Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Podarowana - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
13 września 2025
29,00
2900 pkt
punktów Virtualo

Podarowana - ebook

Podarowana łączy elementy autobiografii, reportażu i rodzinnej kroniki. Autor podejmuje próby odtworzenia losów swojej matki ocalałej prawdopodobnie z rzezi wołyńskiej. Idzie śladami przodków, odwiedza miejsca, gdzie żyli, odsłania swoje trudne dzieciństwo, by zrozumieć własny los i poznać, kim naprawdę jest. Jego opowieść to poszukiwanie korzeni, ale też uniwersalny przekaz pamięci „drugiego pokolenia”.

Nie wiem, gdzie są groby moich dziadków. Nie wiem, kim byli. Nic nie wiem. Co robili, jakiej byli narodowości, jakie mieli majątki lub jaką klepali biedę. Nie wiem nawet, gdzie to wszystko mogło się zdarzyć.

Moja pourywana i poszarpana opowieść wypływa z nadziei. Że trącając jakieś ułamki wspomnień i prawdopodobnych zdarzeń – jak z rozbitych skorup, fragmentów garnków znalezionych na ogromnym polu – odtworzę kształt, który choć w niewielkim stopniu będzie przybliżał Jej historię. I moją historię. I w konsekwencji historię moich dzieci.

Mariusz Maszkiewicz

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788367820455
Rozmiar pliku: 5,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Opowiadanie historii własnej matki jest zadaniem karkołomnym, a nawet niebezpiecznym. Zdaję sobie z tego sprawę. To wyprawa na grząskie rojsty, urwiste skarpy, przełomy rzek, w górskie zakamarki, jaskinie pełne zasadzek, mroki ciemnych lasów. W głąb i nieskończoną przestrzeń życia swojego i swoich najbliższych. W wielu kierunkach jednocześnie, przy rozrywającym powieki porywie powietrza.

Towarzyszy mi przy tym niepokój i niepewność wynikająca z obawy przed oskarżeniem o natrętny ekshibicjonizm. To zrozumiałe. Dziś, w obliczu medialnego mieszania i plastikowych podróbek, tego typu pokusy są na porządku dziennym. Mając świadomość, że tak może być odebrane opowiadanie historii mojej Mamy, jednak się na to zdecydowałem. Przede wszystkim dlatego, że muszę oddać moim przodkom to, co im się należy. Pokazać stan przed i stan w trakcie. Chociaż w moim przypadku to zadanie nie jest do końca możliwe. Tutaj każda opowiedziana historia może być tak samo prawdziwa, jak i nieprawdziwa. Ogień spalił ziemię i nawet kamienie zapadły się bezlitośnie gdzieś na polach wschodniej Polski, na Kresach, mogiłach, w przydrożnych rowach usłanych ciałami albo wzdłuż tras kolejowych, na nasypach, o które rozbijały się konające ludzkie istnienia, spragnione strawy i haustu wolności.

To, o czym piszę w drugiej części – losy mojej Mamy, kiedy była dorosłą osobą – jest dużo łatwiej weryfikowalne niż prawdopodobny przebieg zdarzeń z okresu wojny. Nie wiem, gdzie są groby moich dziadków. Nie wiem, kim byli. Nic nie wiem. Co robili, jakiej byli narodowości, jakie mieli majątki lub jaką klepali biedę. Nie wiem nawet, gdzie to wszystko mogło się zdarzyć.

Dlatego postanowiłem zająć się tą historią. Historią mojej Matki. Nierzeczywistą, niepełną, dziurawą. Będziesz miał, czytelniku, problem, gdyż będzie ci brakowało wielu wątków. Będziesz miał poczucie niedosytu. Będziesz jednocześnie czuł to co ja. Brak.

Moja pourywana i poszarpana opowieść wypływa z nadziei. Że trącając jakieś ułamki wspomnień i prawdopodobnych zdarzeń – jak z rozbitych skorup, fragmentów garnków znalezionych na ogromnym polu – odtworzę kształt, który choć w niewielkim stopniu będzie przybliżał Jej historię. I moją historię. I w konsekwencji historię moich dzieci.

Podczas pisania tego tekstu towarzyszył mi dylemat – jaką wybrać formę. W rezultacie nie ma tu mowy o jednolitym gatunku. Napisanie powieści, wymyślenie fabuły, byłoby naigrywaniem się z Matki i z gwałtownie utraconego życia tych, wśród których się pojawiła. Powstał zatem płynny zapis oscylujący między pamiętnikiem, rodzinną relacją, dokumentem, reportażem a literacką prozą, w których centrum znajdują się konkretne postaci i dynamika zdarzeń. Staram się pomóc sobie i czytelnikowi zrozumieć los tego jednego życia, tej jednej bohaterki.

W historii mojej Mamy nie było pewnych, dających się w stu procentach udokumentować faktów. Była dzieckiem wojny. Poczęta na samym jej początku, w momencie rozpoczęcia tej straszliwej hekatomby XX wieku. Gdzieś na Wołyniu, jesienią 1939. Pojawiła się w łonie swojej matki, której nazwisko przepadło i zginęło bezpowrotnie, jak wiele ludzkich istnień w tamtym czasie. Urodziła się latem 1940. Każda data w jej biografii będzie odtąd orientacyjna. Wiedza o tym, kim byli jej rodzice – posiadła ją jako dziecko – także była niepewna, niejasna, trudna do zweryfikowania. Otrzymała zatem pakiet informacji – jak żołnierz otrzymuje zestaw do walki i przetrwania przed wymarszem na front. Choć w jej wypadku otrzymany pakiet był pełen sprzecznych i zawiłych komunikatów. Na tyle trudnych do rozszyfrowania, że do końca swojego życia zadawała sobie jedno proste pytanie: jak mam na imię? Bo na pewno nie Danusia.Danusia

Do ostatnich dni swojego życia zadawała sobie pytanie – dlaczego dano mi tak na imię? W rodzinie wychowanej na lekturach Sienkiewicza i Kraszewskiego, gdzie było gęsto od litewskich legend i mitów, imię Danusia kojarzono jednoznacznie z bohaterką Krzyżaków. Imię niewątpliwie pochodzenia litewskiego, jak podają słowniki – danutie, czyli darowana od boga (dovana – prezent, podarunek). Dana, danka, danica to z kolei źródła słowiańskie, zwłaszcza z obszaru mitycznego Wielkiego Księstwa Litewskiego, czyli pogranicza białorusko-litewskiego. Nie ma jednak pewności, czy rzeczywiście takie jest źródło pochodzenia tego miana. Sami Litwini w słownikach imion często dają dziwaczne wytłumaczenie, że ma ono pochodzenie hebrajskie, rzekomo od słów biblijnego Daniela: „Bóg jest moim prawem”, co po litewsku brzmi „Dievas yra mano teisėjas”. Łaciński źródłosłów prowadzi nas jednoznacznie do pojęcia donata, donum, donatos – podarunek, prezent, dany. Ale Danuta to imię niechrześcijańskie. Nie ma kanonizowanej świętej o takim imieniu. Imię litewskie, czyli pogańskie? A może jest tu ukryty komunikat, zaszyfrowany kod dostępu?

W kontekście Sienkiewiczowskiej opowieści Danusia jest kojarzona z dramatycznymi wydarzeniami – śmierć jej matki, obietnica pomsty ze strony ojca Juranda ze Spychowa; a potem śluby składane przez Zbyszka. Piękna Danusia była obiektem westchnień czytelników.

