Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pod obcym niebem - ebook

Data wydania:
12 października 2022
Ebook
44,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pod obcym niebem - ebook

Poruszająca historia, która wydarzyła się naprawdę! Wojna, brak jedzenia i nadziei na lepsze jutro, to codzienność Lucjana i Marianny. Ona żyje w Kraju Warty, on w Generalnym Gubernatorstwie. Łączy ich jedno – bieda, która sprawiła, że dobrowolnie zgłosili się na roboty do Niemiec. Na obczyźnie, w otoczeniu wrogo nastawionych ludzi musieli szybko dorosnąć. Byli zupełnie różni: ona z drzazgą w sercu, on z głową pełną marzeń. I różne mieli plany na przyszłość. Życie jednak szybko wszystko zweryfikowało. Musieli zmierzyć się z sytuacją, której nie planowali, a która związała ich losy na zawsze.

„Pod obcym niebem” to przejmujący obraz czasów, gdy ludzie musieli walczyć o każdy kolejny dzień życia, a miłość ponad podziałami była prawdziwym wyzwaniem.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67343-88-6
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ma­rian­na

Sta­wi­szyn, je­sień 1939 roku

Z roz­ci­ętej war­gi po­pły­nęła krew. Dziew­czy­na upu­ści­ła trzy­ma­ną ksi­ążkę i od­ru­cho­wo za­sło­ni­ła się dło­ńmi przed gęsto wy­mie­rza­ny­mi przez mat­kę ra­za­mi. Była przy­zwy­cza­jo­na do bi­cia. Anie­la wy­bu­cha­ła z byle po­wo­du, czy trze­źwa, czy pi­ja­na. Dzi­siaj była moc­no wsta­wio­na, więc Ma­rian­na wie­dzia­ła, że za chwi­lę się zmęczy i zo­sta­wi ją w spo­ko­ju.

– Ty nie­ro­bie! Ty ko­co­ła­pie je­den! Ksi­ążek ci się za­chcie­wa!

Krzy­cza­ła, ude­rza­jąc mło­dą dziew­czy­nę bez opa­mi­ęta­nia. Zgro­ma­dzo­ne w kuch­ni ro­dze­ństwo za­ma­rło ze stra­chu i tyl­ko sied­mio­let­nia sio­stra Ma­rian­ny za­re­ago­wa­ła. Ire­na pod­bie­gła i swo­imi wątły­mi, chu­dy­mi ręka­mi za­częła ci­ągnąć mat­kę za rękaw.

– Mamo, zo­staw! Nie bij jej!

Ko­bie­ta ze zło­ścią ode­pchnęła cór­kę, któ­ra upa­dła z ło­sko­tem na gli­nia­ne kle­pi­sko.

– Py­tał cię kto o zda­nie?! Py­tał?!

Dziew­czyn­ka po­chli­py­wa­ła ci­cho, pa­trząc bła­gal­nie na mat­kę. Wie­dzia­ła, że te­raz le­piej się nie od­zy­wać.

W kącie kuch­ni, któ­ra słu­ży­ła i za po­kój do spa­nia dla młod­szych dzie­ci, roz­le­gł się płacz dwu­let­nie­go Józ­ka. Za­kwi­li­ło też le­żące w sta­rej ko­ły­sce nie­mow­lę.

– Wi­dzisz, co na­ro­bi­łaś?! Dzie­ćmi się zaj­mij, a nie czy­tasz i czas mar­nu­jesz.

– Nie mar­nu­ję – od­pa­rła bu­ńczucz­nie. – W ro­bo­cie cały dzień by­łam. Chcia­łam chwi­lę od­po­cząć.

– Pa­trz­cie hra­bian­kę! Od­po­cząć chcia­ła. A mnie kto pyta, kie­dy ja od­po­czy­wam?

Ma­rian­nie ci­snęło się na usta stwier­dze­nie, że chy­ba jed­nak mia­ła czas na od­po­czy­nek, a na pew­no na pi­cie sa­mo­go­nu. Za­bra­kło go jed­nak na zro­bie­nie obia­du i za­jęcie się dzie­ćmi. Nie ode­zwa­ła się jed­nak sło­wem i po­da­jąc rękę prze­stra­szo­nej Iren­ce, po­de­szła do pie­ca.

Mat­ka po­bur­cza­ła coś pod no­sem i po­szła do sąsied­niej izby, z któ­rej po chwi­li roz­le­gło się gło­śne chra­pa­nie.

Dziew­czy­na schy­li­ła się i pod­nio­sła swo­ją uko­cha­ną ksi­ążkę. Je­dy­ną, jaką mia­ła. Kart­ki w wie­lu miej­scach były po­wy­cie­ra­ne od ci­ągłe­go czy­ta­nia. Zna­ła ją pra­wie na pa­mi­ęć. Do­sta­ła od na­uczy­cie­la, gdy ko­ńczy­ła szko­łę. In­nych nie mia­ła, skąd wzi­ąć. W po­przed­nich la­tach cza­sa­mi uciu­ła­ła parę gro­szy, żeby wy­po­ży­czyć ksi­ążkę z bi­blio­te­ki, ale od daw­na ani gro­szy na to nie mia­ła, ani żad­na bi­blio­te­ka w po­bli­żu nie dzia­ła­ła.

– Ma­rian­ko, będzie co do je­dze­nia? – za­py­ta­ła ci­cho Ire­na.

– Będzie, co ma nie być – od­pa­rła dość oschle, chcąc za­ma­sko­wać żal, któ­ry dła­wił ją od środ­ka.

Je­dze­nia mie­li bar­dzo mało i wie­dzia­ła, że do przed­nów­ka im nie wy­star­czy. Mie­li sze­ść mórg zie­mi, ale li­chej strasz­nie. Zbio­ry były sła­be, a i Niem­cy spo­ro im za­bie­ra­li. Oj­ciec do­ra­biał u go­spo­da­rzy, rzad­ko jed­nak do domu coś przy­no­sił, bo wi­ęk­szo­ść po dro­dze prze­pił. Co zo­sta­ło, a dało się spie­ni­ężyć, mat­ka za­mie­nia­ła na bim­ber. Je­dy­nie ona swo­je gro­sze moc­no w ga­rści trzy­ma­ła i na ile mo­gła, to je­dze­nie do cha­łu­py ku­po­wa­ła. Częściej jed­nak pła­ci­li jej plo­na­mi. W su­mie wo­la­ła tak, bo wte­dy nie mu­sia­ła wal­czyć z mat­ką, żeby jej nie za­bie­ra­ła pie­ni­ędzy.

– Co będzie­my jeść, Ma­rian­ko?

Ire­na nie­śmia­ło po­ci­ągnęła ją za rękaw.

Ma­rian­na spoj­rza­ła smut­no na sio­strę i po­gła­ska­ła ją po wy­chu­dłym po­licz­ku. Po­de­szła też do Józ­ka, któ­ry choć uspo­ko­ił się po wy­jściu mat­ki, to przed­sta­wiał tak ża­ło­sny wi­dok, że mu­sia­ła go przy­tu­lić. Wzi­ęła go na ręce, za co mały od­wdzi­ęczył jej się sze­ro­kim uśmie­chem.

– Po­bu­jaj ko­ły­skę Edka, bo drze się wnie­bo­gło­sy, a ja za­raz coś przy­szy­ku­ję. I mle­ka wam dam. Jan­ka za­raz sko­ńczy doić kozy, to wam pod­grze­ję – zwró­ci­ła się do Iren­ki.

– Do­dasz ka­szy? – za­py­ta­ła z na­dzie­ją dziew­czyn­ka.

– Zaj­mij się bra­tem, a nie tyl­ko py­tasz i py­tasz – ofuk­nęła ją, mru­ga­jąc szyb­ko rzęsa­mi, żeby ode­gnać nie­chcia­ne łzy.

Dziew­czyn­ka spu­ści­ła smęt­nie gło­wę i po­słusz­nie po­szła za­jąć się bra­tem. Wie­dzia­ła, co ozna­cza ta od­po­wie­dź. Ka­szy nie będzie.

Ma­rian­na po­sa­dzi­ła Józ­ka koło pie­ca, dała mu szma­cian­kę do za­ba­wy i za­częła przy­go­to­wy­wać ko­la­cję. Opa­łu było mało, ale cie­szy­ła się, że jest co­kol­wiek. Si­ęgnęła po gar i na­la­ła z wia­dra czy­stej wody. Po­sta­wi­ła go na pie­cu i wzi­ęła się do my­cia kar­to­fli. Nie obie­ra­ła. Strat przy my­ciu nie było, a i smak dużo lep­szy.

Wrzu­ci­ła kil­ka sztuk. Nie tyle, żeby mo­gli się na­je­ść do syta. Na to ich nie było stać, ale cho­ciaż głód tro­chę oszu­ka­ją. A ten z dnia na dzień był co­raz gor­szy.

– Mój Boże, a to do­pie­ro ko­niec li­sto­pa­da – jęk­nęła w du­chu. – Jak my prze­ży­je­my?

Nie było na to od­po­wie­dzi. Per­spek­tyw też nie. Nic nie za­po­wia­da­ło, aby coś mia­ło prze­szko­dzić w sza­lo­nych dzia­ła­niach Hi­tle­ra i Sta­li­na. Nie in­te­re­so­wa­ła jej po­li­ty­ka. Chcia­ła po pro­stu żyć. Nor­mal­nie żyć. Mieć co jeść i w co się ubrać.

I czy­tać. Cho­ciaż raz na kil­ka mie­si­ęcy móc prze­czy­tać nową ksi­ążkę.

Ot, ta­kie ma­rze­nia snu­ła w gło­wie, gdy do cha­łu­py we­szła dwu­na­sto­let­nia Jan­ka. Dru­gie względem star­sze­ństwa dziec­ko Ściesz­ków.

– Gdzie mat­ka? – za­py­ta­ła, po­da­jąc sio­strze wia­dro z mle­kiem. Ma­rian­na nie mu­sia­ła od­po­wia­dać, bo po chwi­li do Jan­ki do­bie­gło chra­pa­nie mat­ki. – Aha, dzień jak ka­żdy po­przed­ni i ka­żdy na­stęp­ny – stwier­dzi­ła smut­no na­sto­lat­ka i usia­dła przy roz­kle­ko­ta­nym sto­le.

– Mało tego mle­ka. My­śla­łam, że uda się co odło­żyć na twa­róg.

– Co ma być wi­ęcej, jak jeść do­sta­ją tyle co nic? Do­brze, że kozy wszyst­ko­żer­ne, to choć i tyle się udoi.

Ma­rian­na prze­la­ła kwar­tę mle­ka do ron­dla. Ire­na czuj­nie pod­nio­sła gło­wę i tyl­ko cze­ka­ła, aż sio­stra ją za­wo­ła.

– Cho­dź, Irka, na­pi­jesz się, a pó­źniej jesz­cze ziem­nia­ka ci dam.

Sio­stra żwa­wo wsta­ła z kle­pi­ska i w dwóch su­sach była przy sto­le.

– Dla nas też będzie? – za­py­ta­ła Jan­ka.

– Ty swo­je już wy­pi­łaś, a ja mle­ka nie mu­szę.

– Nie pi­łam! – za­prze­czy­ła dziew­czy­na, a jej twarz ob­la­ła się ru­mie­ńcem.

– Pi­łaś i na­wet ust nie wy­ta­rłaś – od­pa­rła su­cho Ma­rian­na. – Za­wsze pi­jesz, gdy do­isz, dla­te­go tak chęt­nie do kóz idziesz.

– Nie po­wiesz mat­ce?

– Nie po­wiem. Ro­śniesz, też wi­ęcej jeść po­trze­bu­jesz.

Za­pach mle­ka roz­nió­sł się po kuch­ni, a ona po­czu­ła, jak skręca ją z gło­du. Tak bar­dzo chcia­ła­by skosz­to­wać. Cho­ciaż pół kub­ka. Cho­ciaż tro­szecz­kę... Już mia­ła z cho­chli odro­bi­nę się na­pić, gdy jej wzrok padł na ma­łe­go Józ­ka. Po­dob­nie jak oni wszy­scy chu­dy był, bla­dy. W wy­mi­ze­ro­wa­nej twa­rzy było wi­dać tyl­ko duże, błękit­ne oczy i okrągły nos, któ­ry odzie­dzi­czy­ła po mat­ce i ona.

Za­ci­snęła moc­no usta, prze­la­ła mle­ko do kub­ków i po­da­ła Ire­nie oraz Józ­ko­wi. Po­pa­trzy­ła chwi­lę na ich roz­anie­lo­ne bu­zie. „Cho­ciaż oni się na­je­dzą” – po­my­śla­ła i po­now­nie chwy­ci­ła po cho­chlę. Edwar­do­wi na­la­ła w szkla­ną bu­tel­kę. Na­ci­ągnęła smo­czek i po­da­ła Jan­ce.

– Na­karm ma­łe­go, bo na mat­kę nie ma co li­czyć. Nie wsta­nie.

Ja­ni­na przy­tak­nęła i bez sło­wa wy­jęła bra­ta z ko­ły­ski. Jadł tak łap­czy­wie, że się za­chły­snął. Szyb­ko po­kle­pa­ła go po ple­cach i po­now­nie po­da­ła bu­tlę. Po­dob­nie jak sio­stra, była wście­kła na mat­kę, że nie kar­mi ma­łe­go. Mu­sia­ły dzie­lić się z nim skąpy­mi za­pa­sa­mi, któ­re były tak bar­dzo po­trzeb­ne in­nym dzie­ciom.

– Ma­ry­śka?

– Co?

– My­ślisz, że my już tak za­wsze w bie­dzie będzie­my żyły?

– Jan­ka, a jak mamy żyć? Bo­ga­te się nie sta­nie­my, bo i z cze­go? Z męża? Bo­ga­ty nas nie we­źmie, trze­ba się mo­dlić, żeby do­bry i ro­bot­ny się tra­fił.

– I taki, co nie chle­je – do­da­ła Jan­ka sta­now­czym gło­sem. – Nie chcę mieć męża pi­ja­ka.

– A któ­ra chce? Żad­na. Poza tym nie wszy­scy piją. Zna­czy, nie tak dużo jak oj­ciec. I mat­ka.

– Mnie się ma­rzy wy­so­ki blon­dyn, któ­ry będzie mnie ko­chał i do­brze trak­to­wał. Ka­wa­łek pola i swo­ja cha­łu­pa, w któ­rej nie za­brak­nie mle­ka i chle­ba.

– Głu­piaś. Ka­wa­łek pola? Oj­ciec ma sze­ść mórg i co mu z tego skraw­ka? Bie­da je­dy­nie. Ani żyć, ani zdech­nąć z gło­du. I jesz­cze ta woj­na. Dłu­go wol­no­ścią się nie na­cie­szy­li­śmy.

– Ma­ry­śka, prze­cież to musi się wkrót­ce sko­ńczyć.

– Musi? Nic nie musi. Nie bądź na­iw­na. Jak ostat­nio Pol­skę za­jęli, to po­nad wiek trzy­ma­li. Trze­ba się sku­pić na tym, co jest, i prze­trwać. Do wio­sny cho­ciaż.

– Do wio­sny? Pó­źniej będzie le­piej?

– Nie wiem, czy le­piej, ale je­dze­nia będzie wi­ęcej.

Ire­na przy­słu­chi­wa­ła się sio­strom z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi. Chło­nęła ka­żde sło­wo i gdy sko­ńczy­ły mó­wić, za­bra­ła głos.

– Ma­rian­ko.

– Głod­na pew­nie jesz­cze je­steś. Za­raz będą ziem­nia­ki.

– Ma­rian­ko, je­stem, ale wiesz? Nie chcę męża. Żad­ne­go. Ja chcę przy to­bie być całe ży­cie.

– Przy mnie? Toć ja nie two­ja mat­ka.

– Ale jak mat­ka – od­pa­rła dziew­czyn­ka drżącym gło­sem.

– Nie opo­wia­daj głu­pot, bo jak Anie­la usły­szy, to obe­rwiesz. Umyj le­piej kub­ki po mle­ku. Za­pa­rzę mi­ęty i kar­to­fli na­ło­żę. Ojca nie wi­dać, to pew­nie pręd­ko nie przyj­dzie.

My­li­ła się jed­nak, bo gdy tyl­ko wy­ło­ży­ła je­dze­nie na ta­lerz, do cha­ty wsze­dł pod­chmie­lo­ny oj­ciec. Nie był moc­no pi­ja­ny, ot tyle, co dla lep­sze­go hu­mo­ru miał wy­pi­te.

– Zno­wu to samo – sark­nął, sia­da­jąc do sto­łu. – Może ma­ślan­ka cho­ciaż jest?

Ma­rian­na spoj­rza­ła na jego gęstą bro­dę oraz wąs za­cho­dzący na usta. Przy­dłu­gie, rzad­kie wło­sy opa­da­ły na ra­mio­na. Był szczu­pły, wręcz chu­dy, co pod­kre­śla­ło głębo­kie bruz­dy żło­bi­ące mu oko­li­ce oczu i ust.

– Za­ro­bi­łeś ja­kieś pie­ni­ądze? Przy­nio­słeś coś? – za­py­ta­ła ostro, wy­wo­łu­jąc po­płoch w sio­strach, któ­re ze stra­chem spoj­rza­ły na ojca.

Ma­rian­na jed­nak się nie bała. Oj­ciec, w prze­ci­wie­ństwie do mat­ki, ni­g­dy ich nie bił. Cza­sa­mi krzy­czał, ale na niej nie ro­bi­ło to wra­że­nia. Przy­wy­kła. Do wszyst­kie­go była w sta­nie przy­wyk­nąć. Wa­żne, aby mia­ła choć chwi­lę na uciecz­kę w świat ksi­ążek. To da­wa­ło jej siłę i po­zwa­la­ło zno­sić bie­dę, razy, strach i głód.

– Ma­ry­śka, co za krew masz na ustach?

Dziew­czy­na prze­ta­rła dło­nią za­schni­ętą krew. W ca­łym rwe­te­sie za­po­mnia­ła o otrzy­ma­nych ra­zach. Naj­wa­żniej­sze dla niej było, że mat­ka po­szła spać i mie­li chwi­lę spo­ko­ju.

– Nic ta­kie­go – od­pa­rła, ma­cha­jąc lek­ce­wa­żąco dło­nią. – To co? Za­ro­bi­łeś coś?

Oj­ciec chrząk­nął i przy­su­nął mi­skę z ziem­nia­ka­mi.

– Jedz­cie, bo wy­sty­gną.

Ma­rian­na wpa­try­wa­ła się w nie­go upar­cie. Przy­gła­dził ręką zmierz­wio­ną bro­dę i ucie­kł spoj­rze­niem w bok.

– Dzi­siaj nic, ale ju­tro przy­nio­sę.

– To może będzie ka­sza – po­wie­dzia­ła z na­dzie­ją Ire­na i za­częła obie­rać lek­ko par­cha­te­go ziem­nia­ka ze skór­ki.

– Będzie – po­twier­dził oj­ciec. – Jedz­cie.

Ma­rian­na, si­ęga­jąc po swo­ją por­cję, wy­mie­ni­ła zna­czące spoj­rze­nia z Jan­ką. Mu­sia­ły do­pil­no­wać, aby prze­chwy­cić to, co przy­nie­sie, za­nim mat­ka wy­mie­ni na al­ko­hol. Je­śli zdążą, to może uda im się ku­pić ka­szy, o któ­rej tak ma­rzy­ła Iren­ka.Lu­cjan

Osin­ki, je­sień 1939 roku

Za oknem hu­lał je­sien­ny wiatr, wtła­cza­jąc zim­ne po­dmu­chy do domu. Gien­ka ta­rła ziem­nia­ki na plac­ki, He­le­na kro­iła ce­bu­lę, a Edward uczył Sta­śkę li­czyć.

Fran­ka po­gła­dzi­ła się po na­pi­ętym brzu­chu i spoj­rza­ła w kie­run­ku otwie­ra­jących się drzwi. W pro­gu sta­ła Sa­bi­na, jej naj­star­sza, dwu­dzie­sto­let­nia cór­ka. Wy­so­ka, po­staw­na blon­dyn­ka o nie­bie­skich oczach bez wy­si­łku nio­sła w jed­nej ręce wia­dro wy­pe­łnio­ne mle­kiem, a w dru­gim ko­szyk z bru­kwią.

– Gdzie Lu­tek? – za­py­ta­ła mat­ka z nie­po­ko­jem w gło­sie. – Pó­źno już.

– Nie wiem. Nie wró­cił jesz­cze.

Dziew­czy­na za­mknęła drzwi i po­de­szła do pie­ca, obok któ­re­go po­sta­wi­ła wia­dro i kosz.

– Ciem­no, a ten łazi nie wia­do­mo gdzie. Oby nie ści­ągnął na sie­bie żad­nych kło­po­tów.

– Nie martw się, mamo. Wiesz, jaki on jest. Na­wet jak wpad­nie w ta­ra­pa­ty, to się z nich wy­ka­ra­ska. Za­wsze spa­da na czte­ry łapy.

– Kie­dyś szczęście go opu­ści, a wte­dy będzie tra­ge­dia.

– Po­ra­dzi so­bie – od­pa­rła pew­nym gło­sem Sa­bi­na. – Le­piej usi­ądź, bo jesz­cze za­czniesz przed­wcze­śnie ro­dzić i to będzie praw­dzi­wy kło­pot.

– Mam wpra­wę. Siód­me z ko­lei, więc dla mnie nie pierw­szy­zna.

Sa­bi­na spoj­rza­ła na mat­kę, któ­ra co i rusz spo­gląda­ła to w okno, to na drzwi. Od­kąd wy­bu­chła woj­na i Niem­cy roz­pa­no­szy­li się w Pol­sce, mat­ka pil­no­wa­ła, żeby po zmro­ku wszy­scy byli w domu. I byli. Wszy­scy oprócz Lut­ka, któ­ry za­wsze był nie­sfor­ny, a od­kąd oj­ciec zma­rł dwa mie­si­ące temu na za­ka­że­nie, czuł się gło­wą domu i nic so­bie nie ro­bił z za­ka­zów.

– Ju­tro bru­kwio­wa? – za­py­ta­ła, chcąc za­jąć my­śli mat­ce.

– Nie, Edek mó­wił, że jesz­cze grzy­by są, to pój­dzie z rana na­zbie­rać, co tam zo­sta­ło, a bru­kiew usma­ży­my w pla­strach na ko­la­cję.

– Są, i to dość spo­ro. Spraw­dza­łem w mo­ich miej­sców­kach – od­pa­rł prysz­cza­ty czter­na­sto­la­tek. – Sta­śkę też we­zmę, niech się uczy.

Kro­jąca ce­bu­lę He­le­na spoj­rza­ła w kie­run­ku bra­ta, a na jej buzi po­ja­wił się sze­ro­ki uśmiech.

– Pój­dę z wami! Też lu­bię zbie­rać grzy­by.

– Co to ja? Nia­ńka ja­kaś? – ob­ru­szył się na­sto­la­tek.

– Je­stem star­sza od Sta­śki o dwa lata! Nie je­stem żad­nym dzie­cia­kiem i nie po­trze­bu­ję nia­ńki.

– Ja ma seść i tes nie po­tse­bu­je! – za­pro­te­sto­wa­ła Sta­ni­sła­wa, pa­trząc na star­szą sio­strę ze zło­ścią.

– Ty, dzie­ciu­chu, na­wet jesz­cze do­brze nie mó­wisz, tyl­ko se­ple­nisz jak dzi­dziuś.

– He­le­na, bo za­raz ście­rą obe­rwiesz – zga­ni­ła ją mat­ka. – Edek we­źmie was obie.

Chło­pak spoj­rzał z uko­sa, ale nie za­pro­te­sto­wał. Z ko­lei He­le­na, gdy tyl­ko mat­ka się od­wró­ci­ła, wy­tknęła młod­szej sio­strze język, po czym z wy­nio­słą miną wró­ci­ła do kro­je­nia ce­bu­li.

– Sa­bi­na, pój­dziesz ju­tro na targ.

– Lu­tek niech idzie. Wiesz, że na han­dlu to on się naj­le­piej zna.

– Tak, on to i Eski­mo­som śnieg by sprze­dał, wiem – od­pa­rła z uśmie­chem mat­ka. – Nie na han­del cię jed­nak wy­sy­łam.

– To po co?

– Po­szu­kasz Pa­wła, wiesz, tego, co ma­słem i twa­ro­giem han­dlu­je, i za­py­tasz, co u mo­jej mat­ki. Daw­no mnie nie od­wie­dza­ła.

– Mogę iść do nich. Na miej­scu się do­wiem, co u nich sły­chać.

– Nie! Po awan­tu­rze, któ­rą oj­ciec mi urządził na po­grze­bie Wojt­ka, po­wie­dzia­łam, że na­sza noga u nich nie po­sta­nie i nie po­sta­nie! Póki on żyje, to w domu ro­dzin­nym mnie nie zo­ba­czą. Was też nie.

Po pe­łnej emo­cji wy­po­wie­dzi mat­ki w kuch­ni za­pa­dła ci­sza. Wszy­scy do­sko­na­le pa­mi­ęta­li nie­daw­ną śmie­rć ojca i za­cho­wa­nie dziad­ka Kwiet­nia, któ­re spra­wi­ło, że Lu­tek rzu­cił się na nie­go z pi­ęścia­mi...

Pierw­sze dni woj­ny na­pe­łni­ły ich stra­chem. Miesz­ka­li na ma­łej wsi, ale i do nich do­ta­rły dzia­ła­nia wo­jen­ne. Wie­le zła dzia­ło się w oko­li­cy. Bali się o ży­cie, ale i lęka­li się gło­du, więc gdy trze­ba było wy­jść w pole, wy­szli – Woj­tek, Lu­tek i Edek. Ko­bie­tom ka­za­li scho­wać się w domu. Zbie­ra­li wa­rzy­wa, gdyż wie­dzie­li, że bez nich nie prze­trwa­ją. Żo­łnie­rze może i ich nie za­bi­ją, ale głód na pew­no. Nikt nie pa­mi­ętał, jak i gdzie Woj­ciech się ska­le­czył. Często przy ro­bo­tach to się zda­rza­ło i nikt zbyt­nio tym gło­wy so­bie nie za­wra­cał. Jed­nak kie­dy noga spu­chła i się za­czer­wie­ni­ła, zro­zu­mie­li, że to nie zwy­kłe ska­le­cze­nie. Ro­bi­li okła­dy, myli, po­le­wa­li zio­ła­mi i spi­ry­tu­sem, ale za­ka­że­nie po­stępo­wa­ło. Po­dob­nie jak woj­na, któ­ra prak­tycz­nie uzie­mi­ła ich w domu.

Gdy zro­bi­ło się tro­chę spo­koj­niej, Lu­cjan po­bie­gł po le­ka­rza. Po­moc nie­ste­ty przy­szła za pó­źno. Za­ka­że­nie za­jęło cały or­ga­nizm, a tra­wi­ąca Wojt­ka go­rącz­ka ode­bra­ła resz­tę sił. Zma­rł wśród pła­czu dzie­ci, nie­świa­do­my tego, co się z nim dzie­je.

Fran­ka nie pła­ka­ła. Mia­ła woj­nę za oknem, sze­ścio­ro dzie­ci, któ­re na­le­ża­ło na­kar­mić, i siód­me w brzu­chu, co mia­ło się jako po­gro­bo­wiec na­ro­dzić. Nie było cza­su na łzy. Ani też zbyt­niej ocho­ty. Wie­le wy­cier­pia­ła u boku męża, któ­re­go po­ślu­bi­ła ra­czej z roz­sąd­ku niż z wiel­kiej mi­ło­ści.

Z roz­sąd­ku też, a w su­mie w ak­cie roz­pa­czy, najęła się u nie­go w domu do po­mo­cy, gdy mia­ła szes­na­ście lat. Oj­ciec miał strasz­nie podły cha­rak­ter i za­rów­no ją, jak i mat­kę często bił do nie­przy­tom­no­ści. Młod­sze­go ro­dze­ństwa też nie szczędził. Kie­dy żona Woj­cie­cha Ku­bi­ka pod­upa­dła na zdro­wiu i po wsi pu­ści­ła wia­do­mo­ść, że szu­ka po­mo­cy w za­mian za je­dze­nie i dach nad gło­wą, wy­szła z domu tak, jak sta­ła i od razu się u niej najęła.

Woj­ciech był przy­stoj­ny i pra­co­wi­ty. Miał jed­nak wy­bu­cho­wy cha­rak­ter, któ­re­go nie ujaw­niał, kie­dy był trze­źwy. Po­cząt­ko­wo my­śla­ła, że to ja­kiś wy­jąt­ko­wy ory­gi­nał, nic tyl­ko do rany przy­łóż, taki do­bry. Zmie­ni­ła jed­nak zda­nie, kie­dy zo­ba­czy­ła go pod wpły­wem al­ko­ho­lu. Gdy wy­pił za dużo, oczy mu się zmie­nia­ły. Sta­wa­ły się dzi­kie, pu­ste jak­by, a ro­zum ca­łkiem mu od­cho­dził. Wy­glądał jak opęta­ny i tak się za­cho­wy­wał.

Po pierw­szej ta­kiej ak­cji chcia­ła ucie­kać do domu, ale szyb­ko się zre­flek­to­wa­ła, że choć Ku­bik sza­lał, gdy po­pił, to po trze­źwe­mu do­bry był z nie­go czło­wiek i za­wsze na dru­gi dzień prze­pra­szał. Jej oj­ciec ni­g­dy ni­ko­go nie prze­pro­sił, a sza­lał i po trze­źwe­mu, i po pi­ja­ne­mu. Uzna­ła więc, że taka to chłop­ska na­tu­ra, że piją i lu­źne ręce mają. Trze­ba jed­nak w tym wszyst­kim po­znać ta­kie­go, któ­ry ja­kiś umiar w tym pi­ciu i bi­ciu ma.

Nie ma­rzy­ła o mi­ło­ści. Nie ma­rzy­ła o mężu do­brym i bo­ga­tym. Ta­kie dyr­dy­ma­ły oj­ciec daw­no jej wy­bił z gło­wy. Ład­na była, pra­co­wi­ta też, ale to je­dy­ne, co mia­ła. Oj­ciec nie­raz mó­wił, że ani mor­gi nie do­sta­nie, ani ga­rści zie­mi. I wie­dzia­ła, że tak wła­śnie będzie. Któż więc wzi­ąłby taką ubo­gą nie­bo­gę bez gro­sza przy du­szy? Od­po­wie­dź na to za­da­wa­ne często w my­ślach py­ta­nie spra­wia­ła, że w oczach sta­wa­ły łzy. Sta­ra­ła się więc o tym nie my­śleć.

Gdy po dwóch la­tach słu­żby zma­rła Ku­bi­ko­wa, zo­sta­wia­jąc czwór­kę nie­do­rost­ków, star­szy o czter­na­ście lat Woj­ciech za­pro­po­no­wał, że się z Fran­ką oże­ni. Nie były to żad­ne oświad­czy­ny ani ro­man­tycz­ne wy­zna­nia. Pa­mi­ęta­ła do­kład­nie tę chwi­lę.

Kie­dy sto­sow­ny czas upły­nął, a żal ze­lżał, po­gnał dzie­cia­ki na dwór i ka­zał jej usi­ąść do sto­łu. Od ja­kie­goś cza­su wie­dzia­ła, co mu cho­dzi po gło­wie, ale nie uprze­dza­ła zda­rzeń, nie zdra­dza­ła, że się do­my­śla. Cze­ka­ła.

I nad­sze­dł ten dzień.

– Fran­ka – za­czął, pa­trząc na nią ciem­nym ocza­mi, w któ­rym bły­snęło lek­kie za­kło­po­ta­nie. – Nie wy­pa­da tak, że­by­śmy ra­zem bez ślu­bu miesz­ka­li.

– Ano nie wy­pa­da – przy­tak­nęła, kła­dąc dło­nie na sto­le.

– Znasz mnie. Dzie­cia­ki cię lu­bią. Wiesz, co i jak w domu.

– Wiem.

– Bo­ga­ty nie je­stem, ale dwa­dzie­ścia mórg mam. Chle­ba ci u mnie nie za­brak­nie.

Nie od­po­wie­dzia­ła. Cze­ka­ła cier­pli­wie, co jesz­cze po­wie. Nie, że ją ko­cha, ale... może cho­ciaż lubi?

– Dzie­cia­ków mam czwór­kę. Dużo kło­po­tu z nimi nie będzie, bo pod­ro­śni­ęte. Star­sze nie­dłu­go fa­chu pój­dą się uczyć. Młod­sze jesz­cze zo­sta­ną, ale przy­wy­kły do cie­bie i nor­mal­ne dla nich będzie, jak im mat­kę za­stąpisz.

– To zna­czy?

– Ślub we­źmie­my. Wiem, że nic poza tym, co na grzbie­cie, nie masz, ale mi wi­ęcej zie­mi nie po­trze­ba. Star­szy od cie­bie je­stem, ale to nic nad­zwy­czaj­ne­go. A na­wet i do­brze, bo co mia­łem sza­leć, to wy­sza­la­łem. Wy­pić lu­bię, ale pi­ja­kiem nie je­stem. Co trze­ba ro­bić, ro­bię. Źle ci przy mnie nie będzie.

Fran­ka stłu­mi­ła wes­tchni­ęcie. Jego sło­wa były do­kład­nie ta­kie, ja­kich się spo­dzie­wa­ła, a że za­bra­kło w nich cie­plej­sze­go tonu? Cóż. Lep­szej per­spek­ty­wy nie mia­ła, a to, co rze­kł, praw­dą było. Star­szy, ale przy­stoj­ny i ro­bot­ny. Nie uchle­wał się co­dzien­nie jak jej oj­ciec, ale gdy szał go ogar­niał... Nie, o tym wo­la­ła nie my­śleć.

– Do­brze. We­źmie­my – od­pa­rła, wsta­jąc od sto­łu. – Czas wra­cać do za­jęć.

Wró­ci­li. I tak ka­żde­go dnia. Pra­ca, tro­chę roz­mo­wy, pra­ca. Po­cząt­ko­wo trak­to­wał ją dość szorst­ko, ale z cza­sem tro­chę ich re­la­cje się ocie­pli­ły. Przy­wy­kła do no­wej roli, a na­wet była za­do­wo­lo­na z pod­jętej de­cy­zji. Za­częły ro­dzić się dzie­ci. Star­sze, z pierw­sze­go ma­łże­ństwa, po­wo­li roz­cho­dzi­ły się na swo­je. Po­czu­ła się pew­niej. I choć by­wa­ły trud­ne chwi­le, a na­wet bar­dzo trud­ne, to ja­koś prze­trwa­li. Za­rów­no kry­zys go­spo­dar­czy, jak i wi­ęk­sze i mniej­sze kry­zy­sy ma­łże­ńskie.

Kie­dy uma­rł, dzia­ło się tak wie­le, że na­wet nie po­my­śla­ła o tym, jak zmie­ni się jej ży­cie. Do cza­su gdy po po­grze­bie jej ro­dzi­na ze­szła na przy­go­to­wa­ną w domu sty­pę. Do­pó­ki obcy, zna­jo­mi Wojt­ka, przy sto­le sie­dzie­li, wszyst­ko jesz­cze gład­ko szło. Gdy jed­nak po­szli do domu, oj­ciec po­czuł się pew­nie. Szyb­ko so­bie po­le­wał, do­ma­ga­jąc się wci­ąż no­wych bu­te­lek. Mia­ła mały za­pas, ale woj­na była i trze­ba było oszczęd­nie wszyst­kim rządzić, więc nie za­sta­wia­ła sto­łu za­nad­to. Poza tym uwa­ża­ła, że wy­pił wy­star­cza­jąco i czas, żeby sze­dł do domu.

– Wy­star­czy. To był dłu­gi dzień. Trze­ba obrząd­ki zro­bić i do nor­mal­nych za­jęć wró­cić.

Roz­sier­dzi­ło to ojca, któ­ry w od­ru­chu zło­ści strącił ręką wszyst­ko, co sta­ło na sto­le. Chwy­cił ją moc­no za ra­mię, za­czął wrzesz­czeć i nią po­trząsać.

– Ty ku­two, ty gni­do chi­tra! Za sta­re­go pry­ka, kur­wo, po­szłaś, a ojcu bim­bru ża­łu­jesz?! Wód­ki nie sta­wiasz?! Ta­kaś pani? Ta­kaś bo­gacz­ka?!

Prze­stra­szo­ne dzie­cia­ki od­sko­czy­ły od sto­łu i ucie­kły do dru­giej izby. Sa­bi­na po­bie­gła za nimi. Mat­ka Fran­ki za­częła pła­kać, a Lu­cjan z Ed­kiem po­de­rwa­li się z krze­seł.

– Puść mat­kę – po­wie­dział sta­now­czo Lu­cjan.

– Gów­nia­rzu! Mle­ko pod no­sem jesz­cze masz, a chcesz mi mó­wić, co ja mam ro­bić? Będę chciał, to zle­ję Fran­kę jak psa. Zna moją rękę, zna, ale już za­po­mnia­ła, że ojcu sza­cu­nek się na­le­ży. Na­uczę ją ro­zu­mu, na­uczę.

Za­mach­nął się, ale nie zdążył jej ude­rzyć, bo Lu­cjan zła­pał go za dłoń.

– Sie­bie naj­pierw na­ucz tego, że w czy­imś domu swo­ich po­rząd­ków nie będziesz za­pro­wa­dzał.

– Czy­imś? Ku­bik zde­chł. Te­raz ja tu będę rządził.

Lu­cjan wie­le się nie za­sta­na­wiał. Na­wet za­ma­chu wiel­kie­go nie brał, tyl­ko z krót­kiej ręki moc­ny cios wy­pro­wa­dził.

– Fur­ma­nić to ty tu nie będziesz – po­wie­dział sta­now­czo, a gdy z nosa mężczy­zny po­le­cia­ła krew, bry­zga­jąc mu na dłoń, ota­rł ją z nie­chęcią o poły swe­tra.

– Lu­tek! – za­wo­ła­ła bab­cia, pa­trząc z trwo­gą na wnu­ka. – Jak mo­głeś dziad­ka ude­rzyć?

– Na­le­ża­ło mu się – od­pa­rł, bły­ska­jąc zęba­mi w uśmie­chu.

– Ty ka­ca­pie! Ty bura świ­nio! – za­wo­łał ze zło­ścią Kwie­cień, pró­bu­jąc ude­rzyć wnu­ka. – Jak ci przy­pier­do­lę, to ci ten uśmiech z twa­rzy na za­wsze znik­nie.

– Dzia­dek się tak nie wy­si­la, bo jesz­cze za­wa­łu do­sta­nie i zaś ksi­ędza na po­grzeb trze­ba będzie wo­łać.

Fran­ka, któ­ra otrząsnęła się po pierw­szym szo­ku, po­sła­ła sy­no­wi su­ro­we spoj­rze­nie.

– Dość. Dość kłót­ni i zła, któ­re mi wy­rządzi­łeś, oj­cze – po­wie­dzia­ła su­chym, sta­now­czym gło­sem. – Wyj­dź i wi­ęcej nie wra­caj. Moja noga ani noga mo­ich dzie­ci ni­g­dy u was nie po­sta­nie.

– Fra­nuś! Có­ruś! Co ty mó­wisz! – za­łka­ła mat­ka, ła­pi­ąc Fran­kę za rękę.

– Zo­staw te dziw­kę! To już nie jest na­sza cór­ka!

– Mamo. Dla cie­bie drzwi mo­je­go domu za­wsze otwar­te. Tyl­ko dla cie­bie – do­da­ła z na­ci­skiem.

Oj­ciec pró­bo­wał się od­gra­żać, ale gdy Lu­cjan po­stąpił krok w jego kie­run­ku, za­mil­kł i wy­kli­na­jąc pod no­sem, opu­ścił dom Fran­cisz­ki Ku­bik.

Tak głębo­ko za­pa­dła we wspo­mnie­nia, że nie usły­sza­ła otwie­ra­nych drzwi.

– A co tu taka ci­sza?

Wzdry­gnęła się, sły­sząc głos syna.

– Lu­tek! Gdzie ty po no­cach się włó­czysz?

– Mu­sia­łem za­ła­twić kil­ka in­te­re­sów.

– In­te­re­sów?

Uśmiech­nął się ło­bu­zer­sko i wręczył jej ga­rść mo­net.

– Skąd to masz?

– Mam. Nie py­taj skąd, tyl­ko ciesz się, że są.

– Lu­tek!

– W kar­ty pew­nie grał – stwier­dzi­ła Sa­bi­na spo­koj­nie. – Głod­ny je­steś?

– Coś bym zja­dł – od­pa­rł i usia­dł przy sto­le, mierz­wi­ąc Sta­śko­wi czu­pry­nę.

– Lu­cjan, to nie jest czas na ha­zard. Do­igrasz się i cię wsa­dzą albo gdzie wy­ślą na front.

– Się mama nie mar­twi. Wiem, co ro­bię.

– Wiesz! Jak sko­ńczysz w wi­ęzie­niu, to się tak nie będziesz uśmie­chał!

– To i też do­brze, je­den mniej do wy­kar­mie­nia. – Pu­ścił do niej oko i wy­jął zza pa­zu­chy ga­rść cu­kier­ków. – Sa­bi­na, po­dziel rów­no.

Fran­ka ze zdu­mie­niem spoj­rza­ła na sło­dy­cze, któ­re i przed woj­ną rzad­ko w ich domu się po­ja­wia­ły. He­le­na ze Sta­śkiem pi­snęli z ra­do­ści, a i Gie­nia ła­ko­mie zer­k­nęła na stół.

– A cu­kier­ki skąd masz? Ich chy­ba w kar­ty nie wy­gra­łeś?!

– Skąd masz i skąd masz. – Wes­tchnął te­atral­nie. – Le­piej mama da coś jeść, a nie wy­py­tu­je ni­czym ge­sta­po.

Fran­ka po­ki­wa­ła gło­wą i po­de­szła do pie­ca, aby na­ło­żyć mu je­dze­nie. Gdzieś w ser­cu bły­snęła iskier­ka dumy. Lu­cjan był jej naj­star­szym i naj­uko­cha­ńszym sy­nem. Od ma­łe­go jak Cy­gan do ka­żde­go śro­do­wi­ska po­tra­fił się do­sto­so­wać i sym­pa­tię lu­dzi zdo­być. Z ra­do­ścią pa­trzy­ła, że i w polu so­bie ra­dzi i gło­wę ma nie od pa­ra­dy. Pra­co­wi­to­ść wie­dzia­ła po kim odzie­dzi­czył, ale zmy­sł do in­te­re­sów? Albo ra­czej kom­bi­na­tor­stwa? Tego roz­gry­źć nie umia­ła.

I choć bała się ci­ągle o nie­go, to wie­dzia­ła, że Sa­bi­na ma ra­cję. Lu­tek za­wsze spa­dał na czte­ry łapy.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: