanowa połaniecka, jest pani starościna krakowska, są państwo eks-stolnikostwo koronni, wielka mnogość różnorodnych Potockich, na ostatek i szanowny nasz Arystydes, marszałek Małachowski, tak nudny, jak i był.
– Ale proszęż cię? – podchwycił Burzymowski – i wszystko się to w kupie trzyma? Vaubany i Artystydes, Wielopolska i hetmanowa, Sołtyk i Blacha??
Pokutyński serdecznie śmiać się zaczął i nim się na odpowiedź zebrał, uściskał wprzódy dobrodusznego szlachcica.
– Poczciwości ty moja! – zawołał parskając. – Nie wszyscy żyją ze wszystkimi, trudno – ale się nikt z nikim nie kłóci. Ładzimy się z sobą, jak możemy, przekonasz się, zobaczysz!
– No tak, zobaczymy – rzekł Burzymowski kwaśno, bo go uścisk nie udobruchał, choć go oddał szambelanowi – zobaczymy, ale ja od ciebie, kochany kolego, jasnej, otwartej odpowiedzi i wskazówki żądałem, a ty połgębkiem coś bąkasz, czego ja, symplicjusz , prostym, szlacheckim rozumem pokombinować nie mogę.
Nie wiadomo, jak by się tym razem naciśnięty szambelan potrafił wykręcić z dwuznaczną odpowiedzią, bo z twarzy jego widać było, że nazbyt szczerym być nie myślał, gdyby, szcząściem dlań, w austerii hałas nie powstał wielki.
Głosy w zajeździe posłyszawszy, poczciwy Burzymowski rzucił się ku drzwiom pośpiesznie, domyślając się niepłonnie, że córka jego przybyć musiała.III
Mieszkanie pana szambelana Burzymowskiego, zawczasu dlań najęte w kamienicy prawie obok domu Pod Filarami, który naówczas zajmowali państwo Sołtykowie, już przybywających oczekiwało. – Szło panu Stanisławowi o to wielce, aby stanąć przyzwoicie, w takiej miasta części, w której się dystyngowane towarzystwo mieściło. Nie wiedział jeszcze naówczas, że się go będzie musiał obawiać. Szczęściem lub nieszczęściem dla niego, znalazło się niewielkie pierwsze piętro, osierocone po rodzinie hr. P…, która tej zimy po Włoszech podróżowała. Starczyło ono dla Sylwii i przyjęcia kilku gości, bo na wielkie zgromadzenia u siebie Burzymowski się nie gotował. Na dole parę pokoików cale nieosobliwych i dobrze przybrukanych zająć miał dla siebie pan szambelan, który zbytkiem się brzydził i miał pewne upodobanie w przybrukanych kątach, z którymi się mógł poufale obchodzić.
Jako prawy szlachcic polski lubił móc sobie plunąć, gdzie mu się podobało, nie potrzebując szanować posadzki, położyć się w zabłoconych butach, nie oglądając się na obicie kanapy, rękę zabrukaną otrzeć naprędce o firankę – słowem, być sobie jak w domu. Właśnie na dole tu czuł się jak u siebie, bo pokoiki, nie będąc zbyt schludne, nie wymagały poszanowania.
W drugim szczególniej, na sypialnię przeznaczonym, Zybek mógł i przez cały dzień nie sprzątać, a Burzymowski mu za to nie rzekł i słowa.
Na górze apartament był świeży i ładny, choć niewielki. Sylwia wszystkim była zachwycona, znalazłszy się w tej upragnionej Warszawie. Ściskała ojca, całowała Czeżewską, a gdy się okazał jaki niedostatek (bo w istocie brakło tu wielu rzeczy i sprzętów), zapewniała, że się to da później wszystko dopełnić, byle tylko jej samej gospodarować pozwolono.
Wartości grosza nie znała, ani pojmowała, jak on ciężko czasem przychodzi.
