Podciep - ebook
Podciep - ebook
Dwanaście opowieści o powrotach: do miejsc, do ludzi, do siebie. Narrator- alter ego autora- wraca na Śląsk z emigracji, by zmierzyć się z demonami dzieciństwa i wspomnieniami, których nie da się wymazać. Trafia w sam środek historii, w której noworodek zostaje podmieniony przez legendarnego "podciepa". Niepokojąco znajome historie o tym, jak łatwo poczuć się obcym - w domu, w rodzinie, w sobie. Język intymny, raz czuły, raz ironiczny, prowadzi przez świat, gdzie podciep - śląski odmieniec - staję się metaforą wykluczenia, inności i rozpaczliwego pragnienia bycia rozpoznanym. Dla tych, którzy nie potrafią zapomnieć opuszczonych przez siebie dawno temu miejsc - i dla tych, którzy czują, że ktoś ich kiedyś podmienił.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
Spis treści
Podciep
Wieczorne palenie fajek na cmentarzu
Kuzynka chudzinka
45o
Mikołaj
Opowiadanie z happy endem
Marcinowi zmarła mama
Czwarta randka
Oniro
Zielone Mydełko
Jakub Wojtala
Kolorowe galaretki w Mini Maksie
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68310-57-3 |
| Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
T_o już nie jej dziecko. To podciep_, mówi mi matka przy kuchennym stole i bierze łyk mocnej czarnej herbaty.
Łupież Breżniewa, tak zawsze ją nazywała, gdy byłem mały. Okrągła torebka pływa swobodnie w szklance z duraleksu. A kim ten Breżniew był, tego do dziś nie wiem. Zanim zdążę się oburzyć i powiedzieć: „Oj, mamuś, co ty za bzdury opowiadasz”, ona powtarza, z solenną powagą godną tragicznych wieści, jakby relacjonowała śmiertelny wypadek czy nawrót choroby nowotworowej:
_To już nie jej dziecko. To podciep_.
Matka przypomina Sigourney Weaver z _Obcego_. Zauważyłem to jako nastolatek w trakcie oglądania pierwszej części, którą ojciec przytargał kiedyś z osiedlowej wypożyczalni kaset. Nawet podobnie zaciska i tak wąskie już usta. Wygląda wtedy, jakby ktoś wziął różową pastelę i narysował na jej twarzy cieniutką kreskę.
Cisza osiada na ceracie w biało-czerwone kwiaty. Nagle, z dziwną werwą, matka dodaje:
_I zanim mnie skrytykujesz, że godom farmazony, Majkowska to wczoraj powiedziała. Żeśmy stały w kolejce w mięsnym. Kupywałam ścinki dla Łobuza._ Spogląda w dół na leżącego przy jej nodze kundelka w kolorze bladej rdzy. _Smakowały ci, prawda?_ Czochra jego malutki łepek.
_A ona skąd wie?_, ze zwykłej ciekawości podtrzymuję ten absurd.
_Jak to skąd? Od Wieczorkowej, wiesz, tej chudej i wysokiej spod szesnastki. To teściowa tej biedaczki._
Nie umiem się powstrzymać:
_No, skoro Wieczorkowa tak mówi..._
Ta sama, która biegła kiedyś przez osiedle w białym szlafroku, wymachując wątłymi ramionami i wrzeszcząc, że Ruskie idą, że chować się. Podbiegła do mnie i Laury, swojej córki, a mojej koleżanki z ławki, chwyciła ją mocno za rękę i zaciągnęła siłą do domu. Następnego dnia w szkole dziewczyna kazała mi przyrzec, że nikomu, ale to nikomu o tym nie powiem. Dotrzymałem słowa.
_Podciep ino lygŏ we łōżku pod pierzynōm i żere_, jak zawsze ślązaczy ojciec, który pojawia się w wejściu do kuchni. Chyba schudł, jego ulubiona koszulka z logo Górnika Zabrze jest nieco luźniejsza na brzuchu. _I srŏ w galŏty – tak gŏdała moja ōma_.
Prababcia Anna, którą ledwo pamiętam. Śniada, pomarszczona twarz, a nad górną wargą ciemny meszek, podobny do tego, który wyrósł mi niedługo po czternastych urodzinach. Gdy jako dziecko odwiedzałem dom dziadków, leżała już tylko w łóżku pod grubym kocem, schowana za drzwiami z mleczną szybą, jak stary rupieć. Pewnego dnia, chyba wczesnym latem, gdy bawiliśmy się z kuzynkami w ganianego, pod bramę podjechała karetka. Matka ojca, nasza babcia Felicja, zabroniła nam wchodzić do domu. Jakiś czas później para ratowników wyniosła na noszach niewielkie ciało przykryte białą płachtą. Śledziłem ich powolny marsz w skupieniu. Nie był to jednak ostatni raz, kiedy widziałem prababcię.
Kilka dni później wyłożono ją w otwartej trumnie na stole w salonie. Wokół jasnej drewnianej skrzyni zgromadziły się nieznane mi kobiety, pewnie sąsiadki i dalsza rodzina. Pod przywództwem babci uruchomiły lawinę żałobnej modlitwy. Zaciągnięte zasłony tworzyły barierę przed natrętnym światłem poranka. Ciasny pokój skąpany w półmroku ukrywał smutne twarze i pojedyncze łzy. Sobota odziana w czerń. Ja zresztą też, w kontrze do zwykłych odblaskowych kolorów, typowych dla lat dziewięćdziesiątych. W nowej, posępnej koszuli kupionej przez mamę na tę okazję. Przydała się tylko ten jeden raz.
Tamtego dnia spojrzałem na prababkę umoszczoną w trumnie wysłanej kremową tkaniną, z rękami na podbrzuszu splecionymi różańcem. Z bliska, nieobarczony jeszcze dorosłym strachem czy obrzydzeniem.
_Podciep prziszeł i podmienił, jak matula nie wachowała._ Słowa ojca katapultują mnie z powrotem w teraźniejszość. _Wysmyczył go pewnie kajś na pole abo do lasa._
Matka lamentuje:
_Biedna dziewczyna, taka młodziutka_.
Cisza ponownie rozpycha się w kuchni, słychać jedynie tykanie zegara.
Przyleciałem wczoraj ze Stansted wieczornym lotem na Pyrzowice. Ojciec odebrał mnie swoim nowym używanym samochodem. Jakiej marki, nie wiem, nigdy specjalnie się nie interesowałem motoryzacją. O dość opływowym kształcie, w kolorze wina, tyle wynika z moich obserwacji. Ale powiedziałem mu, że jest ładny i przestronny. Praktyczny. Ucieszył się. Tematy do rozmowy skończyły się nam gdzieś na wjeździe do Katowic. Kolejne czterdzieści minut zapchałem opowieściami o pracy. Zrelacjonowałem ojcu przebieg wszystkich moich projektów i wyjaśniłem, jakie mają znaczenie dla celów operacyjnych firmy, chociaż on i tak nigdy by ich nie pojął. Prawdę mówiąc, czasem ja sam ich nie rozumiem. Zalałem go potokiem angielskich słów, które ciężko było mi przetłumaczyć. Cały czas kiwał jednak głową i wyrażał zrozumienie pomrukami. Typowy ojciec. Nigdy nie przyzna, że czegoś nie rozumie.
Od wczesnej młodości całym jego światem było fedrowanie. Zjazdy do kopalni i, daj Boże, wyjazdy na powierzchnię – to jedyne, co w życiu poznał. Teraz od kilku lat jest na emeryturze, górniczej, pokaźnej. Matka czeka na swoją, dorabiając weekendami jako kucharka w weselnym domu przyjęć o patriotycznej nazwie Biały Orzeł. Na cały etat raczej nic nie znajdzie, ale mówi, że w sumie to nie chce, jest już zmęczona robotą. Często puchną jej nogi. Twierdzi, że powodzi im się dobrze i nie potrzebują ode mnie żadnych pieniędzy. „Synuś, zostaw se te funty, odkładaj na jakieś mieszkanie”. Bo nieważne, czy się mieszka w Polsce, czy w Jukeju, swoje cztery kąty trzeba mieć. Oj, mamuś, gdyby to było takie proste.
Matka przywitała mnie mocnym uściskiem. W domu nie było mnie osiem miesięcy z hakiem. Nawet na święta nie przyleciałem, czego nie wybaczyła mi do połowy stycznia. To były nasze pierwsze spędzone osobno, za to moje pierwsze z Owainem i jego rodziną. Bez barszczu z uszkami, łamania się opłatkiem i łuski karpia wkładanej na szczęście do portfela. Zupełnie inne, uwalniająco obce. W Wigilię obejrzeliśmy na Netfliksie świąteczną komedię romantyczną o dwóch lesbijkach, a potem zjedliśmy takeawaya z indyjskiej knajpy nieopodal naszego budynku w dzielnicy Earl’s Court. Zatęskniłem jedynie za makówkami ojca, skąpaną w mleku, słodką, kleistą masą z maku, bakalii i pszennych bułek. Wiedziony tą tęsknotą zadzwoniłem wieczorem złożyć rodzicom życzenia. Następnego dnia wyjechaliśmy rano pociągiem na świąteczny obiad do Walii.
Zaraz po wyjściu na płytę lotniska i wyłączeniu trybu samolotowego wysłałem Owainowi SMS-a, że jestem już na miejscu, że czekają mnie tylko kontrola paszportowa i odebranie walizki. Na końcu dodałem trzy cmokające emotki. W trakcie pisania nadeszła lakoniczna wiadomość od ojca: „Jestem czekam”.
Mijając tabliczkę z napisem „Łaziska Górne”, choć za bajtla jeszcze były Średnie, od razu poczułem się nieswojo. Miałem wrażenie, że pas bezpieczeństwa ściska mnie z dziwną siłą, przygważdża do fotela, jakby żył własnym życiem. Objąłem go dłonią i gwałtownie odsunąłem od piersi, biorąc paniczny, głęboki wdech.
_Wszystko w porządku?_, zapytał ojciec.
_Tak, tatuś_.
Mżyło. Ciemne chmury rozlały się po niebie, ograbiając je ze skąpego światła księżyca. Miasteczko mojego dzieciństwa wyglądało nad wyraz ponuro.
Ojciec zaparkował przed naszym blokiem. Akurat było tam jedno wolne miejsce.
_Ale sie nōm picłŏ_, rzucił radośnie.
Mówiłem mu, żeby sprawdzał ogłoszenia na klatkach, a nuż ktoś sprzedaje garaż nieopodal osiedla, przy lasku. Że podeślę mu trochę pieniędzy, to nie będzie się tak martwił o parkowanie... „A idź, bo my nie mōmy z matkōm na co udŏwać”, powtarza zawsze. „Zaś tak wiela niy jeździmy, żeby nie mogłŏ stoć pod blokym. Przeca zawsze stoło. A to, że sie terŏz tyla tych autōw porobiło, to jŏ niy wiym czymu. Ludziōm sie chyba powodzi, co niy?”
_No ale co z tym podciepem?_, dopytuję i sam biorę łyk czarnej herbaty z kubka z logo polskiej edycji _Big Brothera_. Ile on już będzie miał lat? Chyba z dwadzieścia. Że go rodzice jeszcze nie wyrzucili, dziwię się. Zamówiliśmy sobie po jednym z Laurą ze specjalnego magazynu, który można było wtedy dostać w kioskach. Ciekawostki o uczestnikach, plakaty, informacje o zagranicznych edycjach. Paczka przyszła za pobraniem, a ja musiałem gęsto się matce tłumaczyć z wydawania kieszonkowego na pierdoły.
_Synuś, no jak to co? Jak matka nie pilnuje dziecka, nie poświęca mu uwagi, to tak właśnie ma. Podciep się zakrada i hyc – chwyta niemowlaka, wynosi gdzieś z łóżeczka czy wózka i dobrze ukrywa. I zostawia samusieńkiego jak palec, na pastwę losu. A potem wraca i już tylko leży, i czeka, aż się ktoś nim zajmie. Nakarmi i ulula. A potrzeby to on ma wielkie_. Matka zawiesza głos, robiąc dramatyczną pauzę. _Ja ciebie z oka nie spuszczałam przez pierwsze miesiące. Właśnie żeby mi cię żaden podciep nie zachabił._
Nagle, w całym niezrozumieniu tej sytuacji, ogarnia mnie nieznana wdzięczność. Za to, że nigdy nie padłem ofiarą podciepa. Duma, że mama zdołała uchronić mnie i siebie przed takim nieszczęściem.
_I co teraz?_, domagam się odpowiedzi.
_Wychowa jak swoje, a co ma zrobić?_ Pytanie matki nie jest prawdziwym pytaniem, tylko wyrazem cichego pogodzenia się z losem.
_Wiysz, już na tego małego nie trefiōm_, dodaje racjonalnie ojciec i wzdycha, kręcąc głową. _Wiela to dni minełŏ? Trzi?_, zwraca się do matki, a ona potwierdza.
_No ale ktoś musiał zadzwonić na policję. Przecież zaginęło dziecko!_, nie kryję wzburzenia, wybija ze mnie jak lawa.
_Sęk w tym, synuś, że nie zaginęło_, wyjaśnia matka, patrząc mi prosto w oczy. Spokojna i skupiona. Uderza mnie rzeczowe okrucieństwo tych słów. _Szkrab jak siedział w wózku, tak siedzi. I jak to policjantom wyjaśnisz? Nawet wygląda identycznie. No może prawie._ Na chwilę milknie i wpada w zadumę. _Podobno tylko oko matki widzi tę różnicę._
_Ino by pedzieli, że jej pizłŏ na dekel, i do czubkōw posłali_, dorzuca ojciec.
_A wtedy to już byłaby prawdziwa tragedia._ Matka przechyla szklankę i wypija resztę herbaty jednym haustem. _To co, spacer? Łobuz, idziemy? Masz ochotę?_ Uszy psa stają na sztorc w gotowości. _Piękna pogoda się zrobiła po wczoraj, trzeba korzystać._
Na jakiś czas opowieść o podciepie blednie w ostrości wczesnego marcowego słońca. Otępia ją temperatura ledwie kilku stopni powyżej zera. Ginie w miarowym kroku naszej trójki i wśród zadziornego poszczekiwania Łobuza. Spacerujemy wśród bloków odmalowanych zeszłej wiosny na ciemną morelę, a potem idziemy, tuż za nimi, ścieżką rozmiękłą od deszczu wśród szerokich, łysych pól. Za kilka miesięcy przyniosą te same plony co zawsze.
------------------------------------------------------------------------
ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------