Biografia mojej Mamy zacznie się nie w dniu jej urodzenia, ale w chwili pojawienia się w rodzinie Pepolów. Pojawienie się małej dziewczynki w środku wojennej pożogi w istocie było darem od Boga. Natalia i Franciszek, małżeństwo po czterdziestce, mieli dwóch dorosłych synów, ale zawsze chcieli mieć córeczkę. Dar w postaci małej dziewczynki otrzymali w niedzielne przedpołudnie w lipcu lub sierpniu 1943, gdy proboszcz sarneńskiej parafii ogłosił podczas niedzielnej mszy, że jest sierotka, która straciła rodzinę. Naradzili się w domu. Przy niedzielnym obiedzie zapytali synów, czy zaakceptują dziewczynkę i poszli do kościoła zabrać dziecko.Zbyszek

Młodszy syn Franciszka i Natalii. Wujek Zbyszek to mój ojciec chrzestny. Podczas naszej ostatniej rozmowy ma już 93 lata, przebył wylew i cierpi na całą masę starczych dolegliwości, które nie pozwalają na wykrzesanie radości ze spotkania. Patrzy na mnie ciepło i życzliwie, choć jest zmęczony i przybity. Potem wchodzimy do pokoju, w którym spotykaliśmy się już wiele razy, gdzie zasiadaliśmy za tym samym masywnym stołem. Wiem – mogę przewidzieć – że będzie to nasze ostatnie spotkanie. Za kilka dni wyjeżdżam daleko, zmieniam miejsce pracy i przyjazd do jego domu w odwiedziny będzie możliwy nie wcześniej niż za dwa, trzy lata. A on czuje się coraz słabszy.

Siadamy i rozpoczynamy rozmowę, niespiesznie jedząc kolację, popijając herbatę. W nocy muszę wrócić do Warszawy, ale nie zmieniam tempa. Czuję, że znajduję się w momencie, w którym dotykam wieczności. Czuję, że to jeszcze jedna ważna rozmowa z cieniem dawnych czasów, które za chwilę odejdą w niezmierzoną dal. Od kilkunastu lat, kiedy przyjeżdżam do Olsztyna odwiedzać wujka Zbyszka, zawsze zaczynamy rozmowę od jego ulubionego tematu – drzewa genealogicznego, które stworzył, budując ze wspomnień i dokumentów fragmenty linii, rodzinnych relacji i zależności, związków i przypadkowych koligacji.

Przypadkowych? Tak jest w moim przypadku, gdy nie ma mowy o biologicznej wspólnocie, choć jestem przecież członkiem rodziny. W tej części, w której pojawia się moja Mama, jest adnotacja: „Przysposobiona”. Oczywiście Mama była częścią tej rodziny, chociaż dopiero w siedemnastym roku życia dowiedziała się, że nie jest biologicznym dzieckiem rodziców wujka Zbyszka.

Drzewo rodzinne to duży album z rozkładanymi fragmentami kart i wysuwanymi aneksami do poszczególnych części rozbudowanej rodzinnej opowieści. Za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam, wujek rozkłada go na stole i pokazuje nowe wpisy, rysunki. Opowiada odtworzone i nieznane wcześniej historie poszczególnych osób należących do tego rodu… W ostatnich latach szczególnie dużo czasu poświęcił litewskiej gałęzi rodziny. Ale o tym oddzielnie.

Zbyszek jest z wykształcenia inżynierem energetykiem, ma wyrobioną rękę kreślarską, stawiane litery dowodzą gruntownego wykształcenia technicznego, biegłości w kaligrafii i umiejętności konstruowania na kartce papieru przejrzystego obrazu łączącego pożądaną treść z wyobrażeniem. Dzisiejszego wieczoru rodzinny album leży na komodzie, ale nie sięgamy do niego. Nie ma takiej potrzeby. Podczas długiej rozmowy Zbyszek tylko kilka razy, opowiadając coś – z trudem i powoli, po szpitalnej rekonwalescencji – rzuca okiem na swoje genealogiczne dzieło. Jakby wskazywał, że to, o czym właśnie mówi, jest dokładniej wyjaśnione w postaci wykresów i rysunków.

Dom w Olsztynie, w którym mieszka wujek Zbyszek, jest rodzinnym domem Pepolów. Tutaj mieszkała moja Mama jako dziecko. Tutaj przyjechali w 1945 roku – otrzymali przydział jako repatrianci z Wołynia. Większość domów przy tej ulicy została zajęta przez mieszkańców Sarn, repatriantów, w ramach akcji kwaterowania osadników. Wagon kolejowy prosto stamtąd przybył do pruskiego Allenstein dokładnie 10 maja 1945. Babcia Natalia, dziadek Franciszek, wujek Włodek i moja Mama. Zbyszka z nimi nie było. Rok wcześniej jako osiemnastolatek został wcielony do formacji utworzonych z tak zwanej Dywizji Kościuszkowskiej – trafił do brygady pancernej i dojechał w czołgu niemal do samego Berlina. Jako dziecko byłem dumny, że mój ojciec chrzestny jest jak bohater serialu Czterej pancerni i pies. Przeżywał przygody i walczył w dobrej sprawie. Potem rozumiałem już więcej, ale wujek Zbyszek zdradził mi tylko jakąś niewielką część tej historii. Nie było tak jak w filmie. Zupełnie. Na terenach zajmowanych przez Armię Czerwoną wszystkich zdolnych do służby siłą wcielano do podporządkowanych Sowietom polskich formacji. Nie miał wyboru. Latem 1944 jako osiemnastolatek stał się, chcąc nie chcąc, żołnierzem 1 Drezdeńskiego Korpusu Pancernego. Najpierw trafił do Berdyczowa, a potem do Chełma na szkolenia. Po kilku miesiącach jako żołnierz sowieckiego 1 Frontu Białoruskiego walczył na Dolnym Śląsku, a potem w okolicach Budziszyna i Drezna. Był wtedy świadkiem i uczestnikiem straszliwej rzezi, którą sowieckie dowództwo – poprzez złe, a może złośliwe decyzje – zgotowało polskim oddziałom. Po zakończeniu wojny jeszcze przez kilka miesięcy jednostki 1 Korpusu Pancernego operowały na Śląsku i przy granicy z Czechosłowacją.

Zbyszek przyjechał z wojny wiele miesięcy później. Dołączył do rodziny, kiedy wszystko już się zaczęło od nowa. W Olsztynie. Moja Mama miała wtedy około pięciu lat. Powracającym wspomnieniem ze spotkania po wojnie było to, że strasznie schudł i poczerniał. Oraz że dużo mówił po rosyjsku. Zresztą dorośli przechodzili na rosyjski, gdy chcieli ukryć coś przed dziećmi. W Sarnach było normą, że polskie rodziny bardzo dobrze znały rosyjski. To był język komunikacji z wszystkimi wokół: Żydami, Ukraińcami, przyjezdnymi i podróżnymi. Sarny były i do dzisiaj są ważnym węzłem kolejowym na Wołyniu. Trasy kolejowe przecinające to małe miasto były kluczowe dla handlu i komunikacji od początku XX wieku. Węzeł kolejowy Sarny był żartobliwie określany jako miasto składające się z przedstawicieli dwóch narodowości: Żydów i kolejarzy.

W „kolejarskiej”, czyli nieżydowskiej części miasteczka w latach 30. wybudowano katolicki kościół. Po latach opisywał to wszystko wujek Włodek, starszy brat Zbyszka – robił za kronikarza i tego, który przenosi na swoich plecach codzienną i świąteczną wiedzę o trzech światach. Realnym, w którym przyszło im żyć od nowa, oraz dwóch minionych – o Sarnach i o Atlantydzie Wschodu – polskich Kresach. Moja rodzina, to znaczy rodzice wujka Zbyszka i wujka Włodka, miała dom blisko kościoła. Tworzyli typową polską rodzinę na Kresach przesiedloną w ramach różnych programów „kolonizacyjnych”. Dziadek jako były wojskowy po wojnie polsko-bolszewickiej otrzymał posadę w Prużanach w urzędzie skarbowym. Tam poznał babcię Natalię, tam się pobrali i po kilku latach przyjechali do Sarn. Za lepszą pracą i za większymi pieniędzmi. Dom blisko kościoła był wprawdzie drewniany, ale solidny, mieszczański i z aspiracjami.

Danusia z rodziną Pepolów, Olsztyn, 1946 rok
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij