Pod wąs - ebook
Pod wąs - ebook
Polski Jeremy Clarkson znowu w akcji. Tym razem w swoich felietonach porusza same fundamentalne kwestie. Wyjaśnia dlaczego erotyczne gadżety mogą stanowić śmiertelne niebezpieczeństwo , a taryfy telefoniczne stanowią wyzwanie dla Archiwum X. Objaśnia różnice między człowiekiem oczytanym i oglądniętym. Głowi się, jak można uczestniczyć w hotelowych animacjach i przekonuje, że faceci po czterdziestce to głównie gaduły i wariaci. Dowodzi, że gadżety ułatwiające życie często je straszliwie utrudniają, a jeśli się chce zarobić, trzeba robić dokładne przeciwieństwo tego, co radzą analitycy finansowi.
Kategoria: | Felietony |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61808-09-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest takie ładne słowo – oczytany. A żeby nie było seksistowsko – oczytana, a nawet oczytane. Epitet ten oznacza człowieka, który sporo wie o świecie, życiu, historii czy innych ludziach, bo czyta. Książki oraz gazety były dostawcą wiedzy ogólnej, dzięki której dziecko mogło błysnąć w szkole wiedzą na temat stolicy Nowej Zelandii, nastolatek zaszpanować na imprezie opowieściami o używkach produkowanych przez Indian Navaho, a żona oświecić męża w kwestii różnorodności pozycji seksualnych, bo właśnie dostała spod lady Wisłocką, Starowicza albo Kamasutrę.
Oczytanie przydawało się również w rozwiązywaniu krzyżówek – trudno porównać z czymkolwiek rozkosz płynącą z chwili, gdy grupie obcych ludzi głowiących się nad „pięć poziomo na siedem liter: autor powieści Zmartwychwstanie”, rzucało się mimochodem „Tołstoj”. A kiedy potem zapadała cisza po haśle „zabito w nie Cezara na trzy litery”, ty dorzucałeś z wystudiowanym ziewnięciem „idy” – i już byłeś królem turnusu.
Piszę to wszystko w czasie przeszłym, bowiem „oczytany” jest już w zasadzie anachronizmem i czas byłoby stworzyć nowe słowo. „Oczytani” zostali wyparci przez nowy gatunek ludzi, którzy też wiedzą, co i jak, również mają mądrą sentencję na każdą okazję oraz zabawną ciekawostkę w zanadrzu. Ale oni są – by tak rzec – oglądnięci, nie oczytani. Oglądają dużo telewizji i z niej czerpią wiedzę, jak żyć.
Bez fałszywej skromności wyznam, że ja także jestem oglądnięty. Mam rozległą i wszechstronną wiedzę zdobytą w wyniku wieloletnich studiów przed telewizorem. W dodatku w przeciwieństwie do większości facetów studiowałem także na kierunkach kobiecych, bowiem pęd do nauki jest u mnie silniejszy niż uprzedzenia płciowe. A jako oglądnięty znam kilka podstawowych recept, które pozwalają żyć w zdrowiu, szczęściu, bez bólu i właściwie wiecznie. Chętnie je poniżej przedstawię, a ten, kto je przeczyta, będzie zarazem oglądnięty i oczytany.
Po pierwsze – i jest to sprawa zasadniczej wagi – trzeba jeść dużo warzyw i owoców. Bez tego daleko nie zajedziemy, ale jeśli poważnie potraktujemy to zalecenie, istnieje prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że nigdy nie umrzemy. A nawet jeśli, to jakieś 70 lat po tych, którzy zażerali się karkówką, a z roślin gustowali jedynie we frytkach.
Po drugie – trzeba się dużo ruszać. Kto się nie rusza, może mieć problemy, a nawet zostać pedofilem. Brak ruchu jest potwornie niebezpieczny i być może w przyszłości będzie karany więzieniem.
Po trzecie – należy chronić skórę przed słońcem. Każdy – nawet Mariusz Pudzianowski – winien używać kremu z filtrem, inaczej dziura ozonowa będzie miała na koncie więcej ofiar niż grypa hiszpanka. Przy czym proszę pamiętać – smarować trzeba się zwłaszcza latem oraz w tropikach!
Po czwarte – kiedy jest zimno, trzeba się ciepło ubierać. Najlepiej na tak zwaną cebulę, czyli warstwami. Jak się zrobi cieplej, będzie można coś z siebie zrzucić. Są znane przypadki ludzi, którzy nie ubierali się na cebulę i po nagłym ociepleniu ugotowali się żywcem.
Po piąte – za kierownicą samochodu trzeba zająć właściwą pozycję. Obie ręce muszą być na kierownicy, a nogi na właściwych pedałach. Brak właściwej pozycji za kierownicą grozi depresją.
Po szóste – trzeba rozmawiać. Jeśli pojawi się jakiś problem – na przykład mąż zdradza nas z kolegą syna z liceum albo odkrywamy, że żona przez 45 lat udawała, że nie ma orgazmu, kiedy go miała – to trzeba to przedyskutować. Nie można się w sobie zamykać, to do niczego nie prowadzi.
Po siódme – należy być otwartym na inność. Jeśli nasz partner nieoczekiwanie zmieni płeć, potraktujmy to jako przygodę i wyzwanie.
Po ósme – przemoc niczego nie załatwia. O tej zasadzie trzeba pamiętać zwłaszcza, gdy stado osiłków katuje staruszkę. Pamiętajmy, że nasza interwencja będzie tylko aktem zwierzęcej brutalności. Czyńmy pokój, nie wojnę.
Po dziewiąte – należy dywersyfikować nasze oszczędności. Są szanse, że wtedy na jednych inwestycjach stracimy mniej niż na innych.
I po dziesiąte – trzeba pić wodę. Zdarzały się wypadki, że ludzie nie spożywali płynów i działy się z nimi straszne rzeczy. Choć podobno jeszcze gorsze dopadały tych, którzy nie oddychali.Dlaczego w piątki nic nie ma w TV?
Kiedy chodziłem do liceum, moje nawiedzone koleżanki wypisywały sobie na okładkach zeszytów ponurą sentencję: „Coraz więcej ludzi, coraz mniej człowieka”. Kiedy dzisiaj je spotykam, częstują mnie spostrzeżeniem z zupełnie innej bajki: „Coraz więcej stacji telewizyjnych, a nie ma co oglądać”. Tym razem mają rację.
Jeśli ktoś zaopatrzony jest w kablówkę, ma do dyspozycji kilkadziesiąt, a w porywach ponad 100 programów telewizyjnych. Jest to niesamowity postęp w porównaniu z kilkoma kanałami, którymi dysponowaliśmy w czasach przedkablówkowych, i dwoma nędznymi stacjami w czasach PRL-u. Dzisiaj nurkujemy w telewizyjnym oceanie. Ajednak poczucie, że „w telewizji nic nie ma”, jest powszechne, acz nieco sprzeczne z wyliczeniami, według których spędzamy przed naszą plazmą dobre parę godzin dziennie.
Dlaczego zatem wydaje nam się, że ekran zionie pustką? Przede wszystkim właśnie dlatego, że kanałów jest za dużo. Nadmiar ofert wywołuje znużenie podobne do tego, jakie dopada nas w supermarkecie w czasie zakupów. Trudno wybrać coś, na czym chciałoby się zawiesić oko, skoro szukając czegoś ciekawego, przy 66 kanale zapominamy, co zwróciło naszą uwagę jakieś 40 kanałów temu. W dodatku nie sposób do tego czegoś wrócić (co to do cholery było? Trzeba jeść więcej ciemnej czekolady), bo na pewno lecą tam teraz reklamy, więc straciliśmy okazję na zawsze.
W dodatku, ponieważ na rynku telewizyjnym panuje mordercza konkurencja, stacje koncentrują się przede wszystkim na zachęceniu nas, żebyśmy je oglądali. Oznacza to dywanowe naloty autopromosów, czyli reklam własnych programów, które emituje się w przerwach innych programów. A te inne promuje się w tamtych, które się promowało. Acz zdarzają się dość kuriozalne przypadki przerywania, jakiegoś, dajmy na to, serialu i zachwalaniu tegoż. To jest wyjątkowo wkurzające, bo jesteś wkręcony na przykład w Zagubionych, a oni robią przerwę i przekonują cię, że Zagubieni to świetny serial, zdobył ileś tam nagród i oczywiście jest kultowy, więc absolutnie powinieneś oszaleć na jego punkcie. Tak? To pocałujcie mnie wiecie w co, a ja sobie wypożyczę wasze kultowe dzieło na DVD.
W efekcie standardowy program telewizyjny składa się prawie wyłącznie z autopromosów. Nie wiem, czy zachęcają one do czegokolwiek, ale zdecydowanie zniechęcają do tego, co akurat przerywają. Niechcący przekazują nam bowiem taki oto komunikat: „Eee, to, co oglądasz, jest takie sobie. Tak naprawdę to dopiero działo się będzie w przyszłą środę, jak puścimy Jak oni śpiewają”. Nic dziwnego, że mamy wrażenie, iż w telewizji nigdy nic nie ma.
Innym efektem nadmiaru stacji telewizyjnych jest to, że we wszystkich można oglądać to samo. Producenci nie nadążają z premierami, mniejszych stacji na nowinki nie stać, więc te same seriale i programy podróżują po różnych kanałach. No i do tego dochodzą powtórki. Są kanały, które od czasu Wielkiej Rewolucji Październikowej puszczają nieustannie to samo. Jeśli włączycie na przykład kanał Discovery, prawie na pewno będzie tam wydzierający się Hitler, ewentualnie bitwa pod Stalingradem lub El-Alamein.
Najdobitniej jednak zasada „w telewizji nic nie ma” obowiązuje w piątkowy wieczór. Też musieliście to zauważyć. Wydawałoby się, że dla kanałów telewizyjnych to idealny moment. Ludzie są zmęczeni po całym tygodniu pracy, zasiadają przed ekranami z piwem i chipsami, więc nic, tylko serwować im hity. A jednak nic z tych rzeczy! Może wymaga tego ustawa o radiofonii i telewizji, a może to spisek Walterów i Solorza, ale regułą jest, że największe polskie stacje oferują nam w piątkowe wieczory jesiotry drugiej świeżości. A to Stevena Segala z warkoczykiem, a to Mela Gibsona z bronią zabójcząjeszcze w czasach, gdy taśmami wideo ludzie wymieniali się na bazarach. A to nastoletniego Jackie Chana w filmach bez scenariusza, a to Chucka Norrisa z brodą tak długą, jak u Lwa Tołstoja.
Efekt jest taki, że kiedy to czytacie w sobotni poranek, ja leczę kaca po imprezie. Jako pryk chciałem zasiąść na kanapie przed telewizorem, ale oczywiście nic nie było. No i musiałem iść w miasto.Paski już nie te, co kiedyś
Odwiedziłem kumpli, którzy są szychami w jednej z telewizji informacyjnych. Nie powiem wjakiej, więc nie będzie łatwo zgadnąć. W Polsce są bowiem trzy stacje newsowe, które zajmują się oglądaniem polityków pod mikroskopem. Pod tym względem jesteśmy światowym potentatem. Takie Stany Zjednoczone dorastają nam najwyżej do pachy – są tam ledwie dwa ogólnokrajowe kanały informacyjne. W większości kraikówjest jeden. U nas co prawda nie ma autostrad, ale są trzy stacje. To może nieco dziwne – po co tak wielu podgląda tak nielicznych, skoro efekty działań tych nielicznych są tak niewielkie?
Kumple – nie, nie było ich trzech, tylko dwóch – siedzieli w gabinecie, jak przystało na szychy, i oglądali telewizję. A raczej telelewizje. Bo telewizory były oczywiście trzy, jeden obok drugiego. Na jednym Lech Kaczyński przemawiał do mieszkańców Skarżyska Kamiennej i to był TVN 24. Na drugim Lech Kaczyński przemawiał do mieszkańców Skarżyska Kamiennej i to było TVP Info. Na trzecim Lech Kaczyński przemawiał do mieszkańców Skarżyska Kamiennej i był to Polsat News. Co ciekawe najszybszą telewizją informacyjną okazało się Info, bowiem jej Kaczyński wyprzedzał słowem i gestem Kaczyńskich konkurencji o jakieś pół sekundy. Pewnie miał krótszą drogę do przebycia, bo nie musiał zahaczać o satelitę.
Moi zaprzyjaźnieni spece od informacji rozpoczęli fachową dyskusję, której przysłuchiwałem się z wielkim zainteresowaniem. „Paski już nie są te same, co kiedyś” – zauważył jeden z rozrzewnieniem (chodziło mu o te paski z newsami, które wędrują u dołu ekranu). „To prawda. Nastąpiła dewaluacja pasków” – dodał drugi. „Kiedyś pasek to miał siłę!” – ożywił się pierwszy. „Zwłaszcza czerwony!” – podniecił się drugi. „Ludzie już nie zwracają uwagi na napis: pilne” – pokiwał głową pierwszy. „Tak, coraz więcej rzeczy jest pilnych, przez co jest ich coraz mniej” – filozoficznie zauważył drugi.
Potem wdali się w spór o kolory. Konserwatysta dowodził, że prawdziwy, porządny pasek musi być czerwony. Liberał widział sens w zmianie czerwonych pasków na żółte, które oddziaływały silniej na publiczność, znużoną czerwonym. Konserwatysta nie poddawał się jednak i wieścił powrót czerwonych pasków jako jedynie prawdziwych i słusznych.
Podczas tej – nieco autoironicznej, przyznajmy – debaty przez ekrany trzech telewizorów przewaliła się niesamowita gromada polityków. Prócz trzech Kaczyńskich także trzech Palikotów, dwóch Komorowskich (Polsat News się wyłamał) oraz trzech telefonicznych Kaliszów (po kolei w każdej stacji). I jeszcze tuziny innych. Trudno było nie zadać sobie pytania, kiedy właściwie oni znajdują czas na cokolwiek innego poza występowaniem w telewizjach. Może gdyby było mniej telewizji, byłoby więcej autostrad?Czy odmłodzenie prowadzi do zidiocenia?
Jest taki doskonały film Terry’ego Gilliama Brazill. To antyutopia dziejąca się w bardzo niedalekiej przyszłości, tyleż ponura, co genialna (przepraszam komentatorów Ligi Mistrzów za użycie ich ulubionego epitetu). Główny bohater ma mnóstwo kłopotów z biurokratycznym totalitaryzmem oraz matkę, która nieustannie młodnieje.
Mamusia korzysta z usług renomowanego chirurga plastycznego i jej syn z konfuzją zauważa, że przy każdym kolejnym spotkaniu rodzicielka ma kilka latek mniej. Pochłonięta kuracja odmładzającą niespecjalnie przejmuje się perypetiami dziecka, które z narastającym przerażeniem obserwuje metamorfozy matki. Wkrótce mama i syn wyglądają na rówieśników, a w końcu kobieta staje się olśniewającą, dwudziestoparoletnią (z wyglądu) pięknością, otoczoną gromadą adoratorów. Gdy jej syn – pan w średnim wieku – próbuje z nią porozmawiać, zalotnicy przeganiają go jako natręta.
Mniej szczęścia ma koleżanka mamusi. Starzejąca się babina również rozpoczyna walkę z upływem czasu, ale – niestety – wybiera niewłaściwego lekarza. Ma on jednak opinię cudotwórcy, więc kobiecina cierpliwie godzi się na opatulanie facjaty kolejnymi warstwami bandaży. Wygląda jak babcia Frankensteina, ale to podobno jedynie przejściowy efekt kuracji, po której spośród blizn i plastrów wyłoni się prawdziwa Afrodyta. Nie wyłania się, zamiast tego umiera, a właściwie próchnieje i rozpada na kawałki, co w filmie ukazane jest w sposób mało apetyczny.
Film Gilliama wyskoczył mi na pulpit, gdy w witrynie kiosku ujrzałem nowy numer znanego kolorowego magazynu. Na okładce była pewne gwiazda, której nazwiska nie wymienię, bo raz, że ją lubię, dwa – to osoba wielce wpływowa i mogłaby zmienić moje życie w piekło, trzy – nie chodzi o nazwisko, tylko o zjawisko. Tak się składa, że to jedna z nielicznych gwiazd, które odrobinkę znam osobiście i to od prawie dwudziestu lat. I - niewiarygodne, ale prawdziwe – na tej okładce gwiazda owa wyglądała młodziej (znacznie młodziej!) niż w czasach, kiedy miałem przyjemność ją poznać.
Już wcześniej obserwowałem młodnienie naszej Gwiazdy. Widziałem, jak znikały zmarszczki i inne niedoskonałości urody. Jak garderoba ewoluowała w kierunku, który jako ignorant w kwestiach mody nazwałbym „pomiędzy gwiazdą porno a Rihanną”. Jak skracały się spódniczki, a image stawał się coraz bardziej wyzywający. Zdecydowanie, Gwiazda odbywała podróż pod prąd czasu. Ale na tej okładce dotarła niewiarygodnie daleko. Jak matka bohatera Brazill otoczona gromadą zalotników, wśród których własny syn wygląda jak jej ojciec.
To banał: w dzisiejszych czasach kult młodości jest tak silny, że zatraciliśmy umiejętność godnego starzenia się. Ja sam, jako prawie czterdziestolatek ubieram się w sklepach dla trzydziestolatków, w porywach dwudziestolatków i nie sądzę, żeby się to przed siedemdziesiątką zmieniło. Rozumiem też, że niełatwo nie korzystać z potęgi, jaką dają styliści i fotoszopy (czyli komputerowe programy do obróbki zdjęć). Niedawno zrobiono mi sesję do pewnego kobiecego magazynu. Na zdjęciach jestem zdecydowanie bardziej podobny do Jamesa Bonda niż do siebie i oczywiście nie miałbym nic przeciwko temu, żeby tak pozostało. Jeszcze kilka takich sesji i uwierzę, że jestem przystojny jak Olivier Janiak, a fundusze zgromadzone na studia córki niezwłocznie przeznaczę na markowe ciuchy, godne tak wyjątkowego ciała, jak moje.
Aż się prosi, żeby ktoś napisał poradnik Jak starzeć się bez popadania w śmieszność. Tym bardziej że – jak zauważyłem – chirurgiczne-odzieżowemu procesowi odmładzania towarzyszy, hm… radykalne odmłodzenie intelektualne. Tak jakby duch dopasowywał się do opakowania, w którym jest zamknięty. I to jest chyba nawet gorsze niż solaryjne spieczenie i pancerz z pudru na twarzy. A nawet groźba, że pooperacyjne szwy kiedyś puszczą.
W tym piśmie, o którym wspomniałem, oprócz pięknych zdjęć nastoletniej pięćdziesięciolatki, jest także wywiad. Zupełnie niewiarygodny wywiad licealistki. Mniej więcej taki: „Pi pi pi pi pi pi pi pi pi. Ciu ciu ciu ciu. Ti ti ti ti ti. Hej, spoko, total, luz!”. Przeczytajcie, zapamiętajcie, a potem zacytujcie w towarzystwie.Głęboki sens niepokazywania
Mam wstydliwą słabość. Jest nią liga angielska, w doskonały sposób prezentowana przez Canal Plus (inne kanały sportowe do pięt nie dorastają tej stacji, a najbardziej wszelkie produkcje TVN-owskie. Jak to możliwe, że taka dobra telewizja tak beznadziejnie robi sport?). Na szczęście nie pijam piwa, ale i tak w weekendy zalegam na kanapie jak męski stereotyp z reklamy. Moja ukochana znosi to z ponurą rezygnacją, ale odbija sobie, gdy w ręce wpada jej kolejna seria Przez 24 godziny na DVD. Kwestia, kto tu jest bardziej pogięty, pozostaje zatem otwarta.
Ostatnio zastygłem przed meczem Birmingham – Arsenal. Rozgrywka ta zasłynęła potwornie okrutnym faulem, jakiego gracz gospodarzy dopuścił się na Roberto da Silvie (jak łatwo się domyślić, to Chorwat) już w trzeciej minucie spotkania. Później okazało się, że młodziutki napastnik doznał otwartego złamania nogi, mógł wręcz stracić stopę i oczywiście czekają go teraz długie miesiące rekonwalescencji. To, czy w ogóle powróci do gry w piłkę, stoi pod wielkim znakiem zapytania.
Jeden aspekt tej smutnej sprawy niebywale mnie… ucieszył. Mianowicie to, w jaki sposób angielski realizator transmisji zaprezentował to brutalne wydarzenie. Otóż w ogóle nie zaprezentował. Faulu „na żywo” właściwie nie było widać i czerwona kartka dla winowajcy oraz poruszenie zawodników wydawały się z początku przesadzone. Potem pokazano jedną powtórkę, bez drastycznych zbliżeń i z perspektywy, z której znowu nie za wiele dało się dostrzec. Prawdziwa tragedia da Silvy rozgrywała się na twarzach jego kolegów. Przegalopowały po nich kolejne grymasy, jak na ćwiczeniach mimiki w szkole teatralnej. Szok przepoczwarzył się w ból, ten w lęk, potem w troskę, a w końcu twarze zastygły w smutku i przygnębieniu.
Realizator transmisji miał kilka sekund na podjęcie decyzji, co począć ze sceną, która się rozgrywa na boisku. I - rzecz chyba bezprecedensowa w dziejach komercyjnej telewizji – zdecydował, żeby pewnych rzeczy NIE POKAZAĆ. Nie epatował zbliżeniami nienaturalnie powyginanej nogi. Nie puszczał w matriksowym zwolnionym tempie feralnego kopnięcia. Nie montował ad hoc teledysku, przeplatając obrazy z różnych ujęć i perspektyw. Samoograniczył się. Może dlatego, że te drastyczne sceny oglądałyby całe rodziny zajadające pudding i nie chciał im psuć apetytu. A może zrobił to z szacunku dla cierpiącego człowieka, by jego tragedia nie trafiła do kolekcji You Tube. Może nie chciał zaspokajać ciekawości, lecz pobudzić prawdziwe współczucie. Niezależnie od intencji – chwała mu za to, co zrobił, a raczej czego nie zrobił.
Joanna Szczepkowska powiedziała kiedyś (i to zdanie jakoś dziwnie utkwiło mi w głowie), że nigdy nie rozbierze się do filmu, ponieważ potrafi nagość zagrać twarzą, a jeśli nie, to niech jej zabiorą dyplom. Realizator meczu Birmingham – Arsenal poszedł tą drogą. Spektakl, jaki rozgrywał się na twarzach kolegów da Silvy, był znacznie bardziej poruszający niż anatomiczne zdjęcie pokazujące moment złamania, które można było sobie obejrzeć w gazetach. W jednej okraszono ten widok sympatycznym tytułem „Trrrach!”. Super, nie?Karp w galarecie? To niesamowite!
Nie da się ukryć, że przed świętami i w święta dzieje się wiele rzeczy mocno irytujących. Na przykład 58. emisja filmu Kevin sam w domu, doprawionego następnego dnia Kevinem samym w Nowym Jorku, to coś, co porównywalne jest jedynie z serwowaniem pyz ze skwarkami w zakładowej stołówce. Są i inne upierdliwe zjawiska, jak odpalanie sezonu świątecznego zaraz po 1 listopada, zalew świątecznych reklam coca-coli, tak jakby ten napój powodował coś więcej oprócz bekania, czy tłumy zalegające w miejscach, które mają cokolwiek wspólnego z handlem.
Słaba jest także rodzinna awantura, która musi się wydarzyć, by dać upust przedświątecznym frustracjom związanym ze stresem, pośpiechem i przepracowaniem. Ważne, by nastąpiła jeszcze przed dzieleniem się opłatkiem, bo to doskonały moment, by sobie wybaczyć, zapomnieć o winach (żadna sztuka – takie kłótnie wybuchają z przyczyn niezapamiętywalnych) i uświadomić sobie, jak bardzo kochamy osobę, której przed chwilą chcieliśmy wepchnąć dzwonko karpia w gardło. Tak na marginesie – taka awanturka to bardzo sensowna rzecz, bo powoduje katharsis, a mówiąc po polsku – oczyszczenie. O ile oczywiście nie przesadzimy z mocą argumentacji.
Wszystkie te zjawiska z racji swej powtarzalności i nieuchronności są mocno wkurzające, ale – przynajmniej w moim wypadku – nie wpływają na równie nieuchronną, acz może nieco infantylną radość, jaką czerpię ze świąt i tego, co zwie się świąteczną atmosferą. Nawet jeśli jest ona z roku na rok coraz mocniej stymulowana konsumpcyjnie. Wstyd się wyznać, ale kiedy spaceruję bajecznie przystrojonym Traktem Królewskim w Warszawie, to w ogóle nie przeszkadza mi przyczepione tu i ówdzie do światełek logo Vatenfall. Mam nadzieję, że Naomi Klein nigdy się o tym nie dowie i nie zacznie mną gardzić.
Jest natomiast rzecz, którą chciałbym dołączyć do klasycznej listy świątecznych upierdliwości. Otóż jest nią medialne ględzenie o świętach. Te wszystkie radiowo-telewizyjne wspominki i pogadanki o potrawach, zwyczajach oraz tradycjach wigilijnych.
O kurczę! To nawet gorsze niż Kevin sam w Nowym Jorku – ostateczna rozgrywka! Co się u pani jadło na Wigilię? No, karpia w galarecie, śledzia, barszcz z uszkami. A u pana? U mnie karpia w galarecie, śledzie, barszcz z uszkami. A pierogi z kapustą? Tak były i pierogi z kapustą. Tak, u nas też były pierogi z kapustą. Au nas była jeszcze kutia. Niesamowite! Nieprawdopodobne! Kutia? Proszę coś nam więcej opowiedzieć o tej pszenicy z miodem i bakaliami! No, to pszenica z miodem i bakaliami. Przepyszna!
I tak na okrągło: o rodzinnej atmosferze, o śpiewaniu kolęd, o dodatkowym miejscu dla niespodziewanego gościa, o wyjątkowości świąt („To naprawdę wyjątkowy czas, nieprawdaż? Tak, zdecydowanie, to tylko jeden taki moment w roku. Uduchowiony i w ogóle”). Takie gawędy mają niby ratować przed zapomnieniem dawne świąteczne tradycje, ale tak naprawdę w 99 procentach są recytowaniem komunałów przez mizdrzące się gwiazdy i gwiazdunie, chcące w Wigilię przemówić ludzkim głosem. A to, że świąteczne tradycje – zwłaszcza te, których nie da się zamówić przez internet i trzeba w nie włożyć trochę wysiłku – naprawdę giną, to już zupełnie inny problem, którego raczej nie rozwiążą wypowiedzi celebrytów.
Szczerze mówiąc, wstydziłem się tego, że gadanie w święta o świętach działa mi na nerwy. Ale ostatnio dowiedziałem się, że inni ludzie też tak mają. Na przykład pewien mój znajomy był wicedyrektorem Pierwszego Programu Polskiego Radia. I jeszcze w listopadzie zarządził, żeby w Wigilię nie gadać o Wigilii, tylko puszczać kolędy. Niestety, później został zwolniony w efekcie typowej dla publicznych mediów dziwacznej przepychanki tchórzofretek pod okleiną. Co prawda obiecywano mu, że jego zarządzenie będzie respektowane. Ale ja w to nie wierzę. Medialną tradycją jest przecież, żeby w Wigilię mówić o tym, co się robi w Wigilię, bo przecież naród mógłby jeszcze przez pomyłkę podzielić się jajkiem.Rzeczpospolita plastikowa
Czym się zajmują politycy partii rządzącej? Rozsyłają takie oto SMS-y: „Głosujemy na Sławka Nowaka jako najprzystojniejszego posła. Głosowanie do 3 czerwca na…” – i tu podany jest adres jednego z czołowych portali internetowych.
Przyznam, że wielce by mnie zdziwiło, gdyby konkurs na najprzystojniejszego posła wygrał Nowak, nawet przy wsparciu całej krajowej struktury Platformy Obywatelskiej. Ale o gustach się nie dyskutuje – możliwe że są w Polsce ludzie, którzy uważają niskich gostków z twarzy podobnych do stopy za ideał piękna. Mniejsza o to. Nie mam też wątpliwości, że jeśli – co bardzo mało prawdopodobne – przez eliminacje plebiscytu przedarł się jakiś piękniś z PiS, to mógł liczyć na głosy całego partyjnego aparatu z Adamem Hofmanem na czele. „Pokażemy tym z Platformy, kto tu jest najśliczniejszy!” – zagrzewali się pewnie działacze partii Kaczyńskich, waląc w klawiatury. „Te pokraki z PiS nie mają szans z Nowakiem!” – pohukiwali bojowo politycy PO, oddając głos za głosem na swego Adonisa.