O pozwolenie gospodarowania zresztą pytać nie potrzebowała. Rozgoszczono się wesoło tegoż wieczora, tylko Burzymowski do swej izdebki spać poszedł z kamieniem na sercu. Pod wrażeniem spotkania opisanego w Jabłonnej ciągle był nieswój. Śniło mu się, że się z córką pojedynkował, i przebudził się z goryczą na ustach a niepokojem w duszy. Szło mu najbardziej o to, aby Sylwię do czasu ukryć i zapobiec wszelkiemu kompromitującemu krokowi, dopóki by on sam gruntu nie zbadał i we wszystkim się nie rozpatrzył. Musiał się przecie lepiej rozwiedzieć, co to była za jedna ta pani de Vauban, która gospodarowała u księcia Pod Blachą, a żyła z Tyszkiewiczami w takiej przyjaźni. Mogli mu córkę pochwycić w towarzystwo niebezpieczne!
Postanowił więc nie zwlekając, w imię dawnych swoich stosunków z tym domem, tegoż dnia się udać do pani "kasztelanowej połanieckiej, aby ją prosić o opiekę i radę. Matrona była dostojna. O tym jednak z obawy jakiejś opozycji, przeciw której słabym się czuł, ani córce, ani pani wojskiej nie wspomniał.
Odwiedziny były już postanowione, a choć mu brakło przewodnika, który by go objaśnił, kiedy i jak czcigodna pani kasztelanowa przyjmowała, obiecywał go sobie wyszukać.
Z tą myślą wstawszy, natychmiast byłby ją przyprowadził do skutku, gdyby niespodziana okoliczność nie stanęła na przeszkodzie.
Małe rzeczy są często wielkimi następstwami brzemienne. Zybek, któremu też pilno było do Warszawy, nie wiedzieć dlaczego, pośpiesznie zapakowując garderobę pana szambelana, piękne buty safianowe, nieodzownie potrzebne do paradnego garnituru, wbił między inne rzeczy, zdusił, zmiął, pogniótł tak, iż się w drodze poprzecierały.
Szambelan, ujrzawszy to, ręce załamał i krzyknął:
– A niechże cię jasne…! – Trzeba było je oddać natychmiast do restauracji do szewca, bo zresztą były one nowe, piękne, o jakich drugą parę niełatwo nawet w Warszawie, a szambelan z wydatkami osobistymi ściśle się rachował. Do paradnego garnituru żadne inne kolorem nie pasowały, a innego garnituru jak ten numeru pierwszego wziąć nie wypadało.
Ze zaś właśnie pod tę porę publiczność zeszła była z safianowych i kurdybanowych polskich butów na karbowane i ze sztylpami, Zybek musiał zlatać od szyldu do szyldu Długą, Miodową i Senatorską, nim znalazł ad hoc kunsztmistrza, który się podjął kuracji cholew pokaleczonych, ręcząc, iż na nich znaku podróżnej presji nie będzie. Burzymowski skazany został przez to na powszedni strój z czarnymi butami i – oczekiwanie.
Gdy się to działo na dole, na górze wybierała się pani wojska Czeżewska także pospiesznie bardzo do miasta, pragnąc dawne paryskie i warszawskie znajomości odnowić, a przez nie dla kochanej Sylwii, której była posłusznym narzędziem, utorować drogę do wielkiego świata.
I tu o mało, mutatis muiandis , nie powtórzyła się historia butów safianowych szambelana, lecz Czeżewska była i szczęśliwsza, i zręczniejsza.
Zdawało się jej jadąc, że ubranie, we Lwowie niedawno dokompletowane rzeczami jakoby świeżo z Paryża nadeszłymi, mogło wytrzymać próbę ognia Warszawy. Niestety!
Nazajutrz rano wyjrzawszy przez okno na przechodzące i przejeżdżające do kościoła kapucynów damy, przekonała się, iż o cały wiek mody pozostała za jej najświeższymi pomysłami!
