- W empik go
Pod naszym niebem - ebook
Pod naszym niebem - ebook
Z życiem jest jak z syropem z mniszka – by wyciągnąć z niego to, co najlepsze, trzeba w nim od czasu do czasu zamieszać.
Wieś – spokój i cisza. To tylko pozory. W niewielkiej wiosce na Powiślu jak w soczewce skupiają się problemy małe i duże. Karolinie nie daje zasnąć pomysł, który w jej rodzinnej miejscowości chce zrealizować pewien doktor. Hani sen z powiek spędza nazbyt gadatliwa teściowa i milczący od dłuższego czasu syn. W idyllicznym otoczeniu nie umie się odnaleźć doktor Maciej, który uciekł od wielkomiejskiego zgiełku. Podczas kilkudniowego pobytu na wsi Monika rozgrzebuje stare rany. A pod powierzchnią teraźniejszości wciąż pulsuje historia wydarzeń z czasów II wojny światowej, na wspomnienie której trudno zmrużyć oko.
Pod naszym niebem to dowcipny i wciągający debiut. Powieść zachwycająca w swej prostocie. Kalejdoskop postaci z krwi i kości, z którymi aż żal się rozstać. Opowieść o tym, że gdy niebo się wali na głowę, z pomocą przychodzi drugi człowiek. Wieś to w końcu cisza, spokój i... jej mieszkańcy.
Tak wygląda prawdziwe życie! Sylwia Kubik pokazuje nam wycinek polskiej rzeczywistości z wszystkimi jej blaskami i cieniami. Dla mnie najcenniejsze w tej książce jest to, że walczy z zaściankowością i stereotypami. Nie wiem, czy autorka ma takie plany, ale już z niecierpliwością czekam na kolejne tomy.
Agnieszka Łopatowska, Interia.pl
Sylwia Kubik – od urodzenia mieszkanka wsi na Powiślu. Zakochana w miejscowych zabytkach i krajobrazach. Polonistka z powołania i zawodu. Uwielbia literaturę, historię, las i gotowanie. Żona Wojciecha i matka dwóch wspaniałych córek Anielki i Gabrielki.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68031-64-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Czy ja zawsze muszę się odzywać?! Nie mogę trzymać języka za zębami? – Karolina sapnęła z irytacją, wysiadając ze swojego czarnego szerszenia, jak pieszczotliwie nazywała ukochane auto. Energicznie trzasnęła drzwiami i podeszła do męża, gestykulując i mrucząc pod nosem. Oparty o kosiarkę Wojtek tylko pokiwał głową. Widać spotkanie samorządowców było bardzo burzliwe.
– No, co nic nie odpowiadasz? – warknęła, wyciągając papierosy z torebki.
– A cóż mam ci powiedzieć? Oczywiście, że zawsze musisz się odezwać, bo taka już jesteś. – Mąż uśmiechnął się szczerze, próbując nieco ją uspokoić.
– Wiem... i wiem również, że zawsze to się odbija na naszej rodzinie. – Karolina westchnęła, odpalając papierosa.
– Przywykłem... – Wojtek znów się uśmiechnął. – To co tam znowu wymyślili?
– Jak zawsze udają, że wszystko jest w porządku, a problemy zamiatają pod dywan. W ten sposób nigdy ich nie rozwiążemy. Ach, szkoda gadać – westchnęła po raz kolejny, zaciągając się dymem. – Dziewczynki w domu czy u dziadków? – zapytała po chwili, jakby dym papierosowy nieco ją uspokoił. Co prawda usilnie próbowała zerwać z tym zgubnym nałogiem, ale w sytuacjach takich jak ta papieros wciąż niestety wydawał jej się najlepszym wyjściem.
– W domu. Robią mapę szczęśliwych miejsc. Cokolwiek to znaczy. – Wojtek ponownie obdarzył Karolinę szerokim uśmiechem. Lubił patrzeć na swoją żonę. Nawet, gdy była zdenerwowana. Podnosiła wtedy zabawnie brew do góry i robiła śmieszne grymasy.
– To dobrze, że przynajmniej one mają takie miejsca.
– Przede wszystkim mają twórcze zajęcie. Biorąc pod uwagę tę chwilę ciszy, którą dzięki temu zyskałem, pominę milczeniem stan podłogi w ich pokoju – dodał, szelmowsko puszczając oko. – A, z tej radości zapomniałbym... Była tu Krystyna i prosiła, żebyś pilnie się z nią skontaktowała.
– Nie mogła zadzwonić? – zapytała zdziwiona.
– Mogła i dzwoniła, ale nie odbierałaś.
– Faktycznie, wyciszyłam telefon... – Karolina wyciągnęła komórkę z torebki. – O, piętnaście nieodebranych połączeń. To rzeczywiście musi być coś ważnego. No nic, później się tym zajmę, najpierw zajrzę do dziewczynek – odpowiedziała zmęczonym głosem, gasząc papierosa. Marzyła o chwili spokoju. Sprzątanie pobojowiska w pokoju córek było ostatnią rzeczą, na jaką miała dziś ochotę, jeśli jednak dziewczynki postanowiły spędzić w ciszy jeszcze jakiś czas, była w stanie, tak jak Wojtek, przymknąć oko na bałagan. Chwila relaksu po ciężkim dniu – to było coś, czego potrzebowała. Niestety w głębi duszy czuła, że ten dzień czymś ją jeszcze zaskoczy.
– Mamusia! Wróciłaś! – zawołały chórem dziewczynki, wybiegając ze swojego różowo-szarego królestwa. Stęsknione, przytulały się do Karoliny, która usilnie próbowała złapać równowagę, co przy ich energii i chęci pokazania siłą uścisku, która bardziej tęskniła za mamą, było bardzo trudne.
– Jestem, jestem. Co tam ciekawego tworzycie? – Entuzjazm córek nieco ożywił Karolinę, która jeszcze przed chwilą zamierzała po kryjomu wejść do własnej sypialni i zamknąć się przed całym światem.
– Mapę szczęśliwych miejsc – odrzekła dumnie Gabrysia z radosnym błyskiem w oku.
– A cóż to będą za miejsca?
– Rysujemy wszystkie miejsca, w których byliśmy szczęśliwi – dodała Anielka.
– Świetny pomysł. Cieszę się, że bawicie się razem.
Nie zdarzało się to zbyt często. Jej córki różniły się właściwie wszystkim: wiekiem, charakterem i wyglądem. Anielka miała prawie dziesięć lat. Wyglądała jak miniaturka swojego taty. Miała bursztynowe włosy ze złotymi refleksami, brązowe oczy i ciemną karnację. Była spokojna i rozsądna. Z pasją oddawała się malowaniu, pisaniu i tworzeniu bajkowych historyjek. Zachowywała się bardzo poważnie jak na swój wiek i trudno jej było znaleźć wspólny język z młodszą siostrą.
Prawie pięcioletnia Gabrielka bowiem stanowiła wierne odbicie Karoliny. Trzpiotowata, wesoła i mająca sto pomysłów na minutę, nie potrafiła usiedzieć w miejscu ani chwili. Co rusz coś psuła, niszczyła albo cudem unikała poważnego uszkodzenia ciała. Pomysły miała niesamowite. A wyglądała jak aniołek. Jasna karnacja, piękne błękitne oczy ocienione długimi rzęsami oraz długie, lekko pofalowane włosy koloru dojrzałej pszenicy. Mylił się jednak ten, kto myślał, że jest takim cherubinkiem, na jakiego wygląda.