Może scenka ta jest karykaturalna, ale pokazuje skarlenie polskiej polityki, jakie ostatnio dość gwałtownie nastąpiło. Trudno nam jakoś uchwycić rozsądne proporcje. Po budzącej mdłości epoce wielkich słów, dramatycznych wydarzeń, zasadniczych przełomów, rewolucyjnych zapędów spektakl przepoczwarzył się nagle w plastikowy serial dla nastolatków. Plastikowi bohaterowie, plastikowe problemy, plastikowa estetyka.
Nic dziwnego, że oglądalność tego serialu spada. „Brazylijski serial już nie cieszy jak dawniej” – śpiewał zespół Kury i teraz odnosi się to do naszej politycznej mydlanej opery. To – zdaje się – już trwała tendencja. Od kilku miesięcy coraz mniej ludzi ogląda wszelkie dzienniki telewizyjne, widzów tracą też – po okresie świetności – kanały informacyjne, niezależnie od ich politycznych oraz biznesowych proweniencji. Trochę to zabawne, że telewizje walnie przyczyniły się do ukatrupienia Leppera i Giertycha oraz pokiereszowania Kaczyńskich, a teraz padają ofiarą własnego zwycięstwa.
Media przypominają teraz nożownika z opowiadania Jorge Luisa Borgesa, którego życiową misją było zabicie drugiego nożownika. W końcu doszło do wielkiego pojedynku, bohater wygrał i… poczuł wielka pustkę. Nie bardzo wiedział, co teraz ze sobą począć. Sens jego życia nagle zniknął.
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Monstrualna, wręcz chora – biorąc za odniesienie standardy zachodnie – fascynacja polityką demoralizowała polityków. Wydawało im się, że każde ich – z przeproszeniem – pierdnięcie jest wydarzeniem godnym odnotowania przynajmniej przez TVN 24 lub w ostateczności – ale to już totalnej ostateczności – Superstację. Zainteresowanie publiczności zawsze owocuje tym samym: obiekty zainteresowania głupieją i w każdy, nawet najgłupszy sposób, starają się wciąż przyciągać uwagę.
Zatem sprawy idą w dobrym kierunku. Jeśli kompletnie zaczniemy ich olewać, to może przestaną na siebie wrzeszczeć w „Kawie na ławę” czy innym programie, którego nie oglądam. I choćby z nudów zajmą się czymś bardziej sensownym. Parę spraw na pewno by się znalazło.Kupa zamiast wszechświata
Kiedy piszę ten tekścik, za Atlantykiem trwa strajk amerykańskich scenarzystów. Oczywiście na tle płacowym, choć wątpliwe, czy tamtejsi spece od pisania wiązali jakieś nadzieje z cudami zapowiadanymi przez Donalda Tuska. Po prostu uznali, że show-biznes zawdzięcza im więcej niż płaci. Faktycznie, trudno zrozumieć, dlaczego wypierdek w rodzaju Toma Cruise’a zarabia miliony dolarów, skoro łatwo zastąpić go innym wypierdkiem. Niektórych tekściarzy zaś zastąpić jest trudno.
Już widzę ten grymas pogardliwego niedowierzania. Amerykański scenarzysta to nie brzmi dumnie, bo kojarzy się z amerykańskimi filmami bez scenariusza. Tymi okładkowymi przebojami, w których co chwila widać coś ogromnie wielkiego okraszonego monstrualnie patetyczną muzyką, potem się biją, wędrują, biją i tak na zmianę aż do finału bez kulminacji i pointy. Idealną ilustracją tego schematu jest trzecia część Piratów z Karaibów. Ten film mógłby trwać bez końca, a nawet sprawiał wrażenie, że trwa bez końca. Bez wątpienia takie dzieła spokojnie mogłyby powstawać i bez udziału scenarzystów.
Ale wyobraźmy sobie, że strajk amerykańskich scenarzystów trwa, trwa i trwa (zupełnie jak Piraci z Karaibów). Konsekwencje wbrew pozorom byłyby straszliwe. Zresztą już są, acz my ich nie odczuwamy, bowiem na pierwszy ogień poszły amerykańskie talk-show telewizyjne, gatunek u nas raczej egzotyczny, choć podobno rządzi Ameryką. David Letterman, Conan O’Brien czy Jay Leno muszą sobie radzić bez tabunów tekściarzy, którzy w ogromnej mierze przyczyniają się do tego, że programy błyskotliwych dowcipnisiów są tak błyskotliwie dowcipne. Jay Leno (to taki gość o mordzie podobnej… nie, ona nie jest podobna do niczego z wyjątkiem Jaya Leno) sam zaczął sobie pisać teksty i został potępiony przez związek zawodowy scenarzystów, do którego należy, a który strajkuje. Gorsze jest jednak to, że jego program z prześmiesznego i zjadliwie przenikliwego zmienił się w niezły.
A seriale? Amerykańskie seriale scenariuszami stoją. I dialogami. Bez anonimowych mistrzów pióra nie byłoby South Parku, Simpsonów, Głowy rodziny, Gotowych na wszystko, Sześciu stóp pod ziemią, Rodziny Soprano, Trawki, czyli tego wszystkiego, co sprawia, że film i telewizja właściwie zamieniły się miejscami. Bo to na małym ekranie łatwiej dziś spotkać coś przenikliwego, inteligentnego, obrazoburczego, niepoprawnego politycznie, nieschematycznego, a nawet – z przeproszeniem – poszerzającego horyzonty. W kinach natomiast królują mastodonty.
Jeśli strajk amerykańskich scenarzystów się przedłuży i jeśli przyłączą się do nich Anglicy, konsekwencje dla cywilizowanego świata będą straszliwe. Najpierw zaczniemy się nudzić, bo nie będzie czego oglądać w telewizji. Oprócz „Tańca z gwiazdami”, oczywiście (przy okazji – proszę zauważyć, że o gwiazdę znacznie łatwiej niż o dobrego scenarzystę. Przynajmniej w Polsce). Nie będzie też na czym wzorować Włatców móch i na podstawie czego robić Niani. Ten ostatni serial pokazuje zresztą, jak ważny jest koleś od dialogów. Amerykańska wersja tego sitcomu bywa niekiedy zabawna, polska – nigdy. Choć niby wystarczy ze swadą przetłumaczyć dialogi. Możliwe, że pewną rolę w tej kwestii odgrywa też tartaczne rzemiosło naszych aktorów.
A potem rykoszetem trafiony zostanie język, także ten codziennego użytku. Nie oszukujmy się – większość najlepszych tekstów pochodzi z amerykańskich filmów i seriali. Od finału Casablanki przez cyniczne zdanka Schwarzeneggera mordującego kolejnych wrogów i pulpfictionowe misie-pysie po konstatacje Kucharza z South Parku, że nie ufa czemuś, co krwawi trzy dni z rzędu i nie zdycha. Pozbawieni tej zaoceanicznej protezy ułatwiającej prowadzenie dialogów, staniemy się znacznie mniej błyskotliwi i wymowni. Stracimy język w gębie. Bo Bareja jest jeden, przeeksploatowany i w dodatku nie żyje.
Mam nadzieję, że tak się właśnie stanie. W moim interesie, jako człowieka żyjącego z pisania, leży to, by amerykańscy scenarzyści udowodnili, że mimo rozwoju najnowocześniejszych technologii i wirtualnych światów, jedna rzecz się nie zmieniła od samego początku, opisanego w Starym Testamencie. Na początku musi być słowo. Inaczej zamiast świata, czy co tam sobie akurat chcemy, wychodzi wielka kupa.Nie ufajcie rankingom!
Bo zazwyczaj nie mają sensu. Na przykład na początku tego roku czytałem zestawienie, według którego krajem, w którym istnieją najlepsze warunki do życia, jest Islandia. Tak, ta Islandia, która dopiero co mało nie zbankrutowała i której premier trafił do szpitala, bowiem serce prowincjonalnego polityka nie wytrzymało globalnego nadciśnienia.
Ale pal licho światowy kryzys. I bez niego Islandia jakoś nie bardzo jawi się nam jako ziemia obiecana, w której chciałoby się zapuścić korzenie. Najlepszy kraj do życia? Owszem, to musi być niesamowite miejsce, skoro Bjork uchodzi tam za normalną. W dodatku przez tę wyspę przebiega wypełzający z Atlantyku rów, oddzielający tektoniczne płyty, na których położone są z jednej strony Ameryka, a z drugiej Europa z Afryką. I jak się stanie okrakiem nad takim pęknięciem, to człowiekjest jednocześnie (w sensie geologicznym) i w Ameryce, i w Europie. To na pewno atrakcja, tym bardziej że towarzyszą jej całkiem malownicze gejzery i bulgoty gorącej wody. No i samochody na Islandii można tankować wodorem w specjalnych stacjach wodorowych. Ekologiczne El Dorado.
A jednak w tym raju na Ziemi żyje niecałe 400 tysięcy osób. I chociaż to najwspanialsze – zdaniem autorów rankingu – miejsce do życia, to jakoś durni ludzie nie chcą pojąć tej wspaniałości i wolą żyć gdzie indziej. Znacie kogoś, kto chciałby się osiedlić na Islandii? Ja też nie. I nie chodzi nawet o to, że jest tam drogo. Bogatsi od nas, jak Brytyjczycy czy Niemcy, też jakoś nie pchają się do tej cudnej krainy, wolą kupować domy w Prowansji i Toskanii, i ja rozumiem ich bardzo dobrze. Też bym tam sobie kupił, gdyby było mnie stać. Tam, a nie na Islandii.
Podejrzewam, że ma to związek ze słońcem. Przez większość roku na Islandii jest zimno, deszczowo i szaro. Owszem, wyprawa na emanującą surowym pięknem wyspę może być nielichą przygodą. Ale spędzenie całego życia w miejscu, w którym słońce pojawia się równie rzadko, jak sens w polskiej polityce, to upiorna wizja. Chyba że ktoś planuje popaść w alkoholizm, czci księcia ciemności albo uwielbia stany depresyjne. A jednak mądrzy ludzie od rankingów nie mają wątpliwości: Islandia rządzi!
Inna sprawa. Co roku w specjalnym plebiscycie wybiera się samochód roku. I zawsze, no prawie zawsze, jest to fiat. Jak nie punto, to panda, jak nie panda, to fiat 500. Ciągle jakiś fiat zdobywa pierwsze miejsce rankingu, zostawiając na polu pobite toyoty, ferrari, subaru, jaguary, mercedesy, audi, leksusy i bugatti vernona. Przepraszam, że się powtarzam, ale czy znacie kogoś, kto marzy o fiacie? Kto śni o fiacie? Znacie kogoś, którego fantazje erotyczne rozgrywają się w tym najbardziej podniecającym ze wszystkich samochodów świata? Kto podjeżdża pod snobistyczną knajpę cromą, budząc piski zachwytu popijających drinki lasek? Kto wygrywa w totka i pędzi do salonu fiata, żeby mu nie wykupili modelu diablo? Wyobrażacie sobie Jeremy’ego Clarksona, który po wielu latach rozbijania się fordami i volvo wyznaje wreszcie: „Błądziłem, od tej pory będę jeździł tylko fiatem. To przecież samochód roku i to niejednego”.
Fiat to samochód, który kupuje się z dwóch powodów: albo nie ma się pieniędzy na inny, albo nie przywiązuje się najmniejszej wagi do tego, czym się jeździ. A jednak ta marka wciąż wygrywa rozmaite rankingi. A dlaczego? Bo rankingi nie mają sensu.
Kolejny dowód na potwierdzenie tej tezy. Lonely Planet opublikowało listę 10 topowych miast roku 2009. I na tej liście, wśród Lizbony, Bejrutu czy Mexico City, znalazła się Warszawa. Kocham to miasto, mieszkam w nim i nie bardzo wyobrażam sobie życie gdzie indziej. Ludzie chodzą tu dwa razy szybciej niż w innych polskich metropoliach, ale do „topowatości” naprawdę sporo mu jeszcze brakuje. Gdybym miał pokazać kosmicie parę fajnych miejsc na Ziemi, Warszawa znalazłaby się raczej na liście rezerwowej i musiałaby liczyć na kontuzję Londynu, takjak Garguła na uraz Majewskiego.
Zresztą w innym rankingu stolica Polski została uznana ex aequo z Brukselą za najnudniejszą stolicę europejską. I bądź tu mądry: Warszawa jest najnudniejsza w Europie czy najfajniejsza na świecie? Żeby zyskać pewność w tej kwestii, a także dziesiątkach innych, absolutnie konieczne jest opracowanie rankingu najbardziej wiarygodnych rankingów.Złodzieje to mistrzowie PR
Człowiek czerpie wiedzę o otaczającym go świecie z telewizji oraz z własnego doświadczenia. To pierwsze źródło jest oczywiście ważniejsze, to drugie bardziej – by tak rzec – namacalne. Sęk jednak w tym, że te dwa ośrodki informacji często plączą się w zeznaniach, co prowadzić może do bolesnych rozczarowań, kompleksów, a nawet podejrzeń. Na przykład nastolatek rozpoczynający życie erotyczne musi być w ciężkim szoku, gdy jego pierwszy w życiu stosunek płciowy kończy się po 30 sekundach, zamiast trwać około 6 lat, jak to się dzieje w większości filmów, nawet tych w miarę przyzwoitych. Bez wątpienia bidula dojdzie do narzucającego się wniosku, że to z nim jest coś nie w porządku, w wyniku czego następna przygoda potrwa jedynie 20 sekund.
Znacznie bardziej powszechnym przykładem dysonansu poznawczego jest telewizyjna prognoza pogody i pogoda za oknem. Zwłaszcza tego lata człowiek ma prawo poczuć się skołowany, bo pogodynki biorą chyba udział w tajnych zawodach na najbardziej niedorzeczną prognozę. „Mamy dzisiaj piękną pogodę” – ogłaszają radośnie, a ty patrzysz przez okno i niewiele widzisz z powodu szarej ściany deszczu przesłaniającej rzeczywistość. Nawet stroboskop błyskawic niewiele poprawia widoczność. „Uwaga na burze, ulewy i zimny porywisty wiatr” – przestrzegają innym razem, a ty targasz przez cały dzień parasol i kalosze oraz ciepły sweter, nadaremnie wypatrując na niebie chociaż jednej chmurki. Mniej więcej tak czują się żołnierze Legii Cudzoziemskiej maszerujący po Saharze obładowani wojennym ekwipunkiem.
Ciekawe, że ile byśmy nie narzekali na informacje meteo, zawsze chcemy się dowiedzieć tego, jaka jest pogoda, z telewizji, a nie wyglądając przez własne okno. Trochę dziwne, nieprawdaż?
Bez wątpienia z telewizji można się jednak wielu rzeczy dowiedzieć. Dla mnie wielkim zaskoczeniem była reklama, w której jako rzecz statystycznie oczywistą stwierdzono, że jedna kobieta na cztery ma kłopoty z trzymaniem moczu. Muszę przyznać, że kompletnie zmieniło to moje postrzeganie płci przeciwnej, której w ogóle z moczem jakoś nie wiązałem, może nieco po staroświecku panie idealizując. A teraz proszę – nie dość, że mają, to jeszcze nie trzymają. Przynajmniej co czwarta. Z taką wiedzą trudno nie stać się podejrzliwym. Ja w każdym razie łypię spode łba na co czwartą napotkaną panienkę. I już nie podrywam babek w klubach. Człowiek może się obudzić z ręką w nocniku.
Zostawmy kobiety, a zajmijmy się złodziejami. To w sumie najciekawszy przykład rozdźwięku między kulturowym wzorcem a banalnym, jednostkowym doświadczeniem. W filmach i książkach złodzieje to zazwyczaj fascynujące postacie. Szlachetne, sympatyczne, przystojne, a przede wszystkim – zdecydowanie uczciwe. Jeśli kradną, to właściwie wymierzają sprawiedliwość. Okradani to typki zdecydowanie bardziej antypatyczne, a często wręcz odrażające i cieszymy się, kiedy ogałaca im się sejfy i bezczelnie kradnie brylanty sprzed nosa na balu. Arsen Lupin, Kwinto, Szpicbródka, Robin Hood, goście z Ocean’s Eleven i następnych Ocean’s, Butch Cassidy i Sundance Kid z urzekającymi mordkami Roberta Redforda i Paula Newmana – to jedynie drobny oddział niezliczonej armii gentlemanów włamywaczy, uwodzicielskich łotrzyków, przeuroczych oszustów, zawadiackich bandziorów. Ten romantyczny powiew, który od nich bije. Trudno ich nie kochać.
Złodzieje to zawodowa grupa, która ma najlepszy PR w dziejach. A i zawodowi zabójcy mieli ostatnio całkiem zdolnych piewców. Zwolennik spiskowej teorii dziejów mógłby się zadumać, jak to się stało, że przestępcom łamiącym przykazanie „Nie kradnij” udało się – za pomocą filmów i literatury – zbudować wizerunek bardzo odległy od skrzeczącej rzeczywistości. Na zdrowy rozum złodzieje to pasożyty żerujące na ciężkiej pracy innych. Każdy okradnięty wie, że nie ma w tym nic romantycznego – albo wyciągają ci portfel w autobusie, albo włamują do domu, grzebią w bieliźnie, wyżerają, co mogą, z lodówki i taplają się w twojej pościeli. Zasługują tylko i wyłącznie na pogardę, ale wraz z Oscarami dostają nasz podziw.To straszne: media są omylne
Lech Kaczyński uznał, że czwarta władza jest problemem polskiej demokracji. Czy miał rację? Proponuję inaczej postawić problem. Zamiast po raz enty zastanawiać się, czy media zbyt obsesyjnie atakowały PiS (niekiedy tak) i czy teraz nie podchodzą do nowego rządu z pobłażliwą wyrozumiałością (owszem), lepiej zmieńmy swoje nastawienie do środków masowego przekazu. Bo one zawsze będą miały swe obsesje, sympatie i interesy. Ale my nie musimy traktować mediów jako na wpół boskich nośników prawdy objawionej.
A to się, niestety, zdarza. Chłoniemy to, co akurat czytamy albo słuchamy, a potem przedstawiamy wyczytane i usłyszane opinie jako własne. Często robimy to bezkrytycznie i machinalnie, jakby środki masowego przekazu były jakimś ponadludzkim bytem, posiadającym monopol na słuszność. Mówimy: „w radiu powiedzieli.” albo „w gazecie napisali.” i recytujemy, nie zastanawiając się nad sensownością usłyszanego lub przeczytanego.
Tymczasem media są omylne. Tak, to straszne, ale tak właśnie jest. Mediom zdarza się błądzić, ponieważ tworzą je zwykli śmiertelnicy. A śmiertelnicy mają to do siebie, że się mylą. Więcej, śmiertelnicy często są zakompleksieni, trawieni rozmaitymi obsesjami, kierują się małostkowością, mało czytają, bywają też najzwyczajniej w świecie durni. Sam jestem wyposażony w kilka wyżej wymienionych cech i jakoś – odpukać – radzę sobie w mediach. Czwarta władza nie jest wypełniona nadludźmi o aparycji Tomasza Lisa, umysłowości Einsteina i charakterze Gandhiego. Dlatego zdarza jej się palnąć jakąś bzdurę.
Weźmy pierwszy z brzegu, acz istotny przykład – emigrację. Przez ostatnich parę lat przedstawiano to zjawisko jako tragedię, istny dopust Boży, cios, który może zakończyć ponadtysiącletnią historię Polski. Mnożyły się mrożące krew w żyłach tytuły, straszyły potworne wizje, politykom – oczywiście z PiS – złorzeczono za to, że nie robią nic, by ten zabójczy exodus ukrócić.
Tymczasem fala emigracji opada sama z siebie i żadna ogólnonarodowa tragedia nie nastąpiła (choć rodzinne być może miały miejsce). Co więcej, moim skromnym zdaniem było to doświadczenia tylko i wyłącznie pozytywne dla Polski i Polaków. Nie dość, że popracowaliśmy za przyzwoite pieniądze, to jeszcze liznęliśmy trochę świata, podpatrzyliśmy, jak jest urządzony, podszkoliliśmy trochę angielski i zaczęły nas wkurzać we własnej ojczyźnie rzeczy, które wcześniej uważaliśmy za normalne, na przykład brak chodników na wsi. Carowi Piotrowi Wielkiemu nie zaszkodziło, że popracował trochę w holenderskich stoczniach. Co więcej, te doświadczenia zaprocentowały, kiedy wrócił do Rosji. Nie inaczej – mam nadzieję – będzie i z naszymi emigrantami, choć polskie wąsy nie poznikają pewnie tak szybko, jak brody bojarów.
Wieloletni spektakl medialny pt. „Wielka emigracja” okazał się bezsensownym biciem piany. Ale – żeby nie było nieporozumień – nie namawiam Was, Szanowni Czytelnicy, do wzgardliwego odrzucenia mediów. Broń Boże! Zwłaszcza trzeba czytać gazety, bo nie ma nic piękniejszego i bardziej europejskiego niż poranna kawa z płachtą „The Times” na stole. Zachęcam jedynie do sceptycyzmu i używania własnego mózgu, bowiem – jak wiadomo z teorii ewolucji – organ nieużywany zanika.Polowanie na zmarszczki i łysiny
„Kiedy słyszę słowo »kultura«, odbezpieczam pistolet” – wyznał niegdyś marszałek Rzeszy Hermann Goring. Znaczenie słowa „kultura” dość mocno zmieniło się od lat 30. ubiegłego wieku i dzisiaj lubiący narkotyki oraz kamienie szlachetne szef Luftwaffe nie byłby już może tak ostry w ocenach. W działach kulturalnych gazet i portali internetowych odszukałby wiele interesujących go tematów, takich jak kolejne odwyki Amy Winehouse czy biżuteria czarnoskórych raperów.
Wiadomości kulturalne zaskakują mnie coraz bardziej. Nie chodzi o same newsy, ale raczej to, co za kulturę się uznaje. „Jennifer Lopez próbuje zajść w ciążę” – poinformował ostatnio pewien szacowny portal, wcale nie plotkarski. „Jennifer Aniston wybaczyła ukochanemu” – oznajmiał nagłówek (a może raczej półgłówek?) w tymże serwisie. Inny był znacznie mniej sensacyjny, a można nawet powiedzieć, że ambitny: „Szczere rozmowy Angeliny Jolie” wydały mi się tematem równie ciężkim co filmy Ingmara Bergmana, więc nie dowiedziałem się – i pewnie już nigdy nie dowiem – czego te rozmowy dotyczyły. Relaks i uspokojenie znalazłem za to w sielskim artykule zatytułowanym „Szczęśliwy tata Adam Sandler”.
Naprawdę jednak zaintrygowała mnie wiadomość, że Brad Pitt skończył 45 lat. O w mordę! Ten facet ma 45 lat? Zrozumiałem nagle, co czują kobiety ekscytujące się metryką Cher, Madonny albo Joan Collins. To musi być bardzo dziwna mieszanka zazdrości, podziwu oraz nadziei, że skoro one tak mogą, to ja również. W każdym razie taka mieszanka umościła się na długo w mojej głowie. Bez wątpienia, 45. urodziny Brada Pitta skłaniają do refleksji.
W czasach mojego dzieciństwa wiek aktorów i aktorek był jednym z głównych świątecznych tematów. Dzisiaj tak zapewne nie jest, bowiem wszelkie telewizje puszczają w Boże Narodzenie największy chłam, przechodzony jak weteranki z warszawskiego Pigalaka. Ale jeszcze parę lat temu pojawieniu się na ekranie Roberta Redforda albo Ala Pacino towarzyszyła zawsze recenzja ich metrykalnego zaawansowania. „Ale się postarzał!” – mówiono z egzystencjalną wręcz zadumą, uświadamiając sobie, że czas płynie nawet dla gwiazdorów z Hollywood. „Świetnie się trzyma!” – to był wyraz uznania dla starzejącego się aktora, nasączony nieśmiałą nadzieją, że może jednak uda się zatrzymać czas. „Boże, co się z nim porobiło!” – było kapitulanckim okrzykiem rozpaczy, wynikającej z przykrej świadomości, że entropia jest bezdusznie bezlitosna nawet dla nadludzi pokroju Petera Falka, czyli porucznika Columbo.
Rodzinne analizy stanu owłosienia aktorów i zasięgu zmarszczek aktorek uświadomiły mi jedno, dość zaskakujące zjawisko. Otóż teoretycznie filmy i inne wykwity show-biznesu są – a w każdym razie często bywają – demonstracją młodzieńczej jurności, powabu i urody. Z czasem jednak to prężenie zalet zamienia się w skrywanie ran, jakie zadają upływające lata. I w końcu – zupełnie wbrew intencjom gwiazd – ich kariery stają się czymś w rodzaju dokumentalnego zapisu jakże ludzkiej rzeczy, czyli starzenia się. Owszem, gwiazdy próbują odwrócić uwagę od tego procesu kolejnymi fryzurami, operacjami plastycznymi, zaskakującymi zmianami image’u (mistrzynią tej taktyki kamuflażu jest bez wątpienia Madonna) czy zapuszczeniem wąsów, co uczynił ostatnio Brad Pitt i dzięki czemu znajdujące się przez lata w odwrocie wąchy stały się nagle trendy.
Ale prędzej czy później (ostatnio coraz później, chirurgia plastyczna w Kalifornii robi niesamowite postępy) rodziny skupione przed telewizorem i poszukujące objawów upływu czasu wydadzą triumfalny albo smutny okrzyk, w zależności od tego, czy lubią gwiazdę przyłapaną na posunięciu się w latach. I tak oto dochodzimy do dość zaskakującego wniosku, że migoczący światełkami i cekinami świat rozrywki to jedno wielkie memento mori. Bo w przyszłym roku nawet Brad Pitt będzie o rok starszy. Ciekawe, czy zapuści brodę, żeby to ukryć?Odwracanie uwagi od niczego
To zdumiewające, ile czasu poświęcamy rzeczom, które są kompletnie nieważne. Gorzej – pod wpływem mediów ekscytujemy się czymś, czego tak naprawdę nie ma. Na przykład takim Januszem Palikotem.
To znaczy, oczywiście, Janusz Palikot istnieje. Dowodem na to jest chociażby jego blog oraz była żona. Byłe żony nie biorą się znikąd. Zdecydowanie nie istniało natomiast coś takiego jak wyrzucanie Janusza Palikota z Platformy Obywatelskiej. Była to polityczna fatamorgana, którą jednak przez cały ubiegły tydzień fotografowano, relacjonowano, opisywano i analizowano, zupełnie jak kiedyś zjazdy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Ubiegły tydzień pokazywał zarówno siłę mediów, jak i ich głupotę. Siłę, bo mało kto potrafi tchnąć życie w coś, co nie istnieje. Głupotę, bo portale i telewizje rozdęły kondoma do rozmiarów Zeppelina. Komentarze, prognozy, drobiazgowe opisy, dramatyczne pytania i patetyczne odpowiedzi („Bał się pan? – Tak. Pierwszy raz się bałem”), szczere wyznania skruszonych grzeszników, zabiegi i kontrzabiegi, stawianie ultimatów, podniosłe deklaracje, a wreszcie jakże radosny, acz najzupełniej oczywisty happy end. Palikota nie wyrzucono. Polska i świat odetchnęły z ulgą.
Kiedy oglądałem ten spektakl, cały czas oczekiwałem, że w końcu jakiś ultrasieriozny reporter w końcu wybuchnie gromkim śmiechem. Ale nie. Nikt nie dostrzegał komizmu sytuacji. O wyrzucaniu, a raczej niewyrzucaniu Palikota opowiadano mniej więcej jak o kryzysie kubańskim, gdy świat stanął na krawędzi wojny atomowej. Ten sam dramatyczny ton, ta sama niedorzeczna drobiazgowość, ta sama przygniatająca liczba komentarzy i prognoz. Tak, człowiek miał poczucie, że uczestniczy w ciągu wydarzeń decydujących o losach świata albo przynajmniej Unii Europejskiej.
Takie spektakle, jak „wyrzucanie Palikota” albo „wahania Lecha Kaczyńskiego nad startem w wyborach prezydenckich”, partie podrzucają mediom, żeby odwrócić ich uwagę. Od czego? Od rzeczy naprawdę ważnych, czyli od. Jakoś nic nie przychodzi mi do głowy. Hm, wygląda na to, że w polityce ostały się już tylko te wydarzenia odwracające uwagę, a te, od których odwracano, odeszły w zapomnienie.