Noszono staniki nadzwyczaj krótkie i wysoko podpięte, kapelusze ze skrzydłami ogromnie naprzód wysuniętymi i – mnóstwo szczegółów niesłychanej wagi i znaczenia brakło pani wojskiej, aby się mogła śmiało pokazać w jednym z tych domów, które stroje wprost sprowadzały z Paryża i nie opóźniały się ani o miesiąc śmiesznym naśladowaniem tego, co nad Sekwaną przypięto, przyszyto, ogarnirowano lub nastrzępiono.
Pobiegła z tym do Sylwii Czeżewska, a panna uznała nadzwyczaj słusznym, iż wojska ubraniem zadawnionym przy pierwszym wystąpieniu na świat na śmieszność się narażać nie mogła.
Kompromitowałoby to nie tylko Czeżewska, ale dom, do którego należała.
Natychmiast posłano po powóz i wojska poleciała zdyszana do pierwszych modniarek, aby się rozpatrzeć, poradzić i kupić, co było niezbędnym. Jej się lepiej udało niż szambelanowi i Zybkowi z butami, gdyż wojska umiała dać do zrozumienia w magazynie, iż mu korzystną klientelę z sobą przynosi, jeżeli zostanie usłużoną pośpiesznie. Nie targowała się też wcale o cenę i około południa mogła ze spokojnym sumieniem udać się w odwiedziny, nie kompromitując honoru domu. Wojska miała myśl naprzód, zgodną z Sylwii życzeniem udać się wprost do pałacu Na Górze (na Krakowskim Przedmieściu), gdzie mieszkała hetmanowa Tyszkiewiczowa, której dom najbliżej był związany z Blachą i do najpierwszych w mieście należał.
Lecz postawić krok tak śmiały, potrzebując się pani hetmanowej przypominać, nie będąc pewna, jak zostanie przyjęta, zawahała się Czeżewska.
Niezręcznym, napastliwym wkroczeniem w ten świat można było popsuć wszystko. Do pani Stasiowej potrzebowała też kogoś za pośrednika, wolała ją uprzedzić i być wprowadzoną.
Wojska ostrożna – bo może oparzona, postanowiła naprzód grunt zbadać, udając się do skromnej istoty, nieświetne, ale wpływowe zajmującej stanowisko, starej swej przyjaciółki, niejakiej pani majorowej Habą-kowskiej, o której wiedziała, bo z nią korespondowała, że mieszkała w Warszawie od lat kilku. Listy wprawdzie trochę dawno ustały – lecz rachowała na nią jako na wielce sobie przyjazną istotę.
Z Habąkowską znały się jeszcze dziewczętami, chociaż Czeżewska starsza od niej była. Wojska, owdowiawszy, zeszła na rezydentkę w pokrewnym domu, majorowa, utraciwszy męża (legendowego), umiała sobie wyrobić niezależną egzystencję.
Jak, czym, trudno to było wyjaśnić, dosyć, że żyła wcale na pięknej stopie i ludzie się jej, nie ona im kłaniała. Niegdyś bardzo piękna Justysia, później żona jakiegoś majora Habąkowskiego, którego sobie nikt nie przypominał, majorowa umiała w ciągu życia dzięki rozumowi swemu, dowcipowi i wielkiej wyrozumiałości dla słabości bliźnich – jak w ogóle bardzo dobremu sercu – zaskarbić sobie łaski wszystkich, szczególniej osób wielkiego świata.
Stosunki z nim utrzymywała starannie, szukała ich, powiększała, wspierała i mogła się pochlubić, że nie mając doń najmniejszego prawa, zyskała w nim obywatelstwo.
Wszystkie hrabiny i księżne nawet zwały ją „kochaną majorową albo dobrą, poczciwą Jutką; – wszyscy panowie byli dla niej z pewnym uszanowaniem połączonym z przyzwoitą poufałością, witali ją nawet w ulicy, zatrzymując się dla rozmowy.
Aby się utrzymać na tym stopniu dobrej przyjaźni ze światem mieszkającym w pałacach, jeżdżącym karetami, szafującym pieniędzmi, nawykłym do elegancji, majorowa Habąkowską, której majątek był tajemnicą nawet dla najlepszych jej przyjaciół – niemałe ponosić musiała ofiary.
Miała na swe posługi przyzwoity powóz, lokaika wystrojonego, mieszkanie dosyć obszerne i urządzone tak, aby w nim dostojnych gości na chwilę czasem przybywających mogła przyjmować, nawet gdyby się jedni z drugimi stykać nie chcieli. Musiała się stroić modnie i być zawsze gotową czy do zabawy, na której się pokazać była zmuszoną, czy do posługi, której odmówić nie mogła.
Nazywano ją też – Chère amie! , a gdy czasem bywała cierpiącą, pani hetmanowa, jenerałowa Grabowska, pani Stasiowa Potocka, Sobolewska i mnóstwo innych pań posyłały się dowiadywać o jej zdrowie. Majorowa też wszystkim hrabinom, księżnom, dostojnym paniom służyła na wszelki sposób. Hanny soit qui mal y panse! Ona się musiała zręcznie wywiadywać o stanie majątkowym przybywającej z prowincji młodzieży, o stosunkach familijnych osób mniej znanych a chcących grać jakieś role w świecie, zawiązywać i rozplątywać mnogie intrygi, godzić zwaśnionych, waśnić niepotrzebnie a nazbyt poufale i jawnie zbliżających się do siebie.
Na oko majorowa nie zdawała się mieć żadnego zajęcia, a chwili spoczynku jej nie dawano. Od rana płynęły do niej bileciki, przybiegali słudzy i służące, jeździła do modniarek, do jubilerów, do lichwiarzy, stręczyła sługi, wypisywała z Paryża stroje, powoływała z emigracji francuskiej mnogich, stręczących się do różnych usług kandydatów i kandydatki.
Była to osóbka niewielkiego wzrostu, zręczna jeszcze, żywa niezmiernie, niby młoda, mimo że twarzyczkę miała przywiędłą i mocno życiem zmęczoną. Jednym wejrzeniem umiała poznawać ludzi, odgadywać myśli, przeczuwać charaktery, a do każdego zastosować się przedziwnie.
Słabostkę ludzką raz schwyciwszy jak nitkę w rękę, kierowała potem marionetkami na podziw zręcznie. Same one nie wiedziały, jak im skakać kazała.
Przy tym majorowa nie wydawała się wcale interesowną, nie wymagała nigdy nic od nikogo. Dawane przez nią dowody przyjaźni wynagradzały się najczęściej podarunkami kosztownymi, które przynosiły więcej, niżby na inny sposób żądać i otrzymać było można.
Rozumie się, iż przy tak rozległych stosunkach, które z jednej strony do najwyższych sfer sięgały, z drugiej zstępowały w mieszczańskie, kupieckie i pomniejsze kręgi społeczne – pani majorowa Habąkowska musiała znać w Warszawie wszystkich i wiedzieć, co się gdziekolwiek działo. Była to chodząca gazeta w tych czasach, gdy właśnie wychodzące w Warszawie, oprócz urzędowych wiadomości i ogłoszeń, jak najmniej krajowych a żadnych prawie miejskich nie zawierały plotek.
U majorowej dowiedzieć się było można o wszystkim, a gdy wypadku jakiego rozwiązanie było wątpliwe – jej horoskop nigdy prawie nie chybiał. Kto się chciał o co założyć, szedł do niej po radę.
– Majorowo dobrodziejko, ożeni się ów. z Parysówną czy nie? Chcę się założyć, że nie…
– To waćpan przegrasz! – odpowiadała majorowa. I jak powiedziała, tak się stało, pretendent ów z Pa – rysówną się ożenił.
Co dziwniej nad wszystko, majorową przyjmowały zarówno i pani de Vauban, i hetmanowa, i państwo Sołtykowie, i gubernator Köhler, i Hoym, nawet pani starościna krakowska!
A gdy słuchając jej szczebiotania i plotek, spytała czasem:
– Kto ją rodzi?
Habąkowska, sama do szlachectwa starożytnego nie mająca najmniejszej pretensji, zawsze umiała objaśnić i z jakiego kto był domu, i jakimi się szczycił koligacjami. Pamięć miała nadzwyczajną, genealogie głównych rodzin umiała na pamięć, tak że nawet z Potockimi, niezmiernie rozrodzonymi, rozgałęzionymi, dawała sobie radę bez omyłki, do wiadomości, kto rodzi, do – dając zaraz, jakie były ekspektatywy sukcesyj, testamentów, majątków i kapitałów.
Dobór ziemskich wszystkich wartość mogła natychmiast powiedzieć, nie chybiając wiele.
Można tedy się domyśleć łatwo, jak nieocenioną dla pani wojskiej Czeżewskiej była znajomość i przyjaźń z tą drogą, kochaną Jutką. Me widziały się z sobą dosyć dawno, ale młodzieńcze stosunki są trwalsze nad inne.
Rachowała na to Czeżewska, gdy z bijącym sercem wysiadła przed wskazaną jej kamienicą i weszła na pierwsze piętro.
Tu lokaj w rodzaju liberii skromnej, ale bardzo smakownej, chłopak choć go malować, oznajmił jej, że pani majorowa właśnie była przy tualecie, i prosił, aby była łaskawą chwileczkę poczekać w salonie, do którego natychmiast drzwi otworzył i portierę podniósł.
Majorowa, gdy była w domu, przyjmowała wszystkich w ogóle, kto się tylko zgłosił, gdyż mając wielką mnogość interesów nie mogła przewidzieć nigdy kto, z czym i jak ważnym przychodzi. Jak jej na to czas starczył – to było tajemnicą.
Przewidująca wszystko pani wojska miała w rękawiczce na kawałeczku papieru napisane nazwisko swe i poprosiła chłopaka, aby je zaniósł swej pani. Sarna wsunęła się do saloniku.
Było to maleńkie cacko, prawdziwa bombonierka, zarzucona fraszkami, pełna sprzęcików i drobnostek wytwornych. Ani na ścianach, ani przy nich, ani na posadzce prawie miejsca kawałeczka nimi nie zajętego nie było. Przybywający gość zaledwie się mógł z największą ostrożnością w tym labiryncie berżerek, etażerek, gerydoników, stołeczków, stoliczków, tabletek, półek, kanapek, koszyków przecisnąć.
Na jednej ze ścian wisiał owalny portret samej pani, gdy ta jeszcze piękną Jutką była, w białej sukience, w przejrzystej zasłonce, cudnej blondyneczki uśmiechniętej a niby smutnej, pokuśliwej, zalotnej, niebezpiecznej.
Portret malował Grassi con amore (bez przenośni) i stworzył też prawdziwe arcydzieło. Było w nim coś powietrznego, miękkiego, idealnego, a jednak żywy typ nie tonął w obłokach, które się go otaczać zdawały. Swojego czasu sprzeczano się o to, czy to był anioł zstępujący na ziemię, czy szatan na pokusę ludzką zamaskowany.
Na stole i mnogich innych sprzętach chińszczyzny, brązy, świecidełka, kadzielniczki, flakoniki, wazony ustawione były jak w magazynie u starożytnika, ale nie bez pewnego wdzięku i smaku.
Można się było domyśleć, że na ten salonik składały się lata długie i serca mnogie przyjaciół i przyjaciółek, gdyż inaczej pański dochód roczny na tak kosztowne urządzenie go nie byłby starczył. W dwóch kątach stały naczynia z sewrskiej porcelany tak ogromne, iż równych sobie nie miały w Warszawie.
Obrazy otaczające portret były też drogimi płótnami szkoły flamandzkiej i włoskiej.
Czeżewska z zachwyceniem się przypatrywała temu zbytkowi, przepychowi i smakowi swej drogiej Jutki, świadczącym, jak jej na świecie dobrze być musiało, gdy usłyszała kroczki pośpieszne i nim miała czas obejrzeć te bogactwa, otworzyły się nagłe boczne drzwi, a w nich okryta tylko narzuconym naprędce szlafroczkiem ukazała się na wpół ubrana majorowa, z wyciągniętymi, dosyć jeszcze pulchnymi i ładnymi rączkami ku przyjaciółce.
Padły sobie w objęcia i z salonu przeszła pani Czeżewska pomijając kilka różnych pokoików również wytwornie urządzonych, do gabinetu tualetowego, zasiadając obok zwierciadła, przed którym piękna niegdyś
Jutka stroiła się, podmalowywała, trefiła, reparując du temps l'irréparable outrage .
Czeżewska mówiła zwykłe powoli, z namysłem, cedząc słowa, dodając im wyrazistości mimiką twarzy i rąk; za to majorowej usta się nie zamykały. Myśli jej krążyły szybko po główce, a słowa błyskawicą wylatywały i toczyły się z ust wzburzonym potokiem.
– Kochana moja – zaczęła zaraz – skądże ty tu? Myślałam, że gdzieś za światem rekolekcje odsiadujesz spokojnie? Jakżeś się tu dostała? Mów, proszę! Góra z górą… Zrobiłaś mi, mogę powiedzieć, największą w świecie siurpryzę, najmilszą. Przynosisz mi z sobą pamięć drogich dni młodości!
Spojrzała w zwierciadło i na twarzyczkę swoją, którą zwróciła ku Czeżewskiej, kończąc zmienionym tonem:
– Patrz, proszę cię, jak ja zestarzałam przed czasem! Co to za paskudny ten ząb czasu, którego ślady, niestety, niczym się zagładzić nie dają, gdy serce – serce – ach, starzeć się nie chce i nie umie.
Około oczów, patrz ces pattes d'oie, aborainables! Skąd się to wzięło? Z płaczu czy od śmiechu? Powiadam ci, że nawet i płacząc, i śmiejąc się nigdym się bardzo nie krzywiła, starałam się utrzymać na wodzy – a jednak! Ce que c'est que de nous!
To mówiąc nie próżnowała majorowa, spoglądała w zwierciadło, na przyjaciółkę, chwytała z gotowalni szczoteczki, tamponiki, flaszki, nacierała i poprawiała cos, przylepiała, smarowała spiesząc się, podnosząc instrumenta tualetowe, a wojska patrzała na tę jej żywość z uśmiechem, w którym było i trochę zdumienia, i zazdrości wiele.
Majorowa paplała rzucając ciągle pytaniami, a nie dając czasu do odpowiedzi.
– Kiedyżeś przyjechała? Z kim? Sama? Na jak długo?
Zwróciła ku niej oczy. Wojska, sznurując usteczka, zabierała się nareszcie do cichej, powolnej odpowiedzi. Samo z siebie się rozumie, iż rozmowa toczyła się po francusku.
– Przybyliśmy tu dopiero wczoraj wieczorem. Pierwszy krok mój, droga Jutko, był naturalnie do ciebie. Nie przyjechałam sama, przywiozłam z sobą kuzynkę moją, córkę szambelana Burzymowskiego, której, mogę powiedzieć, zastępuję miejsce matki – une enfant adorable!
– Attendez! Burzymowski! Szambelan! A tak, tak! Tłusty, okrągły, wesoły, dobry z kościami szlachcic – nawet nie wiem, czy ma kości! Chodzi uparcie w kontuszu! Przypominam go sobie! Dawniej jedni go nazywali „Sztukamięsa”, drudzy „Je Burzymowski". A, już wiem! To ten sam być musi – sypała, nie ustając, majorowa. – Pamiętam jego żonę, une beauté, passablement légerè! Mówiono o niej dużo! Enfin! Ludzie mieli być bardzo majętni… Wszak tak?
Czeżewska, wciąż się uśmiechając, a słowa wcisnąć nie mogąc, głową potwierdzała.
– Moja Sylwia – wtrąciła nareszcie cicho – jest cudnej piękności! Nie powstydzę się jej. Oprócz tego, główka otwarta, życia wiele i pragnienia życia aż nadto!