– Musiałam... – Anielka westchnęła, patrząc na mamę ze zbolałą miną. – Ten mały upierdliwiec chodził za mną krok w krok.
– Mamusiu, nie jestem upodliwiec, plawda? Jestem Gablysia! – z oburzeniem krzyknęła dziewczynka.
– Oczywiście, że jesteś moją małą, kochaną Gabrysią. Gabrrysią. R. Rrr.
– Tak, wiem. Gabrysia. Języczek u góry. Gabrrrysia – dziewczynka zademonstrowała ostatnie efekty zajęć logopedycznych.
– A skąd pomysł na mapkę? – zapytała Karolina, w dowód uznania pogłaskawszy córkę po głowie.
– Bo ja bym chciała, żeby dziadek już wlócił. A on chyba zgubił dlogę. To ja mu taką mapkę zlobię i wtedy nas znajdzie – stwierdziła z powagą Gabrysia.
– Córciu, wiesz przecież, że dziadek jest u Pana Boga. Nie może do nas wrócić, ale czeka na nas w niebie. – Karolina po raz kolejny próbowała wytłumaczyć córce zjawisko śmierci. Minął ponad rok od odejścia jej ukochanego dziadka, a mała wciąż go szukała i o nim pamiętała.
– On nie zawsze jest w niebie. Czasami chodzi po podwólku, ale ja nie mogę go dogonić. – Gabrysia ze łzami w oczach spojrzała na matkę.
Karolina nie pierwszy raz słyszała takie zdanie z ust córki i jak zawsze w takich sytuacjach po ciele przeszły jej ciarki. Wiedziała, że dzieci są wrażliwsze i widzą więcej niż dorośli. Zresztą po tym, co przeszła Gabrysia, nie było co się dziwić, że być może dostrzega więcej. Jako mama nie miała jednak pojęcia, jak powinna zareagować na takie słowa pięciolatki.
– Gabrysiu, chodź mi pomóc przy kolacji. Zrobimy pyszne jedzonko i opowiesz mi, jakie miejsca umieściłyście na mapie – zaproponowała Karolina, próbując zmienić temat.
– To niech ci Anielka pomoże, a ja tu jeszcze polysuję. – Gabrysia chwyciła za kredkę i zaczęła kolorować dziadkowy kapelusz.
– Artystka... – Karolina z rozczuleniem popatrzyła na córkę. – Wie, jak się wymigać od pracy. – Idziemy, Anielko, nie ma co liczyć na jej pomoc.
– To zwykły leń, a nie artystka! – oburzyła się starsza siostra.
Gabrysia udawała, że nie słyszy i w skupieniu dalej rysowała.
Po kolacji, na którą przygotowały z Anielką tosty z podwójną ilością sera, i rozmowie z córkami oraz mężem Karolina odzyskała nieco sił. Przypomniała sobie, że miała zadzwonić do sołtyski, ale że wieczór był ciepły, postanowiła wybrać się do niej osobiście. Sprawa musiała być ważna, skoro Krysia tak wydzwaniała. Karolina pomyślała sobie, że szybki marsz dobrze jej zrobi.
Po drodze mijała sąsiadów, którzy, jak to zwykle na wsi bywa, zaczepiali ją, pytając o wieści z posiedzenia rady. Tym razem jednak nie miała ochoty na pogawędki. Była ciekawa, co Krysia ma jej do powiedzenia. Znały się od dziecka i obie lubiły angażować się w życie wsi. Krysia od zawsze marzyła o dużej rodzinie, niestety to marzenie do tej pory się nie spełniło. Cierpiała z tego powodu, ale nigdy się nie skarżyła. Wierzyła, że kiedyś Bóg wysłucha próśb i pobłogosławi jej małżeństwo gromadką dzieci. Ponieważ jednak na razie miała sporo wolnego czasu, całą swą energię angażowała w działania na rzecz Brzozówki. Nie było sprawy, o której by nie wiedziała, i problemu, którego nie próbowałaby rozwiązać.
„Skoro to pilne, to znaczy, że coś się stało. Tylko co?”, Karolina rozmyślała, pełna niepokoju. Już z daleka zobaczyła Krysię chodzącą po podwórku. Wyglądała, jakby czegoś szukała, jednak trudno się było domyślić, co to mogło być. Jedynym, co do czego Karolina miała pewność, było to, że koleżanka jest bardzo zdenerwowana. Co chwilę poprawiała swój długi czarny warkocz, a to był oczywisty znak, że Krysia, niezwykle dumna ze swych włosów, jest mocno poirytowana.
– Cześć, Krysiu!
– O, jesteś wreszcie! Co za tupet! Ludzie to są jednak podli – krzyknęła, nie odpowiedziawszy na powitanie.
– No chyba przesadzasz. Przyszłam najszybciej, jak mogłam – zaprotestowała nieco oburzona Karolina.
– Dziecko! Toć ja nie o tobie mówię! Sołtyska przystanęła, zaplatając ręce na piersiach. Miała irytujący zwyczaj zwracania się do młodszych od siebie „per dziecko”, mimo że sama dobiegała dopiero czterdziestki.
– To kto cię tak zdenerwował? – Zaintrygowana Karolina przysiadła na ławeczce ustawionej przed domem. Zapowiadała się dłuższa rozmowa, więc z chęcią rozprostowała nogi po całym dniu pracy.
– A ten bufon, co kupił budynek po szkole. Miastowi myślą, że na wsi to same wsioki i ciemnoty mieszkają. Można na nich nakrzyczeć i się panoszyć.
– Oho, widać nasz nowy sąsiad nie wie, na kogo trafił. – Karolina szczerze się zaśmiała.
– Jak nie wiedział, to już wie. Pokazałam mu, że te pańskie maniery to może u siebie na oddziale pokazywać, a nie u nas. Wielki ordynator się znalazł – sapnęła zirytowana Krysia.
– Ordynator? – zdziwiła się Karolina, która do tej pory myślała, że nowy właściciel szkoły jest po prostu jakimś lekarzem. – A po co przyszedł?
– Miał pretensje do mnie! Wyobrażasz sobie?! – Krysia nie czekała jednak na odpowiedź Karoliny, zresztą ta i tak nie bardzo wiedziała, co miałaby sobie wyobrazić. – Do mnie! Że droga za szkołą jest szutrowa, a nie asfaltowa. Czego on, durny, oczekiwał? Nie dość, że kupił budynek za grosze, to jeszcze wymagania ma. Powiedziałam mu, że pretensje ma zgłaszać do wójta, a nie do mnie. Niby taki wykształcony, a nie wie, kto na wsi za drogi odpowiada. – Krysia wzniosła oczy ku niebu, jakby chciała podkreślić, że taka wiedza to elementarz każdej osoby, która skończyła studia.
– Krysiu, zdarza się. Nie ma co się przejmować. – Karolina próbowała uspokoić koleżankę, ale ta nie dawała za wygraną.
– No chyba jest. Bo jak mi jeszcze powiedział, że mam mu załatwić pijaczków spod sklepu do uporządkowania terenu, to tak mnie wkurzył, że kazałam mu zabierać swój bufonowaty tyłek z mojego podwórka. – Ze złością odrzuciła swój piękny warkocz na plecy.
– To się zdziwił... – Karolina była już bardzo rozbawiona opowieścią sołtyski i wkładała wiele wysiłku w to, by nie dać tego po sobie poznać. Niestety, nie była najlepszą aktorką.
– Za chwilę nie będzie ci tak wesoło... – Krysia spojrzała na nią poirytowana jej uśmieszkami, jednak nie traciła impetu i kontynuowała swoją tyradę: – Ten łachudra na odchodnym zapytał, czy będę taka harda, jak za sąsiadów będę mieć narkomanów na odwyku. Wyobrażasz sobie? Narkomanów! W środku wsi! Naszej spokojnej wsi! – Wściekła, znowu zaczęła nerwowo wędrować po podwórku, jakby czegoś szukała.
– Jak to narkomanów? – Karolina niemal natychmiast spoważniała. Gmina wcześniej miała różne pomysły na zagospodarowanie budynku po zlikwidowanej szkole – od mieszkań socjalnych po sortownię śmieci. Na szczęście na takich pomysłach tylko się kończyło. Tak naprawdę nie mieli ani pieniędzy, ani chęci na podjęcie konkretnych działań, a budynek stał i niszczał. Co jakiś czas wystawiano go na przetarg. Był duży, do tego miał całkiem sporą salę gimnastyczną i stał na atrakcyjnej działce, jednak mimo tych walorów w końcu sprzedano go za marne grosze – za kwotę w żadnej mierze nieodpowiadającą jego rzeczywistej wartości.
Mieszkańcy z jednej strony ucieszyli się, że już nie niszczeje, włożyli bowiem w niego mnóstwo własnych pieniędzy i wiele pracy w ramach czynów społecznych. Z drugiej, obawiali się, co w nim powstanie. Krążyły różne wersje – od domu starców po klinikę. Nigdy jednak nie było mowy o ośrodku leczenia uzależnień. Sam pomysł otworzenia takiego ośrodka w pobliżu jej domu wzbudził w Karolinie lęk. Z napięciem czekała więc na wyjaśnienia sołtyski.
– A tak to. Dzwoniłam do gminy, żeby się czegoś dowiedzieć. Twierdzą, że nie mają pojęcia, co planuje nowy właściciel. Ale czort ich tam wie.
– Co za dzień! Z każdej strony jakieś problemy – westchnęła Karolina, która nagle przypomniała sobie to ukłucie niepokoju, które pojawiło się, gdy weszła do domu. Jakby czuła, że właśnie dziś coś się jeszcze wydarzy. I się wydarzyło. Nie chcąc denerwować i tak już poirytowanej koleżanki, próbowała jednak zachować stoicki spokój. Po chwili namysłu zabrała się do pocieszania Krystyny. Sama się sobie zdziwiła, że w tej sytuacji była w stanie dojść do racjonalnego wniosku, że emocje w niczym im nie pomogą. – Nie martw się. Może tak w nerwach tylko powiedział, żeby cię nastraszyć. Spróbuję się czegoś dowiedzieć – powiedziała spokojnie, mimo że krew w niej wrzała. Kochała swoją wieś i bardzo ceniła jej spokój i bezpieczeństwo.
A wraz z nowymi sąsiadami przyjdą zmiany. I to na pewno nie będą zmiany na lepsze.
*
Gdy wróciła do domu, Wojtek i dziewczynki wciąż siedzieli na dworze. Ten wieczór był wyjątkowo ciepły. Pachniało bzem i świeżo skoszoną trawą. Postanowili więc spędzić trochę czasu na werandzie małego, białego domku.
– Wiesz, dobry miałam pomysł z budową tej altanki. Zobacz, jak tu pięknie i wygodnie. Jak jest ciepło, to można siedzieć na werandzie, a jak pada, to można wejść do środka – powiedziała Karolina, siadając koło męża obserwującego bawiące się córki.
– Powtarzasz to za każdym razem, gdy tu jesteśmy. – Wojtek z czułością pogłaskał żonę po kolanie.
– No wiem. Ale to był tak genialny pomysł, że aż sama nie wierzę, że tak późno na niego wpadłam.
– Chyba wcześniej nie umiałbym czegoś takiego wybudować. Jednak drewniane domki to co innego niż instalacja elektryczna...
– Oj, nie bądź taki skromny. Ja zawsze wierzyłam, że jesteś wszechstronnie uzdolniony. – Popatrzyła na męża, z uśmiechem puszczając mu oko.
– No, już, już. Nie bądź taka miła, bo zaczynam się bać. Powiedz lepiej, jak wizyta u Krysi... – zmienił temat Wojtek i przysunął do żony filiżankę z herbatą, którą dla niej przygotował i która zdążyła już nieco wystygnąć.
– Ach, musiałeś zepsuć nastrój. – Karolina poczuła się tak, jakby ktoś obudził ją z pięknego snu. Jakby opadła mgła i ponownie zobaczyła rzeczywistość taką, jaka jest. – Gabrysiu, nie gryź sukienki! – dodała, żeby jeszcze na chwilę odwlec od siebie myśli o ośrodku.
– Dobrze, mamusiu – odpowiedziała dziewczynka, która widziała na twarzy mamy zdenerwowanie. Mimo swoich pięciu lat już rozumiała, że w takich sytuacjach lepiej nie protestować i usunąć się w cień.
– Kojarzysz tego doktorka, który kupił budynek po szkole?
– Jasne. On chyba jest laryngologiem albo neurologiem.
– Podobno neurologiem – wyjaśniła. – Więc doktorek zaczyna pokazywać rogi i chyba przypadkiem zdradził swoje prawdziwe zamiary w kwestii planowanej działalności. Nie bez powodu unikał odpowiedzi na pytania, co ulokuje w budynku po szkole – powiedziała ze złością Karolina i z brzękiem odłożyła filiżankę na spodeczek. Spojrzała ze strachem, czy gwałtowne uderzenie nie uszkodziło tego pięknego cacuszka, które dostała wiele lat temu od mamy z okazji obrony pracy magisterskiej.
– A co wymyślił?
– Podobno ośrodek dla narkomanów. Co prawda nie wiem, czy tylko tak wypalił Krysi, bo go wkurzyła swym niewyparzonym językiem, czy naprawdę ma taki pomysł – odpowiedziała.
Wojtek przez moment patrzył na żonę z niedowierzaniem. Nie mieściło mu się w głowie, że ktoś mógł wpaść na taki pomysł.
– Chyba go Bóg opuścił – mruknął w końcu.
– A wiesz, to jest myśl! Pomoc Boska nam się tu przyda. Warto poprosić naszego księdza, żeby poszedł na przeszpiegi.
– Z nim na pewno będzie chętniej rozmawiał niż z nami.
– No widzisz, co dwie głowy, to nie jedna. Jutro zajdę do księdza. Zadzwonię też do Moniki i spróbuję wypytać, czy utworzenie takiego ośrodka w centrum wsi jest w ogóle możliwe. – Zadowolona ze swego pomysłu, sięgnęła po filiżankę i zatopiła usta w pysznej herbacie. Ten wieczór zdecydowanie powinna spędzić przyjemnie.
*
Kolejny dzień zapowiadał się słonecznie. Soczysta zieleń i szumiące delikatnie drzewa wywołały uśmiech na zaspanej twarzy Karoliny. Dziewczynki korzystały z pięknej pogody i od rana dokazywały z Wojtkiem w ogrodzie. Pachniało ziemią, świeżo skoszoną trawą oraz słońcem. Kwitnące drzewa wyglądały wręcz baśniowo. Uwielbiała patrzeć na swój prywatny kawałek raju.
– Cudnie! – westchnęła szczęśliwa. – Jak dobrze, że dzisiaj sobota. Wreszcie nadrobię zaległości w domu – powiedziała sama do siebie, ale zaraz sobie przypomniała, że najpierw musi zająć się sprawą doktora. – Kawa i telefon do Moniki – postanowiła.
Monikę poznała na Oddziale Intensywnej Terapii Neonatologicznej. Też była mamą skrajnego wcześniaka. Kubuś urodził się w dwudziestym ósmym tygodniu ciąży i ważył dziewięćset siedemdziesiąt gramów. Jej Gabrysia przyszła na świat jeszcze wcześniej, bo w dwudziestym szóstym tygodniu. Miała osiemset gramów i trzydzieści sześć centymetrów. Mimo że jej córka teoretycznie miała mniejsze szanse, by się prawidłowo rozwinąć, już od pierwszego oddechu dzielnie walczyła o życie i zdrowie. Urodziła się w czepku, złożona jak kanapka, owinięta dwa razy pępowiną i z poważną infekcją, ale miała niesamowitą wolę życia. Nie uniknęła chorób wcześniaczych: retinopatii, dysplazji oskrzelowo-płucnej, wady serca ASD II i zaburzeń neurologicznych, ale w porównaniu do Kubusia była superzdrowa. Bóg nad nią czuwał i do dzisiaj czuwa. Gabrysia z wszelkich opresji zawsze wychodziła obronną ręką i została obdarowana talentem do zjednywania sobie ludzi. Szczególnie tych o trudnym charakterze.
Kuba nie miał tyle szczęścia. Nadal miał ogromne problemy z chodzeniem, słabo widział i borykał się z wieloma problemami zdrowotnymi. Poza tym nie dostał tyle miłości ile Gabrysia. Jego ojciec zaraz po narodzinach syna wyprowadził się i zostawił Monikę z tym wszystkim samą. Uznał, że skoro jest pielęgniarką, to da sobie radę z chorym dzieckiem. On nie czuł się gotowy na takie poświęcenia. Monika musiała być gotowa. Mimo licznych problemów wciąż się nie poddawała, a nawet znajdowała czas, by pomagać innym.
Początki ich znajomości były trudne, bardzo różniły się między sobą, ale wspólne troski zbliżają. Karolina ogromnie ceniła Monikę i podziwiała jej determinację w walce o zdrowie syna.
– Cześć, Moniczko! Jak na turnusie? – zapytała przyjaciółkę, gdy ta odebrała jej poranny telefon.
– Cześć! – odpowiedziała nieco zdziwiona i jakby poirytowana radosnym tonem Karoliny. – Ciężko... Kubuś ma dużo ćwiczeń, ale robi postępy. Tak naprawdę to biegam z jednych zajęć na drugie i nie mam nawet czasu spokojnie zjeść. Zresztą, sama wiesz, jak to wygląda.
– Wiem, wiem... Dzięki Bogu Gabrysia już coraz mniej potrzebuje rehabilitacji. Ale doskonale pamiętam mordercze tempo na turnusach. Mnie może było łatwiej, bo Wojtek w weekendy przyjeżdżał, żeby mi pomóc... – Zaraz po tym, jak wspomniała o swoim mężu, ugryzła się w język. Spróbowała jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacji, więc zapytała: – A Jacek się odzywał?
– Nie. Obiecał, że odwiedzi małego, ale jak zawsze na obietnicach się skończyło. Dobrze, że nic Kubie nie mówiłam, bo znowu by rozpaczał. O alimentach też nie pamięta. Ale tym razem się wkurzyłam i oddałam sprawę do sądu. Widać, nie da się z nim polubownie nic załatwić.
– No i słusznie zrobiłaś. Prawdziwy dupek z niego – parsknęła rozłoszczona Karolina.
– Tak, ale miałam nadzieję, że wreszcie pojmie, że mimo chorób Kuba jest normalnym dzieckiem, potrzebującym miłości i poczucia bezpieczeństwa – w głosie Moniki słychać było smutek i zmęczenie.
– Przykro mi, Monia. To straszne, że dla niego liczy się tylko jego wygoda. Unika problemów, jak może.
– Masz rację, ale i tak ciągle się łudzę, że wreszcie dorośnie. Kuba ma już pięć lat i coraz więcej rozumie. Nie chcę dokładać mu cierpienia. – Monika smutno westchnęła.
– Niedługo spotkamy się na rehabilitacji okulistycznej, to będziemy miały czas spokojnie porozmawiać – Karolina próbowała jakoś zmienić temat, żeby nie dobijać przyjaciółki kolejnymi uwagami na temat nieodpowiedzialności faceta, który był przecież ojcem jej dziecka i którego kiedyś kochała. A może wciąż kocha?
– No właśnie się nie spotkamy. Mały musi iść w tym czasie na specjalistyczne badania neurologiczne. Dzwoniłam na tę okulistykę, żeby przesunęli mi termin, ale, wyobraź sobie, znowu muszę czekać siedem miesięcy na miejsce. Mam dość tych ciągłych kolejek!
– To akurat sobie wyobrażam. Wkurza mnie to. Wszędzie trąbią o ochronie życia, a gdy urodzisz niepełnosprawne dziecko, to po wyjściu ze szpitala zostajesz z problemem sama. Kolejki wszędzie takie, że jak chcesz dziecko leczyć, to musisz iść prywatnie. Ot, polityka prorodzinna i chroniąca życie – zezłościła się Karolina.
– A najgorsze jest to, że nic się nie zmienia. Każdy kolejny rząd tylko obiecuje i na obietnicach się kończy. Mam jednak cichą nadzieję, że teraz wreszcie wywiążą się ze zobowiązań i wprowadzą rozwiązania systemowe, które zapewnią niepełnosprawnym niezbędną pomoc. Ale ile to potrwa? Bóg raczy wiedzieć – podsumowała Monika, która sama przed urodzeniem syna pracowała jako pielęgniarka i nieraz opowiadała, że szpital nawet jeśli chce pomóc, to ma ręce związane limitami i kontraktami.
– I ja właśnie w sprawie służby zdrowia dzwonię. Mówiłam ci, że budynek po naszej szkole został sprzedany? – zagadnęła Karolina, zmieniając temat.
– Tak, wspominałaś.
– Lekarz, który go kupił, podobno chce tu otworzyć ośrodek dla narkomanów. Może coś takiego zrobić?
– Wiesz, ciągle brakuje miejsc w ośrodkach leczenia uzależnień... Na pewno dostanie kasę z funduszu, a resztę będą dopłacali pacjenci – powiedziała po chwili zastanowienia Monika.
– Nie strasz mnie! Wyobrażasz sobie taki ośrodek w środku wsi? – W głosie Karoliny wybrzmiały nutki strachu i poirytowania.
– Nie wiem, jak to dokładnie wygląda od strony formalnej, ale podpytam znajome. Może są jakieś wytyczne odnośnie do miejsca.
– Jak znajdziesz chwilę, to popytaj, a ja postaram się go wybadać. Mam jednak nadzieję, że to tylko plotki.
– Oby – dodała bez przekonania Monika. – Zadzwonię do ciebie, jak się czegoś dowiem.
Jeszcze chwilę porozmawiały o warunkach w ośrodku rehabilitacyjnym, o rodzajach zabiegów, o znajomych, którzy wraz z Moniką przebywali na turnusie. Rozmowa jakoś się jednak nie kleiła, i to nie tylko dlatego że Monika była wyjątkowo zdołowana. Także Karolinie początkowo dobry poranny nastrój się pogorszył, gdy usłyszała, że pomysł z ośrodkiem nie jest tak zupełnie nierealny. Nie miała nic przeciwko ludziom uzależnionym, uważała, że należy im się szacunek i uznanie za to, że próbują coś zrobić ze swoim życiem. Dobrze wiedziała, co to znaczy walczyć o życie. Uważała jednak, że organizowanie takiego ośrodka w samym środku wsi, bez żadnych konsultacji z mieszkańcami, jest zwyczajnie nietaktowne. Po raz kolejny potraktowano ich jak wsiowych głupków, którym wszystko można wcisnąć, nie zapytawszy nawet o zdanie. Ponieważ jednak znała panujące w samorządzie warunki, zdawała sobie sprawę, że wola mieszkańców liczy się najmniej, gdy wchodzą w grę różne układy i układziki. Każda próba zmiany tej sytuacji zawsze okazywała się walką z wiatrakami. Możliwość zarobienia pieniędzy zazwyczaj spycha wszelkie zasady na boczny tor.
„Nie ma co się nakręcać. Co ma być, to i tak będzie – przekonywała samą siebie Karolina. – Czas zrobić syrop z mniszka, no i pierogi. Dobre jedzenie potrafi poprawić humor. A ugniatanie ciasta pozwoli mi się pozbyć negatywnej energii. Szczególnie, gdy sobie wyobrażę, że to głowa doktorka”, pomyślała, a na jej twarzy pojawił się demoniczny uśmiech.
– No i koniecznie muszę wybrać się do księdza – dodała już na głos.
*
Karolina lubiła patrzeć na plebanię. Stary budynek emanował spokojem i dostojeństwem. Nadgryzione zębem czasu cegłówki miały swój urok. Dach, co prawda, aż prosił się o wymianę, ale wciąż brakowało na to funduszy. Remont kościoła pochłaniał wszystkie parafialne pieniądze. Zresztą, ksiądz zawsze żartował, że dopóki nie leje mu się na głowę, da się mieszkać. Był kapłanem z powołania, prawdziwym duszpasterzem. Nigdy nie upominał się o datki. Wręcz przeciwnie, sam wiele rzeczy załatwiał i pomagał tym, którzy tej pomocy potrzebowali. I podobnie jak Karolina uważał, że ludziom przede wszystkim trzeba dawać wędkę, nie rybę.
Nie przyszła tu jednak, by podziwiać zabytki. Miała do załatwienia sprawę, która nie dawała jej spokoju. Pamiętająca przedwojenne czasy kołatka zakłóciła ciszę. Karolina lubiła nią stukać. Czasami nieco się zapominała w tej czynności...
– Szczęść Boże! Tak myślałem, że to ty znowu maltretujesz moje biedne, stare drzwi. – Proboszcz westchnął, teatralnie przewracając zaspanymi oczami.
Karolina ze śmiechem spojrzała na zmierzwione, rude włosy księdza i odgnieciony kształt poduszki na policzku.
– Szczęść Boże. Dobrze się spało? – zakpiła, znając słabość księdza do drzemek. – Koniec tego dobrego. Sprawa jest. Ważna sprawa.
– No, no, brzmi poważnie. Wejdź i mów, niedobra niewiasto, co ci znowu strzeliło do głowy, skoro już mnie obudziłaś – ksiądz z radością zaprosił Karolinę do środka, nie wiedząc, że ta ma wobec niego bardzo poważne plany. Zobaczywszy jej zatroskaną minę, szybko zdał sobie jednak sprawę, że jego parafianka przyszła z jakimś poważnym kłopotem. Gdy Karolina wyłuszczyła mu swój pomysł, zapadła cisza. Ksiądz dopiero po chwili otrząsnął się ze zdziwienia. Nie spodziewał się propozycji, którą właśnie otrzymał. A właściwie polecenia.
– I to ja mam iść wybadać sprawę?
– No cóż, wychodzi na to, że ksiądz jest najodpowiedniejszą osobą. Wiadomo, sutanna dodaje powagi, a jeśli dołożymy do tego zdolność prawienia kazań, to wyjdzie mieszanka nie do zignorowania – Karolina pozwoliła sobie na drobną uszczypliwość, bo wiedziała, że ksiądz na pewno zaraz podchwyci żartobliwy ton. I jak zwykle się nie myliła.
– Ty mi tu się nie przypochlebiaj. Na szwank narazić muszę swój autorytet, posuwając się do niecnego szpiegowania. – Proboszcz pogroził palcem Karolinie. W kącikach ust gdzieś jednak pozostał mu szczery uśmiech, który zdradził, że i ksiądz wszedł w konwencję żartu. Dobrze wiedział, że czasem, szczególnie w tak trudnych sytuacjach, nawet nieśmiały uśmiech potrafi wiele zdziałać.
– Oj tam, oj tam. Zaraz takie wielkie słowa. Jakie szpiegowanie? To tylko takie małe wybadanie terenu, poznanie sąsiada. Ot, dobrosąsiedzki gest... – Karolina udała oburzenie.
– Może jeszcze z ciastem mam iść? Albo naleweczką? – zakpił ksiądz, po raz kolejny przeczesując palcami grzywkę i próbując ułożyć swą niesforną czuprynę.
– No już bez przesady, proszę księdza. Uważam, że dobre słowo w zupełności wystarczy. I słuszna intencja. – Chrząknęła, próbując zdusić śmiech, bo już sobie wyobraziła, jak ksiądz z nalewką pod pachą i ciastem na paterze zasuwa do doktorka. Ten to by się zdziwił... Czuła, że przekonała księdza do swojego pomysłu.
– Dobrze. Pójdę, ale nie obiecuję, że coś wskóram. Nie dla każdego ksiądz jest autorytetem.
I nawet na myśl im nie przyszło, jak prorocze będą to słowa.
*
Maciej wyjmował kartony z bagażnika. Stwierdził, że czas się przeprowadzić do Brzozówki. Jego mieszkanie w wydzielonej części szkoły było gotowe. Kawalerkę w mieście sprzedał. Szkoda, żeby stała pusta, bo i tak codziennie musiał przyjeżdżać na budowę. Poza tym w jego sytuacji każdy grosz się liczył.
Zresztą, podobało mu się na wsi. Nigdy nie lubił wielkomiejskiego życia, ale do tej pory takie właśnie zmuszony był prowadzić. Cieszył się, że kupił ten budynek razem ze sporą działką. Po tym, co się stało, co rusz wpadały mu do głowy jakieś pomysły, co można by zrobić z takim nabytkiem, brakowało mu jednak pieniędzy na ich realizację. Nie sądził, że remont będzie go tyle kosztował. I jeszcze te wieczne problemy z budowlańcami. Częściej ich nie było, niż byli. A innych ciężko znaleźć.
Kątem oka zobaczył, że ktoś otwiera bramkę.
– A ksiądz czego tu chce? – Widok miejscowego proboszcza wyprowadził go z zadumy.
– Szczęść Boże. A po sąsiedzku odwiedzić chciałem. – Niezrażony proboszcz szedł w jego stronę.
– Nie pamiętam, żebym księdza zapraszał – burknął, odwracając się do niechcianego gościa plecami. Liczył, że sobie pójdzie.
– Może i pan nie zapraszał, ale przecież warto poznawać nowych ludzi – spokojnie odpowiedział ksiądz.
– Ludzi może tak, ale na pewno nie księży. – Coś w jego spojrzeniu nagle się zmieniło, jakby pomyślał o czymś wyjątkowo niemiłym.
– Wydawało mi się zawsze, że i ja jestem człowiekiem. Ręce mam, nogi mam, głowę mam. Czego mi brakuje? – ksiądz Karol, jak to miał w zwyczaju, żartem próbował rozładować napiętą atmosferę.
– A nic nie brakuje. Ma ksiądz aż nadto. Przede wszystkim tupetu, aby nachodzić spokojnych ludzi. Proszę natychmiast opuścić moje podwórko. – Widać było, że Maciej ledwie nad sobą panuje.
Proboszcz zamilkł, nieco jednak zaskoczony odpowiedzią swego nowego parafianina. Słyszał już w swoim życiu różne inwektywy, ale tu, na wsi, mimo wszystko kapłana ludzie wciąż szanowali. Proboszcz i Maciej przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem.
– Wiele smutku masz w sercu. Ale złością go nie ukoisz. Z Panem Bogiem – w końcu odezwał się ksiądz, uczynił w powietrzu znak krzyża i wolnym krokiem opuścił posesję sąsiada.
Wściekły Maciej patrzył, jak ksiądz niespiesznie wychodzi i zamyka bramkę. Serce łomotało mu jak oszalałe. Koloratka wywołała wiele wspomnień. Złych wspomnień.
*
Karolina pilnowała, żeby syrop z mniszka nie wykipiał. Pyrkał na małym ogniu, oddając cały smak, zapach i właściwości lecznicze wywarowi. Miał specyficzną, ale piękną woń, która kojarzyła jej się niezmiennie z łąkami ukwieconymi żółtymi główkami. „Zimą będzie idealny na przeziębienia. Może nalewkę też zrobię?”
– Mamusiu, zlobiłaś obiadek dla Gablysi? – pytanie córki przerwało rozmyślania Karoliny.
– Syropek na przeziębienia robię, ale zaraz podgrzeję pierożki.
– Na przeziębienia najlepsze są lody! – stwierdziła z powagą Gabrysia.
– Lody, powiadasz?
– Tak, i właśnie tak czuję, że chyba złapałam tlochę przeziębień – stwierdziła Gabrysia, łapiąc się za gardło i symulując kaszel.
– Hmm... Zaraz dam ci syropek.
– Mamo, ty to niemądla jesteś. Tłumaczyłam ci, że lody są najlepszym lekalstwem – upierała się przy swoim Gabrysia. – To co? Zapilnujesz się mną i dasz mi loda? – Prosząco patrzyła mamie w oczy.
Karolina dobrze znała dziecięce sposoby na wyłudzenie słodyczy. Podziwiała jednak ich kreatywność. Młodsza córka zawsze wytrwale dążyła do celu.
– Ja też chcę, mamuńciu – zawołała z pokoju Anielka, mając nadzieję, że Gabrysia wycygani dla nich jakieś nadprogramowe smakołyki.
– No epidemia! Wszyscy chorzy. – Karolina z uśmiechem na twarzy pokiwała głową.
– Nie myślałaś chyba, mamusiu, że my jesteśmy chole? – z powagą zapytała Gabrysia.
– Wiesz, jakoś mi przez myśl nawet to nie przeszło – odpowiedziała Karolina, z trudem hamując dławiący ją śmiech.
Radosne przekomarzanie przerwał dzwonek do drzwi. Gabrysia szybko pobiegła je otworzyć. To była ostatnio jej ulubiona zabawa. Wierzyła, że kiedyś do ich drzwi zapuka księżniczka. Albo książę. Ewentualnie Mikołaj.
– O, ksiądz też ma epidemię? – Gabrysia badawczym wzrokiem zmierzyła proboszcza.
– Epidemię? – zapytał zdezorientowany ksiądz Karol.
– No, taką, co się leczy lodami – wyjaśniła dziewczynka. – I cukielkami też – dodała po chwili zastanowienia.
– Aaaa, o taką epidemię ci chodzi. Tak, zdecydowanie mam epidemię – uśmiechając się, potwierdził ksiądz.
– Mamo! Potrzeba duuuużo lodów. Ksiądz też jest choly – oznajmiła mamie Gabrysia.
– Zapraszam. Znajdziemy dodatkową porcję. A i pierogi właśnie smażę – zaproponowała Karolina. Pytanie o to, czy proboszcz rozmawiał z doktorem, zostawiła sobie na później. Z pełnym żołądkiem lepiej się rozmawia.
W całym domu unosił się aromatyczny zapach podsmażanych pierogów i cebulki. Ksiądz zajął swoje ulubione miejsce przy oknie. Lubił ten dom i lubił spoglądać przez kuchenne okno na drzewa, które rosły gęsto niczym w lesie. Czuł się tu bezpiecznie i dobrze. Karolina żwawo krzątała się po kuchni. Stukała talerzami i sztućcami, pokrzykiwała na córki. Gabrysia chodziła za nią, próbując pomagać. To był przyjemny, kojący serce harmider.
– Myślę, że pierogi i lody nie wystarczą, żeby zadośćuczynić moim dzisiejszym stresom – westchnął.
– Był proboszcz u naszego nowego sąsiada? – Zaintrygowana Karolina spojrzała badawczo na swojego rozmówcę.
– Twój dobrosąsiedzki gest spełzł na niczym.
– Gabrysiu, idź pozbierać zabawki – poleciła córce Karolina, nie chcąc, by ta usłyszała rozmowę dorosłych.
– A dostaniemy później lekalstwo? – Gabrysia przed wyjściem musiała się upewnić, że osiągnęła swój cel.
– Dostaniecie. A teraz zmykaj.
– Dobrze, mamusiu. Już się zmykam.
– Nie było doktora? – Karolinę zżerała ciekawość, czy misja księdza się powiodła.
– A był.
– I?
– I nic. Wygonił mnie z podwórka – stwierdził spokojnie proboszcz.
– Oooo, kurczę. Tak po prostu wygonił? Nic nie powiedział? – Karolina patrzyła z niedowierzaniem na spokojną minę księdza.
– Powiedzieć, to powiedział. Że mam opuścić podwórko. Toć na migi bym raczej nie zrozumiał. Choć może? – przekomarzał się.
– Ja nie widzę w tym nic śmiesznego. Bezczelny typ. Co on sobie wyobraża?
– A tego to nie wiem.
– Teraz to mnie naprawdę zirytował. Cwaniaczek jeden. Mam nadzieję, że przemówił mu ksiądz do rozumu. – Karolina zaczęła przerzucać pierogi na patelni, a jej ruchy wskazywały, że niewiele brakuje, a zacznie nimi rzucać.
Ksiądz spoglądał na nią w milczeniu.
– Auuu, oparzyłam się. Wszystko przez tego doktorka. – Karolina zasyczała.
– A co? Oblał cię tłuszczem? – zapytał z uśmiechem proboszcz.
– Księdza to zawsze żarty się trzymają. A tu widać będzie niezły problem do rozwiązania. Skoro i sołtyskę, i księdza tak potraktował, to nie ma co liczyć, że będzie chciał rozmawiać ze zwykłymi ludźmi – nakręcała się Karolina.
– Wiesz, to w sumie jest smutny człowiek – powiedział ksiądz, wyraźnie zamyślony.
– Smutny?! Doprawdy, nie dziwię się. Biedaczek, sam ze sobą pewnie nie może wytrzymać. Bo z ludźmi, to już na pewno nie potrafi współżyć – parsknęła ze złością Karolina.
– To chyba dobrze, że nie jest takim dewiantem. Rozumiem z jedną osobą, ale zaraz z całą wsią? – żartował ksiądz, próbując rozładować napięcie.
– A co to jest dewiat? Jakiś cukielek? – zapytała zaciekawiona Gabrysia, wchodząc do kuchni.
– Córciu, mówiłam ci, że masz pozbierać zabawki. – Karolina szybko zmieniła temat, żeby nie musieć odpowiadać córce na to kłopotliwe pytanie.
– Mamuś, ja to mam takie małe lączki, a zabawek jest taaak dużo. I tak się zmęczyłam, że już nie mam zupełnie siłów zbielać. – Dziewczynka westchnęła.
– A bałaganić miałaś siłę?
– Wiesz, zrzuca się dużo lżej, niż zbiela – stwierdziła Gabrysia. – Mamusiu, masz takie piękne oczy, wiedziałaś? – dodała, słodko się uśmiechając.
– Ha, ha, ha... No, Gabrysiu, widzę, że tu we wsi rośnie nam młody polityk. I to dobry polityk. Przydałby się nam tu taki – skwitował całą sytuację ksiądz, nie mogąc powstrzymać śmiechu. Jego pokaźnych rozmiarów brzuch kołysał się na wszystkie strony, a policzki przybrały kolor purpury.
– Anielko, zawołaj tatę i chodźcie na pierogi, bo zaraz ktoś nimi oberwie – zawołała Karolina, łypiąc na księdza okiem.
Zapach pierogów, które właśnie pojawiły się na stole, odegnał wszystkie smutne tematy do rozmów. W tej kwestii wszyscy byli jednomyślni i wcale nie żartowali – Karolina robiła najpyszniejsze pierogi na świecie.
Mimo tego, że sprawa doktora Macieja i jego planów wciąż zaprzątała myśli Karoliny, sobotnie popołudnie upłynęło całej rodzinie w miłej atmosferze. Ksiądz, który przybył z wizytą i niezbyt optymistycznymi wiadomościami, zasiedział się niemal do wieczora. Trochę pożartował, trochę porozmawiał o poważnych sprawach. Z chęcią obejrzał też nabierający kolorów i zapachów wiosenny ogród. Wybiegł pośpiesznie, gdy przypomniał sobie o nabożeństwie majowym i wieczornej mszy. Karolina uprzątnęła szybko stół po spontanicznej biesiadzie składającej się z pierogów, domowego sernika z lodami i kawy. Gdy wyszła z kuchni, zajrzała do pokoju córek. Ponieważ właśnie oglądały bajkę, zdecydowała się niepostrzeżenie wymknąć na małą przejażdżkę. Szybko przebrała się w strój sportowy, chwyciła leżące na wierzchu sterty butów baleriny i skierowała się ku drzwiom wyjściowym.
– Mamuś, dokąd idziesz? – Gabrysia spostrzegła, że mama chyłkiem próbuje opuścić dom.
– Aaaa... na zebranie – odpowiedziała, znalazłszy szybko przekonujące córkę wytłumaczenie. W innym wypadku Gabrysia zapewne uparłaby się, że chce wybrać się wraz z nią.
– Chodź, Biśka! Mamusia niedługo wróci – wsparła ją Anielka, uśmiechając się łobuzersko do mamy. Dobrze wiedziała, że dres to zdecydowanie nie jest strój na żadne zebranie i że mama próbuje się wymknąć na przejażdżkę rowerową.
– Dziewczynki, czas na kąpiel! – zawołał Wojtek, uczestniczący w spisku.
Doskonale rozumiał, że żona traktuje jazdę na rowerze jako sposób na regenerację sił. Wysiłek fizyczny, towarzystwo przyjaciółki, zapachy, widoki i kolory działały na nią jak terapia relaksacyjna.
– A później poczytam wam bajkę – dodał, próbując przekupić młodszą córkę.
– Super, tatusiu! Idź już, mamo, na to zeblanie – pisnęła radośnie Gabrysia, która uwielbiała wieczory spędzane na lekturze ulubionych opowieści.
– Tato! Nie jestem małym dzieckiem! Wolę poczytać swoje książki niż słuchać bajek – zawołała oburzona Anielka.
– Nie ma sprawy, moja staruszko. To poczytam Bisi. A teraz śmigajcie się kąpać. – Wojtek jedną dłonią wskazał drzwi łazienki, a drugą pomachał do Karoliny, dając jej do zrozumienia, że może już wyjść. Ona odpowiedziała mu jak zwykle pocałunkiem puszczonym w powietrze. Takie pozornie nic nieznaczące gesty wciąż budowały ich małżeństwo i po prostu sprawiały, że czuła się kochana i bardzo szczęśliwa.
Przejechała szybko odcinek drogi prowadzący przez wieś i skręciła w polną ścieżkę. Była nierówna i wyboista. Miejscami spod piachu wystawały fragmenty betonowych, ażurowych płyt, które zostały połamane przez jeżdżący tędy ciężki sprzęt rolniczy. Karolina znała jednak wszystkie wyboje na pamięć i mogła skupić się na podziwianiu otaczającego ją krajobrazu. Kwitły kasztany i drzewa owocowe, a zapach bzów spowijał całą wieś. Były białe, jasnofioletowe i ciemnofioletowe. Rosły przy posesjach, zagajnikach i drogach. Mijała sady, które miał właściwie każdy rolnik we wsi. Nawet w ogrodach ludzi nieprowadzących już gospodarstw rosły drzewa owocowe. Przy drodze stały stare, majestatyczne kasztany. W powietrzu unosiło się bzyczenie pszczół, które pracowicie zbierały pyłek z pól obsypanych kwieciem rzepaku. Można by pomyśleć, że to raj na ziemi. Gdyby tylko nie było tu tak bardzo ziemskich problemów...
Z daleka zauważyła przyjaciółkę. Stała przed swoim domem i dopompowywała powietrze do kół w rowerze.
– Cześć, Haniu. Przywiozłam ci trochę pierogów. – Karolina przywitała się i wręczyła koleżance spory pakunek.
– Najpierw jazda na rowerze dla zdrowia i figury, a później niweczenie osiągniętych efektów pierogami? – parsknęła Hania.
– No co? Jestem dobrą przyjaciółką, ja tyję, to i ty tyj. W samotności mam to robić?
– Nie, zdecydowanie nie możemy do tego dopuścić.
– Haniu! Haniuuuu!!! – dobiegł ich głos z wnętrza domu.
– Teściowa. Lepiej wejdź się przywitać, bo obgada cię później na pół wsi. Ze mnie już krew dzisiaj wypiła – dodała zirytowana.
– Aha, czyli barter? Ja się z tobą dzielę pierogami, a ty ze mną teściową? – zakpiła Karolina, próbując dodać otuchy przyjaciółce. Znała jej skomplikowane relacje z mamą Janka i wiedziała, że czasem pewne rzeczy trzeba potraktować z żartem, bo poważne rozmowy od dawna już nie pomagały.
– Coś w ten deseń...
Weszły szybko do pięknego, zabytkowego domu, który pamiętał jeszcze czasy sprzed I wojny światowej. Czuć w nim było ducha przeszłości. Historia trwale wpisała się w wyżłobienia desek i cegieł. Wydeptane stopami wielu pokoleń schody mimo swej pozornej kruchości wciąż trwały, pełniąc swoją funkcję. Szerokie drzwi dodawały dostojeństwa obszernym pokojom. Wszystko wyglądało tak, jak na wiszących w sieni zdjęciach. Tylko mieszkający tu ludzie się zmieniali.
– Dobry wieczór, pani Weroniko! – Karolina przywitała się grzecznie, wkładając w to powitanie tyle entuzjazmu, ile tylko była w stanie wykrzesać.
– Ach, to ty – odpowiedziała oschle starsza pani, jakby nie usłyszała pełnych radości słów koleżanki swej synowej.
– Cóż, nie wiem, kogo się pani spodziewała, ale to rzeczywiście tylko ja.
– Leży człowiek cały dzień w domu i nikt do niego nawet nie zajrzy – gorzko skomentowała ten żarcik Weronika.
– Źle się pani czuje?
– A nie widać? Wzrok ci się pogorszył? – zapytała zgryźliwie staruszka, marszcząc zabawnie nos.
– Wzrok bez zmian. Widzę rękę w gipsie, dwie sprawne nogi, sprawną rękę i baaardzo sprawny język – tym razem złośliwie odgryzła się Karolina. Starała się panować nad sobą, ale długo nie dała rady udawać. Teściowa Hani była wprost nieznośna.
– Sprawna, sprawna. Taka sprawna, że się ruszyć nie mogę. Ręka mnie boli. W głowie się kręci. Ciśnienie skacze, a nawet nikt nie zapyta, czy nie jestem głodna – kontynuowała.
– A co też mama opowiada? – przerwała jej Hania. – Dopiero co jadła mama kolację.
– Phi... Ten budyń nazywasz kolacją? – Weronika spojrzała na synową z drwiącym uśmiechem. Widać było, że za nią nie przepada.
– Przecież mówiła mama, że boli ją żołądek i że mam coś lekkiego przygotować... – Hania poczuła się w obowiązku, by się wytłumaczyć, choć tak naprawdę nie tyle przed teściową, ile przed będącą świadkiem rozmowy Karoliną.
– Budyń, budyń... To dobre dla dzieci. Karolina... O ta to gotuje. Powinnaś się od niej uczyć – dodała złośliwie starsza pani, spoglądając w stronę nieco już rozbawionej Karoliny. Celem jej pochwał bynajmniej nie było dowartościowanie gościa. Skorzystała po prostu z okazji, by dogryźć synowej.
– Bez przesady, pani Weroniko. Hanka przecież świetnie gotuje. Szkoda, że panią żołądek boli, bo przyniosłam pyszne pierogi. Nie ma co jednak ryzykować, skoro źle się pani czuje. Ze zdrowiem w tym wieku nie ma żartów... Chodźmy, Haniu, bo się niedługo ściemni.
Karolina szybko pociągnęła przyjaciółkę za rękę. Jej słowa wprawiły Weronikę w chwilowe osłupienie. Lepiej było nie czekać, aż się zreflektuje. Przyjaciółki szybko wybiegły z domu, wsiadły na rowery i popedałowały, jakby je diabeł gonił.
– To było genialne – przyznała Hania ze śmiechem, gdy wyjechały już poza ogrodzenie.
– Mówiłam ci, że jesteś dla niej zbyt miła, i ona to wykorzystuje. Jeździ po tobie jak po łysej kobyle.
– Nie chcę się z nią kłócić. Po co Dominika ma tego słuchać? Wystarczy, że z Tomkiem mamy ciągle problemy.
– No tak, wspominałaś. Wiesz, że to mój ulubieniec, ale przegina, i to ostro. Rozumiem, że to taki głupi wiek. Dorastanie, hormony... ale taka diametralna zmiana musi z czegoś wynikać. Może wszedł w jakiś konflikt z kolegami? Może się nieszczęśliwie zakochał? – dopytywała Karolina, pedałując ostro pod górkę.
– Może... Ale on chyba jest jeszcze za młody na zakochiwanie się... To by było jednak jeszcze pół biedy, tak mi się wydaje... Trudno cokolwiek z niego wydobyć. Janek próbował z nim rozmawiać, ale ani prośby, ani groźby nie działają. Zabrał mu laptop, ale Tomek ustawił w nim hasło – żaliła się Hania.
– No to nieciekawie. A może poszlibyście z nim do psychologa? – podsunęła przyjaciółce.
– Może to dobry pomysł... – Hania zamyśliła się i na chwilę zamilkła, próbując poradzić sobie z bardziej wymagającym podjazdem. – Spróbuję. Nie wiem, jak go tam zaciągnę, ale muszę coś wykombinować. – Ostro wzięła zakręt, mijając Karolinę. – A jak tam sprawa z doktorem Maciejem?
– No więc nijak. Ksiądz nic nie wskórał. Mało tego, doktorek przegonił go z podwórka.
– O, samobójca! – Hania się zaśmiała. – Jak nasze wioskowe dewotki się o tym dowiedzą, to mu grdykę przegryzą.
– To już przesadziłaś... A swoją drogą, to on w tej opryskliwości jest bardzo podobny do twojej teściowej.
– Ksiądz? – zapytała nieco zdezorientowana Hania.
– Tomek... Weź, przestań żartować, bo mnie już policzki od śmiechu bolą. Lepiej skręćmy w lewo.
– W te chaszcze?
– Nie podoba ci się? Piękna ścieżyna. Poznamy nową trasę.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_