Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podniebna kawaleria - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 marca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,00

Podniebna kawaleria - ebook

POLSKA PODNIEBNA KAWALERIA ZNÓW W NATARCIU!

    Witold A. Herbst to najstarszy żyjący myśliwiec dywizjonów 303 i 308, uczestnik m. in. operacji „Overlord” i „Market Garden”, pilot legendarnych spitfire’ów. W swoich wspomnieniach z czasów wojny pokazuje, że wykreowany przez literaturę i kino obraz pilotów myśliwskich nie jest pełny. Przedstawiani zwykle jako współcześni herosi, w rzeczywistości byli zwykłymi ludźmi, którzy mieli swoje dobre i złe chwile. Dawali się ponieść emocjom, byli pełni buty, ale równocześnie pokornie patrzyli na swój los, zdając sobie sprawę, że każda kolejna misja może być dla nich ostatnia. Taka jest Podniebna kawaleria — to surowa wojenna codzienność Polaków walczących pod obcym niebem z dala od ojczyzny.

    „To nie szkolna lektura dla grzecznych chłopców i nie zbiorowe pamiętniki, ale własne wspomnienia pozbawione propagandy, cenzury, przemilczeń, czy przeinaczeń. A w nich czysty patriotyzm, bez podpierania się bieżącym interesem politycznym. Podniebna kawaleria to szczera, bolesna, ale często także zwyczajnie zabawna i nieco pikantna opowieść człowieka, który wiele dał z siebie, i do dziś nie wyolbrzymia swoich zasług”.

Sławomir Ciok, Krzysztof Poraj-Kuczewski,

producenci filmowi

    „Każdy człowiek to osobna opowieść. Dzieje lotniczej służby kpt. pil. Witolda Herbsta pokazują niezwykła osobowość autora, jego temperament, odwagę i umiejętność działania w ekstremalnych sytuacjach służby w dywizjonach 303 i 308. To doskonały autoportret lotnika o silnej i imponującej swą bezkompromisowością postawie wobec zła czasu wojny”.

Dr Krzysztof Mroczkowski,

Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie

    Witold Aleksander Herbst urodził się w 1919 roku w Warszawie. Od 1938 roku uczęszczał do Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie. Po wybuchu wojny ewakuował się przez Bukareszt, Stambuł i Marsylie do Lyonu, by trafić ostatecznie do Wielkiej Brytanii. Tam najpierw latał w dywizjonie 308, później 303. Został trzykrotnie zestrzelony, ale ani razu nie dał się złapać przez wroga. Uczestniczył w wielu ryzykownych misjach. Otrzymał brytyjski Krzyż Walecznych.

    Po wojnie ukończył London School of Economics. Pod koniec lat 60. przeniósł się do Nowego Jorku. Po 1989 roku sprowadzał do Świecia nad Wisła — miasta, w którym się wychował — amerykańskich wolontariuszy uczących angielskiego w czasie wakacji. Uhonorowany został przez polskie władze krzyżem kawalerskim Polonia Restituta i medalem Pro Memoria.

    Emeryturę spędza z rodzina w Edmonds niedaleko Seattle. 

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7785-252-1
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Słowem wstępu

„Wspaniała opowieść o losach niezwykłego Polaka uwikłanego w dramatyczne wydarzenia II wojny światowej, który pozostaje do końca wierny swoim wartościom wyniesionym z domu. Mimo często heroicznych dokonań pozostaje on skromnym i niepozbawionym ciepłego poczucia humoru uczestnikiem historii. Odsłania nam przez pryzmat swoich osobistych przeżyć mało znane aspekty funkcjonowania państwa polskiego za granicą. Jest to barwna opowieść młodego lotnika o odwadze, optymizmie, przyjaźni, zaradności i umiejętności współdziałania".

Henryka i Zbigniew Bochniarz

„Być może Witold Herbst (nie) jest postacią wyjątkową. Jego historia (nie) jest jedyna.Witold (na Zachodnim Wybrzeżu USA znany jako Alex) jest przedstawicielem odchodzącego już niestety, wyjątkowego pokolenia, które na zawsze wyznaczyło nam standardy myślenia, działania, miłości i poświęcenia dla Ojczyzny.

Dla nas na Zachodnim Wybrzeżu, Alex i jego żona Doreen są jedyni, niepowtarzalni, są wzorem dla młodych Polaków mieszkających w USA. Z jego historii mogą czerpać inspirację do kształtowania własnego życia, w którym — w innych okolicznościach — niemniej ważne są jasne postawy moralne.

Dziękujemy, Kapitanie!"

Joanna Kozińska-Frybes
Konsul Generalny RP w Los AngelesI ZJAZD W LYONIE

Retur zjawił się w Lyonie tydzień przed Bożym Narodzeniem i cała nasza piątka była teraz w komplecie. Sześć czy siedem miesięcy wcześniej Borodej, Ginter, Pęckowski, Retur i ja utworzyliśmy małą grupę, którą inni podchorążowie w naszej eskadrze nazwali „Klubem".

Klub ten nie miał w sobie nic formalnego, po prostu lubiliśmy się nawzajem i to było jasne dla ludzi wokół nas. Ja i Retur pochodziliśmy z Pomorza i byliśmy szczególnie sobie bliscy, bo znaliśmy się jeszcze przed przybyciem do podchorążówki. Ginter był z poznańskiego, Pęckowski ze Śląska, a Borodej pochodził ze Stryja. Ten ostatni różnił się od reszty nie tylko tym, że był najstarszy — miał dwadzieścia siedem lat — i jako jedyny pochodził ze wschodniej Polski, ale także tym, że był ekspodoficerem. Takich jak on było w eskadrze tylko trzech.

Ponieważ Borodej był najstarszy wiekiem, reszta członków „Klubu" uznała go za swojego prezesa — wszyscy mieliśmy po dziewiętnaście lub dwadzieścia lat i przyszliśmy do podchorążówki prosto z gimnazjów. Teraz pomagaliśmy sobie nawzajem w studiach: Borodej i Ginter byli specjalistami od matematyki, Retur i ja od fizyki, tudzież historii i geografii, a Pęckowski nie błyszczał w niczym, ale też nie miał słabych punktów.

W dniu inwazji niemieckiej na Polskę cała nasza piątka była w eskadrze „B" Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie i zdążyła ukończyć pierwszy rok szkolenia. Zaraz pierwszego dnia wojny Dęblin został zbombardowany i szkoła straciła większość samolotów. Żaden z podchorążych nie stracił życia, ponieważ na czas bombardowania schroniliśmy się w okopach, które przygotowaliśmy dzień wcześniej, gdy było już jasne, że niemiecki atak na Polskę jest tylko kwestią dni, jeżeli nie godzin. Personel ziemny szkoły poniósł straty, ale najwięcej ludzi zginęło w wiosce przylegającej do lotniska.

Po kilku dniach władze lotnictwa zdecydowały się przesunąć najmłodszy rocznik — ten, do którego należeliśmy — ku Rumunii. Intencją było ewentualne ewakuowanie nas do Afryki Północnej, gdzie podchorążowie naszego rocznika mieli ukończyć szkolenie w bazach francuskich. Trzeci rocznik był już w jednostkach bojowych, a drugi czekał na przydziały. Nic z tych planów nie wyszło, bo 17 września od wschodu do Polski wkroczyły wojska sowieckie. W tym czasie w rękach niemieckich była już jedna trzecia zachodniej Polski.

Konwój autobusów z juniorami zetknął się z jednostką armii sowieckiej koło Stryja i rozproszył się, próbując ucieczki. Większości się udało, ale pierwszy autobus konwoju, przewożący personel techniczny z Dęblina i jedynie trzech podchorążych, wpadł w ręce Rosjan. Podchorążowie z innych autobusów rozdzielili się i w małych grupach lub pojedynczo przekradli się do Francji. Punktem zbornym dla personelu lotnictwa był Lyon. Retur dotarł tam jako jeden z ostatnich podchorążych. Około dziewięćdziesięciu członków eskadry „B" było już na swoich kwaterach, w budynku powystawowym na skraju miasta, trzech następnych przybyło trochę później, a ci trzej, których złapali Rosjanie, prawdopodobnie zginęli w Katyniu półtora roku później.

Gdy Retur podlegał odwszawianiu, inwigilacji przez oficerów wywiadu i przemundurowaniu, pozostali członkowie klubu zbierali pozostałości żołdu na wspólną kolację następnego wieczoru. Planowaliśmy się wybrać do małej restauracyjki „Cour des Archers" w zaułku w centrum miasta. Jedliśmy tam kolację przez dwie ostatnie soboty — i chociaż teraz był wtorek, to uznaliśmy okazję za specjalną.

Do zalet lokalu można było zaliczyć domową kuchnię i umiarkowane ceny, ale prawdziwy magnes stanowiły dla nas dwie starsze kobiety, które go prowadziły. Stare panny, siostry, zaopiekowały się nami trochę po matczynemu. W rzeczy samej, ja i Pęckowski, dzięki temu, że mówiliśmy całkiem przyzwoicie po francusku, awansowaliśmy na młodych krewniaków honoris causa.

Oficerowie wywiadu nie skończyli z Returem aż do następnego popołudnia i nowo przybyły dołączył do nas dopiero przed wieczorem, za to ogolony, czysty, po prysznicu i nawet przystojny, ubrany w swój nowy francuski mundur. W czasie ostatnich trzech miesięcy peregrynacji bardzo schudł i wydawało się teraz, że był jeszcze wyższy niż jego metr osiemdziesiąt pięć.

Opuściliśmy kwatery w parku Foire i złapaliśmy tramwaj przed bramą. Wieczór był zimny i wilgotny, z północnego wschodu, od pobliskich Alp, dął wiatr, ale byliśmy w dobrych humorach. Czterech „starych" mieszkańców Lyonu bardzo chciało się dowiedzieć, w jaki sposób Retur dociągnął do Francji, ale łoskot i terkot luźnych części starego tramwaju nie pozwalały na konwersację. Musieliśmy poczekać z inwigilacją do kolacji.

Zaciemnienie ulic było tylko częściowe, tak jak i okien sklepów. Ruch był duży — samochody, tramwaje i tłumy ludzi dążących do domów po pracy. Wielu stawało przed wystawami sklepowymi, bo z okazji zbliżającego się Bożego Narodzenia pełne były towarów. Wojna toczyła się daleko stąd. Ostatecznie około szóstej weszliśmy w zaułek Cour des Archers, zostawiając za sobą zgiełk głównych ulic. Było tu cicho i pusto. Alpejski wiatr, tak nieprzyjemny i dokuczliwy na przedmieściach, stracił tutaj, wśród budynków, dużo na ostrości.

Ciocia Luise, starsza ze wspomnianej pary sióstr, przywitała nas z otwartymi ramionami i przygarnęła tak mnie, jak i Pęckowskiego, do swoich bujnych piersi, całując policzki, po czym posadziła nas przy stole obok wejścia do kuchni. Koneserzy unikaliby tego stołu, ale to nie był lokal dla takich gości. Zawiadomiłem siostry o przybyciu Retura w południe przez telefon i ciocia Luise podkreśliła wyjątkowość tej okazji bukiecikiem fiołków na środku stołu. Ciocia Marie, usłyszawszy rozmowy w salce jadalnej, wyłoniła się z kuchni i cała powitalna procedura zaczęła się od nowa. Na stole postawiono także dwie butelki czerwonego burgunda, Echezeaux, kolejny prezent od obu kobiet. Usiedliśmy.

Ciocia Luise otworzyła butelkę i nalała trochę czerwonego płynu do mojego kieliszka. Po przybyciu do Lyonu miesiąc wcześniej nie miałem nic do roboty i zainteresowałem się winami, by zaprzątnąć czymś umysł.

Podniosłem kieliszek, powąchałem jego zawartość, jak gdybym był sędzią oceniającym doskonałość trunków, spróbowałem i orzekłem, że ten produkt Burgundii jest wspaniały. Prawdę mówiąc, rocznik wina był znakomity (1934) i ja, będąc początkującym znawcą, przypadkowo miałem zupełną rację.

— No więc, jak to z tobą było? — zapytał Borodej po łyknięciu burgunda ze swojego kieliszka. — Dlaczego się spóźniłeś?

Retur siorbał swoje wino przez chwilę, zbierając myśli.

— Zaraz… Od czego by tu zacząć… Pamiętacie, jak nam Rosjanie rozproszyli konwój pod Stryjem?

— Tak, tak…

— Szofer naszego autobusu bał się Rosjan jak ognia, więc jakoś nawrócił na szosie zatłoczonej samochodami i furmankami… Jechaliśmy potem przez Borysław na południe, całą noc po okropnych drogach, i autobus stanął jakieś trzydzieści kilometrów od Przełęczy Użockiej. Benzyna się skończyła. Porucznik Rebuszyński kazał nam opuścić autobus i o świcie zwołał radę wojenną. Jedynym tematem było: co robić dalej? — mówił Retur z ożywieniem. — Było nas trzydziestu kilku: szesnastu podchorążych, koło dziesięciu mechaników z Dęblina i kilku innych. Niektórzy z mechaników — ci starsi, co mieli rodziny w Dęblinie — chcieli wracać, reszta zdecydowała się spróbować szczęścia, przedzierając się na zachód przez Węgry. Przez cały dzień maszerowaliśmy drogą, przez którą kilka dni wcześniej przejechała niemiecka kolumna zmotoryzowana. Musieliśmy się mieć na baczności także z innego powodu — miejscowi chłopi ukraińscy patrzyli na nas dziwnie wrogo — na szczęście mieliśmy wciąż nasze karabiny, choć bez amunicji, ale oni o tym nie mogli wiedzieć.

— Chwileczkę — przerwał Borodej. — Powiedziałeś, że Ukraińcy byli wam wrodzy?

— Tak wyglądało. Dlaczego pytasz?

— Nie pomyślałeś, że w ich oczach byliśmy niepewni?

— No tak, masz rację — przyznał Retur po krótkim namyśle. Pojąłem wtedy, że Borodej, jak zresztą jego nazwisko wskazywało, był spolszczonym Ukraińcem i jeszcze o tym nie zapomniał. Retur zaś wrócił do swojego opowiadania.

— Kupiliśmy od nich kilka bochenków chleba i parę pęt kiełbasy, płacąc pieniędzmi, które prawdopodobnie były już bezwartościowe. Chyba widok karabinów ułatwił Ukraińcom sfinalizowanie tych transakcji. Na przełęczy spotkaliśmy kilku żołnierzy z Korpusu Ochrony Pogranicza. Było ich więcej kilka dni wcześniej, ale polscy Niemcy zdezerterowali, czemu trudno się było dziwić. Pozostali nie wiedzieli, co ze sobą zrobić.

Mieli ze sobą radio, tak więc dowiedzieliśmy się, że Warszawę oblegali Niemcy, we Lwowie byli Rosjanie, a alianci bombardowali Rzeszę dzień i noc. Ta ostatnia wiadomość prędko okazała się fałszywa, ale myśmy o tym wtedy nie wiedzieli i to nam w tamtym momencie dodało otuchy.

Chorąży KOP-u udzielił nam też cennych informacji na temat tego, czegośmy się mogli spodziewać na Węgrzech. On sam i dwóch innych zdecydowało się przejść granicę z nami. Cieszyło nas to, bo mogliśmy liczyć na ich znajomości z węgierskimi kolegami. Z niektórymi byli nawet na „ty".

Przeszliśmy granicę tego samego wieczoru, podczas gdy węgierska straż graniczna patrzyła, mówiąc dosłownie, w inną stronę. Po kilku kilometrach doszliśmy do małego miasteczka, zdaje się, Bereżany czy czegoś takiego. Jeden z pierwszych dużych domów, na jaki natrafiliśmy, należał do lekarza o polskim nazwisku. Okazało się, że lekarz był Węgrem polskiego pochodzenia i chętnie udzielił nam schronienia. Rozłożyliśmy się w stodole. Tam nocowaliśmy przez kilka dni. Lekarz, wciąż mówiący dobrze po polsku, bardzo dobrze nas traktował — jego pradziad był Polakiem i brał udział w węgierskiej rewolucji 1848 roku. Karmił nas nie tylko chlebem, ale i wiadomościami. Potwierdził, że Warszawa wciąż się broniła, ale też zdradził przykrą prawdę o braku akcji ze strony naszych zachodnich aliantów.

To on organizował nasz następny etap — zresztą innego wyjścia nie miał, coś zrobić musiał, bo obozowiczów w stodole przybywało: kilku oficerów i żołnierzy polskiej armii, kilku urzędników. Mieszkańcy miasteczka dobrze o nas wiedzieli, większość, szczególnie Ukraińcy, patrzyli na nas zezem, ale Węgrzy zapraszali nas do swoich domów, żywiąc nas i zaopatrując w cywilne ubrania. Nasza obecność nie uszła na pewno uwagi także miejscowej policji, ale i oni — tak jak straż graniczna — odwracali wzrok, mijając nas na ulicach.

Około 26 albo 27 września Rebuszyński zebrał nas na odprawę — następnego dnia mieliśmy opuścić miasteczko, w pierwszej kolejności podchorążowie. Podzielił nas na grupy po czterech-pięciu, każda z węgierskim przewodnikiem mówiącym po polsku.

Moja grupa miała za przewodnika Żyda, z zawodu komiwojażera, z usposobienia okropnego pesymistę. Nieustannie wieszczył, że już za kilka miesięcy Węgry zostaną zagarnięte przez Niemców. Mówił przy tym ze łzami w oczach o swojej rodzinie i o czekającej nas strasznej przyszłości.

Po opuszczeniu miasteczka maszerowaliśmy kilka kilometrów, potem udało nam się złapać pociąg. W nocy przesiadaliśmy się dwukrotnie. Podczas podróży spotykaliśmy inne grupy uciekinierów z naszego miasteczka, ale unikaliśmy siadania w tych samych wagonach i udawaliśmy, że nie mamy ze sobą nic wspólnego. Trochę mnie to bawiło, bo nasi węgierscy współpasażerowie zdawali się doskonale wiedzieć, skąd pochodzimy i dokąd jedziemy. Odnosili się do nas przyjaźnie, częstując nas kanapkami i lemoniadą albo zimną herbatą. Nietrudno było nas rozpoznać — większość nosiła wciąż mundurowe spodnie i koszule. Niektórzy nawet ukrywali pod kubrakami pełne umundurowanie.

Wyładowano nas na stacyjce na przedmieściach Budapesztu. Przewodnik oddał nas w ręce dobrze ubranego starszego pana, który zabrał nas samochodem do swojego mieszkania w mieście. Ten też był Żydem, lekarzem weterynarii. Chyba trochę rozczarował go fakt, że żaden z nas nie był Żydem, ale i tak dobrze się nami zaopiekował. Bogu dzięki, nie był takim łzawym pesymistą jak nasz poprzedni przewodnik, co przyjęliśmy z prawdziwą ulgą.

Mieszkanie było duże, składały się na nie cztery sypialnie, do niedawna zajmowane przez teraz dorosłe dzieci lekarza, które się pożeniły i założyły własne rodziny. Żona naszego weterynarza była kucharką wielkiej klasy, on zaś okazał się wielbicielem muzyki klasycznej. Miał chyba kilkaset płyt gramofonowych, głównie z muzyką Beethovena i Brahmsa. Następnego dnia odwiedzili nas urzędnicy z polskiego konsulatu. Wzięli nasze dane osobiste, pstryknęli fotografie i obiecali nam legalne paszporty za dwa-trzy dni. Te przyniesiono nam rzeczywiście trzy dni później z biletami kolejowymi do Jugosławii. Wszystko naprawdę świetnie zorganizowano. Przez cały czas czekania siedzieliśmy w domu naszego gospodarza, bo podobno Budapeszt był pełen agentów niemieckich, a tamtejsza policja nie zawsze była nam tak przychylna jak na prowincji.

Następnego dnia opuściliśmy Budapeszt i tego samego wieczoru przyjechaliśmy do Dubrownika, na wybrzeżu adriatyckim. Tam czekaliśmy na statek przez przeszło tydzień, co dało mi okazję do rozejrzenia się po mieście i po okolicy. Zwiedziłem wiele rzymskich ruin, ale szczególne wrażenie zrobił na mnie pałac cesarza Dioklecjana w Splicie — muszę tam kiedyś wrócić. Ostatecznie z siedmioma innymi oficerami armii opuściliśmy Dubrownik na pokładzie śmierdzącego, starego greckiego trampa. Po drodze zatrzymaliśmy się w kilku portach. W Tunisie nawaliły nam maszyny i musieliśmy czekać trzy tygodnie na części zamienne. Dlatego przyjechałem tutaj z opóźnieniem.

— Nigdy nie miałeś kłopotów z policją lub władzami? — zapytał Borodej.

— Nie, przecież tak Węgrzy, jak i Serbowie są nam bardzo przychylni… Wam tak łatwo nie poszło?

Ciocia Louise dolewała wina do kieliszków. Nawet nie zauważyliśmy, że w czasie opowiadania Retura opróżniliśmy wielką misę zielonej soczewicy. Może z wyjątkiem mnie, bo zjadłem najmniej, tłumacząc główne punkty opowiadania mojej przybranej ciotce. Borodej odpowiedział na pytanie Retura pierwszy.

— Tak, żaden z nas nie miał twojego szczęścia, bo przechodziliśmy przez Rumunię. Moje największe trudności miały miejsce jeszcze w Polsce. Rozproszono nas kilka kilometrów od Stryja, mojego rodzinnego miasta. Wydawało mi się, że to dobra okazja do pożegnania się z bliskimi, zanim opuszczę Polskę na długo, może na zawsze… Ojciec zmarł nam rok wcześniej i zastałem w domu tylko schorowaną matkę z moim starszym bratem i młodszą siostrą. Spodziewali się od Rosjan najgorszego — mój brat wykupił masę insuliny dla matki na zapas. Wszyscy wiedzieli, że Rosjanie ogołocą sklepy ze wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość.

Przyszli następnego ranka. Najpierw zajechało kilka wielkich czołgów z działami dużego kalibru. Może byłoby lepiej, gdybyśmy zamiast dobrze zaopatrzonych sklepów mieli ze dwa tysiące takich czołgów. Potem przyszła piechota, ze trzy kompanie, kiepsko ubrana, ale bardzo dobrze uzbrojona. Potem jacyś cywile i GPU w przestarzałych samochodach. To byli ci, którzy napawali wszystkich strachem. Gdy ich zobaczyłem, zaraz przebrałem się w cywilne ubranie.

Relacja Borodeja została na chwilę przerwana, bo ciocia Louise przyniosła na półmisku cudnie pachnący côte de vaux i postawiła go na środku stołu. Borodej poczekał chwilę i ciągnął dalej, z małymi przerwami na kolejne kęsy swojej porcji cielęciny.

— Ta wymiana garderoby nic mi nie pomogła. Następnego dnia o świcie już pukali do drzwi naszego domu. W mieście musiało być kilku kryptokomunistów, którzy zadenuncjowali zarówno Polaków, jak i Ukraińców.

Więzienie było przepełnione. W mojej celi, trzy na cztery metry, posadzono około piętnastu osób, pół na pół, Polaków i Ukraińców. Dwóch pierwotnych rezydentów celi, do których nas dokwaterowano, było teraz oszołomionych towarzystwem niektórych najbardziej poważanych obywateli Stryja.

Wołano nas na przesłuchania. O każdej porze dnia, a często także i w nocy. Nazwisko. Adres. Zawód. Całkiem przypadkowo podałem jako mój zawód stopień plutonowego, nie podchorążego. To zgadzało się z informacjami, które o mnie mieli — mój denuncjator zapewne nie słyszał, że przyjęto mnie do podchorążówki. W końcu powiedzieli mi, że pójdę do obozu jenieckiego w Związku Sowieckim. Po tygodniu zabrali mnie z celi i dołączyłem do przeszło setki naszych piechurów, których wysyłano w to samo miejsce. Przemaszerowaliśmy do stacji kolejowej i tam zatrzymano naszą kolumnę. Politruk w mundurze kapitana Armii Czerwonej wyszedł z budynku stacji i podszedł do porucznika dowodzącego naszą kolumną. Jego twarz od razu wydała mi się znajoma. Podszedł do mnie i, dotykając palcem mojego ramienia, zapytał albo raczej zawarczał:

— Nazwisko?

— Borodej.

— Dokument tożsamości?

Pokazałem mu swój dowód osobisty, podczas gdy porucznik i kilku jego sołdatów stało na baczność z minami pełnymi szacunku.

— Świnia! — warknął politruk i zaczął coś pisać w swoim notesie. — Szukałem tego szpiona od kilku dni! Zabieram go ze sobą. Poruczniku, to jest moje pokwitowanie.

— Tak jest, towarzyszu kapitanie!

Jeden z żołnierzy, którzy przyszli z komisarzem, wielki goryl, odepchnął mnie na bok. Trząsłem się teraz ze strachu, myśląc, że ktoś odkrył mój prawdziwy stopień wojskowy. Kapitan zabrał mnie z powrotem do więzienia. Następnego dnia zawołano mnie na kolejne przesłuchanie, na którym on także był obecny.

— Zabieram was do Kamieńca. Bierz swoje manatki, wyjeżdżamy za dziesięć minut.

Po dziesięciu minutach, wciąż w towarzystwie goryla, poszliśmy do starego forda stojącego przed więzieniem. Goryl wepchnął mnie na tylne siedzenie, obok komisarza, a sam zasiadł obok szofera. Kapitan zerknął na mnie przyjaźnie i w tym momencie zupełnie się pogubiłem. Nawet się nie pożegnałem wzrokiem z rodzinnym miastem, taki miałem zamęt w głowie. Gdy już byliśmy za miastem, komisarz zapytał mnie cicho po polsku:

— Czy ty mnie nie poznajesz?

— Nie, towarzyszu kapitanie.

Był zmuszony mnie oświecić. To był Śliwiński.

— Jaki Śliwiński, ten z reprezentacji na czterysta metrów? — zapytał Retur.

— Ten sam. Okazało się, że Śliwiński, jeden z najlepszych biegaczy w kraju na czterysta metrów, był także agentem polskiego wywiadu. Wojna zastała go w Związku Sowieckim, gdzie operował. Wieczorem, gdy dojeżdżaliśmy do Kamieńca, zastrzelił goryla z zimną krwią. Szofer nie zareagował. Okazało się, że też był naszym człowiekiem. Od Kamieńca do Rumunii było już niedaleko i już tej samej nocy znaleźliśmy się po drugiej stronie Dniestru. Śliwiński wiedział, co robić, i miał swoje chody.

— A gdzie on teraz jest? — zapytał Retur, wciąż kręcąc głową w podziwie.

— Tutaj, w Lyonie. Pewnie wciąż szpieguje! — Ginter się roześmiał. Wszyscy obecni znali go dobrze, szczególnie ja. Tuż przed wybuchem wojny wszedłem do składu czterystametrowców podchorążówki. Śliwiński trenował często w Dęblinie, był oficjalnie nawigatorem, oficerem rezerwy. Wyglądało na to, że miał wiele talentów. Władał rosyjskim jak rodowity Rosjanin, także z francuskim radził sobie świetnie.

Retur milczał przez chwilę, kończąc swoją cielęcinę.

— A reszta z was? Jak wam poszło? — zapytał.

Pęckowski, którego talerz był już pusty, dopił kieliszek wina i zaczął:

— Gdy zrozumieliśmy, że Rosjanie są na drodze przed nami, nasz przyjaciel Ginter stracił głowę i dał nura przez okno autobusu. Głowy wprawdzie dosłownie nie stracił, ale porządnie ją rozbił i krwawił jak świnia w rzeźni. Zszyli mu ją dopiero następnego dnia w Rumunii. Przekroczyliśmy granicę o świcie, bez dalszych kłopotów. Popłakaliśmy trochę, składając broń Rumunom — ładnych sobie wybraliśmy sprzymierzeńców — i wtedy dowiedzieliśmy się o rozmiarach naszej klęski.

Na szczęście nasz wywiad nawet tam funkcjonował gładko i zorganizował ucieczkę wszystkich polskich załóg lotniczych. Rumuni, którzy zresztą z nami sympatyzowali, przymykali oczy mimo presji niemieckiej, chociaż Niemców było u nich wielu. Nasz transport, około tysiąca ludzi, wypłynął z małego portu w Dobrudży na początku listopada i ta podróż obyła się już bez incydentów.

— A Witek? — pytał dalej Retar.

— Ja byłem w tym samym autobusie, co ci dwaj! — Przejąłem opowiadanie. — Ale uciekłem z obozu jenieckiego w Tulcei po kilku dniach, strzelając w ciemną noc. To była czysta głupota — pięciodolarowy banknot otworzyłby mi furtkę równie skutecznie… Ale ja o tym wtedy nie wiedziałem i mam nadzieję, że nikomu krzywdy nie zrobiłem…

— Zaraz, zaraz — przerwał Retur. — Banknoty dolarowe?

— No tak… Tulcea była dziwnym obozem — niby złożyliśmy karabiny, do których i tak nie mieliśmy amunicji, ale wielu z nas zachowało rewolwery. Rumuni nie chcieli nas rewidować, bo bali się zbrojnego oporu. W obozie kwitł czarny rynek — niedaleko stały nasze autobusy, ciężarówki i samochody, a spryciarze z Bukaresztu krążyli dookoła obozu, szukając okazji kupna. Porucznik Rudnicki dał mi możliwość zarobienia w ten właśnie sposób i dostałem pięćdziesiąt dolarów ze sprzedaży części samochodowych i sześciu opon do ciężarówek. Świadek tej transakcji, rumuński oficer, wzbogacił się o taką samą kwotę.

Po ucieczce z obozu maszerowałem przez cztery czy pięć nocy w kierunku Bukaresztu. Strachu najadłem się dużo, bo, nie znając rumuńskiego, unikałem ludzi jak ognia. Szedłem według znaków drogowych, za dnia spałem w stogach siana, jadłem kukurydzę na surowo i podgniłe owoce w sadach, a także podoiłem krowy dwa czy trzy razy.

Dociągnąłem do Bukaresztu około 5 października i wszedłem do pierwszej napotkanej na przedmieściach gospody. Przy sobie miałem wciąż całe pięćdziesiąt dolarów. Gospodarz mówił po rosyjsku, więc jakośmy się dogadali. Dałem mu pięć dolarów na zadatek, co go natychmiast rozchmurzyło, i poszedłem do łóżka. Byłem tak wyczerpany, że nawet zapomniałem o głodzie.

Spałem jak zabity do następnego rana. Mój gospodarz musiał się zaniepokoić, bo walił w panice do drzwi — wejść nie mógł, bo się zabarykadowałem. Spałem z dolarami i rewolwerem pod poduszką. Rewolwer niewiele by mi pomógł, bo w magazynku pozostały już tylko dwa naboje, ale wciąż nadawał się do zastraszania.

Tego rana zjadłem dwa śniadania. Objadanie się kontynuowałem przez następne dwa dni, bo żona gospodarza okazała się niezłą kucharką. Oboje musieli doskonale wiedzieć, kim jestem, bo wciąż miałem na sobie swój mundur, choć w czasie marszu do Bukaresztu ukrywałem go pod skradzioną kurtką. Trzeciego dnia zdecydowałem się odbyć z gospodarzem uciążliwą konferencję, bo ja po rosyjsku w gruncie rzeczy nie mówię. Dałem dwadzieścia dolarów na kupno cywilnego ubrania, koszuli i dwóch par bielizny. Facet wrócił po godzinie bardzo zadowolony — po pierwsze, wiedział, że lada chwila opuszczę jego gospodę, a po drugie, pewnie zarobił na tej transakcji kilka dolarów.

Opuściłem jego gospodę jeszcze przed południem i zacząłem szukać łaźni, bo w spadku po poprzednim lokatorze mojego pokoju odziedziczyłem wszy. Wiedziałem od gospodarza, że łaźnia po rumuńsku to bana. Nie mogłem jej jednak znaleźć, pewnie nie zrozumiałem jego wskazówek. Wreszcie znalazłem banę bliżej centrum miasta i wszedłem. Komplikacje nie dały na siebie długo czekać. Okazało się, że takie banie są często częścią burdeli i właśnie w takiej się znalazłem.

Zapłaciłem dziesięć lei przy wejściu i poszedłem do czegoś w rodzaju łazienki z wanną i chaise longue. Gdy zacząłem się rozbierać, a gorąca woda wypełniała wannę, przyjemna brunetka ubrana tylko w wielki turecki ręcznik weszła, uśmiechając się ponętnie…

Siedzący przy stole dobrze wiedzieli, że byłem nieśmiały wobec płci pięknej, więc nie mogli się w tym momencie powstrzymać od śmiechu.

— Dlaczego nie powiedziałeś nam o tym przedtem? — wykrztusił Ginter.

— Bo to nie było ważne — odparłem czerwony jak burak i zły na siebie, że teraz wspomniałem ten epizod. — Ja tylko chciałem się pozbyć wszy. Porwałem marynarkę i kurtkę, a także paczkę z nową garderobą i wybiegłem z tego lokalu…

Nowy wybuch śmiechu. Borodej aż ryczał z uciechy.

— Te dziwki musiały mieć dobrą zabawę — powiedział, gdy się trochę uspokoił.

— Wygląda, że temat nie jest ci obcy — rzekłem z przekąsem i szybko wróciłem do opowiadania. — Po kilku minutach znalazłem inną banę. Ta była municypalna, a więc koszerna. Po wyjściu wyglądałem całkiem normalnie i nie różniłem się już od przechodniów. Wrócił mi apetyt, dlatego wstąpiłem do małej restauracji. Czekając na główne danie, studiowałem książkę telefoniczną, szukając adresu francuskiego konsulatu. Centrum Bukaresztu nie jest duże, więc po obiedzie nie miałem specjalnej trudności w jego znalezieniu. Tam przyjęto mnie z entuzjazmem, nie byłem pierwszym Polakiem szukającym pomocy. Po przesłuchaniu i sprawdzeniu telefonicznie mojej tożsamości zabrano mnie do porządnego hotelu, gdzie cała obsługa mówiła po francusku. Po raz pierwszy do dwóch tygodni poczułem się bezpieczny.

Spałem dobrze i następnego dnia wyszedłem na miasto. Nie miałem już nic do roboty oprócz czekania na paszport i instrukcje dotyczące mojej podróży do Francji. W południe zaczął padać deszcz, więc schroniłem się w kinie i obejrzałem Królewnę Śnieżkę i siedmiu krasnoludków. Życie zaczynało być wcale przyjemne. Wciąż miałem jakieś piętnaście dolarów w kieszeni plus dwa tysiące lei rumuńskich, które dorzucili mi Francuzi.

Następnego rana kurier konsulatu przyniósł mój paszport, bilet kolejowy do Stambułu z instrukcją zameldowania się w konsulacie francuskim po dalsze rozkazy i bilet okrętowy do Francji. To prosiło się o oblanie, nawet w pojedynkę. Nie poznałem nikogo na ulicach Bukaresztu, chociaż wielu wyglądało na uciekinierów z Polski. Francuzi w konsulacie uprzedzali mnie, że po mieście kręci się wielu niemieckich agentów, więc wolałem mieć się na baczności.

Wstąpiłem do restauracji, która ujęła mnie francuskojęzycznym menu w oknie. Wewnątrz było przyjemnie i czysto. Zająłem miejsce przy stoliku i zawołałem kelnera. Gdy odszedł, zauważyłem siedzącą samotnie dwa stoły ode mnie niespecjalnie ładną, ale zgrabną młodą kobietę. Uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie, więc odpowiedziałem uśmiechem — wszystko szło ostatnio jak po maśle i humor mi dopisywał. Po chwili kelner wrócił do mnie z pytaniem, czy nie miałbym nic przeciwko temu, żeby moja sąsiadka przysiadła się do mojego stołu. Szczerze mówiąc, bardzo mi to odpowiadało, bo wolałem oblewać moje powodzenie w towarzystwie.

Przyszła do mnie, usiadła i ze słodkim uśmiechem zapytała:

— Sind Sie polnisch?

Klapa. Serce podeszło mi do gardła. Siedzieliśmy przy oknie. Na skrzyżowaniu ulic obok restauracji stało dwóch rumuńskich policjantów, jeden z nich regulował ruch. Wystarczyłoby, żeby zawołała, a byłbym w saku. Musiałem temu zapobiec za wszelką cenę.

— Ja, ich bin polnisch — powiedziałem szczerze.

— Był pan bardzo grzeczny, zapraszając mnie do swojego stołu.

— Cała przyjemność po mojej stronie — odparłem, życząc jej w duchu, żeby zapadła się pod ziemię. To ona zaprosiła się do mojego stołu!

— Prawdziwy Polak — powiedziała.

W czasie gdy kelner przenosił jej główne danie do mojego stołu, strach zaczął mnie powoli opuszczać. Jak na razie nie zanosiło się na to, by moja nowa znajoma miała zawołać policję.

— Nazywam się Anneliese Krenz…

— Witold Alexander Herbst — odpowiedziałem, bo żadne fałszywe nazwisko nie przychodziło mi do głowy.

— To jest przecież niemieckie nazwisko! — zawołała.

— Wbrew pozorom — odpowiedziałem znowu zupełnie szczerze — mój ojciec jest Polakiem od wielu pokoleń, chociaż moja matka pochodzi ze zniemczonej familii na Mazurach.

— No, to pan musi być jednym z tych Polaków, co próbują uciec na Zachód.

Ciśnienie znów mi skoczyło. Dałem jakąś mętną odpowiedź, a Anneliese ciągnęła dalej:

— Skoro jest pan w połowie Niemcem… To dlaczego pan nie chce wrócić do kraju? Wojna jest prawie skończona, Polska ją przegrała, więc należy wyciągnąć konsekwencje i wrócić do rodziny…

Udawałem, że na poważnie rozważam opcję powrotu i starałem się ukryć moje zdenerwowanie na określenie mnie „w połowie Niemiec".

— Może pani ma rację — rzekłem w końcu.

— To dobrze.

— Dlaczego?

— Bo pracuję w niemieckim konsulacie w Bukareszcie, będę rada, przywracając Trzeciej Rzeszy jedną ze zbłąkanych owieczek.

„Masz, babo, placek" — pomyślałem, ale na szczęście odzyskałem przytomność umysłu.

— Trudno byłoby mi rozczarować taką ładną pasterkę — odpowiedziałem. — A więc uczcijmy to kieliszkiem wina… Stać mnie na jeszcze jedną butelkę.

Anneliese popatrzyła na mnie uważnie. Może podejrzewała, że moje zapewnienia nie były szczere.

— Dobra myśl, ale niech pan pozwoli, że to ja zapłacę. Pieniędzy mi nie brakuje, a panu na pewno jeszcze się przydadzą.

Jak zdążyłem wcześniej zauważyć, Anneliese wypiła już pół butelki, zanim postanowiła się do mnie przyłączyć. Tym razem zamówiła pełną butelkę burgunda. Pozwoliłem jej pić, sam starając się moczyć usta jak najrzadziej. Musiałem być ostrożny. Przy końcu kolacji, gdy po pysznym winie, którego dwie trzecie przypadło w udziale mojej towarzyszce, nie została już ani kropelka, przeszliśmy na „ty". Ustaliliśmy, że przyjdę do niemieckiego konsulatu rano, a ona zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby uprzyjemnić następne kilka dni mojego pobytu w Bukareszcie. Dziewczyna, na moje szczęście, miała do mnie słabość i najwyraźniej nie chciała mi zaszkodzić. Po kolacji zabrała mnie taksówką do mojego hotelu. Przypuszczam, że chciała wiedzieć, gdzie można mnie było złapać. W taksówce pocałowaliśmy się na pożegnanie, a mnie aż było przykro, że nie mogłem jej powiedzieć o planowanym wyjeździe do Stambułu następnego dnia o świcie. Od wina trochę kręciło mi się w głowie i Anneliese wydała mi się nawet ładna, mimo piegów i małego noska, który jakoś nie pasował do reszty twarzy.

Po wejściu do hotelu przyszło mi do głowy, że Anneliese może w każdej chwili zmienić zdanie i przysłać po mnie kilku agentów z konsulatu, zanim zdążę opuścić hotel następnego dnia. Wymeldowałem się więc natychmiast i przeniosłem do hotelu przy stacji kolejowej. Następnego wieczoru byłem już w Stambule i potem nie napotkałem już żadnych trudności.

Przez chwilę panowała cisza.

Wszyscy przy stole dawno już skończyli główne danie, a druga butelka wina świeciła dnem.

— Możemy sobie pozwolić na jeszcze jedną butelkę? — zapytał Borodej.

Zwróciłem się do ciotki Louise, która teraz obsługiwała jeszcze trzy inne stoły.

— To było znakomite wino… Moglibyśmy dostać jeszcze jedną butelkę? Ale za tę chcemy zapłacić, s'il vous plaît.

— Dobrze, moje dzieci… Zaraz przyniosę… Mam też dwa dobre sery, chaume i beaumont…III DZIWNE SPOTKANIE

Facet, który wymyślił motto Królewskich Sił Powietrznych — Per ardua ad astra — musiał być zniecierpliwionym uczniem w szkole lotniczej.

Droga do gwiazd była rzeczywiście pełna przeszkód i bardzo długa. Takie motto było obce Polakom między wojnami, ale i w Polsce szkolenie nie należało do łatwych i krótkich. Teraz było trochę inaczej — Anglicy szli do jednostek bojowych wprost ze szkół operacyjnych i specjalizacyjnych. Polski system był inny.

Polskie lotnictwo w Anglii miało duży rezerwuar ochotników na członków latających załóg, szczególnie na pilotów. W tej sytuacji władze mogły sobie pozwolić na dłuższe i bardziej kompletne szkolenie. Po ukończeniu kursów w szkołach specjalizacyjnych Polacy nie szli do szkół operacyjnych, ale wysyłano ich do jednostek niebojowych dla nabrania większego doświadczenia. Innymi słowy, nowy pilot przychodził do polskiego dywizjonu, mając za sobą co najmniej 250 godzin w powietrzu, podczas gdy jego angielscy koledzy mieli wylatanych zaledwie od 150 do 200 godzin.

To robiło różnicę, bo polskie dywizjony, mając bardziej doświadczonych pilotów, uzyskiwały lepszy stosunek strat do zestrzeleń niż myśliwskie dywizjony RAF-u. Dłuższe szkolenie pozwalało też na użycie bardziej efektownych szyków i lepszej taktyki walki, a na tym polu Anglicy byli raczej konserwatywni. Ten mądry system polskich władz był jednak ciężki do strawienia dla młodych pilotów, którym bardzo się śpieszyło do dołączenia do swoich starszych kolegów.

Po odsiedzeniu swojej kary w areszcie w Montrose zostałem wysłany do jednostki nieoperacyjnej w Gosport koło Portsmouth na południu Anglii. Zadaniem tej jednostki było pomagać w szkoleniu artylerzystów artylerii przeciwlotniczej, marynarki i armii lądowej. Piloci symulowali ataki na cele ziemne, artylerzyści oddawali nieistniejące salwy, a całość była utrwalana przez kamery zsynchronizowane z celownikami. Filmy były potem analizowane i w ten sposób artylerzyści uczyli się swojego fachu. Dlatego też oficjalna nazwa mojej jednostki brzmiała — „Jednostka Współpracy Artylerii Przeciwlotniczej Numer 2".

Dobrze wyposażona i większa z dwóch szkół marynarki znajdowała się zaraz na wschód od miasta, mniejszą ze szkół armii usytuowano na pobliskiej wyspie Wight. Tam, koło Ventnor, umieszczono też dwie czy trzy baterie operacyjne jako obronę pobliskiej stacji radarowej RAF-u oraz część systemu obronnego bazy marynarki w Portsmouth.

Moją pierwszą reakcją po przybyciu na lotnisko na początku czerwca było rozczarowanie. Większość samolotów zaparkowanych dookoła baraku dyspersalu pochodziła z czasów przedpotopowych. Samoloty typu hawker hawk służyły jako myśliwce i samoloty ogólnego przeznaczenia jeszcze w latach dwudziestych, głównie na niespokojnych granicach Indii. Gloster gladiatory były ostatnimi dwupłatami RAF-u i chociaż brały udział w walkach na początku wojny, to tylko dlatego, że lotnictwo angielskie nie miało dosyć spitfire'ów. Fairey battle z kolei zostały wycofane z dywizjonów bombowych jako przestarzałe już w pierwszych miesiącach wojny.

Prawdziwym kuriozum były samoloty blackburn roc, które Anglicy wyprodukowali jako ekwiwalent niemieckich junkersów ju 87, lepiej znanych jako stukasy. Były dobre, gdy nie było dokoła myśliwców opozycji, ale w 1941 roku takie sytuacje na Zachodzie zdarzały się niezmiernie rzadko. Stukasy po stronie niemieckiej i inne tego typu samoloty po stronie aliantów były przedmiotem marzeń pilotów myśliwskich obu stron konfliktu, bo były łatwym łupem. Angielski roc był może trochę lepszy, bo miał strzelca i obracalną wieżyczkę z czterema karabinami maszynowymi, a stukas wieżyczki nie miał i dysponował tylko jedną pukawką. Tak czy owak, kwestia wyższości jednego modelu nad drugim nie została nigdy rozstrzygnięta, bo roca nigdy nie użyto w akcji. W sumie dobrze, bo piloci roców nie lubili — jedyną bronią dysponowali strzelcy, a piloci byli zredukowani do roli bombardierów.

Dowódcą jednostki w Gosport był czterdziestoparoletni major, weteran walk z niesfornymi plemionami na granicy Indii i Afganistanu piętnaście lat temu. Załogi były bardzo różne, niektórzy za starzy na jednostki bojowe, inni mieli mankamenty medyczne, jeszcze inni stracili chęć do brania udziału w wojnie w czasie szkolenia i teraz starali się uniknąć za wszelką cenę przydziału do jednostek bojowych.

Było tu dwóch innych Polaków i jeden Czech. Polacy nie mogli się doczekać wysłania do szkoły operacyjnej, co miało nastąpić za dwa-trzy miesiące, a Czech miał prawie czterdzieści lat i nawet gdyby chciał, to nie miał nadziei na opuszczenie tej bazy przez całą wojnę. Po rozmowie z polskimi kolegami zrozumiałem, że czuli się tutaj nieswojo. Już tego samego popołudnia dzieliłem z nimi to uczucie.

Luftwaffe interesowała się tym, co się działo w Portsmouth, bo była tam jedna z głównych baz angielskiej marynarki. Toteż jeden lub dwa razy każdego miesiąca samotny messerschmitt 110 albo 109 pojawiał się w tych okolicach, żeby wyszpiegować, co robią okręty Marynarki Królewskiej. Czasami małe grupy odważały się na loty wzdłuż wybrzeża w nadziei spotkania łatwych do zestrzelenia samolotów, szczególnie w okolicach wyspy Wight, gdzie gnieździły się także instalacje radarowe.

Dlatego też wszystkie loty z Gosport były wykonywane ze strzelcami na pokładach. Wyjątek stanowiły gladiatory, których piloci sami dysponowali uzbrojeniem, jak na rasowe, choć nieco przestarzałe myśliwce przystało. Ostrożność nie zawadzała, choć szanse spotkania nie były wielkie.

Dowódca jednostki zjawił się w swoim biurze dobrze po obiedzie, obejrzał mnie od stóp do głów i zadał kilka osobistych pytań.

— Herbst, mój drogi — rzekł po chwili milczenia. — Mówisz wcale dobrze po angielsku, lepiej od naszych trzech innych cudzoziemców. Od tej chwili jesteś moim tłumaczem, bo nigdy nie mogę dojść z nimi do ładu. Wydaje mi się także, że tak jak twoim rodakom śpieszy ci się nas opuścić. Pamiętaj, że to nie moja wina, że cię tutaj przysłano, więc nie zawracaj mi głowy petycjami o transfery. Ja jestem starszym panem i chcę mieć święty spokój. Zrozumiano?

— Yes, sir!

Niespodziewany uśmieszek na surowej twarzy mojego nowego dowódcy zaskoczył mnie. Major Hackett kiwnął głową, a ja opuściłem biuro, dochodząc do wniosku, że wśród Anglików było o wiele więcej równiaków, niż można się było spodziewać.

Po tygodniu mogłem już stwierdzić, że zapoznałem się ze wszystkimi typami samolotów w tej trochę niezwykłej jednostce. Zaraz po pierwszym locie doszedłem do wniosku, że nie cierpię fairey battle'a — był ciężki, reagował na stery z opóźnieniem, jednym słowem — krowa, nie samolot. Nie wyrobiłem sobie jednoznacznej opinii o harcie, ale roc mnie zaintrygował. Jak wszystkie nurkowce miał hamulce powietrzne, które służyły również jako klapy do lądowania. Nie pozwalały one przekroczyć bariery 220–240 mil na godzinę nawet w pionowej pice.

Gladiator z miejsca został moim faworytem. To prawda — podczas pierwszego lotu zwymiotowałem, ale tylko dlatego, że ani mechanik, ani żaden z jego kolegów nie powiedzieli mi, iż gazy z silnika często przedostawały się do kabiny i przy zamkniętej kabinie potrafiły zdrowo podrażnić wrażliwe żołądki. Widocznie mój należał do tych wrażliwych. Po tym odkryciu zawsze zostawiałem kabinę niedomkniętą i nie miałem z tym więcej kłopotów. Gladiator chodził za ręką jak marzenie i często pozwalałem sobie na akrobacje, lecąc nim na ćwiczenia albo wracając do bazy.

Przy końcu trzeciego tygodnia pobytu w Gosport, gdy to wszystko zaczynało mnie już nudzić, miał miejsce wypadek, który zburzył rutynę.

Loty zaczynały się zwykle o ósmej rano. Rybacki, jeden z dwóch Polaków starszego autoramentu, był pierwszy w kolejce i wystartował na rocu. Odbywał lot bez strzelca, który był niedysponowany po pijatyce w Portsmouth poprzedniego wieczoru. Byłem drugi w kolejce, więc ruszyłem do swojego roca ze spadochronem w jednej i hełmem w drugiej ręce krótko przed dziewiątą. W połowie drogi do samolotu usłyszałem syreny — alarm.

Regularne bombardowanie było niemal wykluczone — baza myśliwska w Tangmere była tylko pięć minut lotu od Portsmouth i trzy dywizjony spitfire'ów z tej bazy poszatkowałyby jakąkolwiek formację niemieckich bombowców. To sprawiało, że Portsmouth był prawie poza zasięgiem messerschmittów. Dowódcy Luftwaffe durniami nie byli, a więc musiał to być jeden z tych solowych występów wzdłuż wybrzeża.

Obróciłem się na pięcie i zacząłem iść w kierunku rowu ochronnego, wykopanego właśnie na takie okazje poprzedniego roku. Mój strzelec pokładowy sierżant Longside, który zdążył już dotrzeć do naszego samolotu, minął mnie biegiem z paniką wypisaną na twarzy. Nie bardzo lubiłem swojego partnera, głównie dlatego, że Longside zaliczał do swych przodków rodzinę królewską panującą w Anglii przed przybyciem Normanów prawie tysiąc lat temu, czego nie omieszkiwał nam przypominać przy każdej nadarzającej się okazji. Poza tym, wydawało mi się, że należał do tych, co chronili się w Gosport przed przydziałem do jednostek bojowych. Teraz jego twarz zdradzała, że był nie tylko niepoprawnym nudziarzem, ale miał także płaszcz zajęczą skórą podszyty.

Rów ochronny był prawie pełny, gdy zsunąłem się do niego i prawie w tej samej chwili gdzieś daleko na południu rozległy się wybuchy szrapneli artylerii przeciwlotniczej. Niewiele, może z tuzin. Szef mechaników, którego szanowałem, bo był to egzemplarz solidnego Anglika, a do tego specjalista jakich mało, spojrzał na mnie pytająco.

— To chyba strzelają na wyspie Wight. Czy Rybacki nie poleciał tam dzisiaj rano?

— Tak — zauważył jeden ze strzelców pokładowych. — Powinien jeszcze tam być. Ciekaw jestem, czy jest w to zamieszany.

Wszyscy czekali przez kilka minut w milczeniu, wsłuchując się w panującą dookoła ciszę, aż przerwały ją syreny oznajmiające koniec alarmu. Po chwili usłyszeliśmy warkot silnika w pobliżu naszej kryjówki i przytłumiony huk kilku samolotów daleko na południu, zapewne spitfire'ów z Tangmere.

Roc Rybackiego wyskoczył zza ściany drzew na wschodnim skraju lotniska. Pilot, wciąż lecąc niezwykle nisko, zrobił tylko ćwierć okrążenia i wylądował, odbijając się wielokrotnie od płyty lotniska. Samolot zniósł to brutalne lądowanie bez szwanku, a jego pilot kołował teraz do dyspersalu po kawaleryjsku, zamiast ze zwykłą sobie ostrożnością. Gdy dokołował do czekających na niego kolegów i mechaników, zeskoczył na trawę i dosłownie tańczył z radości.

— Spuściłem skurwysyna, spuściłem!

Byłem zdziwiony, coś tu nie było w porządku. Jeden ze zbrojmistrzów szybko ubrał moje wątpliwości w słowa:

— Co znaczy, że go zestrzeliłeś? Bez strzelca i bez użycia broni?

— Tak, ośle jeden! — krzyknął Rybacki, tym razem po polsku. — Dostałem go manewrem defensywnym… Zwiodłem go do palnięcia w morze!

Przetłumaczyłem jego słowa, a sierżant, otoczony przez wątpiących Tomaszów, pomaszerował do dyspersalu. Major Hackett był w swoim biurze, tak naprawdę nie opuścił go przez cały czas alarmu. Wykorzystując swoją prerogatywę tłumacza, wszedłem do środka z trochę już uspokojonym kolegą. Ten zameldował się po angielsku, co było w zasięgu jego możliwości, ale wszystko, co nastąpiło potem, musiałem już tłumaczyć.

Oficer wywiadu bazy, marynarz, a było ich w Gosport wielu, zjawił się, zanim Rybacki zaczął zdawać relację ze swojej przygody. Usiadł obok dowódcy jednostki. Wyglądało na to, że nigdy przedtem nie sporządzał raportu bojowego, bo przez następne dziesięć minut miał kłopoty zarówno z piórem, jak i notesem.

Rybacki poleciał po starcie do Ventnor. Po przybyciu nad pozycję artylerzystów pokiwał skrzydłami, po czym wzniósł się do dwóch tysięcy stóp w szerokim półkolu. Spuścił hamulce powietrzne i zabierał się do lotu nurkowego, gdy w pobliżu pojawił się samotny messerschmitt 109, przelatując tuż nad powierzchnią fal. Widząc Rybackiego, pilot messerschmitta wystrzelił w górę i w ciągu niecałej minuty wzniósł się na tysiąc stóp ponad roca, gotując się do ataku. W międzyczasie Rybacki został zaalarmowany przez radio. Obejrzał się tylko po to, by zobaczyć, jak niemiecki pilot już na niego zjeżdża. Zaskoczony, nie wiedząc, co zrobić, Rybacki też rzucił swój samolot do lotu nurkowego.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: