Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Pod skórą sądeckiej mgły - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 maja 2025
10,00
1000 pkt
punktów Virtualo

Pod skórą sądeckiej mgły - ebook

Mgła spowija Beskid Sądecki, gdzie Cezary, fotograf po przejściach, szuka ucieczki przed przeszłością. Spotyka Justynę, silnie związaną z regionem pszczelarkę, w której uporządkowanym życiu czai się niespełnienie. Ich pierwsze spotkanie jest przypadkowe i pełne napięcia. Coś niepokojącego iskrzy między nimi od pierwszej chwili. On widzi w niej fascynujący obiekt i muzę, ona w nim – intrygującą tajemnicę i zapowiedź chaosu. Gęsta sądecka mgła staje się tłem dla budzącej się namiętności i zakazanych pragnień, które czają się tuż pod powierzchnią ich codzienności. Jego aparat uchwyci więcej niż tylko jej wizerunek, a jej pozornie spokojne życie stanie na krawędzi. Czy dwoje ludzi z tak różnych światów odważy się sięgnąć po to, co ukryte głęboko pod skórą sądeckiej mgły?

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 576 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Mgła. Gęsta jak zsiadłe mleko, zimna i wilgotna, tuliła się do szyb wysłużonego Volvo, pełzła po masce, zacierała kontury świata za oknem. Cezary zwolnił niemal do zera, mrużąc oczy, próbując przebić wzrokiem tę białą nicość. Ostatnie kilometry wąskiej, krętej drogi pod górę były jak przeprawa przez czyściec. Asfalt dawno ustąpił miejsca szutrowi, a teraz nawet ten zdawał się rozpływać w wszechobecnej bieli. Beskid Sądecki przywitał go ciszą tak głęboką, że aż dzwoniło w uszach, przerywaną jedynie monotonnym szumem opon na mokrej nawierzchni i miarowym stukotem wycieraczek, które z trudem radziły sobie z osiadającą mżawką.

Warszawa została daleko w tyle. Zgiełk, smród spalin, twarze – oskarżycielskie, współczujące, ciekawskie. Twarz Anny, wykrzywiona w furii, potem w pogardzie. Błysk fleszy, szepty za plecami w redakcji. Wypalenie, które tliło się od miesięcy, w końcu wybuchło otwartym ogniem, trawiąc resztki pasji i ambicji. Został tylko popiół i gorzki smak porażki. Uciekł. Tchórzliwie, bez pożegnań, zostawiając za sobą spalone mosty i niedokończone projekty. Ten dom, gdzieś pod Rytrem, znaleziony w internecie, wynajęty na chybcika, miał być azylem. Miejscem, gdzie mgła na zewnątrz dorówna tej, która spowiła jego wnętrze.

Wreszcie jest. Samochód zaturkotał na podjeździe, koła ugrzęzły lekko w rozmiękłej ziemi. Zgasił silnik. Cisza runęła na niego z nową siłą, przygniatająca, niemal fizyczna. Wysiadł, czując, jak wilgotne, lodowate powietrze przenika przez cienką kurtkę, wciska się pod kołnierz. Dom majaczył przed nim, ledwie widoczny w oparach. Stary, drewniany, z dachem pokrytym omszałym gontem, wydawał się wrastać w zbocze góry. Okna były ciemne, jak puste oczodoły. Z komina nie unosił się dym.

Wyciągnął z kieszeni klucz. Ciężki, zimny metal nieprzyjemnie wbił mu się w dłoń. Zamek w masywnych, drewnianych drzwiach zaskrzypiał przeciągle, jakby protestował przeciwko wtargnięciu. Wepchnął drzwi do środka. Powitał go zapach starego drewna, kurzu i czegoś jeszcze – nieokreślonej woni dawno wygasłego paleniska, może ziół suszonych kiedyś na strychu. Chłód był tu jeszcze bardziej dotkliwy niż na zewnątrz.

Wszedł do środka, ciągnąc za sobą walizkę i torbę ze sprzętem fotograficznym, której ciężar zdawał się dziś absurdalny. Po co mu to wszystko? Ostatnie zdjęcia, które zrobił, były technicznie poprawne, ale martwe. Puste jak on sam. Rzucił bagaże na zakurzoną, drewnianą podłogę w sieni. Głucho uderzyły o deski.

Rozejrzał się. Sień prowadziła do dużej izby, która musiała pełnić rolę salonu i jadalni. Wielki, kamienny kominek dominował nad pomieszczeniem. Obok stał ciężki, dębowy stół i kilka krzeseł o wyblakłej tapicerce. Pod ścianą kanapa przykryta wełnianą kapą w regionalne wzory. Wszystko proste, surowe, ale solidne. I zimne. Przeszedł w głąb, jego kroki odbijały się echem w pustce. Dotknął szorstkiej powierzchni kamienia kominka. Lodowaty.

Podszedł do okna. Szyby były zaparowane od środka. Przetarł dłonią kawałek szkła, odsłaniając widok na… nic. Biel. Gęsta, nieprzenikniona mgła napierała na dom ze wszystkich stron, jakby chciała go wchłonąć, rozpuścić w sobie. Poczuł dziwny skurcz w żołądku. To miała być ucieczka, izolacja, spokój. Ale ta cisza i ta biel miały w sobie coś złowrogiego. Coś, co zamiast koić, potęgowało wewnętrzny chaos.

Niepewna przyszłość? Mgła była idealną metaforą. Gęsta, nieprzejrzysta, nie wiadomo, co się za nią kryje – strome urwisko czy łagodny stok? Słońce czy kolejna ulewa? I te ukryte pragnienia… O tak. Mgła skrywała też i to. Tłumiony głód bliskości, dotyku, który po rozstaniu z Anną stał się niemal fizycznym bólem. Ale jednocześnie paniczny lęk przed kolejnym zranieniem, przed odsłonięciem się. Mgła była bezpieczna. Pozwalała się ukryć. Ale też dusiła.

Otworzył walizkę, ale nie miał siły się rozpakowywać. Wyjął tylko butelkę whisky i jedną szklankę. Nie potrzebował lodu. W domu było wystarczająco zimno. Nalał sobie hojną porcję. Bursztynowy płyn zalśnił w półmroku. Uniósł szklankę do ust. Pierwszy łyk był jak ogień. Poczuł, jak ciepło rozlewa się w przełyku, w żołądku, jak na chwilę rozluźnia napięte mięśnie. Ale zaraz potem przyszła znajoma fala melancholii. Alkohol nie rozwiązywał problemów, tylko je rozmywał, znieczulał na chwilę.

Usiadł na skrzypiącej kanapie, otulając się szczelniej kurtką. Kapa pachniała naftaliną i czymś jeszcze, może lawendą. Przymknął oczy. Obrazy z Warszawy wróciły ze zdwojoną siłą. Kłótnia. Jej krzyk. Dźwięk tłuczonego szkła – ramki z ich wspólnym zdjęciem, tym zrobionym nad morzem, gdzie byli tacy szczęśliwi. Albo tak mu się wtedy wydawało. Potem jej słowa, ostre jak odłamki, raniące celnie, bez litości. O jego egoizmie, o jego pracy, która zawsze była ważniejsza, o jego emocjonalnym chłodzie. Miała rację? Pewnie tak. Przynajmniej częściowo. Ale czy to usprawiedliwiało jej romans? Ten tani, biurowy romans z jakimś gładkim typkiem od reklamy?

Potrząsnął głową, próbując odpędzić wspomnienia. Otworzył oczy. W izbie robiło się coraz ciemniej. Mgła za oknem gęstniała, przybierając szarawy odcień nadchodzącego zmierzchu. Cisza pulsowała. Słyszał własny oddech, bicie serca, szum krwi w uszach. I jeszcze coś. Ciche skrobanie. Gdzieś na strychu? Mysz? A może tylko wiatr poruszał gałęzią, której nie widział przez mgłę?

Wstał, czując, jak drętwieją mu nogi. Podszedł do drugiego okna, wychodzącego na tył domu. Tu mgła wydawała się jeszcze gęstsza. Widział tylko zarys jakiejś szopy i kilka nagich, poskręcanych konarów starych drzew owocowych. I znów to uczucie – że jest obserwowany. Irracjonalne, absurdalne. Był tu sam. Kilometry do najbliższej wsi. Nikogo. A jednak… Czuł na karku czyjś niewidzialny wzrok. Może to tylko zmęczenie, alkohol, samotność płatające figle.

Spojrzał na swoje odbicie w szybie. Obca twarz. Zmęczone oczy, kilkudniowy zarost, zmarszczka między brwiami, której chyba wcześniej nie było. Kto to jest? Ten facet po przejściach? Ten wypalony fotograf? Ten zdradzony kochanek? Ten uciekinier? Wszystko naraz i nic konkretnego. Mgła. Wewnętrzna mgła.

Pociągnął kolejny łyk whisky. Ciepło znów na chwilę go otuliło. Ale zaraz potem przyszło dojmujące poczucie pustki. Takiej fizycznej niemal pustki w środku. Głodu. Nie tylko jedzenia, choć od rana nic nie jadł. Głodu czegoś więcej. Sensu? Bliskości? Zapomnienia?

Przypomniał sobie dotyk Anny. Jej dłonie na jego plecach, jej usta. Nawet w gniewie była pełna życia, ognia. A teraz? Teraz była tylko zimna pustka i cisza. I mgła.

Czy dobrze zrobił, przyjeżdżając tutaj? W tę dzicz, w tę izolację? Czy ta samotność go uleczy, czy przeciwnie – pogrąży jeszcze bardziej? Nie wiedział. Na razie wiedział tylko tyle, że musi przetrwać tę noc. Znaleźć drewno, rozpalić w kominku. Zrobić cokolwiek, żeby przerwać tę ciszę, żeby poczuć choć odrobinę fizycznego ciepła.

Odwrócił się od okna. W półmroku izba wydawała się jeszcze większa i bardziej obca. Gdzieś w kącie zatrzeszczała podłoga. A może to tylko stary dom osiadał, oddychał w rytm zmieniającej się temperatury? Cezary wzdrygnął się. Dopił whisky jednym haustem. Ogień w gardle był teraz jedynym realnym doznaniem w tej nierzeczywistej scenerii. Musi znaleźć drewno. Musi rozpalić ogień. Musi jakoś przetrwać tę pierwszą noc w objęciach mgły. Noc, która zapowiadała się długo i zimno. I samotnie. Cholernie samotnie. A jednak, gdzieś na dnie tego dojmującego osamotnienia, tliła się iskierka przewrotnej satysfakcji. Wreszcie był naprawdę sam. Odcięty. Niewidoczny. Rozpłynięty we mgle, tak jak tego pragnął. Tylko że to pragnienie, spełnione, okazało się mieć smak popiołu.ROZDZIAŁ 2

Słodki, woskowy zapach unosił się w powietrzu niczym niewidzialna mgiełka, gęstszy i cieplejszy niż ta biała zawiesina, która wciąż czaiła się za oknami niewielkiego, lśniącego nowością sklepu. Justyna przesunęła dłonią po gładkim, drewnianym blacie, sprawdzając, czy nie pozostały na nim lepkie ślady miodu po porannym przelewaniu lipcowego zbioru do słoików. Jej palce, choć smukłe, nosiły ślady pracy – drobne zadrapania, lekkie zgrubienia od podkurzacza i ramek. Znały na pamięć każdy ul w pasiece rozstawionej równymi rzędami na łagodnym stoku za budynkiem, każdy kaprys pszczelich rodzin, każdy niuans zapachu dojrzewającego nektaru.

Pasieka była jej dumą i jej kotwicą. Nowoczesne ule z jasnego drewna, lśniące miodarki ze stali nierdzewnej, precyzyjnie oznakowane słoiki z etykietami zaprojektowanymi przez lokalną artystkę – wszystko tu było uporządkowane, przemyślane, bezpieczne. Jak jej życie. A jednak, czasem, w takie dni jak ten, gdy mgła spowijała znajome wzgórza Beskidu Sądeckiego, odbierając im kształty i kolory, czuła w sobie ukłucie. Nie ból, raczej delikatne, uporczywe mrowienie gdzieś pod żebrami. Tęsknotę za czymś, czego nie potrafiła nazwać. Za jakimś pęknięciem w tej gładkiej powierzchni codzienności, za niespodzianką, która wytrąciłaby ją z rytmu wyznaczonego przez cykl życia pszczół i pory roku.

Spojrzała przez duże okno wystawowe na rzędy uli. Nawet teraz, w wilgotnym powietrzu, słyszała ciche, zbiorowe buczenie – uspokajający, monotonny dźwięk jej świata. Pszczoły, symbole pracowitości i porządku. Ale też istoty posiadające żądła, zdolne do obrony, do zadania bólu, do nieprzewidywalnych reakcji, gdy poczują się zagrożone lub… pobudzone. Uśmiechnęła się do siebie. Czasem zazdrościła im tej pierwotnej siły, tego instynktu, który kazał im działać bez wahania.

Poprawiła kilka słoików na półce – gryczany o ciemnej, niemal czarnej barwie, złocisty wielokwiatowy, perłowy rzepakowy. Obok stały butelki z octem jabłkowym własnej roboty, małe słoiczki z pyłkiem i propolisem, lniane woreczki z suszonymi ziołami. Wszystko pachniało ziemią, pracą, słońcem zaklętym w słodycz. Jej małe królestwo, zbudowane własnymi rękami, tu, w miejscu, gdzie się urodziła i które kochała szorstką, trudną miłością.

Nagle ciszę przeciętą jedynie brzęczeniem pszczół i tykaniem zegara na ścianie przerwał inny dźwięk. Odległy, zduszony przez mgłę warkot silnika, który zdawał się walczyć z podjazdem. Dźwięk obcy, niepasujący do porannej senności doliny. Justyna zmarszczyła brwi, nasłuchując. Rzadko kto zapuszczał się tu tą boczną drogą, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Turyści trzymali się głównych szlaków, a miejscowi znali lepsze trasy.

Silnik zamilkł gdzieś niedaleko. Po chwili usłyszała kroki na żwirze przed sklepem, ciężkie, trochę niepewne. Drzwi otworzyły się z cichym dzwonkiem i do środka wszedł mężczyzna. Mgła wpełzła za nim jak nieproszony gość, niosąc ze sobą chłód i wilgoć.

Był wysoki, ubrany w ciemną kurtkę, która wyglądała na drogą, ale teraz była wilgotna i lekko przybrudzona. Jasne włosy miał potargane, a na twarzy malowało się zmęczenie i lekka dezorientacja. Ale to jego oczy przykuły jej uwagę. Niebieskie, intensywne, nawet teraz, gdy mrużył je, przyzwyczajając się do światła w sklepie, miały w sobie jakąś głębię, która ją zaintrygowała. Patrzyły na nią tak, jakby naprawdę ją widziały, a nie tylko rejestrowały obecność sprzedawczyni.

"Dzień dobry," powiedział, a jego głos, choć niski i lekko zachrypnięty, wypełnił małe pomieszczenie niespodziewaną energią. "Przepraszam, że tak nachodzę, ale chyba kompletnie się zgubiłem. Ta mgła..." Urwał, rozglądając się po sklepie z mieszaniną ulgi i zaciekawienia. "Google Maps chyba zwariowały na tych waszych drogach."

Justyna odwzajemniła uśmiech, czując, jak to drobne ukłucie pod żebrami zmienia się w coś innego. W ciekawość. "Dzień dobry. To się zdarza, zwłaszcza w taką pogodę," odparła spokojnie, jej głos był melodyjny, z lekkim regionalnym zaśpiewem. "Gdzie pan próbował dojechać?"

"Do Piwnicznej-Zdroju. Miałem tam być godzinę temu. Jechałem od strony Nowego Sącza, ale gdzieś musiałem źle skręcić..." Wzruszył ramionami, a w tym geście było coś bezradnego, co kontrastowało z jego pewną siebie posturą. "To miejsce... co to jest?" Wskazał na słoiki z miodem.

"Pasieka i sklep 'Sądecka Pszczoła'," wyjaśniła, podchodząc bliżej blatu, czując na sobie jego wzrok. "Moja pasieka. Robimy miód, przetwory... wszystko lokalne."

"Pszczoły," mruknął, podchodząc do okna i próbując dojrzeć coś przez mgłę. "Zawsze mnie trochę przerażały. I fascynowały jednocześnie." Odwrócił się do niej. "Ma pani kawę? Albo cokolwiek gorącego? Zmarzłem jak diabli."

"Kawę nie, ale mam pyszną herbatę ziołową. Z naszym miodem, oczywiście," zaproponowała, czując dziwne, dawno nieodczuwane podekscytowanie. Ten mężczyzna, zagubiony we mgle, wniósł ze sobą powiew innego świata. Świata poza jej uporządkowaną pasieką. "Proszę usiąść, zaraz zrobię." Wskazała mały stolik z dwoma krzesłami w kącie sklepu.

Kiedy krzątała się przy czajniku, czuła na plecach jego spojrzenie. Nie natarczywe, raczej obserwujące. Zalała wrzątkiem mieszankę mięty, melisy i kwiatu lipy, dodając hojną łyżkę złotego, lipowego miodu. Zapach ziół i słodyczy zmieszał się z woskową wonią sklepu, tworząc intymną, niemal domową atmosferę.

Postawiła przed nim parujący kubek. Ich palce na chwilę się zetknęły, gdy sięgał po naczynie. Poczuła delikatny prąd, jakby iskra przeskoczyła między nimi w wilgotnym powietrzu. Szybko cofnęła rękę, udając, że nic się nie stało, ale czuła, jak na policzki wypełza jej lekki rumieniec.

"Dziękuję," powiedział, a w jego głosie była nuta wdzięczności, która wydawała się szczera. Uniósł kubek do ust, zaciągając się aromatem. "Nazywam się Cezary," dodał po chwili, patrząc jej prosto w oczy.

"Justyna." Odwzajemniła spojrzenie, czując, jak coś w niej drży. To nie była tylko ciekawość. To było coś głębszego, bardziej niepokojącego i... pociągającego.

Upił łyk herbaty, zamykając na moment oczy. "Niesamowite," mruknął. "Smakuje... prawdziwie." Otworzył oczy i uśmiechnął się do niej. "Jak pani to robi, że żyje pani w takim miejscu, otoczona tysiącami żądlących owadów i jeszcze robi z tego takie cuda?"

"Trzeba je zrozumieć," odpowiedziała cicho, opierając się o blat. "I szanować. Wtedy rzadko żądlą bez powodu. To bardzo zorganizowane społeczności." Zamilkła na chwilę. "Ale czasem... czasem zdarza się rójka. Kiedy część rodziny postanawia odłączyć się i szukać nowego miejsca. Taki moment chaosu, nieprzewidywalności." Spojrzała mu w oczy, zastanawiając się, czy rozumie, co próbuje powiedzieć. Czy dostrzega w jej słowach odbicie jej własnych, ukrytych pragnień.

Cezary patrzył na nią uważnie, jakby próbował odczytać coś więcej niż tylko słowa. W jego spojrzeniu było coś magnetycznego, coś, co sprawiało, że czuła się jednocześnie obnażona i zaintrygowana. Pochylił się lekko nad stołem.

"Chaos bywa potrzebny," powiedział cicho, a jego głos nabrał nowego, bardziej osobistego tonu. "Czasem trzeba pozwolić, żeby coś się wymknęło spod kontroli, żeby poczuć, że się żyje."

Serce Justyny zabiło mocniej. Stała w swoim bezpiecznym, uporządkowanym świecie, pachnącym miodem i woskiem, a naprzeciwko niej siedział mężczyzna, który mówił o chaosie i życiu, jakby czytał w jej myślach. Mgła za oknem zdawała się gęstnieć, izolując ich od reszty świata, tworząc wokół nich bańkę intymności.

"Może ma pan rację," szepnęła, czując, jak powietrze między nimi gęstnieje, nabiera ciężaru oczekiwania. Wiedziała, że powinna mu wytłumaczyć drogę do Piwnicznej, sprzedać słoik miodu i pozwolić mu odjechać. Ale jakaś część niej, ta sama, która czuła ukłucie niespełnienia, pragnęła, by został. By ten nieoczekiwany moment chaosu potrwał jeszcze chwilę.

Cezary odstawił kubek. Wstał i podszedł do blatu, stając bliżej niej niż było to konieczne. Czuła ciepło bijące od jego ciała, delikatny zapach jego skóry zmieszany z wilgocią mgły i czymś jeszcze – męskim, lekko korzennym aromatem.

"Ten miód," powiedział, wskazując na ciemny, gryczany. "Jest pewnie... intensywny?"

"Bardzo," potwierdziła, z trudem przełykając ślinę. Czuła, że nie mówią już tylko o miodzie. "Ma ostry, charakterystyczny smak. Nie dla każdego."

"Lubię intensywne smaki," odparł, a jego oczy błyszczały. "Mogę spróbować?"

Jej ręka lekko drżała, gdy sięgała po małą, drewnianą łyżeczkę i otwierała słoik. Gęsty, ciemny miód spłynął powoli, tworząc lśniącą strużkę. Podała mu łyżeczkę, a on ujął ją, jego palce znów musnęły jej skórę. Tym razem nie cofnęła ręki od razu. Ich spojrzenia spotkały się nad słoikiem miodu.

Uniósł łyżeczkę do ust, nie odrywając od niej wzroku. Obserwowała, jak jego wargi zamykają się wokół drewna, jak smakuje miód, który był owocem jej pracy, jej ziemi. Widziała, jak lekko przymyka oczy, delektując się smakiem. Czuła, jak fala gorąca przepływa przez jej ciało, jak budzi się w niej coś uśpionego, coś dzikiego i nieprzewidywalnego jak rójka pszczół.

"Masz rację," powiedział cicho, otwierając oczy. Jego głos był teraz niemal szeptem. "Jest intensywny. I... uzależniający."

Stali tak blisko siebie, że mogła policzyć kropelki wilgoci na jego włosach, zobaczyć drobne zmarszczki w kącikach jego oczu. Zapach miodu, ziół, jego skóry i mgły tworzył wokół nich gęstą, zmysłową atmosferę. Wiedziała, że ten mężczyzna jest jak ta mgła – pojawił się znikąd, zacierając kontury jej znanego świata. I wiedziała też, z niepokojącą pewnością, że pozwoliła mu wejść nie tylko do swojego sklepu, ale i pod skórę. Ukłucie niespełnienia ustąpiło miejsca innemu uczuciu – drżeniu oczekiwania na to, co nieznane i nieuniknione. Chaos właśnie pukał do drzwi jej uporządkowanego życia. A ona, ku własnemu zdziwieniu, była gotowa je otworzyć.ROZDZIAŁ 3

Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, nie tylko od deszczu, który teraz siąpił uparcie, ale od dojmującego poczucia własnej głupoty. Mgła, która rano spowijała drogę, w lesie zgęstniała jeszcze bardziej, a potem, jak na złość, przeszła w drobną, lodowatą mżawkę. Ścieżka, która na mapie wyglądała na wyraźną i przyjazną, w rzeczywistości okazała się plątaniną błotnistych kolein, znaczoną jedynie wyblakłymi symbolami na drzewach, które teraz ginęły w szarówce. Cezary zaklął pod nosem, przecierając mokrą dłonią twarz. Był przemoczony do suchej nitki. Jego nowoczesna, oddychająca kurtka dawno skapitulowała, a dżinsy ciążyły mu jak ołów. Co gorsza, zgubił orientację. Zupełnie.

Las wokół niego pulsował ciszą przerywaną jedynie szumem deszczu w liściach i jego własnym, nierównym oddechem. Zapach mokrej ziemi, gnijących liści i wilgotnego igliwia był gęsty, niemal przytłaczający. Słońce musiało już chylić się ku zachodowi, choć przez tę wszechobecną szarość trudno było to stwierdzić. Zaczynał czuć nie tylko zimno, ale i narastający niepokój. Był sam, w obcym lesie, bez zasięgu w telefonie i bez bladego pojęcia, gdzie jest najbliższa cywilizacja. Wizja romantycznej wędrówki po Beskidzie Sądeckim, mającej oczyścić umysł, rozpływała się w błotnistej kałuży pod jego stopami.

Przedzierał się przez gęstwinę, czepiając się mokrych gałęzi, które zostawiały na jego dłoniach lepkie ślady żywicy i brudu. Każdy krok był wysiłkiem, buty ślizgały się na rozmokłej ściółce. I wtedy, przez zasłonę deszczu i gałęzi, dostrzegł coś, co wydawało się niemożliwe – słabe, żółtawe światło. Mrugnął, niepewny, czy to nie złudzenie, wytwór zmęczonego umysłu. Ale światło było stałe, ciepłe, obiecujące. Ruszył w jego kierunku, niemal biegnąc, potykając się o korzenie, nie zważając na drapiące go gałęzie.

Wyłonił się z lasu na skraju niewielkiej polany, tuż przy wąskiej, asfaltowej drodze, której wcześniej nie zauważył. A tam, jak oaza na pustyni, stał niewielki, nowoczesny budynek. Drewniana elewacja lśniła nowością, kontrastując z dzikością otaczającego lasu. Z okna wystawowego biło owo ciepłe światło. Nad drzwiami wisiał prosty, elegancki szyld: „Pasieka Pod Lasem – Miody i Produkty Pszczele”. Sklep. W środku szczerego lasu.

Drzwi otworzyły się z cichym brzęknięciem dzwonka, dźwiękiem tak niepasującym do leśnej głuszy, że aż nierealnym. Cezary wszedł do środka, a raczej wtoczył się, zostawiając za sobą na jasnej, drewnianej podłodze ślady błota i kałużę wody ściekającej z jego ubrania.

Pierwsze, co go uderzyło, to zapach. Gęsty, słodki aromat miodu i wosku pszczelego, zmieszany z delikatną nutą drewna i czegoś jeszcze, czego nie potrafił zidentyfikować – może ziół? Było tu ciepło i sucho, oślepiająco jasno po półmroku lasu. Czystość tego miejsca była niemal sterylna, rażąco kontrastująca z jego własnym, opłakanym stanem. Poczuł się jak intruz, jak brudna plama na nieskazitelnym płótnie.

Za długą, drewnianą ladą stała kobieta. Odwróciła się na dźwięk dzwonka, a jej ruch był płynny, spokojny. Miała na sobie prostą, lnianą koszulę w kolorze ziemi i ciemne spodnie. Włosy, ciemny blond przeplatany jaśniejszymi pasmami, upięte były niedbale z tyłu, kilka kosmyków opadało jej na kark. Nie była uderzająco piękna w klasycznym tego słowa znaczeniu, ale było w niej coś… coś, co przykuwało wzrok. Może spokój bijący z jej twarzy, a może intensywność spojrzenia jej jasnych, chyba szarych oczu, które teraz mierzyły go bez śladu uśmiechu, jedynie z nutą ledwie skrywanego zdziwienia. W dłoni trzymała klucz, najwyraźniej szykowała się do zamknięcia.

– Przepraszam… – zaczął, a jego głos zabrzmiał chrapliwie, obco w tej pachnącej ciszy. Przełknął ślinę, czując nagle suchość w gardle, mimo że cały ociekał wodą. – Ja… zgubiłem się. W lesie. Pada…

Wskazał niepotrzebnie za siebie, w stronę drzwi, za którymi wciąż szemrał deszcz. Czuł się absurdalnie, tłumacząc oczywistość.

Kobieta uniosła lekko brew. Jej spojrzenie przesunęło się po jego przemoczonym ubraniu, ubłoconych butach, po kałuży rosnącej wokół niego na podłodze. Nie było w tym spojrzeniu ani współczucia, ani niechęci. Raczej chłodna obserwacja.

– Widzę – odparła krótko. Jej głos był niski, melodyjny, ale bez ciepła. – Zamykam.

– Tak, wiem, przepraszam… – powtórzył, czując się jeszcze głupiej. – Potrzebuję tylko… czy mogłaby mi pani powiedzieć, jak dojść do… – Urwał, zdając sobie sprawę, że nie wie nawet, jak nazywa się najbliższa miejscowość, z której mógłby wezwać jakąś pomoc lub wrócić do swojego zaparkowanego gdzieś w dole Volvo. – Gdzie ja właściwie jestem?

Przesunęła klucz z dłoni do dłoni. Jej palce były smukłe, ale widać było, że to dłonie pracujące – drobne zadrapania, lekko zgrubiała skóra. Nie pasowały do sterylnej czystości sklepu, a jednocześnie idealnie do niego przynależały.

– W przysiółku Zalesie. Najbliższa większa wieś to Łazy, jakieś pięć kilometrów stąd, drogą w dół. – Wskazała niedbale głową kierunek. – Tędy.

Pięć kilometrów. W tym deszczu, po ciemku. Westchnął, czując, jak resztki nadziei topnieją razem z wodą kapiącą mu z włosów na czoło.

– Jest jakiś transport? Autobus? Cokolwiek?

– O tej porze? – W jej głosie pojawiła się nuta, której nie potrafił odczytać. Może rozbawienie, może zniecierpliwienie. – Ostatni PKS był trzy godziny temu. Następny jutro rano.

Cisza, która zapadła, była gęsta od niewypowiedzianych słów. Słychać było tylko kapanie wody z jego kurtki i ciche tykanie zegara gdzieś na zapleczu. Patrzył na nią, a ona patrzyła na niego. I w tej wymianie spojrzeń, w tej niezręcznej sytuacji, coś się wydarzyło. Coś subtelnego, niemal niedostrzegalnego, a jednak potężnego. Jakby powietrze między nimi naelektryzowało się na ułamek sekundy.

Nie było w tym flircie, nie było kokieterii. Było coś innego. Surowa świadomość obecności drugiej osoby. On – zagubiony, przemoczony, zależny od jej informacji, od jej dobrej woli. Ona – na swoim terenie, spokojna, kontrolująca sytuację, a jednak… w jej oczach pojawił się błysk czegoś więcej niż tylko obojętnej obserwacji. Może ciekawość? Może coś jeszcze głębszego, czego żadne z nich nie potrafiło nazwać.

Cezary poczuł nagłą, irracjonalną potrzebę, by zostać w tym ciepłym, pachnącym miodem miejscu. By nie wychodzić znowu w zimny deszcz. By patrzeć na tę kobietę, której imienia nawet nie znał. Czuł się odsłonięty, nie tylko fizycznie przez przemoczone ubranie, ale jakoś głębiej. Jej spokój podkreślał jego własne rozbicie. Jej opanowanie uwydatniało jego bezradność. I to właśnie ta dynamika – jego potrzeba i jej potencjalna możliwość jej zaspokojenia, nawet jeśli chodziło tylko o wskazanie drogi – tworzyła dziwne, niepokojące napięcie.

– Może… – zaczął niepewnie, szukając słów. – Czy mogłaby pani chociaż… zadzwonić po taksówkę? Mój telefon nie ma zasięgu. Zapłacę, oczywiście.

Zastanawiała się przez chwilę, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Jej wzrok znów omiótł jego postać, zatrzymując się na moment na jego dłoniach, zaciśniętych w bezsilnej pięści.

– Taksówka z Nowego Sącza będzie tu jechać godzinę. Jeśli w ogóle któryś zgodzi się na kurs w takie miejsce, o tej porze i w taką pogodę. Będzie pan czekał na zewnątrz?

Pytanie było retoryczne. Oboje wiedzieli, że czekanie na zewnątrz w tym stanie jest niemożliwe. Znów zapadła cisza. Czuł jej spojrzenie na sobie, badawcze, oceniające. Nie potrafił odwrócić wzroku. Było coś hipnotyzującego w jej spokoju, w jej jasnych oczach, które wydawały się widzieć więcej, niż chciało się pokazać.

– Nie mogę pana tu trzymać – powiedziała w końcu, a jej głos był rzeczowy, pozbawiony emocji. A jednak, pod tą rzeczowością, Cezary wyczuł coś jeszcze. Wahanie? Niepewność? – Sklep jest zamknięty.

– Rozumiem – odparł cicho, choć wcale nie rozumiał. Czuł jedynie absurdalność sytuacji i to dziwne przyciąganie, które iskrzyło między nimi wbrew logice, wbrew okolicznościom. To nie było pożądanie wprost, raczej jakaś pierwotna ciekawość, magnetyzm wynikający z kontrastu i niespodziewanego spotkania w miejscu tak odległym od wszystkiego, co znał.

Przesunął ciężar ciała z nogi na nogę, zostawiając kolejny mokry ślad na podłodze. Czuł się winny bałaganu, który robił, winny zakłócenia jej wieczoru, winny swojej bezradności. A jednocześnie czuł irracjonalny żal, że ta krótka, zdawkowa interakcja dobiega końca.

– W takim razie… dziękuję za informację. Przepraszam za kłopot.

Odwrócił się powoli w stronę drzwi, czując jej wzrok na swoich plecach. Każdy krok był ciężki, nie tylko od zmęczenia i mokrego ubrania, ale i od niechęci do powrotu w zimną, mokrą noc. Położył dłoń na klamce, zimny metal nieprzyjemnie kontrastował z ciepłem panującym w sklepie.

– Czekaj – usłyszał za sobą jej głos. Niski, spokojny, ale tym razem jakby mniej stanowczy.

Zatrzymał się, z dłonią wciąż na klamce, ale nie odwrócił się od razu. Czekał, wsłuchując się w ciszę przerywaną jedynie tykaniem zegara i szumem deszczu za drzwiami. Coś w tonie jej głosu sprawiło, że serce zabiło mu mocniej, w dziwnym połączeniu nadziei i niepokoju. Napięcie, które wisiało między nimi od początku, zgęstniało jeszcze bardziej, stając się niemal namacalne.ROZDZIAŁ 4

Poranny oddech Dunajca był chłodny na twarzy Cezarego, stanowił miłą odmianę po zatęchłym powietrzu wynajętego pokoju. Świt wciąż rumienił się na wschodnim horyzoncie, malując spody ocalałych chmur odcieniami posiniaczonej śliwki i miękkiej róży. Dunajec, tutaj, w pobliżu sennej gromady domów tworzących wieś, był istotą pełną nastrojów. Wczoraj wieczorem jawił się jako ponura, cynowa wstęga, odbijająca zachmurzone niebo. Teraz budził się do życia, jego powierzchnia lśniła gobelinem z żywego srebra i głębokiego jadeitu, chwytając rodzące się światło w tysiące ulotnych diamentów.

Wstał przed słońcem, gnany wewnętrznym zegarem, precyzyjnie dostrojonym do kaprysów światła. Jego Nikon, zimny i uspokajająco solidny w dłoniach, zdawał się przedłużeniem jego własnych zmysłów. Nie tylko patrzył; polował. Na idealne połączenie cienia i blasku, na ulotny wyraz oblicza krajobrazu. Dunajec, ze swoimi prądami i wirami, żwirowymi brzegami usianymi wyblakłym drewnem i gęstymi, czujnymi lasami tłoczącymi się na jego skrajach, oferował nieskończone permutacje.

Skadrował ujęcie: mgła, widmowy biały welon, wciąż przylegała płatami do powierzchni wody, zaczepiając się o odsłonięte korzenie starej wierzby, która niebezpiecznie pochylała się nad nurtem. Powietrze smakowało wilgotną ziemią, rzecznym mułem i ostrą, czystą wonią sosny ze zboczy powyżej. Dostosował przysłonę, jego palce poruszały się z wprawą, chcąc uchwycić niemal eteryczną jakość sceny, sposób, w jaki światło zdawało się rozpływać w wodzie, czyniąc ją bezdenną, tajemniczą. *Zmienność*, pomyślał. To była jej istota. W jednej chwili spokojna, w następnej, gdyby górskie burze rozpętały swoją furię, szalejący, niszczycielski potok. Trochę jak ludzie, być może. Albo pożądanie.

Migawka kliknęła, cichy, satysfakcjonujący dźwięk w rozległej ciszy, przerywanej jedynie pomrukiem rzeki i odległym, nieśmiałym ćwierkaniem budzącego się ptaka. Przejrzał obraz na małym ekranie, a krytyczne zmarszczenie wyryło się między jego brwiami. Dobrze. Ale nie… to. Nie dusza tego. Potrzebował więcej czasu, większego zanurzenia.

Ruszył powoli wzdłuż brzegu, jego buty lekko zapadały się w wilgotną ziemię. Trawa była ciężka od rosy, każde źdźbło stanowiło miniaturowy pryzmat. Był tak pochłonięty grą światła na skupisku gładkich, szarych kamieni, których powierzchnie lśniły od rzecznej pieszczoty, że prawie ją przegapił.

Mignięcie ruchu na peryferiach jego wzroku. Nie zwierzę – rytm był zbyt celowy, zbyt ludzki. Wyprostował się, jego zmysły natychmiast się wyostrzyły, instynkt łowcy zadziałał, chociaż ofiara była niezamierzona, nieoczekiwana.

Tam, może pięćdziesiąt metrów w dół rzeki, postać szła wąskim pasem kamyków, który oddzielał wodę od gęstego zagajnika olch. Kobieta. Nawet z tej odległości widać było jej gibkość, sposób poruszania się, który zdawał się zharmonizowany z ziemią pod jej stopami. Oddalała się od niego, w kierunku zakrętu rzeki. Jej włosy, koloru ciemnego miodu, były rozpuszczone, łapały światło jak przygaszona aureola. Miała na sobie coś prostego, ciemną kurtkę, może dżinsy, wtapiając się w ziemiste odcienie poranka.

Jego oddech uwiązł w gardle. To była absurdalna reakcja. Kobieta spacerująca nad rzeką. Raczej niecodzienny widok. A jednak było coś w jej postawie, w niespiesznej gracji jej samotnej przechadzki, co rezonowało z cichą intensywnością świtu. Wydawała się jego częścią, nieodłącznym elementem, jak mgła czy stara wierzba.

Justyna. Nie wiedział, skąd to wiedział, ale pewność osiadła w jego trzewiach, zimna i nagła jak rzeczny rozprysk. Kobieta ze sklepu z miodem. Imię, wypowiedziane przez staruszkę, która wynajęła mu pokój, utkwiło mu w pamięci. *„U Justyny najlepszy miód w całej gminie, panocku. I widoki od niej z pasieki, że ho ho!”* Nie widział wtedy wyraźnie jej twarzy, tylko ulotne wrażenie przez szybę sklepową, przebłysk skupionej energii pośród złotych słoików.

Teraz była nieświadoma jego obecności, zagubiona we własnym świecie. Zatrzymała się, schylając się, by coś podnieść – kamień, być może, albo kawałek drewna. Krzywizna jej pleców, sposób, w jaki włosy opadły do przodu, zasłaniając jej twarz, wywołały w nim dziwny dreszcz. To nie było jawnie seksualne, nie w sposób, w jaki mogłoby być spotkanie na miejskiej ulicy. To było inne. Było… żywiołowe. Pierwotne.

Aparat wciąż tkwił w jego dłoni. Instynkt, wyostrzony latami chwytania ulotnych chwil, przejął kontrolę. Jego palce zacisnęły się na uchwycie. Nie powinien. To była ingerencja, naruszenie jej samotności, tej prywatnej komunii, którą odbywała z porankiem. Wiedział to, na poziomie racjonalnym.

Ale artysta w nim, obsesyjny kronikarz piękna, był potężniejszym, bardziej podstępnym głosem. Była doskonała. Światło, otoczenie, jej nieświadoma gracja. Ulotna kompozycja, która błagała o zachowanie. Wewnętrzna debata była krótka, zaledwie trzepot sumienia wobec potężnego przypływu twórczego przymusu.

Podniósł aparat powoli, używając pnia sękatej sosny jako częściowej osłony. Teleobiektyw przybliżył ją, powiększył, czyniąc nielegalną naturę jego czynu jeszcze bardziej dotkliwą. Przez wizjer wypełniła jego świat. Widział fakturę jej kurtki, lekkie zmarszczenie brwi w skupieniu, gdy badała przedmiot w dłoni. Odwróciła lekko głowę i przez zapierającą dech w piersiach sekundę jej profil został wyryty na tle perłowego światła odbijającego się od wody. Wysokie kości policzkowe, mocna linia żuchwy, usta, które wydawały się miękkie nawet w ostrym fokusie obiektywu.

Jego palec zawisł nad spustem migawki. Przeszył go dreszcz – podniecenie, owszem, ale przeplecione ostrym smakiem winy, wstrętem do samego siebie, który był niemal… przyjemny. To był dreszcz zakazanego, sekretna władza podglądacza. Widział ją niewidziany, chwytał część jej, której nie ofiarowywała. To była intymność, prawda? Ukradziona. Surowa, niefiltrowana, intensywnie osobista, ponieważ była jej nieznana.

Kliknięcie migawki tym razem było głośniejsze, a może tylko tak mu się wydawało w naładowanej ciszy jego własnego dzieła. Wystrzelił trzy szybkie zdjęcia, jego serce waliło o żebra. Aparat pożarł jej obraz, przechowując go, czyniąc ją w pewien sposób jego. Cyfrowy duch, uchwycony moment jej życia, który teraz należał do niego.

Rzuciła kamień z powrotem do rzeki, mały, niemal bezgłośny plusk. Potem przeciągnęła się, leniwym, kocim ruchem, od którego dech zamarł mu w gardle. Jej ramiona wyciągnęły się ku niebu, jej ciało lekko się wygięło, i nawet przez warstwy jej ubrania czuł napięcie mięśni, giętkość jej sylwetki. Był to gest czystej, nieskażonej wolności, bycia w jedności z sobą i światem. A on, ukryty obserwator, kalał to swoim spojrzeniem.

Wina była zimnym węzłem w jego żołądku, a jednak splatała się z upajającym przypływem fascynacji. Nie był już tylko fotografem; był kimś innym. Strażnikiem sekretnego obrazu, cichym świadkiem. Ta obsesja, ta potrzeba chwytania, posiadania piękna, zawsze była jego częścią, ale nigdy nie wydawała się tak… osobista. Tak transgresyjna.

Opuścił aparat, jego dłonie lekko drżały. Obserwował ją jeszcze przez minutę, jak kontynuowała swój spacer, mijając zakręt i znikając za zasłoną wierzb. Przestrzeń, którą zajmowała, teraz wydawała się dziwnie pusta, naładowana jej niedawną obecnością.

Cezary wypuścił długi, powolny oddech. Poranne powietrze nagle stało się chłodniejsze, piękno rzeki jakby przygasło, a może zostało nieodwołalnie zmienione przez to, co zrobił. Spojrzał na aparat w swoich dłoniach, ten smukły, czarny instrument jego sztuki, teraz także repozytorium jego sekretu.

Przybył na Sądecczyznę szukając ucieczki, może inspiracji. Tego się nie spodziewał. Tego dziwnego, niepokojącego pociągu do kobiety, której nie znał, tego nielegalnego aktu obserwacji, który wydawał się bardziej intymny niż jakakolwiek rozmowa. Zdjęcia, które zrobił, były czymś więcej niż tylko fotografiami; były początkiem czegoś. Obsesji, być może. Niebezpiecznej. Poczuł przebłysk strachu, ale pod nim głębszy, bardziej zniewalający prąd oczekiwania.

Odwrócił się od rzeki, pierwsze prawdziwe promienie słońca przebijały się teraz przez chmury, pasami złota znacząc leśne poszycie. Światło się zmieniało, mgły rozwiewały. Ale obraz Justyny, samotnej i pełnej gracji nad brzegiem wody, wrył mu się w siatkówkę, ostrzejszy i bardziej żywy niż jakakolwiek fotografia. I wiedział, z pewnością, która jednocześnie go ekscytowała i niepokoiła, że będzie jej szukał. Nie tylko swoim obiektywem, ale i w realnym świecie. Linia między artystyczną obsesją a czymś znacznie bardziej cielesnym właśnie niebezpiecznie się zatarła. Dunajec płynął dalej, obojętny, niosąc swoje tajemnice do morza, podobnie jak on teraz niósł swoje.ROZDZIAŁ 5

Słońce, po dniach mgły i deszczu, wreszcie odzyskało panowanie nad doliną Popradu. Jego ciepłe promienie wpadały przez wysokie okna starej, drewnianej chałupy, rzeźbiąc w kurzu tańczące smugi światła. Powietrze pachniało tu inaczej niż w sklepie Justyny – nie słodkim woskiem, a żywicą, suchym drewnem lipowym i delikatną nutą terpentyny. Była w pracowni pana Stanisława, lokalnego rzeźbiarza, którego figury świętych i diabłów, ptaków i wiejskich scenek miały w sobie surową moc tej ziemi.

Justyna stała przed stołem zawalonym narzędziami – dłuta o różnych kształtach i rozmiarach, pobijaki z drewna z widocznymi śladami uderzeń, struga, papier ścierny. Jej palce delikatnie musnęły niedokończoną figurę Chrystusa Frasobliwego. Drewno pod opuszkami było gładkie tam, gdzie artysta już je wykończył, ale wciąż szorstkie i pełne zadziorów w miejscach, gdzie dłuto dopiero zaczynało nadawać kształt. Czuła pod skórą wibrację uwięzionej w drewnie opowieści, cierpienia zaklętego w pochylonej głowie, zmęczenia w opartych na kolanach dłoniach.

Pan Stanisław, siwy mężczyzna o spracowanych dłoniach i oczach, które widziały więcej niż jedno życie, westchnął ciężko, odkładając okulary na stół.
– Ano, pani Justyno, starość nie radość. Ręce jeszcze jako tako dają radę, choć już nie ta precyzja co kiedyś. Ale oczy… oczy zawodzą. A teraz jeszcze to muzeum z Krakowa się odezwało. Chcą katalog zrobić, wystawę może nawet. Tylko zdjęć porządnych potrzebują. A kto mi tu takie zdjęcia zrobi? Młodzi teraz tylko te swoje selfiki pstrykają, a tu trzeba duszę uchwycić, rozumie pani? Tego, co w drewnie siedzi.

Justyna skinęła głową, jej spojrzenie wędrowało po półkach uginających się pod ciężarem gotowych rzeźb. Były tam anioły o naiwnych twarzach i potężnych skrzydłach, diabły kuszące złośliwym uśmiechem, sceny z życia wsi – orka, żniwa, wesele. Każda figura opowiadała historię, każda nosiła ślad dłoni artysty, jego serca. Dokumentacja tego dorobku była ważna, czuła to całą sobą. To nie były zwykłe przedmioty, to była część dziedzictwa tej ziemi, coś, co zasługiwało na ocalenie, na pokazanie światu.

– Ktoś by się na pewno znalazł, panie Stanisławie – powiedziała cicho. – Może w Nowym Sączu jest jakiś fotograf specjalizujący się w sztuce?

– A pewnie, że jest – machnął ręką starzec. – Ale oni cenią się, pani kochana, jak za zboże. A ja co mam? Emeryturę lichą i to, co z tych drewienek wyskrobię. Muzeum coś tam obiecuje, ale wie pani, jak to jest. Obiecanki cacanki.

Justyna zamyśliła się. Jej myśli niespodziewanie, niemal samowolnie, pobiegły w innym kierunku. Obraz mężczyzny wyłaniającego się z mgły, z aparatem fotograficznym przewieszonym przez ramię. Cezary. Przecież mówił, że przyjechał tu odpocząć, ale też… fotografować. Wspominał coś o pejzażach, o szukaniu inspiracji. Może… może to byłoby coś dla niego?

Poczuła delikatne ukłucie w dole brzucha, wspomnienie jego spojrzenia, intensywnego, trochę zagubionego, trochę ciekawego. Przypomniała sobie dotyk jego dłoni, kiedy pomagał jej podnieść rozsypane słoiki tamtego deszczowego dnia. Chłodny, ale pewny. Przez chwilę zawahała się. Czy to nie byłoby zbyt… nachalne? Zbyt oczywiste? Przecież ledwo się znali. Ale z drugiej strony, to była realna potrzeba. Pan Stanisław potrzebował pomocy, a Cezary był fotografem. To miało sens. Logiczny, praktyczny sens. Przynajmniej tak sobie tłumaczyła, ignorując ciche, wewnętrzne drżenie, które towarzyszyło tej myśli. To była sprawa kultury, sztuki ludowej, dziedzictwa. Nic osobistego.

– Wie pan co, panie Stanisławie? – odezwała się, starając się, by jej głos brzmiał naturalnie, rzeczowo. – Poznałam niedawno kogoś. Turystę z miasta, ale wydaje mi się, że z zacięciem artystycznym. Fotografuje. Może… może jego by to zainteresowało? Nie wiem, czy się zgodzi, czy ma czas, ale… spytać nie zaszkodzi. Może dla niego to też byłaby ciekawa odmiana od pejzaży? Uchwycić duszę drewna, jak pan mówi.

Oczy pana Stanisława rozbłysły iskierką nadziei.
– A spróbować można, pani Justyno, czemu nie? Jakby się zgodził, to byłoby wspaniale. Może byśmy się jakoś dogadali. Ja mu nalewki swojej najlepszej dam, albo którąś figurkę…

– Zostawmy to na razie – uśmiechnęła się Justyna. – Najpierw muszę go znaleźć i zapytać. Dał mi swój numer, na wszelki wypadek, gdybym wiedziała o jakichś ciekawych miejscach do fotografowania. To chyba można uznać za takie miejsce, prawda?

Wyjęła z kieszeni telefon. Palce lekko jej drżały, gdy szukała zapisanego numeru. "Cezary Mgła" – tak go zapisała, trochę żartem, po ich pierwszym spotkaniu. Teraz ten przydomek wydawał się dziwnie intymny. Wzięła głęboki oddech, czując zapach drewna i kurzu, i wybrała numer. Sygnał oczekiwania wydawał się ciągnąć w nieskończoność, a każdy ton odbijał się echem w jej przyspieszonym pulsie.

– Halo? – Usłyszała jego głos, lekko zdziwiony, głębszy niż zapamiętała, z nutą miejskiego zgiełku w tle, która tu, w cichej pracowni, brzmiała obco.

– Cezary? Tu Justyna. Ta od miodu i… zgubionej drogi w deszczu.

Chwila ciszy po drugiej stronie. Czuła, jak policzki zaczynają ją piec. Może to był głupi pomysł?
– Justyna! Pamiętam, oczywiście. Coś się stało? Znowu mgła? – W jego głosie pojawiła się cieplejsza nuta, może rozbawienie.

– Nie, nie, tym razem słońce – zaśmiała się nerwowo. – Dzwonię w trochę… nietypowej sprawie. Pamiętasz, jak mówiłeś, że fotografujesz? Że szukasz ciekawych tematów?

– Pamiętam. Znalazłaś coś dla mnie? Jakiś ukryty wodospad albo zapomnianą kapliczkę?

– Coś znacznie lepszego. – Przerwała na moment, zbierając myśli. – Jestem teraz u pana Stanisława. To niesamowity artysta ludowy, rzeźbiarz. Jego prace… są wyjątkowe. Mają w sobie prawdę tej ziemi. I potrzebuje pomocy. Dobrego fotografa, który zrobiłby dokumentację jego rzeźb. Do katalogu, może na wystawę. Pomyślałam o tobie.

Znów zapadła cisza, tym razem inna, bardziej skupiona. Justyna wstrzymała oddech.
– Rzeźby ludowe? – zapytał w końcu. – Brzmi… interesująco. Bardzo interesująco. Gdzie on jest?
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij