- W empik go
Pod skrzydłami żurawi - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
11 października 2023
Ebook
42,99 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Pod skrzydłami żurawi - ebook
Czasami nie rozumiemy drogi, którą podążamy, dopóki jej nie przejdziemy.
Olive Loughty, młoda doktor weterynarii, uciekła z rodzinnego miasteczka, by zacząć nowe życie w Bristolu. Na wieść o śmierci ostatniej bliskiej jej osoby, ciotki Rachel, postanawia raz jeszcze odwiedzić senne Horwell i pojawić się na pogrzebie krewnej. Podczas odczytania testamentu okazuje się, że ciotka zostawiła jej w spadku swój dom. Aby jednak móc go przyjąć, Olive musi mieszkać w nim przez co najmniej trzy lata. Kobieta decyduje się na przeprowadzkę i rozpoczyna remont, w którym pomaga jej spotkany na pogrzebie miejscowy dziwak, Flynn Sallow. Stroniący od ludzi, bojący się dotyku mężczyzna intryguje ją z każdym dniem coraz bardziej. Olive podejrzewa, że Flynn cierpi na fobię społeczną, ale specyficzne zachowanie Flynna ma zupełnie inną przyczynę. Przeciwko sobie mają przekleństwo i złorzeczenie, po swojej stronie jedynie miłość i krążące nad ich głowami żurawie.
Czasami życie wystawia nas na próbę. Rzuca nam pod nogi przeszkody, a potem przygląda się, czy sobie z nimi poradzimy. I ja właśnie mierzyłam się z trudnościami, usilnie próbując znaleźć rozwiązanie problemów i sytuacji, które chciały mnie przerosnąć. Jednego byłam pewna. Otrzymałam od losu tyle, ile byłam w stanie udźwignąć, i nawet jeśli teraz czołgałam się po błotnistej glebie, to wierzyłam, że któregoś dnia deszcze ustaną, a ja w promieniach słońca boso pobiegnę po trawiastej łące. Wiedziałam, że ci, którzy nie walczą o swoje marzenia, zmuszeni będą patrzeć, jak inni żyją tak, jak oni żyć zawsze chcieli.
Olive Loughty, młoda doktor weterynarii, uciekła z rodzinnego miasteczka, by zacząć nowe życie w Bristolu. Na wieść o śmierci ostatniej bliskiej jej osoby, ciotki Rachel, postanawia raz jeszcze odwiedzić senne Horwell i pojawić się na pogrzebie krewnej. Podczas odczytania testamentu okazuje się, że ciotka zostawiła jej w spadku swój dom. Aby jednak móc go przyjąć, Olive musi mieszkać w nim przez co najmniej trzy lata. Kobieta decyduje się na przeprowadzkę i rozpoczyna remont, w którym pomaga jej spotkany na pogrzebie miejscowy dziwak, Flynn Sallow. Stroniący od ludzi, bojący się dotyku mężczyzna intryguje ją z każdym dniem coraz bardziej. Olive podejrzewa, że Flynn cierpi na fobię społeczną, ale specyficzne zachowanie Flynna ma zupełnie inną przyczynę. Przeciwko sobie mają przekleństwo i złorzeczenie, po swojej stronie jedynie miłość i krążące nad ich głowami żurawie.
Czasami życie wystawia nas na próbę. Rzuca nam pod nogi przeszkody, a potem przygląda się, czy sobie z nimi poradzimy. I ja właśnie mierzyłam się z trudnościami, usilnie próbując znaleźć rozwiązanie problemów i sytuacji, które chciały mnie przerosnąć. Jednego byłam pewna. Otrzymałam od losu tyle, ile byłam w stanie udźwignąć, i nawet jeśli teraz czołgałam się po błotnistej glebie, to wierzyłam, że któregoś dnia deszcze ustaną, a ja w promieniach słońca boso pobiegnę po trawiastej łące. Wiedziałam, że ci, którzy nie walczą o swoje marzenia, zmuszeni będą patrzeć, jak inni żyją tak, jak oni żyć zawsze chcieli.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-634-9 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Flynn
Niebo przybrało kobaltowy kolor. Wiatr wzmagał się z każdą chwilą i lizał chłodem moje policzki, śmiało tarmosząc jasne włosy. Stałem na klifie i nasłuchiwałem fal, które rozbijały się o brzeg. Poruszyłem palcami bosych stóp, czując pod nimi przyjemny chłód trawy. Nie mogłem oderwać wzroku od okrętu przemierzającego bezkres oceanu. Kiedyś będę taki jak on. Wolny i niezniszczalny. Odważnie pokonam wzburzoną codzienność w poszukiwaniu bezpiecznego portu. Portu, spowitego ciszą i samotnością…
Kiedyś to zrobię.
Osiądę w miejscu, w którym będę bezpieczny…
Olive
Podobno w gwiazdach została zapisana nasza przyszłość. Jeśli wierzyć mędrcom, nie unikniemy tego, co jest nam pisane. A mimo to często nie wierzymy w przeznaczenie.
Jesteśmy na nie ślepi.
I to jest naszym największym błędem.ROZDZIAŁ 1
Południowa Anglia, hrabstwo Dorset
Flynn
− Flynn! Tylko nie spóźnij się na obiad! – Wsunąłem do plecaka dwie paczki suszonych rodzynek i butelkę oranżady. Spojrzałem na mamę, która stała na ganku domu i wycierała dłonie w kuchenną ścierkę. Wiatr bawił się jej kwiecistą sukienką, której barwy w promieniach letniego słońca wydawały się jeszcze bardziej intensywne. Pełen obaw, że nawet z odległości kilkunastu metrów zorientuje się, że coś knuję, czułem, jak serce biło mi silniej niż zazwyczaj. Spuściłem wzrok, by następnie odpowiedzieć:
− Nie spóźnię się! – Założyłem plecak i nim wsiadłem na rower, podciągnąłem bawełniane skarpetki niemal pod same kolana. Platforma jednego pedału była uszkodzona i już kilkakrotnie dość boleśnie zraniła mi nogę. Tym razem postanowiłem tego uniknąć.
− Masz kategoryczny zakaz zbliżania się do wody! Nie zapomnij o tym, jeśli nie chcesz, by ojciec sprał ci skórę! – Skończyła wycierać dłonie w ścierkę, przerzuciła ją przez ramię i pogroziła mi palcem. – Pamiętaj o tym, Flynn!
− Będę pamiętał! – odkrzyknąłem i wsiadłem na rower, by po chwili opuścić podjazd i zacząć kierować się w stronę domu przyjaciela, który mieszkał na drugim końcu wsi. To właśnie dla niego, po kryjomu, zwinąłem z kuchni rodzynki. Wiedziałem, że je lubi. Ja natomiast lubiłem Ervina. Był moim najlepszym kumplem i świetnym rowerzystą. Już dawno potrafił jeździć bez trzymania rękami kierownicy, czego szczerze mu zazdrościłem. Potrafił też szybciej biegać i bić się znacznie lepiej niż ja. Gdy w trzeciej klasie syn McGregorów próbował utopić mnie w sedesie w jednej ze szkolnych toalet, z pomocą przyszedł mi właśnie Ervin. Od tego dnia w zasadzie staliśmy się nierozłączni. Byliśmy dla siebie jak bracia.
Pedałowałem intensywnie, czując zapach powietrza przesyconego wonią gorącego asfaltu, na powierzchni którego tworzyły się czarne bąble. Musiałem sprawnie manewrować kierownicą roweru, by nie wjechać w smołę, która mogłaby oblepić opony. Kiedyś mi się to przytrafiło i tata bardzo się zdenerwował. Z tego powodu dostałem karę i przez dwa dni nie mogłem wyjść na dwór.
Otarłem prawym przedramieniem spocone czoło, wciąż nie przestając mrużyć oczu z powodu oślepiającego słońca, które dziś grzało wyjątkowo intensywnie. Rosnące wzdłuż drogi strzeliste topole wdzięcznie szumiały i co rusz otulały mnie swoim cieniem, przynosząc odrobinę ulgi. Zaschło mi w gardle i nagle świadomość, iż mam w plecaku butelkę chłodnej oranżady, wydała mi się bardzo pocieszająca. Skręciłem w polną ścieżkę i dostrzegłem Ervina. Czekał na mnie, tak jak się umawialiśmy, tuż obok obalonego dębu. Jego srebrny rower pobłyskiwał w promieniach letniego słońca, a postać przyjaciela wydawała się nieco bardziej smukła niż zwykle. Poczułem w ustach smak unoszącego się w powietrzu kurzu, gdy wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. Uniosłem prawą rękę, chcąc mu pomachać, i straciwszy równowagę, w ostatniej chwili zeskoczyłem z roweru, dzięki czemu uniknąłem upadku.
− Sierota z ciebie, Flynn! – zaśmiał się Ervin, zginając się wpół. – Nigdy mi nie dorównasz – dodał po chwili i odwrócił czapkę bejsbolową daszkiem do tyłu.
Podniosłem rower, czując niewielkie zawstydzenie. Tak, Ervin miał rację, nigdy nie będę tak dobry jak on ani w jeździe na rowerze, ani w grze w piłkę, ani…
− Ścigamy się? – rzucił z łobuzerskim uśmiechem. – Kto pierwszy na klifach! – zdążył jeszcze krzyknąć, nim wskoczył na rower i zaczął pedałować z taką prędkością, że wznoszący się w powietrzu kurz niemal całkowicie go przysłonił. Nie chcąc stracić cennego czasu, zrezygnowałem z napicia się oranżady i wciąż czując w ustach suchość, wsiadłem na rower. W myślach powtarzałem, że jestem w stanie dogonić Ervina. Pedałowałem zaciekle, jakby od wyniku wyścigu zależało co najmniej moje życie. Kilkakrotnie wpadłem w dziury, co boleśnie odczuła moja pupa. Z każdym pokonywanym metrem pot zalewał mi oczy, a mięśnie ud i łydek piekły niemiłosiernie. Gdy zbliżaliśmy się do klifów, przyjemny wiatr zaczął owiewać moją twarz, wilgotny kark i plecy. Jeszcze tylko kilometr, może dwa, i dotrzemy do celu. Dam radę! Mogę to zrobić! Dogonię Ervina i wówczas będzie musiał odwołać to, co powiedział.
− Nigdy mnie nie dogonisz, Flynn. Nigdy!
Ostatnie metry pokonałem, z trudem łapiąc oddech. Miałem wrażenie, że płuca trawi mi ogień. Ervin rzucił swój rower na ziemię i zacisnął dłoń na moim barku.
− Jesteś coraz lepszy – dodał na pocieszenie. Zsunąłem z ramienia jego rękę, następnie plecak, z którego wyjąłem oranżadę, i wciąż nie mogąc wydusić z siebie słowa, upiłem kilka łyków, a gdy skończyłem, spytałem:
− Chcesz?
− A nie naplułeś, gdy piłeś? – Skrzywił się.
− Nie naplułem.
Chwycił za butelkę i nim przyłożył do ust, uniósł ją w stronę słońca.
− Dobra. Zimna – ocenił, gdy skończył pić.
− Mam też rodzynki. – Wyjąłem dwa pudełeczka, z których jedno podałem Ervinowi.
− Super! – skomentował. – Ja mam coś lepszego. – Ruszył przed siebie, następnie spojrzał przez ramię i przywołał mnie ruchem ręki. Usiadł w cieniu, który rzucał na ziemię rokitnik zwyczajny, i otarłszy przedramieniem czoło, zaczął intensywnie przeszukiwać plecak. Zająłem miejsce tuż obok niego i ponownie upiłem kilka łyków oranżady.
− Podkradłem dziadkowi. Jest już niemal ślepy, nie zauważy. – Otworzył metalowe pudełko, w którym zwykł nosić przybory szkolne, i ruchem głowy wskazał na cztery papierosy i zapałki.
− No nie wiem…
− Serio! Wczoraj rano miał problem ze znalezieniem własnych kapci, nie ma szans, by zauważył, że brakuje mu czterech szlugów. – Obserwowałem, jak ze spokojem na twarzy wyjął papierosa z pudełka, włożył go do ust i chwycił za zapałki. Poczułem w powietrzu zapach siarki mieszający się z morską bryzą, gdy Ervin zbliżył płomień do wystającego z bibułki tytoniu. Zaciągnął się mocno, jakby palił nie po raz pierwszy, następnie wypuścił dym z ust i uśmiechnął się szeroko.
− No dalej, Flynn, nie bądź cykorem – powiedział, podając mi pudełko.
− Nie wiem, czy potrafię – wyznałem, wciąż walcząc z poczuciem, że to, co robimy, zasługuje na potępienie. Gdyby tata się o tym dowiedział…
− Jasne, że potrafisz, to proste. Rób tak, jak w filmach. Wciągasz powietrze i po chwili wypuszczasz je z ust. Dasz radę. – Szturchnął mnie ramieniem w bok, zachęcając do spróbowania. Nieco nerwowo spojrzałem za siebie, jakbym chciał mieć pewność, że nikt nas nie zobaczy. Wsunąłem papierosa do ust, a Ervin w tym czasie zapalił zapałkę i ochraniając płomień dłonią, przysunął go do bibułki. – Dalej, zaciągnij – zachęcał, a ja posłusznie wykonałem jego polecenie. – Mocniej! – naciskał. Wciągnąłem do płuc większy haust dymu nikotynowego i poczułem w nich palący ból. Oczy zaszły mi łzami. Wyjąłem z ust papierosa i zacząłem kaszleć tak bardzo, że w pewnej chwili bałem się, że zwymiotuję.
− Ale z ciebie cienias… − zaśmiał się Ervin i po raz kolejny zaciągnął się papierosem. – Musisz potrenować. Każdy kolejny smakuje lepiej – zapewniał, a ja wciąż walczyłem o oddech.
− Jak dorośli mogą to palić? – wydusiłem z siebie, gdy w końcu zapanowałem nad kaszlem.
− Nie jest tak tragicznie, nie przesadzaj. – Zaciągnął się po raz kolejny. Byłem zdziwiony, że nie kaszle jak ja. Najwyraźniej miał już doświadczenie w tej kwestii.
− Wiesz, że Molly z czwartej klasy mnie pocałowała? – Uniósł brew i poruszył nią kilkakrotnie.
− Poważnie?
Potaknął, ponownie włożył do ust papierosa i skrzyżował nogi w kostkach. Patrzyłem na żarzący się ogień, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, z jaką łatwością przychodzi Ervinowi palenie, podczas gdy mnie jedno zaciągnięcie niemal zwęgliło płuca.
− Jak było? Podobało ci się? – dociekałem.
− Szczerze?
− Tak. – Poruszyłem się niespokojnie.
− To jeszcze bardziej obrzydliwe niż palenie papierosów.
− Dlaczego?
− Okropnie się śliniła – wyznał bez ogródek, po czym wypuścił dym z ust.
− Fuj – jęknąłem, krzywiąc się na samo wyobrażenie ich pocałunku.
− No… To tylko w filmach wygląda tak fajnie.
− Nigdy nie będę się całował. – Pokręciłem głową, rzuciłem na trawę papierosa i właśnie miałem go przygnieść butem tak, jak zazwyczaj robił to mój tata, ale Ervin mnie przed tym powstrzymał.
− Zwariowałeś?! Wiesz, ile trudu mnie kosztowało, by wykraść dziadkowi fajki? – Trzymając swojego papierosa w ustach, podniósł mojego, następnie wsunął jego końcówkę pod czubek buta, by ugasić żarzący się ogień. Gdy już to zrobił, oderwał zmiażdżoną część, by resztę papierosa odłożyć do metalowego pojemnika z przyborami szkolnymi. Otworzyłem pudełko z rodzynkami i wysypałem kilka sztuk na dłoń. Ervin zrobił dokładnie to samo.
− Znasz zabawę w wyzwanie? – zapytał, wciąż przeżuwając suszone owoce.
− Nie. – Spojrzałem na niego i zmrużyłem oczy. – To jakaś nowa gra?
− Czy nowa, to nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Ale na pewno jest ciekawa. Trevor, wnuk państwa Parkers, wylądował przez nią w szpitalu.
− Ten Trevor, co ma rude włosy i piegi na całym ciele? – spytałem, chcąc mieć pewność.
− Tak – potwierdził. – Jest Irlandczykiem. Wszyscy Irlandczycy są rudzi i piegowaci – podsumował. Nie do końca się z nim zgadzałem. Nasz sąsiad pochodził z Irlandii i nie był rudy. Nie miał też piegów, za to mówił z dziwnym akcentem, trochę tak, jak bohaterowie jednej z kreskówek. – Wjechał rowerem pod samochód. Podobno grał z synem McGregorów właśnie w wyzwanie. Założyli się o to, kto odważy się wyjechać na ulicę i nie uciec przed nadjeżdżającym z naprzeciwka samochodem. No i wygrał McGregor, zresztą jak zawsze… − Ponownie wzruszył ramionami i wsypał do buzi resztę rodzynek.
− Co z Trevorem? – spytałem, a następnie czubkiem buta wykopałem niewielką dziurę w ziemi. Wrzuciłem do niej papierowe pudełko po rodzynkach, które ukryłem w obawie, że gdybym włożył śmieć do plecaka, mama mogłaby się zorientować, że podebrałem łakocie bez jej wiedzy. Często sprawdzała mi plecak, by upewnić się, czy zjadam w szkole drugie śniadanie.
− Słyszałem, jak pod kościołem jego matka mówiła, że cały jest w gipsie i że szybko do domu nie wróci.
− Biedny Trevor… − powiedziałem ze współczuciem.
− Nie biedny, tylko głupi. To cienias, ot i co! – Ervin wstał, założył plecak na ramiona i zaczął podnosić rower.
− Już wracamy? – spytałem. Jeszcze raz powiodłem wzrokiem po lazurowej wodzie i krawędzi klifu, który dumnie wznosił się nad znajdującą się pod nim plażą. Czułem, jak piekły mnie policzki i kark, najpewniej od słońca, które grzało dziś niemiłosiernie.
− No co ty! – Posłał mi oburzone spojrzenie. – Dwie mile stąd znajduje się niewielka wieś, a w niej sklep, który sprzedaje najlepsze lody w tej części hrabstwa. Mam kasę – rzucił wyraźnie dumny z siebie. – Są naprawdę pyszne. – Mrugnął zawadiacko i wciąż uśmiechając się nieco łobuzersko, przełożył nogę ponad ramą roweru. – Na pewno będą ci smakowały.
− Skąd masz pieniądze? Dostałeś je od mleczarza, któremu pomagasz rozwozić mleko? – dopytywałem. Tak jak Ervin zarzuciłem plecak na ramiona i upewniłem się, że moje skarpetki nie zsunęły mi się z łydek, by w końcu podnieść rower i przyszykować się do jazdy.
− Nie. Pieniądze od mleczarza zbieram na model do sklejania. Kupię sobie Bismarcka. Będzie piękny. – Odepchnął się nogą i ruszył przed siebie, spokojnie pedałując. Zrobiłem to samo i już po chwili zjeżdżaliśmy stromą i krętą ścieżką w dół klifów, a ja uważałem, by nie najechać Ervinowi na tylne koło.
− To skąd masz pieniądze? – dociekałem.
− Z kieszeni spodni dziadka. – Spojrzał przez ramię i wyszczerzył się, ukazując komplet białych zębów.
− Ukradłeś mu?
− Pożyczyłem. – Zaśmiał się, by po chwili krzyknąć: – Kto pierwszy na dole! – Zaczął pedałować z całych sił. Tuman kurzu wzbił się w powietrze. Zacisnąłem mocniej dłonie na kierownicy i puściłem się za przyjacielem. Tym razem nie przegram. Nie ma takiej opcji. Pedałowałem najszybciej, jak potrafiłem, nie zważając na dziury i wystające z ziemi kamienie. Sprawnie omijałem przeszkody, zbliżając się do Ervina. W pewnej chwili do oka wpadł mi jakiś owad, ale dzielnie sobie radziłem, pedałując tylko z jedną uniesioną powieką.
− Flynn! Pedałujesz jak dziewczyna! Nie wygrasz ze mną! – krzyknął, odwracając głowę w moim kierunku. Przyspieszył jeszcze bardziej. Zrobiłem to samo. Droga stawała się coraz bardziej kręta i niebezpieczna. Zarzucało mną na każdym z zakrętów i kilka razy niemal straciłem równowagę. Ervin wciąż się oddalał, a ja zaczynałem wątpić w to, że go dogonię.
− Zwolnij! – zawołałem. – Robi się niebezpiecznie! – Delikatnie nacisnąłem hamulec. Rower zachwiał się, ale utrzymałem równowagę. – Słyszysz?! Zwolnij! – nalegałem, ale Ervin w ogóle nie reagował. Spojrzał na mnie przez ramię, uśmiechnął się szeroko i ponownie krzyknął:
− Nigdy mnie nie dogonisz, Flynn! Nigdy!
A potem wszystko stało się zbyt szybko. Ervin zniknął za zakrętem. Usłyszałem jego przerażający wrzask i dźwięk czegoś ciężkiego, obijającego się o skały. Zeskoczyłem z roweru. Hamując nogami, wzbiłem w powietrze kurz i drobne kamienie. Gdy w końcu się zatrzymałem, rzuciłem rower na ziemię i z dziko bijącym z przerażenia sercem pobiegłem ile sił w nogach wzdłuż ścieżki. Nigdzie nie widziałem Ervina. Zrobiło się cicho. Zbyt cicho. Ustał wiatr i skrzek mew, fale jakby zamarły w bezruchu. Ciężko dysząc, zacząłem się rozglądać z nadzieją, że Ervin robi sobie ze mnie żarty. Zgiąłem się wpół, oparłem dłonie o kolana i mrużąc oczy od słońca, nadal wzrokiem przeszukiwałem teren.
− Ervin, nie wygłupiaj się! Wygrałeś! – krzyknąłem resztką sił. – Słyszysz? Wygrałeś! – I wtedy je zobaczyłem. Ślady hamowania. Ostrożnie podszedłem do krawędzi drogi, za którą znajdowało się urwisko. Zrobiło mi się gorąco, a łzy napłynęły do oczu. Nogi pode mną drżały. Najpierw przykucnąłem, następnie położyłem się na brzuchu i zacisnąwszy dłonie na suchej trawie, która porastała klify i zbocze, przyciągnąłem się do krawędzi urwiska, by bezpiecznie spojrzeć w dół. Rozpłakałem się, gdy na jednym z ogromnych kamieni dostrzegłem ślady krwi, w oddali zaś rower Ervina. Tak jak rano skrzył się w promieniach słońca wszystkimi barwami tęczy.
***
Patrzyłem na klatkę, którą w dłoniach trzymał tata. W jej wnętrzu biegał szary chomik. Mama potarmosiła moją czuprynę i uśmiechnęła się delikatnie. Przykucnęła tuż obok mnie i nieco nerwowym ruchem poprawiła mi kołnierzyk od koszulki polo.
− Flynn, kochanie, to twój nowy przyjaciel. Pomyśleliśmy z tatą, że jego obecność w naszym domu sprawi ci radość – mówiła słodkim głosem, tak jak w chwilach, w których się bałem, bo śniły mi się nocne koszmary. Widziałem, jak łzy zbierają się w jej oczach, jak próbuje nad nimi zapanować. Ostatnio ciągle wyglądała na smutną. Tata również.
Gdy dowiedziała się o wypadku, nawet na mnie nie krzyczała. Chyba bała się, że też mogłem umrzeć. Wciąż powtarzała, że nie wie, co by zrobiła, gdyby coś mi się stało. Tata też nie krzyczał. Nie dostałem żadnej kary. Chyba nawet nie byli na mnie źli.
− To jak nazwiesz swojego nowego przyjaciela? – spytała, dłonią gładząc mój policzek.
− Może Puszek? – zaproponował tata.
− Puszek brzmi świetnie! – Mama najpierw spojrzała na tatę, potem na mnie. Pokręciłem głową. Od dnia, w którym Ervin spadł z klifu, przestałem się odzywać. Straciłem zdolność mówienia i nikt nie mógł mi pomóc w jej odzyskaniu. Nawet lekarze. – Nie podoba ci się imię Puszek? To może zaproponujesz coś innego? – zasugerowała. Na jej twarzy pojawiło się zmartwienie. Wstałem, podszedłem do stolika i chwyciłem notes, z którym nie rozstawałem się od ostatnich tygodni. Ująłem w dłoń ołówek i przygryzając końcówkę języka, w skupieniu napisałem swoją propozycję, a gdy skończyłem, podszedłem do mamy i wręczyłem jej notes.
− Ervin? Tak chcesz nazwać swojego chomika? – spytała drżącym głosem, a ja energicznie potaknąłem głową. Mama się rozpłakała. Nie wiem dlaczego. Chyba nie spodobało jej się imię, które wybrałem dla chomika.
***
− To nie twoja wina, Flynn. Tak się czasami zdarza. – Patrzyłem na kartonowe pudełko, w którym leżał martwy chomik. Nie wiem, dlaczego zdechł. Dbałem o niego najlepiej, jak umiałem. Pamiętałem, by wsypywać mu karmę i napełniać miseczkę wodą. Bawiłem się z nim, przytulałem, chociaż to nie zawsze było łatwe, bo Ervin był wyjątkowo szybkim gryzoniem. Własnoręcznie zbudowałem mu tor przeszkód z klocków Lego i pustych rolek po papierowych ręcznikach. Gdy wczoraj, tuż przed snem, bawiłem się z nim, to wyglądał na szczęśliwego. W końcu przestał mnie gryźć i byłem pewien, że nareszcie się zaprzyjaźniliśmy. Jednak dziś rano, gdy przyniosłem mu liść sałaty, już po niego nie przyszedł. Był martwy. Nigdy więcej żadnemu zwierzakowi nie dam na imię Ervin.
– Flynn, chcesz, żebym sam zakopał chomika czy wolisz zrobić to ze mną? – Po raz kolejny spojrzałem na papierowe pudełko i dziwnie wykrzywione ciałko gryzonia, następnie odwróciłem się i bez słowa ruszyłem w stronę drzwi wyjściowych. Nie chciałem patrzeć, jak tata zakopuje mojego przyjaciela. Bałem się, że będę płakał. Tęskniłem za moim chomikiem, tak jak za prawdziwym Ervinem. Po śmierci przyjaciela zostałem sam. Nikt nie chciał się ze mną przyjaźnić. Miałem tylko chomika. Do wczoraj…
Podniosłem z ziemi piłkę i zacząłem ją kozłować, a gdy stanąłem na wprost kosza, oddałem celny strzał. Patrzyłem, jak piłka prześlizguje się przez siatkę, by spaść na posadzkę i potoczyć się po ulicy w stronę zarośli. Ervin byłby ze mnie dumny – pomyślałem. Upewniłem się, że nic nie jedzie, i pospiesznie przebiegłem przez ulicę. Nie zważając na pokrzywy, wszedłem w krzaki i właśnie miałem podnieść piłkę, gdy w oddali usłyszałem ciche popiskiwanie. Zaciekawiony tym dźwiękiem zrobiłem kilka kroków naprzód, uważając, by suche gałęzie nie podrapały mi twarzy. Tuż przy czarnej topoli siedział niewielkich rozmiarów psiak. Miał smutny wyraz oczu i cichutko skomlał. Na mój widok zamerdał ogonem. Zauważyłem, że na szyi miał czerwony sznurek, którego drugi koniec był przywiązany do drzewa. Spokojnie podszedłem do szczeniaka, przykucnąłem i spojrzałem w najbardziej smutne oczy, jakie kiedykolwiek widziałem. Ostrożnie wysunąłem dłoń do przodu, a wówczas szczeniak polizał ją spontanicznie i radośnie szczeknął. Dostrzegłem, że końcówka jego merdającego ogona jest biała, tak samo jak łatka na jednej z przednich łap, co stanowiło wyraźny kontrast dla ciemnej sierści. Odważyłem się unieść dłoń i pogłaskać psa po grzbiecie. Wtedy on stanął na tylnych łapkach i zaczął zabawnie poruszać przednimi, tak jakby błagał o to, bym go uwolnił. Nie zwlekałem. Pobiegłem do garażu taty, z którego zabrałem nóż do tapet, i odciąłem sznurek. Następnie chwyciłem jego końcówkę i wraz z psem udałem się do ogrodu. Z drewnianej szopki wyjąłem plastikową doniczkę i napełniłem ją wodą. Gdy Buddy (bo tak postanowiłem nazwać szczeniaka) pił wodę, ja pobiegłem do lodówki, z której wyjąłem dwie parówki. Wsunąłem je pod bluzkę i nie wzbudzając żadnych podejrzeń rodziców, przemyciłem je do ogródka. Buddy uwielbiał parówki! Zjadł je błyskawicznie, a następnie wskoczył mi na kolana i polizał mnie po buzi.
***
– Pies to odpowiedzialność, Flynn. Będziesz musiał się z nim nie tylko bawić, ale również wyprowadzać go na spacer – powiedziała mama, gdy jechaliśmy do kliniki weterynaryjnej. –Pozwolimy ci go zachować, jeśli nie będziemy mogli odnaleźć właściciela. Musisz jednak wiedzieć, że istnieje możliwość, iż psiak zwyczajnie komuś uciekł i ten ktoś może go szukać. – Wiedziałem, że szanse na to są małe. Gdyby tak było, Buddy nie zostałby przywiązany do drzewa. Mimo to potaknąłem energicznie głową, potwierdzając, że zrozumiałem. – Po prostu chciałabym oszczędzić ci rozczarowania, synku – dodała nieco zmartwionym głosem i podrapała psiaka za uchem. Buddy to lubił. Bardzo. Wciąż domagał się pieszczot. Nadstawiał głowę i mokrym nosem szturchał mnie w ramię, bym kontynuował głaskanie, które rozpoczęła mama. Zatopiłem dłonie w miękkiej sierści Buddy’ego, w myślach prosząc, by mógł ze mną zostać. Chciałem go zatrzymać. Chciałem, żeby został moim przyjacielem.
– Ani śladu chipa, niestety. – Doktor Stroke odłożył skaner, następnie zajrzał Buddy’emu najpierw do uszu, potem do pyska. – To młody psiak, sądzę, że może mieć około roku. Jest nieco niedożywiony, ale z tym sobie poradzimy.
Wyciągnąłem dłoń i zacisnąłem ją wokół dłoni mamy, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę.
– Tak, Flynn, możemy go zatrzymać, ale jeśli znajdzie się jego właściciel, to wiesz, co to będzie oznaczało? – Potrząsnąłem głową i objąłem ramionami talię mamy, ona zaś palcami przeczesała moje jasne włosy. – Powinniśmy zacząć mu podawać jakąś specjalną karmę? – spytała.
– Nie ma takiej potrzeby. – Doktor Stroke dłońmi ugniatał brzuch psiaka, a on nie wyglądał na szczególnie zadowolonego. – Musimy go natomiast odrobaczyć i oczywiście zaszczepić.
Wolałem na to nie patrzeć. Nie lubiłem igieł. Odwróciłem się i dłońmi zasłoniłem oczy. Buddy nawet nie pisnął, taki był dzielny!
***
Nie było fali, której Buddy by się bał. Skakał przez nie jak szalony, szczekając i strasząc wszystkie mewy, które zebrały się w pobliżu z nadzieją na łatwy żerunek. Uwielbiał aportować, więc często wrzucałem mu piłkę do wody, a on zawsze potrafił ją znaleźć. Był wspaniały pod każdym względem. I był moim prawdziwym i jedynym przyjacielem. Nigdy nie opuszczał mnie nawet na krok. Razem spaliśmy w łóżku i wspólnie spędzaliśmy czas na dworze. I chociaż do rozpoczęcia roku szkolnego pozostał jeszcze tydzień, już teraz się bałem, że będę za nim tęsknił, gdy zacznę chodzić do szkoły.
Temperatura znacznie się obniżyła, a słońce zaczęło znikać za horyzontem. Siedzieliśmy na piasku i jedliśmy truskawkowy sorbet. Raz lizałem ja, raz Buddy, który miał ogromną słabość do łakoci.
– Flynn, proszę cię, przestań. To bardzo niezdrowe. Nie możesz częstować psa swoim lodem, zrozumiałeś?
Skinąłem głową, ramieniem przyciągnąłem do siebie Buddy’ego i oddałem mu swój sorbet. Mama jęknęła, przewróciła oczami i nie chcąc na to patrzeć, odwróciła się do nas plecami, by wytrzepać piasek z koca, na którym wcześniej leżeliśmy.
– Chyba znalazłeś prawdziwego przyjaciela, synu. Mam rację? – Tata przysiadł obok mnie i parsknął cichym śmiechem na widok psa, który śliskim jęzorem łapczywie lizał truskawkowy sorbet, co rusz smakując również moich dłoni. – Flynn, powiedz, proszę: Bu-ddy – nalegał delikatnie. Pokręciłem głową. Wiedziałem, że nie będę w stanie tego zrobić. Nie umiałem. – Spokojnie, nie spiesz się, synu. Bu-ddy – powtórzył. Otworzyłem usta. Raz i drugi i bardzo starałem się, by wydostało się z nich imię mojego przyjaciela. Nie chciałem zawieść taty. Chciałem, by był ze mnie dumny, tak jak ja byłem dumny z Buddy’ego.
– Bu-ddy – powtórzył wyraźnie, pełen nadziei, że będę w stanie to zrobić.
Spróbowałem jeszcze raz, ale nic to nie dało. Spuściłem głowę, a tata przygarnął mnie ramieniem, potarmosił mi grzywkę i złożył pocałunek na czubku głowy.
– Nie przejmuj się, Flynn. Kiedyś ci się uda, zobaczysz…
***
Nienawidziłem szkoły. Nienawidziłem tego, jak wszyscy na mnie patrzyli. Wciąż słyszałem szepty: „To przez niego zginął Ervin”. Nie chciałem tu być, bo bez Ervina szkoła nie była już taka sama. Nikt mnie nie lubił, nikt ze mną nie rozmawiał, nikt nie chciał usiąść obok mnie na stołówce. A ja przecież nic nie zrobiłem. To był wypadek – tak mówili mama i tata. Ervin jechał zbyt szybko, a potem spadł. Spadł i już go nie było.
Czekałem na koniec lekcji, starając się nie rozpłakać. McGregor nigdy by mi tego nie zapomniał. Teraz, gdy nie było już Ervina, znowu zaczął mi dokuczać. Podczas lunchu nazwał mnie niemową, a gdy mijaliśmy się na korytarzu, pchnął mnie na ścianę tak mocno, że nabiłem sobie guza. Odetchnąłem z ulgą, gdy lekcje dobiegły końca. Zarzuciłem na ramiona plecak i wyszedłem z budynku, łapczywie wciągając powietrze do płuc. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do domu i móc zabrać Buddy’ego do parku. Tęskniłem za nim i wiedziałem, że on też na mnie czeka. Niemal biegiem pokonałem odległość dzielącą szkołę od domu. Wpadłem do kuchni, zrzuciłem plecak i wyjąłem z lodówki butelkę chłodnej wody.
– Flynn, jak ci minął pierwszy dzień w szkole? – spytała mama, wychodząc z łazienki. W rękach trzymała miskę wypełnioną praniem, którą oparła sobie o biodro. Uniosłem kciuk, dając jej do zrozumienia, że nie było najgorzej. Nie chciałem jej martwić. Od wypadku Ervina rzadko się uśmiechała.
– Na pewno wszystko w porządku? – dopytała. Dłonią odgarnęła mi grzywkę z czoła i podejrzliwym wzrokiem spojrzała na sporych rozmiarów guza. Odtrąciłem jej dłoń, z szuflady wyjąłem przekąski dla Buddy’ego i na papierowym ręczniku napisałem, że będę w parku. – Dobrze, tylko uważaj, jak będziesz przechodził przez ulicę. – Pochyliła się i złożyła czuły pocałunek na moim zgrzanym policzku. Potaknąłem głową, z przedpokoju zabrałem smycz, by następnie wraz z Buddym pobiec do parku. Spędziliśmy w nim sporo czasu. Od kilku dni starałem się nauczyć Buddy’ego nowej sztuczki polegającej na tym, by udawał, że zdechł. Nie było to łatwe, a fakt, że nie mówiłem, z całą pewnością nie pomagał. Mimo to postanowiłem, że się nie poddam. Mój przyjaciel każdego dnia robił postępy, ale wciąż potrzebował treningu. Byliśmy do siebie bardzo podobni. Oboje wciąż musieliśmy się sporo nauczyć. On sztuczek, ja mowy. Buddy’ego porzucił pierwszy właściciel, mnie odtrącili mieszkańcy wsi. I chociaż nam obu nie było łatwo, codziennie uparcie dążyliśmy do celu, wiedząc, że któregoś dnia staniemy się silni i niezwyciężeni, dokładnie tak, jak Ervin.
Pierwsze krople deszczu rozbiły się na moim nosie. W zaledwie kilka minut park opustoszał, a suche drogi zmieniły się w rwące strumyki. Z oddali dobiegł nas głośny grzmot i Buddy przylgnął do mojej nogi. Pogłaskałem go po karku, chcąc mu dodać otuchy, i biegiem ruszyliśmy do domu. Gdy zbiegałem z górki, dostrzegłem tatę zmierzającego w naszym kierunku. Szedł po drugiej stronie ulicy, bezustannie nawołując mnie i Buddy’ego. Podniosłem rękę i zacząłem machać, chcąc dać mu znak, że go słyszymy, ale mnie nie zauważył. Po raz kolejny zawołał Buddy’ego, a wówczas mój pies ruszył biegiem w stronę taty, wyrywając mi z dłoni smycz. Z przerażeniem dostrzegłem zbliżające się auto osobowe. Zacząłem biec, chcąc złapać psa, ale on był szybszy. Próbowałem krzyknąć raz i drugi, ale nic z tego. Nie mogłem. Samochód zaczął ostro hamować. Widziałem, jak kierowca próbuje ominąć mojego psa, który właśnie wybiegł na ulicę, ale mu się nie udało. Najpierw usłyszałem pisk opon, następnie huk.
– Buddy! – krzyknąłem, nie mając już pewności, czy głos, który rozbrzmiał w powietrzu, należał do mnie. Nie słyszałem go od tak dawna…
***
– Lauren, to nie może być zbieg okoliczności. Najpierw Ervin, potem chomik, teraz pies…
Siedziałem na schodach, przysłuchując się cichej rozmowie rodziców. Było mi zimno. Miałem mokrą piżamę, bo przez cały wieczór wycierałem w nią łzy. Gdy samochód potrącił Buddy’ego, tata próbował mu pomóc, ale nic już nie mógł zrobić. Straciłem go. Nigdy już nie będę miał przyjaciela. Nie chcę.
– Skarbie, wiesz, co to oznacza, prawda? – spytał tata, a mama niemal natychmiast zalała się łzami. Tata przygarnął ją do siebie i zamknął w ramionach. Było mi jej żal. Nie lubiłem, gdy płakała.
– Muszę do niego pojechać, muszę z nim porozmawiać, Tom. Nie wiem, co mam robić. Jak pomóc Flynnowi? – szlochała, a ja starałem się zrozumieć, przed czym próbowała mnie chronić. Do kogo chciała pojechać? Płakała z mojego powodu? Dlaczego? Przecież nic nie zrobiłem. To był wypadek. Wypadek…
– To zbyt niebezpieczne, Lauren, nie możesz się z nim spotkać. Ryzykujesz nie tylko swoje życie, ale również Flynna.
Nic z tego nie rozumiałem. Mama płakała, tata był zdenerwowany, Buddy odszedł na zawsze, a ja…
Ja czułem się zagubiony.ROZDZIAŁ 2
Południowa Anglia, hrabstwo Dorset
Dwadzieścia lat później
Olive
Z ust mędrca usłyszałam kiedyś, że każdy z nas umiera taką śmiercią, na jaką zasłużył. Patrzyłam na wątłe ciało ciotki Rachel i nie wiem, dlaczego nie potrafiłam przestać się uśmiechać. Wyglądała, jakby śniła swój najpiękniejszy sen. Jej pomarszczone powieki delikatnie drgały, a wąskie usta, teraz skrywane pod maseczką tlenową, nieznacznie rozciągały się w uśmiechu. Wciąż była piękna i delikatna. Pomyślałam, że umiera z charakterystyczną dla siebie klasą, jeśli tak w ogóle można było powiedzieć o umieraniu. Mimo choroby, która niszczyła ją przez ostatnie miesiące, nadal wyglądała dystyngowanie. Jej dłonie, na których teraz można było zauważyć plamy wątrobowe, pozostały smukłe i zadbane, a niemal białe włosy wciąż opadały falami na nieco spiczaste ramiona. Rachel umierała w sposób spokojny, łagodny – dokładnie w taki, na jaki zapracowała swoim przykładnym życiem. Zagorzała katoliczka, uczynna sąsiadka, wyrozumiała nauczycielka i kobieta, która zawsze w pierwszej kolejności myślała o innych – właśnie tak ją zapamiętam.
Ciotka Rachel była najstarszą i przyszywaną siostrą mojej babki oraz moją jedyną żyjącą krewną. Po śmierci rodziców i dziadków stała się dla mnie najważniejszą osobą. I chociaż na co dzień dzieliły nas od siebie długie godziny jazdy samochodem, to nasza relacja była ciepła. Mówiłyśmy sobie o wszystkim. Przynajmniej tak myślałam do dnia, w którym zupełnie niespodziewanie, podczas jednej z naszych rozmów telefonicznych, wyznała mi, że ma raka płuc w ostatnim stadium i że już dawno odmówiła leczenia. Pamiętam, jakim szokiem były dla mnie jej słowa. I gdy tak szlochałam do słuchawki, błagając ją, by chociaż spróbowała walczyć, odpowiedziała mi, że Pan ma swój własny plan względem każdego z nas. Następnie dodała, że jej bliska sąsiadka, która pochodziła z Europy Środkowej, zwykła mawiać, że „kiedy Bóg drzwi zamyka, to otwiera okno”*, i że ona jest teraz gotowa, by przez to okno przejść. Ale ja nie chciałam jej na to pozwolić. Nie mogłam. Kochałam Rachel całym swoim sercem, nawet jeśli w ostatnich latach nasz kontakt ograniczał się głównie do rozmów telefonicznych. Jasne, starałam się odwiedzać ciotkę, gdy tylko nadarzała się ku temu okazja, ale studia, staż, a wkrótce potem praca w renomowanej klinice weterynaryjnej pochłaniały większość mojego wolnego czasu, w efekcie do Horwell wpadałam na dzień lub dwa w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Zresztą, Martin, mój narzeczony, nie przepadał za wsią, a i ja sama odzwyczaiłam się od życia w miejscu, w którym wszyscy wiedzą o sobie wszystko.
– Olive, w pokoju pielęgniarskim mamy duży dzbanek kawy. Może masz ochotę? – Poczułam na ramieniu zaciskającą się dłoń pielęgniarki. Uniosłam wzrok i mimo zmęczenia uśmiechnęłam się, być może nieco smutno, ale tylko na tyle było mnie stać w tej chwili.
– Nie mam ochoty, dziękuję, Marie – wyszeptałam i językiem zwilżyłam suche usta.
– Mamy również pyszną kanapkę z kurczakiem. Myślę, że czeka właśnie na ciebie. – Mrugnęła okiem, następnie przystąpiła do zmiany kroplówki, a ja obserwowałam każdy jej ruch, zastanawiając się, czy ta kroplówka będzie już ostatnią w życiu Rachel.
– Nie byłabym w stanie niczego przełknąć.
– Siedzisz tu już trzecią dobę. Powinnaś pójść do hotelu i się przespać. Przecież wiesz, że ciotka jest w dobrych rękach. Wszyscy ją tu kochamy i troszczymy się o nią jak o członka rodziny – zapewniała.
– Wiem. Gdyby było inaczej, nigdy bym jej tu nie umieściła. Zresztą już o tym rozmawiałyśmy. Nie ruszę się stąd, nie mogę. Ona ma tylko mnie. – Ostatnie zdanie wypowiedziałam tak cicho, że nie miałam pewności, czy moje słowa dotarły do Marie.
Nie było mi łatwo siedzieć przy łóżku ciotki, wiedząc, że gdy stąd wyjdę, to być może nie zdążę wrócić, by się z nią pożegnać. Bardzo chciałam, by umierając, trzymała za rękę kogoś, dla kogo była ważna, kto kochał ją mimo jej niektórych dziwactw, jak chociażby spacerowanie boso po ogrodzie, gdy z nieba lał się jesienny deszcz. Wówczas powtarzała, że mając bliski kontakt z naturą, czuje się obecność Boga, a Rachel bardzo kochała Pana. Powierzyła mu całe swoje życie. Godzinami przesiadywała w kościele, lub też na ganku, czytając Biblię. Swoją wiarę wdrażała w życie, a ja ją za to podziwiałam.
Zazdrościłam jej tego, że potrafiła tak mocno wierzyć. I chociaż sama starałam się rozmawiać z Bogiem, często miałam wrażenie, że był głuchy na moje wołania. Raz nawet powiedziałam ciotce, że gdyby Ten na górze kochał mnie równie mocno, co ją, zapewne nigdy nie zostałabym sierotą, którą najpierw wychowywała babka, a potem ciotka. Wówczas Rachel, oburzona moimi słowami, prychnęła wielce niezadowolona i rzekła, iż lepiej będzie, jeśli podziękuję Bogu za to, że trzyma wszystkie moje połamane kawałki razem, aniżeli głośno będę powątpiewała w Jego miłosierdzie. Zaraz potem dodała, że niekiedy nasz świat musi stanąć na głowie, byśmy nauczyli się rozumieć, że zmiany w naszym życiu to najlepsze, co mogło nas spotkać. A teraz nadszedł czas właśnie na zmianę. Rachel miała odejść do Pana, ja z kolei znowu miałam zostać sama. I mimo iż miałam już dwadzieścia siedem lat, bałam się tej chwili. Bałam się, że stracę coś cennego, coś, czego nigdy nie będę potrafiła odzyskać. Stracę przynależność do kogoś, z kim łączyły mnie więzy krwi. Stanę się bezludną wyspą, samotnie tkwiącą gdzieś na bezkresach oceanu, i moją jedyną życiową tratwą ratunkową będzie Martin. Martin, którego dziś przy mnie nie było, bo lata nauki poświęcone psychiatrii były ważniejsze niż fakt, że umiera kobieta, która była dla mnie życiowym drogowskazem. A mimo to musiałam wziąć się w garść. Musiałam zaakceptować to, co Bóg zaplanował dla Rachel. Obiecałam jej to podczas jednej z naszych telefonicznych rozmów. Miałam być silna i z pokorą przyjąć wszystko, co się wydarzy. I przysięgam, że bardzo się starałam dotrzymać złożonej obietnicy, ale życie czasami bolało zbyt mocno. A ja pomału traciłam siły na kolejne potyczki z niesprawiedliwym losem.
– Marie? – powiedziałam cichutko, patrząc jej głęboko w oczy. Uśmiechnęła się, ponownie zacisnęła swoją dłoń na moim ramieniu, jakby tym gestem chciała dodać mi sił, i wyszeptała z wyraźnym współczuciem, które wybrzmiewało z jej głosu:
– To już niedługo, Olive. Jeśli jeszcze się z nią nie pożegnałaś, to właśnie nadszedł czas, byś to zrobiła. Czasami ludzie muszą usłyszeć z ust bliskich, że pozwalamy im odejść. Myślę, że ona tego potrzebuje.
Wstrzymałam oddech. To się działo naprawdę. Rachel odchodziła, a ja nic nie mogłam zrobić. Patrząc przez łzy, obserwowałam Marie, która cichutko opuściła pokój, ale nim to zrobiła, przyciemniła światło, sprawiając tym samym, że nagle poczułam się nieco bezpieczniej. Zimny odcień bieli zastąpiła ciepła barwa żółtego światła. Było prawie jak w domu. Prawie…
Rachel delikatnie zacisnęła palce wokół mojej dłoni. Odruchowo sięgnęłam po leżący na szafce różaniec i jej go podałam. Odkąd pamiętam, zawsze szła spać z różańcem w ręku. Trzęsącymi się dłońmi oplotłam paciorki wokół jej palców.
– Jeśli jesteś już gotowa, to możesz odejść do Pana – wyszeptałam łamiącym się głosem, zdając sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie wypowiedziałam równie ważnych i trudnych dla mnie słów. Rachel delikatnie uniosła powieki, wysunęła dłoń spod mojej dłoni i chwyciwszy za maseczkę tlenową, odciągnęła ją od ust. Wstrzymałam oddech i zbliżyłam się do niej tak, by móc usłyszeć jej ciche słowa, a wówczas ciotka spojrzała na mnie nadzwyczaj przytomnym wzrokiem i wraz ze świszczącym wydechem wydobyła z siebie słowa:
– Olive, pamiętaj, skarbie, że Bóg jest jak bijące serce. Nie widzisz Go, ale czujesz – wyszeptała, uniosła dłoń, a ja wtuliłam w nią swój policzek.
– Będę pamiętała, ciociu.
– Wszystkie problemy, bóle i obawy zawsze powierzaj Bogu.
Potaknęłam głową, czując, jak zaczynam drżeć. Rachel uśmiechnęła się, uniosła do ust różaniec i ucałowała krzyż. Następnie splotła dłonie i ułożyła je na piersi tak, jakby wiedziała, że za chwilę wyda ostatnie tchnienie. Przymknęła oczy, teraz już wyraźnie zmęczona, i gdy byłam pewna, że za chwilę zaśnie, ona jeszcze ostatkiem sił wyszeptała:
– Tylko ty możesz go ocalić.
– Nie rozumiem… – powiedziałam, marszcząc brwi. – O kim mówisz, ciociu? Kogo mam ocalić?
Otworzyła usta, ale już nic nie powiedziała. Nabrała do płuc duży haust powietrza i zasnęła. Dopiero alarm maszyny kontrolującej pracę serca i ponownie zaciskająca się na moim ramieniu dłoń pielęgniarki uświadomiły mi, że Rachel odeszła. Bezpowrotnie. Na zawsze. Wbrew moim błaganiom.
– Bardzo mi przykro, Olive – padło najpierw z ust Marie, następnie z ust towarzyszącego jej lekarza.
Świat się brutalnie zatrzymał, a ja zostałam wyrzucona na jednym z życiowych przystanków, na którym nigdy nie chciałam się znaleźć.
Zostałam sama.
Zupełnie sama.
I nic już tego nie zmieni.
* Cytat z wiersza _Nie płacz w liście_ ks. Jana Twardowskiego.
Flynn
Niebo przybrało kobaltowy kolor. Wiatr wzmagał się z każdą chwilą i lizał chłodem moje policzki, śmiało tarmosząc jasne włosy. Stałem na klifie i nasłuchiwałem fal, które rozbijały się o brzeg. Poruszyłem palcami bosych stóp, czując pod nimi przyjemny chłód trawy. Nie mogłem oderwać wzroku od okrętu przemierzającego bezkres oceanu. Kiedyś będę taki jak on. Wolny i niezniszczalny. Odważnie pokonam wzburzoną codzienność w poszukiwaniu bezpiecznego portu. Portu, spowitego ciszą i samotnością…
Kiedyś to zrobię.
Osiądę w miejscu, w którym będę bezpieczny…
Olive
Podobno w gwiazdach została zapisana nasza przyszłość. Jeśli wierzyć mędrcom, nie unikniemy tego, co jest nam pisane. A mimo to często nie wierzymy w przeznaczenie.
Jesteśmy na nie ślepi.
I to jest naszym największym błędem.ROZDZIAŁ 1
Południowa Anglia, hrabstwo Dorset
Flynn
− Flynn! Tylko nie spóźnij się na obiad! – Wsunąłem do plecaka dwie paczki suszonych rodzynek i butelkę oranżady. Spojrzałem na mamę, która stała na ganku domu i wycierała dłonie w kuchenną ścierkę. Wiatr bawił się jej kwiecistą sukienką, której barwy w promieniach letniego słońca wydawały się jeszcze bardziej intensywne. Pełen obaw, że nawet z odległości kilkunastu metrów zorientuje się, że coś knuję, czułem, jak serce biło mi silniej niż zazwyczaj. Spuściłem wzrok, by następnie odpowiedzieć:
− Nie spóźnię się! – Założyłem plecak i nim wsiadłem na rower, podciągnąłem bawełniane skarpetki niemal pod same kolana. Platforma jednego pedału była uszkodzona i już kilkakrotnie dość boleśnie zraniła mi nogę. Tym razem postanowiłem tego uniknąć.
− Masz kategoryczny zakaz zbliżania się do wody! Nie zapomnij o tym, jeśli nie chcesz, by ojciec sprał ci skórę! – Skończyła wycierać dłonie w ścierkę, przerzuciła ją przez ramię i pogroziła mi palcem. – Pamiętaj o tym, Flynn!
− Będę pamiętał! – odkrzyknąłem i wsiadłem na rower, by po chwili opuścić podjazd i zacząć kierować się w stronę domu przyjaciela, który mieszkał na drugim końcu wsi. To właśnie dla niego, po kryjomu, zwinąłem z kuchni rodzynki. Wiedziałem, że je lubi. Ja natomiast lubiłem Ervina. Był moim najlepszym kumplem i świetnym rowerzystą. Już dawno potrafił jeździć bez trzymania rękami kierownicy, czego szczerze mu zazdrościłem. Potrafił też szybciej biegać i bić się znacznie lepiej niż ja. Gdy w trzeciej klasie syn McGregorów próbował utopić mnie w sedesie w jednej ze szkolnych toalet, z pomocą przyszedł mi właśnie Ervin. Od tego dnia w zasadzie staliśmy się nierozłączni. Byliśmy dla siebie jak bracia.
Pedałowałem intensywnie, czując zapach powietrza przesyconego wonią gorącego asfaltu, na powierzchni którego tworzyły się czarne bąble. Musiałem sprawnie manewrować kierownicą roweru, by nie wjechać w smołę, która mogłaby oblepić opony. Kiedyś mi się to przytrafiło i tata bardzo się zdenerwował. Z tego powodu dostałem karę i przez dwa dni nie mogłem wyjść na dwór.
Otarłem prawym przedramieniem spocone czoło, wciąż nie przestając mrużyć oczu z powodu oślepiającego słońca, które dziś grzało wyjątkowo intensywnie. Rosnące wzdłuż drogi strzeliste topole wdzięcznie szumiały i co rusz otulały mnie swoim cieniem, przynosząc odrobinę ulgi. Zaschło mi w gardle i nagle świadomość, iż mam w plecaku butelkę chłodnej oranżady, wydała mi się bardzo pocieszająca. Skręciłem w polną ścieżkę i dostrzegłem Ervina. Czekał na mnie, tak jak się umawialiśmy, tuż obok obalonego dębu. Jego srebrny rower pobłyskiwał w promieniach letniego słońca, a postać przyjaciela wydawała się nieco bardziej smukła niż zwykle. Poczułem w ustach smak unoszącego się w powietrzu kurzu, gdy wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. Uniosłem prawą rękę, chcąc mu pomachać, i straciwszy równowagę, w ostatniej chwili zeskoczyłem z roweru, dzięki czemu uniknąłem upadku.
− Sierota z ciebie, Flynn! – zaśmiał się Ervin, zginając się wpół. – Nigdy mi nie dorównasz – dodał po chwili i odwrócił czapkę bejsbolową daszkiem do tyłu.
Podniosłem rower, czując niewielkie zawstydzenie. Tak, Ervin miał rację, nigdy nie będę tak dobry jak on ani w jeździe na rowerze, ani w grze w piłkę, ani…
− Ścigamy się? – rzucił z łobuzerskim uśmiechem. – Kto pierwszy na klifach! – zdążył jeszcze krzyknąć, nim wskoczył na rower i zaczął pedałować z taką prędkością, że wznoszący się w powietrzu kurz niemal całkowicie go przysłonił. Nie chcąc stracić cennego czasu, zrezygnowałem z napicia się oranżady i wciąż czując w ustach suchość, wsiadłem na rower. W myślach powtarzałem, że jestem w stanie dogonić Ervina. Pedałowałem zaciekle, jakby od wyniku wyścigu zależało co najmniej moje życie. Kilkakrotnie wpadłem w dziury, co boleśnie odczuła moja pupa. Z każdym pokonywanym metrem pot zalewał mi oczy, a mięśnie ud i łydek piekły niemiłosiernie. Gdy zbliżaliśmy się do klifów, przyjemny wiatr zaczął owiewać moją twarz, wilgotny kark i plecy. Jeszcze tylko kilometr, może dwa, i dotrzemy do celu. Dam radę! Mogę to zrobić! Dogonię Ervina i wówczas będzie musiał odwołać to, co powiedział.
− Nigdy mnie nie dogonisz, Flynn. Nigdy!
Ostatnie metry pokonałem, z trudem łapiąc oddech. Miałem wrażenie, że płuca trawi mi ogień. Ervin rzucił swój rower na ziemię i zacisnął dłoń na moim barku.
− Jesteś coraz lepszy – dodał na pocieszenie. Zsunąłem z ramienia jego rękę, następnie plecak, z którego wyjąłem oranżadę, i wciąż nie mogąc wydusić z siebie słowa, upiłem kilka łyków, a gdy skończyłem, spytałem:
− Chcesz?
− A nie naplułeś, gdy piłeś? – Skrzywił się.
− Nie naplułem.
Chwycił za butelkę i nim przyłożył do ust, uniósł ją w stronę słońca.
− Dobra. Zimna – ocenił, gdy skończył pić.
− Mam też rodzynki. – Wyjąłem dwa pudełeczka, z których jedno podałem Ervinowi.
− Super! – skomentował. – Ja mam coś lepszego. – Ruszył przed siebie, następnie spojrzał przez ramię i przywołał mnie ruchem ręki. Usiadł w cieniu, który rzucał na ziemię rokitnik zwyczajny, i otarłszy przedramieniem czoło, zaczął intensywnie przeszukiwać plecak. Zająłem miejsce tuż obok niego i ponownie upiłem kilka łyków oranżady.
− Podkradłem dziadkowi. Jest już niemal ślepy, nie zauważy. – Otworzył metalowe pudełko, w którym zwykł nosić przybory szkolne, i ruchem głowy wskazał na cztery papierosy i zapałki.
− No nie wiem…
− Serio! Wczoraj rano miał problem ze znalezieniem własnych kapci, nie ma szans, by zauważył, że brakuje mu czterech szlugów. – Obserwowałem, jak ze spokojem na twarzy wyjął papierosa z pudełka, włożył go do ust i chwycił za zapałki. Poczułem w powietrzu zapach siarki mieszający się z morską bryzą, gdy Ervin zbliżył płomień do wystającego z bibułki tytoniu. Zaciągnął się mocno, jakby palił nie po raz pierwszy, następnie wypuścił dym z ust i uśmiechnął się szeroko.
− No dalej, Flynn, nie bądź cykorem – powiedział, podając mi pudełko.
− Nie wiem, czy potrafię – wyznałem, wciąż walcząc z poczuciem, że to, co robimy, zasługuje na potępienie. Gdyby tata się o tym dowiedział…
− Jasne, że potrafisz, to proste. Rób tak, jak w filmach. Wciągasz powietrze i po chwili wypuszczasz je z ust. Dasz radę. – Szturchnął mnie ramieniem w bok, zachęcając do spróbowania. Nieco nerwowo spojrzałem za siebie, jakbym chciał mieć pewność, że nikt nas nie zobaczy. Wsunąłem papierosa do ust, a Ervin w tym czasie zapalił zapałkę i ochraniając płomień dłonią, przysunął go do bibułki. – Dalej, zaciągnij – zachęcał, a ja posłusznie wykonałem jego polecenie. – Mocniej! – naciskał. Wciągnąłem do płuc większy haust dymu nikotynowego i poczułem w nich palący ból. Oczy zaszły mi łzami. Wyjąłem z ust papierosa i zacząłem kaszleć tak bardzo, że w pewnej chwili bałem się, że zwymiotuję.
− Ale z ciebie cienias… − zaśmiał się Ervin i po raz kolejny zaciągnął się papierosem. – Musisz potrenować. Każdy kolejny smakuje lepiej – zapewniał, a ja wciąż walczyłem o oddech.
− Jak dorośli mogą to palić? – wydusiłem z siebie, gdy w końcu zapanowałem nad kaszlem.
− Nie jest tak tragicznie, nie przesadzaj. – Zaciągnął się po raz kolejny. Byłem zdziwiony, że nie kaszle jak ja. Najwyraźniej miał już doświadczenie w tej kwestii.
− Wiesz, że Molly z czwartej klasy mnie pocałowała? – Uniósł brew i poruszył nią kilkakrotnie.
− Poważnie?
Potaknął, ponownie włożył do ust papierosa i skrzyżował nogi w kostkach. Patrzyłem na żarzący się ogień, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, z jaką łatwością przychodzi Ervinowi palenie, podczas gdy mnie jedno zaciągnięcie niemal zwęgliło płuca.
− Jak było? Podobało ci się? – dociekałem.
− Szczerze?
− Tak. – Poruszyłem się niespokojnie.
− To jeszcze bardziej obrzydliwe niż palenie papierosów.
− Dlaczego?
− Okropnie się śliniła – wyznał bez ogródek, po czym wypuścił dym z ust.
− Fuj – jęknąłem, krzywiąc się na samo wyobrażenie ich pocałunku.
− No… To tylko w filmach wygląda tak fajnie.
− Nigdy nie będę się całował. – Pokręciłem głową, rzuciłem na trawę papierosa i właśnie miałem go przygnieść butem tak, jak zazwyczaj robił to mój tata, ale Ervin mnie przed tym powstrzymał.
− Zwariowałeś?! Wiesz, ile trudu mnie kosztowało, by wykraść dziadkowi fajki? – Trzymając swojego papierosa w ustach, podniósł mojego, następnie wsunął jego końcówkę pod czubek buta, by ugasić żarzący się ogień. Gdy już to zrobił, oderwał zmiażdżoną część, by resztę papierosa odłożyć do metalowego pojemnika z przyborami szkolnymi. Otworzyłem pudełko z rodzynkami i wysypałem kilka sztuk na dłoń. Ervin zrobił dokładnie to samo.
− Znasz zabawę w wyzwanie? – zapytał, wciąż przeżuwając suszone owoce.
− Nie. – Spojrzałem na niego i zmrużyłem oczy. – To jakaś nowa gra?
− Czy nowa, to nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Ale na pewno jest ciekawa. Trevor, wnuk państwa Parkers, wylądował przez nią w szpitalu.
− Ten Trevor, co ma rude włosy i piegi na całym ciele? – spytałem, chcąc mieć pewność.
− Tak – potwierdził. – Jest Irlandczykiem. Wszyscy Irlandczycy są rudzi i piegowaci – podsumował. Nie do końca się z nim zgadzałem. Nasz sąsiad pochodził z Irlandii i nie był rudy. Nie miał też piegów, za to mówił z dziwnym akcentem, trochę tak, jak bohaterowie jednej z kreskówek. – Wjechał rowerem pod samochód. Podobno grał z synem McGregorów właśnie w wyzwanie. Założyli się o to, kto odważy się wyjechać na ulicę i nie uciec przed nadjeżdżającym z naprzeciwka samochodem. No i wygrał McGregor, zresztą jak zawsze… − Ponownie wzruszył ramionami i wsypał do buzi resztę rodzynek.
− Co z Trevorem? – spytałem, a następnie czubkiem buta wykopałem niewielką dziurę w ziemi. Wrzuciłem do niej papierowe pudełko po rodzynkach, które ukryłem w obawie, że gdybym włożył śmieć do plecaka, mama mogłaby się zorientować, że podebrałem łakocie bez jej wiedzy. Często sprawdzała mi plecak, by upewnić się, czy zjadam w szkole drugie śniadanie.
− Słyszałem, jak pod kościołem jego matka mówiła, że cały jest w gipsie i że szybko do domu nie wróci.
− Biedny Trevor… − powiedziałem ze współczuciem.
− Nie biedny, tylko głupi. To cienias, ot i co! – Ervin wstał, założył plecak na ramiona i zaczął podnosić rower.
− Już wracamy? – spytałem. Jeszcze raz powiodłem wzrokiem po lazurowej wodzie i krawędzi klifu, który dumnie wznosił się nad znajdującą się pod nim plażą. Czułem, jak piekły mnie policzki i kark, najpewniej od słońca, które grzało dziś niemiłosiernie.
− No co ty! – Posłał mi oburzone spojrzenie. – Dwie mile stąd znajduje się niewielka wieś, a w niej sklep, który sprzedaje najlepsze lody w tej części hrabstwa. Mam kasę – rzucił wyraźnie dumny z siebie. – Są naprawdę pyszne. – Mrugnął zawadiacko i wciąż uśmiechając się nieco łobuzersko, przełożył nogę ponad ramą roweru. – Na pewno będą ci smakowały.
− Skąd masz pieniądze? Dostałeś je od mleczarza, któremu pomagasz rozwozić mleko? – dopytywałem. Tak jak Ervin zarzuciłem plecak na ramiona i upewniłem się, że moje skarpetki nie zsunęły mi się z łydek, by w końcu podnieść rower i przyszykować się do jazdy.
− Nie. Pieniądze od mleczarza zbieram na model do sklejania. Kupię sobie Bismarcka. Będzie piękny. – Odepchnął się nogą i ruszył przed siebie, spokojnie pedałując. Zrobiłem to samo i już po chwili zjeżdżaliśmy stromą i krętą ścieżką w dół klifów, a ja uważałem, by nie najechać Ervinowi na tylne koło.
− To skąd masz pieniądze? – dociekałem.
− Z kieszeni spodni dziadka. – Spojrzał przez ramię i wyszczerzył się, ukazując komplet białych zębów.
− Ukradłeś mu?
− Pożyczyłem. – Zaśmiał się, by po chwili krzyknąć: – Kto pierwszy na dole! – Zaczął pedałować z całych sił. Tuman kurzu wzbił się w powietrze. Zacisnąłem mocniej dłonie na kierownicy i puściłem się za przyjacielem. Tym razem nie przegram. Nie ma takiej opcji. Pedałowałem najszybciej, jak potrafiłem, nie zważając na dziury i wystające z ziemi kamienie. Sprawnie omijałem przeszkody, zbliżając się do Ervina. W pewnej chwili do oka wpadł mi jakiś owad, ale dzielnie sobie radziłem, pedałując tylko z jedną uniesioną powieką.
− Flynn! Pedałujesz jak dziewczyna! Nie wygrasz ze mną! – krzyknął, odwracając głowę w moim kierunku. Przyspieszył jeszcze bardziej. Zrobiłem to samo. Droga stawała się coraz bardziej kręta i niebezpieczna. Zarzucało mną na każdym z zakrętów i kilka razy niemal straciłem równowagę. Ervin wciąż się oddalał, a ja zaczynałem wątpić w to, że go dogonię.
− Zwolnij! – zawołałem. – Robi się niebezpiecznie! – Delikatnie nacisnąłem hamulec. Rower zachwiał się, ale utrzymałem równowagę. – Słyszysz?! Zwolnij! – nalegałem, ale Ervin w ogóle nie reagował. Spojrzał na mnie przez ramię, uśmiechnął się szeroko i ponownie krzyknął:
− Nigdy mnie nie dogonisz, Flynn! Nigdy!
A potem wszystko stało się zbyt szybko. Ervin zniknął za zakrętem. Usłyszałem jego przerażający wrzask i dźwięk czegoś ciężkiego, obijającego się o skały. Zeskoczyłem z roweru. Hamując nogami, wzbiłem w powietrze kurz i drobne kamienie. Gdy w końcu się zatrzymałem, rzuciłem rower na ziemię i z dziko bijącym z przerażenia sercem pobiegłem ile sił w nogach wzdłuż ścieżki. Nigdzie nie widziałem Ervina. Zrobiło się cicho. Zbyt cicho. Ustał wiatr i skrzek mew, fale jakby zamarły w bezruchu. Ciężko dysząc, zacząłem się rozglądać z nadzieją, że Ervin robi sobie ze mnie żarty. Zgiąłem się wpół, oparłem dłonie o kolana i mrużąc oczy od słońca, nadal wzrokiem przeszukiwałem teren.
− Ervin, nie wygłupiaj się! Wygrałeś! – krzyknąłem resztką sił. – Słyszysz? Wygrałeś! – I wtedy je zobaczyłem. Ślady hamowania. Ostrożnie podszedłem do krawędzi drogi, za którą znajdowało się urwisko. Zrobiło mi się gorąco, a łzy napłynęły do oczu. Nogi pode mną drżały. Najpierw przykucnąłem, następnie położyłem się na brzuchu i zacisnąwszy dłonie na suchej trawie, która porastała klify i zbocze, przyciągnąłem się do krawędzi urwiska, by bezpiecznie spojrzeć w dół. Rozpłakałem się, gdy na jednym z ogromnych kamieni dostrzegłem ślady krwi, w oddali zaś rower Ervina. Tak jak rano skrzył się w promieniach słońca wszystkimi barwami tęczy.
***
Patrzyłem na klatkę, którą w dłoniach trzymał tata. W jej wnętrzu biegał szary chomik. Mama potarmosiła moją czuprynę i uśmiechnęła się delikatnie. Przykucnęła tuż obok mnie i nieco nerwowym ruchem poprawiła mi kołnierzyk od koszulki polo.
− Flynn, kochanie, to twój nowy przyjaciel. Pomyśleliśmy z tatą, że jego obecność w naszym domu sprawi ci radość – mówiła słodkim głosem, tak jak w chwilach, w których się bałem, bo śniły mi się nocne koszmary. Widziałem, jak łzy zbierają się w jej oczach, jak próbuje nad nimi zapanować. Ostatnio ciągle wyglądała na smutną. Tata również.
Gdy dowiedziała się o wypadku, nawet na mnie nie krzyczała. Chyba bała się, że też mogłem umrzeć. Wciąż powtarzała, że nie wie, co by zrobiła, gdyby coś mi się stało. Tata też nie krzyczał. Nie dostałem żadnej kary. Chyba nawet nie byli na mnie źli.
− To jak nazwiesz swojego nowego przyjaciela? – spytała, dłonią gładząc mój policzek.
− Może Puszek? – zaproponował tata.
− Puszek brzmi świetnie! – Mama najpierw spojrzała na tatę, potem na mnie. Pokręciłem głową. Od dnia, w którym Ervin spadł z klifu, przestałem się odzywać. Straciłem zdolność mówienia i nikt nie mógł mi pomóc w jej odzyskaniu. Nawet lekarze. – Nie podoba ci się imię Puszek? To może zaproponujesz coś innego? – zasugerowała. Na jej twarzy pojawiło się zmartwienie. Wstałem, podszedłem do stolika i chwyciłem notes, z którym nie rozstawałem się od ostatnich tygodni. Ująłem w dłoń ołówek i przygryzając końcówkę języka, w skupieniu napisałem swoją propozycję, a gdy skończyłem, podszedłem do mamy i wręczyłem jej notes.
− Ervin? Tak chcesz nazwać swojego chomika? – spytała drżącym głosem, a ja energicznie potaknąłem głową. Mama się rozpłakała. Nie wiem dlaczego. Chyba nie spodobało jej się imię, które wybrałem dla chomika.
***
− To nie twoja wina, Flynn. Tak się czasami zdarza. – Patrzyłem na kartonowe pudełko, w którym leżał martwy chomik. Nie wiem, dlaczego zdechł. Dbałem o niego najlepiej, jak umiałem. Pamiętałem, by wsypywać mu karmę i napełniać miseczkę wodą. Bawiłem się z nim, przytulałem, chociaż to nie zawsze było łatwe, bo Ervin był wyjątkowo szybkim gryzoniem. Własnoręcznie zbudowałem mu tor przeszkód z klocków Lego i pustych rolek po papierowych ręcznikach. Gdy wczoraj, tuż przed snem, bawiłem się z nim, to wyglądał na szczęśliwego. W końcu przestał mnie gryźć i byłem pewien, że nareszcie się zaprzyjaźniliśmy. Jednak dziś rano, gdy przyniosłem mu liść sałaty, już po niego nie przyszedł. Był martwy. Nigdy więcej żadnemu zwierzakowi nie dam na imię Ervin.
– Flynn, chcesz, żebym sam zakopał chomika czy wolisz zrobić to ze mną? – Po raz kolejny spojrzałem na papierowe pudełko i dziwnie wykrzywione ciałko gryzonia, następnie odwróciłem się i bez słowa ruszyłem w stronę drzwi wyjściowych. Nie chciałem patrzeć, jak tata zakopuje mojego przyjaciela. Bałem się, że będę płakał. Tęskniłem za moim chomikiem, tak jak za prawdziwym Ervinem. Po śmierci przyjaciela zostałem sam. Nikt nie chciał się ze mną przyjaźnić. Miałem tylko chomika. Do wczoraj…
Podniosłem z ziemi piłkę i zacząłem ją kozłować, a gdy stanąłem na wprost kosza, oddałem celny strzał. Patrzyłem, jak piłka prześlizguje się przez siatkę, by spaść na posadzkę i potoczyć się po ulicy w stronę zarośli. Ervin byłby ze mnie dumny – pomyślałem. Upewniłem się, że nic nie jedzie, i pospiesznie przebiegłem przez ulicę. Nie zważając na pokrzywy, wszedłem w krzaki i właśnie miałem podnieść piłkę, gdy w oddali usłyszałem ciche popiskiwanie. Zaciekawiony tym dźwiękiem zrobiłem kilka kroków naprzód, uważając, by suche gałęzie nie podrapały mi twarzy. Tuż przy czarnej topoli siedział niewielkich rozmiarów psiak. Miał smutny wyraz oczu i cichutko skomlał. Na mój widok zamerdał ogonem. Zauważyłem, że na szyi miał czerwony sznurek, którego drugi koniec był przywiązany do drzewa. Spokojnie podszedłem do szczeniaka, przykucnąłem i spojrzałem w najbardziej smutne oczy, jakie kiedykolwiek widziałem. Ostrożnie wysunąłem dłoń do przodu, a wówczas szczeniak polizał ją spontanicznie i radośnie szczeknął. Dostrzegłem, że końcówka jego merdającego ogona jest biała, tak samo jak łatka na jednej z przednich łap, co stanowiło wyraźny kontrast dla ciemnej sierści. Odważyłem się unieść dłoń i pogłaskać psa po grzbiecie. Wtedy on stanął na tylnych łapkach i zaczął zabawnie poruszać przednimi, tak jakby błagał o to, bym go uwolnił. Nie zwlekałem. Pobiegłem do garażu taty, z którego zabrałem nóż do tapet, i odciąłem sznurek. Następnie chwyciłem jego końcówkę i wraz z psem udałem się do ogrodu. Z drewnianej szopki wyjąłem plastikową doniczkę i napełniłem ją wodą. Gdy Buddy (bo tak postanowiłem nazwać szczeniaka) pił wodę, ja pobiegłem do lodówki, z której wyjąłem dwie parówki. Wsunąłem je pod bluzkę i nie wzbudzając żadnych podejrzeń rodziców, przemyciłem je do ogródka. Buddy uwielbiał parówki! Zjadł je błyskawicznie, a następnie wskoczył mi na kolana i polizał mnie po buzi.
***
– Pies to odpowiedzialność, Flynn. Będziesz musiał się z nim nie tylko bawić, ale również wyprowadzać go na spacer – powiedziała mama, gdy jechaliśmy do kliniki weterynaryjnej. –Pozwolimy ci go zachować, jeśli nie będziemy mogli odnaleźć właściciela. Musisz jednak wiedzieć, że istnieje możliwość, iż psiak zwyczajnie komuś uciekł i ten ktoś może go szukać. – Wiedziałem, że szanse na to są małe. Gdyby tak było, Buddy nie zostałby przywiązany do drzewa. Mimo to potaknąłem energicznie głową, potwierdzając, że zrozumiałem. – Po prostu chciałabym oszczędzić ci rozczarowania, synku – dodała nieco zmartwionym głosem i podrapała psiaka za uchem. Buddy to lubił. Bardzo. Wciąż domagał się pieszczot. Nadstawiał głowę i mokrym nosem szturchał mnie w ramię, bym kontynuował głaskanie, które rozpoczęła mama. Zatopiłem dłonie w miękkiej sierści Buddy’ego, w myślach prosząc, by mógł ze mną zostać. Chciałem go zatrzymać. Chciałem, żeby został moim przyjacielem.
– Ani śladu chipa, niestety. – Doktor Stroke odłożył skaner, następnie zajrzał Buddy’emu najpierw do uszu, potem do pyska. – To młody psiak, sądzę, że może mieć około roku. Jest nieco niedożywiony, ale z tym sobie poradzimy.
Wyciągnąłem dłoń i zacisnąłem ją wokół dłoni mamy, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę.
– Tak, Flynn, możemy go zatrzymać, ale jeśli znajdzie się jego właściciel, to wiesz, co to będzie oznaczało? – Potrząsnąłem głową i objąłem ramionami talię mamy, ona zaś palcami przeczesała moje jasne włosy. – Powinniśmy zacząć mu podawać jakąś specjalną karmę? – spytała.
– Nie ma takiej potrzeby. – Doktor Stroke dłońmi ugniatał brzuch psiaka, a on nie wyglądał na szczególnie zadowolonego. – Musimy go natomiast odrobaczyć i oczywiście zaszczepić.
Wolałem na to nie patrzeć. Nie lubiłem igieł. Odwróciłem się i dłońmi zasłoniłem oczy. Buddy nawet nie pisnął, taki był dzielny!
***
Nie było fali, której Buddy by się bał. Skakał przez nie jak szalony, szczekając i strasząc wszystkie mewy, które zebrały się w pobliżu z nadzieją na łatwy żerunek. Uwielbiał aportować, więc często wrzucałem mu piłkę do wody, a on zawsze potrafił ją znaleźć. Był wspaniały pod każdym względem. I był moim prawdziwym i jedynym przyjacielem. Nigdy nie opuszczał mnie nawet na krok. Razem spaliśmy w łóżku i wspólnie spędzaliśmy czas na dworze. I chociaż do rozpoczęcia roku szkolnego pozostał jeszcze tydzień, już teraz się bałem, że będę za nim tęsknił, gdy zacznę chodzić do szkoły.
Temperatura znacznie się obniżyła, a słońce zaczęło znikać za horyzontem. Siedzieliśmy na piasku i jedliśmy truskawkowy sorbet. Raz lizałem ja, raz Buddy, który miał ogromną słabość do łakoci.
– Flynn, proszę cię, przestań. To bardzo niezdrowe. Nie możesz częstować psa swoim lodem, zrozumiałeś?
Skinąłem głową, ramieniem przyciągnąłem do siebie Buddy’ego i oddałem mu swój sorbet. Mama jęknęła, przewróciła oczami i nie chcąc na to patrzeć, odwróciła się do nas plecami, by wytrzepać piasek z koca, na którym wcześniej leżeliśmy.
– Chyba znalazłeś prawdziwego przyjaciela, synu. Mam rację? – Tata przysiadł obok mnie i parsknął cichym śmiechem na widok psa, który śliskim jęzorem łapczywie lizał truskawkowy sorbet, co rusz smakując również moich dłoni. – Flynn, powiedz, proszę: Bu-ddy – nalegał delikatnie. Pokręciłem głową. Wiedziałem, że nie będę w stanie tego zrobić. Nie umiałem. – Spokojnie, nie spiesz się, synu. Bu-ddy – powtórzył. Otworzyłem usta. Raz i drugi i bardzo starałem się, by wydostało się z nich imię mojego przyjaciela. Nie chciałem zawieść taty. Chciałem, by był ze mnie dumny, tak jak ja byłem dumny z Buddy’ego.
– Bu-ddy – powtórzył wyraźnie, pełen nadziei, że będę w stanie to zrobić.
Spróbowałem jeszcze raz, ale nic to nie dało. Spuściłem głowę, a tata przygarnął mnie ramieniem, potarmosił mi grzywkę i złożył pocałunek na czubku głowy.
– Nie przejmuj się, Flynn. Kiedyś ci się uda, zobaczysz…
***
Nienawidziłem szkoły. Nienawidziłem tego, jak wszyscy na mnie patrzyli. Wciąż słyszałem szepty: „To przez niego zginął Ervin”. Nie chciałem tu być, bo bez Ervina szkoła nie była już taka sama. Nikt mnie nie lubił, nikt ze mną nie rozmawiał, nikt nie chciał usiąść obok mnie na stołówce. A ja przecież nic nie zrobiłem. To był wypadek – tak mówili mama i tata. Ervin jechał zbyt szybko, a potem spadł. Spadł i już go nie było.
Czekałem na koniec lekcji, starając się nie rozpłakać. McGregor nigdy by mi tego nie zapomniał. Teraz, gdy nie było już Ervina, znowu zaczął mi dokuczać. Podczas lunchu nazwał mnie niemową, a gdy mijaliśmy się na korytarzu, pchnął mnie na ścianę tak mocno, że nabiłem sobie guza. Odetchnąłem z ulgą, gdy lekcje dobiegły końca. Zarzuciłem na ramiona plecak i wyszedłem z budynku, łapczywie wciągając powietrze do płuc. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do domu i móc zabrać Buddy’ego do parku. Tęskniłem za nim i wiedziałem, że on też na mnie czeka. Niemal biegiem pokonałem odległość dzielącą szkołę od domu. Wpadłem do kuchni, zrzuciłem plecak i wyjąłem z lodówki butelkę chłodnej wody.
– Flynn, jak ci minął pierwszy dzień w szkole? – spytała mama, wychodząc z łazienki. W rękach trzymała miskę wypełnioną praniem, którą oparła sobie o biodro. Uniosłem kciuk, dając jej do zrozumienia, że nie było najgorzej. Nie chciałem jej martwić. Od wypadku Ervina rzadko się uśmiechała.
– Na pewno wszystko w porządku? – dopytała. Dłonią odgarnęła mi grzywkę z czoła i podejrzliwym wzrokiem spojrzała na sporych rozmiarów guza. Odtrąciłem jej dłoń, z szuflady wyjąłem przekąski dla Buddy’ego i na papierowym ręczniku napisałem, że będę w parku. – Dobrze, tylko uważaj, jak będziesz przechodził przez ulicę. – Pochyliła się i złożyła czuły pocałunek na moim zgrzanym policzku. Potaknąłem głową, z przedpokoju zabrałem smycz, by następnie wraz z Buddym pobiec do parku. Spędziliśmy w nim sporo czasu. Od kilku dni starałem się nauczyć Buddy’ego nowej sztuczki polegającej na tym, by udawał, że zdechł. Nie było to łatwe, a fakt, że nie mówiłem, z całą pewnością nie pomagał. Mimo to postanowiłem, że się nie poddam. Mój przyjaciel każdego dnia robił postępy, ale wciąż potrzebował treningu. Byliśmy do siebie bardzo podobni. Oboje wciąż musieliśmy się sporo nauczyć. On sztuczek, ja mowy. Buddy’ego porzucił pierwszy właściciel, mnie odtrącili mieszkańcy wsi. I chociaż nam obu nie było łatwo, codziennie uparcie dążyliśmy do celu, wiedząc, że któregoś dnia staniemy się silni i niezwyciężeni, dokładnie tak, jak Ervin.
Pierwsze krople deszczu rozbiły się na moim nosie. W zaledwie kilka minut park opustoszał, a suche drogi zmieniły się w rwące strumyki. Z oddali dobiegł nas głośny grzmot i Buddy przylgnął do mojej nogi. Pogłaskałem go po karku, chcąc mu dodać otuchy, i biegiem ruszyliśmy do domu. Gdy zbiegałem z górki, dostrzegłem tatę zmierzającego w naszym kierunku. Szedł po drugiej stronie ulicy, bezustannie nawołując mnie i Buddy’ego. Podniosłem rękę i zacząłem machać, chcąc dać mu znak, że go słyszymy, ale mnie nie zauważył. Po raz kolejny zawołał Buddy’ego, a wówczas mój pies ruszył biegiem w stronę taty, wyrywając mi z dłoni smycz. Z przerażeniem dostrzegłem zbliżające się auto osobowe. Zacząłem biec, chcąc złapać psa, ale on był szybszy. Próbowałem krzyknąć raz i drugi, ale nic z tego. Nie mogłem. Samochód zaczął ostro hamować. Widziałem, jak kierowca próbuje ominąć mojego psa, który właśnie wybiegł na ulicę, ale mu się nie udało. Najpierw usłyszałem pisk opon, następnie huk.
– Buddy! – krzyknąłem, nie mając już pewności, czy głos, który rozbrzmiał w powietrzu, należał do mnie. Nie słyszałem go od tak dawna…
***
– Lauren, to nie może być zbieg okoliczności. Najpierw Ervin, potem chomik, teraz pies…
Siedziałem na schodach, przysłuchując się cichej rozmowie rodziców. Było mi zimno. Miałem mokrą piżamę, bo przez cały wieczór wycierałem w nią łzy. Gdy samochód potrącił Buddy’ego, tata próbował mu pomóc, ale nic już nie mógł zrobić. Straciłem go. Nigdy już nie będę miał przyjaciela. Nie chcę.
– Skarbie, wiesz, co to oznacza, prawda? – spytał tata, a mama niemal natychmiast zalała się łzami. Tata przygarnął ją do siebie i zamknął w ramionach. Było mi jej żal. Nie lubiłem, gdy płakała.
– Muszę do niego pojechać, muszę z nim porozmawiać, Tom. Nie wiem, co mam robić. Jak pomóc Flynnowi? – szlochała, a ja starałem się zrozumieć, przed czym próbowała mnie chronić. Do kogo chciała pojechać? Płakała z mojego powodu? Dlaczego? Przecież nic nie zrobiłem. To był wypadek. Wypadek…
– To zbyt niebezpieczne, Lauren, nie możesz się z nim spotkać. Ryzykujesz nie tylko swoje życie, ale również Flynna.
Nic z tego nie rozumiałem. Mama płakała, tata był zdenerwowany, Buddy odszedł na zawsze, a ja…
Ja czułem się zagubiony.ROZDZIAŁ 2
Południowa Anglia, hrabstwo Dorset
Dwadzieścia lat później
Olive
Z ust mędrca usłyszałam kiedyś, że każdy z nas umiera taką śmiercią, na jaką zasłużył. Patrzyłam na wątłe ciało ciotki Rachel i nie wiem, dlaczego nie potrafiłam przestać się uśmiechać. Wyglądała, jakby śniła swój najpiękniejszy sen. Jej pomarszczone powieki delikatnie drgały, a wąskie usta, teraz skrywane pod maseczką tlenową, nieznacznie rozciągały się w uśmiechu. Wciąż była piękna i delikatna. Pomyślałam, że umiera z charakterystyczną dla siebie klasą, jeśli tak w ogóle można było powiedzieć o umieraniu. Mimo choroby, która niszczyła ją przez ostatnie miesiące, nadal wyglądała dystyngowanie. Jej dłonie, na których teraz można było zauważyć plamy wątrobowe, pozostały smukłe i zadbane, a niemal białe włosy wciąż opadały falami na nieco spiczaste ramiona. Rachel umierała w sposób spokojny, łagodny – dokładnie w taki, na jaki zapracowała swoim przykładnym życiem. Zagorzała katoliczka, uczynna sąsiadka, wyrozumiała nauczycielka i kobieta, która zawsze w pierwszej kolejności myślała o innych – właśnie tak ją zapamiętam.
Ciotka Rachel była najstarszą i przyszywaną siostrą mojej babki oraz moją jedyną żyjącą krewną. Po śmierci rodziców i dziadków stała się dla mnie najważniejszą osobą. I chociaż na co dzień dzieliły nas od siebie długie godziny jazdy samochodem, to nasza relacja była ciepła. Mówiłyśmy sobie o wszystkim. Przynajmniej tak myślałam do dnia, w którym zupełnie niespodziewanie, podczas jednej z naszych rozmów telefonicznych, wyznała mi, że ma raka płuc w ostatnim stadium i że już dawno odmówiła leczenia. Pamiętam, jakim szokiem były dla mnie jej słowa. I gdy tak szlochałam do słuchawki, błagając ją, by chociaż spróbowała walczyć, odpowiedziała mi, że Pan ma swój własny plan względem każdego z nas. Następnie dodała, że jej bliska sąsiadka, która pochodziła z Europy Środkowej, zwykła mawiać, że „kiedy Bóg drzwi zamyka, to otwiera okno”*, i że ona jest teraz gotowa, by przez to okno przejść. Ale ja nie chciałam jej na to pozwolić. Nie mogłam. Kochałam Rachel całym swoim sercem, nawet jeśli w ostatnich latach nasz kontakt ograniczał się głównie do rozmów telefonicznych. Jasne, starałam się odwiedzać ciotkę, gdy tylko nadarzała się ku temu okazja, ale studia, staż, a wkrótce potem praca w renomowanej klinice weterynaryjnej pochłaniały większość mojego wolnego czasu, w efekcie do Horwell wpadałam na dzień lub dwa w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Zresztą, Martin, mój narzeczony, nie przepadał za wsią, a i ja sama odzwyczaiłam się od życia w miejscu, w którym wszyscy wiedzą o sobie wszystko.
– Olive, w pokoju pielęgniarskim mamy duży dzbanek kawy. Może masz ochotę? – Poczułam na ramieniu zaciskającą się dłoń pielęgniarki. Uniosłam wzrok i mimo zmęczenia uśmiechnęłam się, być może nieco smutno, ale tylko na tyle było mnie stać w tej chwili.
– Nie mam ochoty, dziękuję, Marie – wyszeptałam i językiem zwilżyłam suche usta.
– Mamy również pyszną kanapkę z kurczakiem. Myślę, że czeka właśnie na ciebie. – Mrugnęła okiem, następnie przystąpiła do zmiany kroplówki, a ja obserwowałam każdy jej ruch, zastanawiając się, czy ta kroplówka będzie już ostatnią w życiu Rachel.
– Nie byłabym w stanie niczego przełknąć.
– Siedzisz tu już trzecią dobę. Powinnaś pójść do hotelu i się przespać. Przecież wiesz, że ciotka jest w dobrych rękach. Wszyscy ją tu kochamy i troszczymy się o nią jak o członka rodziny – zapewniała.
– Wiem. Gdyby było inaczej, nigdy bym jej tu nie umieściła. Zresztą już o tym rozmawiałyśmy. Nie ruszę się stąd, nie mogę. Ona ma tylko mnie. – Ostatnie zdanie wypowiedziałam tak cicho, że nie miałam pewności, czy moje słowa dotarły do Marie.
Nie było mi łatwo siedzieć przy łóżku ciotki, wiedząc, że gdy stąd wyjdę, to być może nie zdążę wrócić, by się z nią pożegnać. Bardzo chciałam, by umierając, trzymała za rękę kogoś, dla kogo była ważna, kto kochał ją mimo jej niektórych dziwactw, jak chociażby spacerowanie boso po ogrodzie, gdy z nieba lał się jesienny deszcz. Wówczas powtarzała, że mając bliski kontakt z naturą, czuje się obecność Boga, a Rachel bardzo kochała Pana. Powierzyła mu całe swoje życie. Godzinami przesiadywała w kościele, lub też na ganku, czytając Biblię. Swoją wiarę wdrażała w życie, a ja ją za to podziwiałam.
Zazdrościłam jej tego, że potrafiła tak mocno wierzyć. I chociaż sama starałam się rozmawiać z Bogiem, często miałam wrażenie, że był głuchy na moje wołania. Raz nawet powiedziałam ciotce, że gdyby Ten na górze kochał mnie równie mocno, co ją, zapewne nigdy nie zostałabym sierotą, którą najpierw wychowywała babka, a potem ciotka. Wówczas Rachel, oburzona moimi słowami, prychnęła wielce niezadowolona i rzekła, iż lepiej będzie, jeśli podziękuję Bogu za to, że trzyma wszystkie moje połamane kawałki razem, aniżeli głośno będę powątpiewała w Jego miłosierdzie. Zaraz potem dodała, że niekiedy nasz świat musi stanąć na głowie, byśmy nauczyli się rozumieć, że zmiany w naszym życiu to najlepsze, co mogło nas spotkać. A teraz nadszedł czas właśnie na zmianę. Rachel miała odejść do Pana, ja z kolei znowu miałam zostać sama. I mimo iż miałam już dwadzieścia siedem lat, bałam się tej chwili. Bałam się, że stracę coś cennego, coś, czego nigdy nie będę potrafiła odzyskać. Stracę przynależność do kogoś, z kim łączyły mnie więzy krwi. Stanę się bezludną wyspą, samotnie tkwiącą gdzieś na bezkresach oceanu, i moją jedyną życiową tratwą ratunkową będzie Martin. Martin, którego dziś przy mnie nie było, bo lata nauki poświęcone psychiatrii były ważniejsze niż fakt, że umiera kobieta, która była dla mnie życiowym drogowskazem. A mimo to musiałam wziąć się w garść. Musiałam zaakceptować to, co Bóg zaplanował dla Rachel. Obiecałam jej to podczas jednej z naszych telefonicznych rozmów. Miałam być silna i z pokorą przyjąć wszystko, co się wydarzy. I przysięgam, że bardzo się starałam dotrzymać złożonej obietnicy, ale życie czasami bolało zbyt mocno. A ja pomału traciłam siły na kolejne potyczki z niesprawiedliwym losem.
– Marie? – powiedziałam cichutko, patrząc jej głęboko w oczy. Uśmiechnęła się, ponownie zacisnęła swoją dłoń na moim ramieniu, jakby tym gestem chciała dodać mi sił, i wyszeptała z wyraźnym współczuciem, które wybrzmiewało z jej głosu:
– To już niedługo, Olive. Jeśli jeszcze się z nią nie pożegnałaś, to właśnie nadszedł czas, byś to zrobiła. Czasami ludzie muszą usłyszeć z ust bliskich, że pozwalamy im odejść. Myślę, że ona tego potrzebuje.
Wstrzymałam oddech. To się działo naprawdę. Rachel odchodziła, a ja nic nie mogłam zrobić. Patrząc przez łzy, obserwowałam Marie, która cichutko opuściła pokój, ale nim to zrobiła, przyciemniła światło, sprawiając tym samym, że nagle poczułam się nieco bezpieczniej. Zimny odcień bieli zastąpiła ciepła barwa żółtego światła. Było prawie jak w domu. Prawie…
Rachel delikatnie zacisnęła palce wokół mojej dłoni. Odruchowo sięgnęłam po leżący na szafce różaniec i jej go podałam. Odkąd pamiętam, zawsze szła spać z różańcem w ręku. Trzęsącymi się dłońmi oplotłam paciorki wokół jej palców.
– Jeśli jesteś już gotowa, to możesz odejść do Pana – wyszeptałam łamiącym się głosem, zdając sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie wypowiedziałam równie ważnych i trudnych dla mnie słów. Rachel delikatnie uniosła powieki, wysunęła dłoń spod mojej dłoni i chwyciwszy za maseczkę tlenową, odciągnęła ją od ust. Wstrzymałam oddech i zbliżyłam się do niej tak, by móc usłyszeć jej ciche słowa, a wówczas ciotka spojrzała na mnie nadzwyczaj przytomnym wzrokiem i wraz ze świszczącym wydechem wydobyła z siebie słowa:
– Olive, pamiętaj, skarbie, że Bóg jest jak bijące serce. Nie widzisz Go, ale czujesz – wyszeptała, uniosła dłoń, a ja wtuliłam w nią swój policzek.
– Będę pamiętała, ciociu.
– Wszystkie problemy, bóle i obawy zawsze powierzaj Bogu.
Potaknęłam głową, czując, jak zaczynam drżeć. Rachel uśmiechnęła się, uniosła do ust różaniec i ucałowała krzyż. Następnie splotła dłonie i ułożyła je na piersi tak, jakby wiedziała, że za chwilę wyda ostatnie tchnienie. Przymknęła oczy, teraz już wyraźnie zmęczona, i gdy byłam pewna, że za chwilę zaśnie, ona jeszcze ostatkiem sił wyszeptała:
– Tylko ty możesz go ocalić.
– Nie rozumiem… – powiedziałam, marszcząc brwi. – O kim mówisz, ciociu? Kogo mam ocalić?
Otworzyła usta, ale już nic nie powiedziała. Nabrała do płuc duży haust powietrza i zasnęła. Dopiero alarm maszyny kontrolującej pracę serca i ponownie zaciskająca się na moim ramieniu dłoń pielęgniarki uświadomiły mi, że Rachel odeszła. Bezpowrotnie. Na zawsze. Wbrew moim błaganiom.
– Bardzo mi przykro, Olive – padło najpierw z ust Marie, następnie z ust towarzyszącego jej lekarza.
Świat się brutalnie zatrzymał, a ja zostałam wyrzucona na jednym z życiowych przystanków, na którym nigdy nie chciałam się znaleźć.
Zostałam sama.
Zupełnie sama.
I nic już tego nie zmieni.
* Cytat z wiersza _Nie płacz w liście_ ks. Jana Twardowskiego.
więcej..