- W empik go
Podręcznik czarownicy. Klatka Guliwera - ebook
Podręcznik czarownicy. Klatka Guliwera - ebook
Książka zawiera dwie opowieści.
Podręcznik czarownicy opowiada o działalności terapeutki, Marty Żaleńskiej, która w założonej przez siebie Poradni dla strapionych pomaga wydobyć się z nieszczęśliwej miłości, nerwicy, kompleksów, zahamowań i złych wspomnień. Zajmuje się też niekochanymi, zaniedbanymi dziećmi, bo ma dużo pomysłów, dobrej woli i energii do pomagania ludziom. Jej mąż przebywa za granicą, córka daleko w szkole. Ona więc cały dzień jeździ tramwajem od jednego zajęcia do drugiego i spotyka osoby o powikłanych losach. Udziela im porad, bo ludzie nie potrafią ułożyć sobie życia. Miewają za ciasne serca, za wielkie ambicje, bywają zmęczeni życiem. Cierpią i potrzebują pomocy. Pisze dla nich wielki Poradnik życia. Jest bezkompromisowa, bo we wszystkim kieruje się dewizą ze starej książki, że życie łatane kompromisami jest jak pstra szata błazna... Niestety, sama nie potrafi sobie doradzić, kiedy przychodzi zły czas. Zniechęcone jej nadgorliwością pedagogiczną dziewczyny nazywają ją czarownicą i odchodzą, nieszczęśliwy młodzian próbuje się targnąć na swe życie. Ktoś jednak pomaga... Tylko zapodziewa się gdzieś jej niemal ukończony poradnik.
Losy Marty to kontynuacja opowiadania Pstra szata błazna ze zbioru Sprzedawca karykatur.
Klatka guliwera to nieomal zbeletryzowany podręcznik psychologii twórczości. Ale tylko trochę, bo jest tu też o miłości, o samotności, są różnego rodzaju obrazki z życia i powikłane losy ludzkie. Ale nade wszystko jest to opowieść o pisaniu powieści. Młody naukowiec, Kacper Literowicz, z pewnym już dorobkiem, prowadzi wykłady z psychologii twórczości i tak sugestywnie opowiada o natchnieniu, talencie, pasji twórczej, że jego studentki postanawiają założyć z jego pomocą Kółko Literackie. Zachwycone opisami, jak rodził się pomysł opowiadania Czechowa czy wiersza Przybosia, zamierzają same spróbować twórczości literackiej. Ale na zebraniu pojawia się Czarna, niedawna absolwentka, sfrustrowana erudytka. Wyszydza ich zamiary, że nie znają życia i nie mają o czym pisać. Wyruszają więc na poznawanie człowieka od żłobka, poprzez fabrykę, biuro projektów, więzienie, aż po dom starców.
A Literowicz ciągle pisze swą powieść, żeby sprawdzić na samym sobie, czym jest natchnienie i czy talent jest do tego niezbędny. Pasja twórcza pochłania go tak bardzo, że...
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-090-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na drzwiach wisi napis: PORADNIA DLA STRAPIONYCH. Marta Żaleńska odczytuje to machinalnie, ile razy przekręca klucz w zamku. I wciąż marszczy brwi. Wątpi, czy ta nazwa najlepiej określa istotę jej działalności. Wolałaby „Uniwersytet Życia”, czy coś w tym rodzaju, żeby każdy od razu wiedział, czego tu szukać. Przecież ludzie tak straszliwie błądzą! Nie umieją żyć! Żyją strasznie!
Zmrok gęstnieje, gdy po chwili dociera do przystanku tramwajowego. Z dala wynurzają się już dwa podobne oczom światła i wydłużają smugami wzdłuż szyn, a te dźwięczą coraz donośniej. Tramwaj rośnie błyskawicznie. Trzeba przyśpieszyć kroku. Ostatnie metry Marta przebywa kłusem. W ostatniej chwili z całych sił wciska zielony guzik przy drzwiach, one rozsuwają się i zdyszana wdziera się w mur oblegających pomost, a pojazd z dygotem rusza.
Wszystko w niej trzepocze niby liść na wietrze. Serce łomocze, jakby chciało rozrywać pierś. Oddech się rwie. Przesuwa się w stronę krzeseł. Na każdym jakaś oklapnięta postać – nieruchoma, na wpół uśpiona. „Czemu oni tacy byle jacy?” – oburza się. Mogliby przecież czytać, uczyć się słówek, prowadzić intelektualne dyskursy. Ho, ho! Znowu się rozpędziła! Daje o sobie znać nerw pedagoga! Nieustannie łapie się na tym, że wciąż, pomimo tylu lat pracy nad sobą, dalej tkwi w niej groźna profesorka matematyki, która przed laty stawiała najwięcej dwój. Ciągle patrzy na wszystkich nadmiernie krytycznym okiem. Nawet mówią o niej… Nie! Tego nie będzie przypominać! Wszystko przez to, że każdego chciałaby udoskonalać! Każdemu pomagać! Przecież dlatego stworzyła „Poradnię dla strapionych”.
Tylko gdyby zdradziła to już w nazwie, wyśmiano by ją, że uzurpuje sobie, iż wie lepiej od innych, jak żyć. I to kto? Postrzelona baba po czterdziestce! Od niej nawet córka uciekła! I mąż! Na próżno by tłumaczyła, że tylko wyjechali na trochę. Ludzie wiedzą swoje i już. Raczej nie tak wyobrażają sobie solennego pedagoga. Jednak do jej poradni, choć nazwana tak nieprofesjonalnie, i tak, ku zazdrości kolegów po fachu, przychodzi wielu strapionych, co się pogubiło i cierpi. Dziś zasiedziała z takimi do późna.
Owija się ramieniem wokół rurki oddzielającej pomost i zawiesza się na niej całym ciężarem. Nie jest to dogodna pozycja do studiowania rozmówek angielskich, co zwykle czyni podczas jazdy, postanawia więc wyciszyć się po znojnym dniu. Raptem uświadamia sobie, że znów jej usta szepczą bezwiednie: „circumambulatio… circumambulatio…”.
Przeklęte słowo! Wciąż ją prześladuje! Rozgląda się przestraszona, czy się kto nie śmieje. Ale stojący wkoło są jak pogrążeni w śnie. Widać utrudzeni. Ukoiło ich monotonne postukiwanie kół o szyny, ta kołysanka wieczornego tramwaju. Tylko ci, co dopiero weszli, wyciągają ręce w stronę kasownika, a wkrótce uwieszeni barierek chwieją się, jak marionetki na sznurku, do tyłu i do przodu.
I ją ogarnia senność. Z nagła przeszywa ją dreszcz! Nie ma biletu!? Wczoraj była na konferencji naukowej z inną torebką! I jeździ tak tramwajem od rana! Wymacując w przepastnym wnętrzu niemiłosiernie wyładowanej torby saszetkę, gdzie powinien być miesięczny, oddycha z ulgą, i tylko serce kołacze gwałtownie, a usta trzepią znowu raz po raz: circumambulatio… Zaciska zęby, przegryzając wpół natrętne słowo.
Gromi się za ten głupi przejaw neurastenii. Co się z nią ostatnio dzieje?! Przecież dawno sobie wmówiła, że jest wolna od wszelkich kompleksów, fobii, natręctw. Pomaga innym takie coś zwalczać. Nigdy nie zawraca sprawdzić, czy dobrze zamknęła drzwi, czy wyłączyła żelazko. Takie słabości według niej to tylko „momenty zawahań”. Każdy ma takie chwile. One dowodzą, że intelekt pracuje na najwyższych obrotach. I o to chodzi!
Ale o sobie lepiej za dużo nie rozmyślać. Jakby się rozniosło, że w chwili napięcia mamrocze natrętnie to swoje „circumambulatio”, dopiero by się natrząsali. Już i tak obsmarowują ją za plecami, że wpycha się, gdzie tylko jest coś do zrobienia. I wszystkich chce pouczać. Jakby wszelkie rozumy pozjadała. Patetyczna przy tym, aż strach. Jakby unosiła się z metr nad ziemią. „No cóż – broni się – mam tylko poczucie powinności. A co do rozumu, niech im się wydaje, żem taka mądra, bo sama mam wątpliwości. I ja mam momenty wahań”. Jeszcze jej zarzucają, że w swej działalności miewa dzikie pomysły. Trudno. Większość woli wlec się po utartych ścieżkach za innymi. Ona nie! Przyjdzie czas, to wyjawi swe eksperymenty. Ma nadzieję, że dołoży swój wkład w dziedzinę zwaną: sztuka życia, a węziej: psychoterapia.
Dopiero co zamknęła za sobą drzwi PORADNI DLA STRAPIONYCH. Sama tę poradnię założyła i sama od trzech lat prowadzi. Udziela też porad w domu, ale Kasia, córka, krzywo na to patrzy, więc wynalazła większe lokum, gdzie prowadzi nawet warsztaty terapeutyczne. Pojutrze rozpoczyna takie z nową grupą kobiet. Poprzednia wykruszyła się przed końcem. Aż dziw, jak te rozmamłane kobieciątka mało wytrwałe. Wciąż i wciąż zaskakuje ją fakt, jak bardzo ludzie nie potrafią żyć. Co gorsza, choć cierpią, nie znoszą, by ich pouczać! Niby przychodzą tu, by coś w swym życiu poprawić, a nie bardzo chcą wypełniać jej polecenia. Rzeczywiście, wiele od nich wymaga, lecz inaczej nie wyrobi się odporności psychicznej. Od tego trzeba zacząć!
Zawsze była wymagająca. Wobec siebie samej i wobec innych. I jak uczyła matematyki, i teraz jako inspektor szkolny, i gdy pomaga innym wydobyć się z dołka psychicznego. Nawet trzydzieści lat temu, gdy pracowała jako przedszkolanka, była zanadto poważna. Niełatwo jej było zniżać się do poziomu lalek i klocków. Dzieci się jej bały.
Trudno! Nigdy nie cierpiała kompromisów! Żadnego ułatwiania sobie! Chodzenia na skróty! Gdy jej to wytykano, zaperzała się, że „życie łatane kompromisami jest jak pstra szata błazna”! Takie słowa wyczytała, kiedy miała ze dwadzieścia lat, w bardzo starej książce o filozofii sztuki. Heilperna. Spasowały jej jak ulał. Później taki pancerz zaczął uwierać. Musiała się zmienić. Wciąż jednak wybiera najtrudniejsze ścieżki.
Tylko niekiedy coś się jej wymyka spod kontroli, jakby zmęczona krępującymi rygorami porządności zaczynała z tego pokpiwać i wtedy miewa dzikie pomysły. Czasem całkiem głupie. Zaskoczonym, tłumaczy, że to „transgresja, takie przekraczanie własnych możliwości w celu osiągnięcia coś więcej”. Nie wie, czy ktoś to rozumie, ale to niezły wybieg. Nadanie czemuś nazwy nieraz coś wyjaśnia, a kiedy indziej – tuszuje. Ludzie i tak rzadko chcą dociekać każdą rzecz do końca.
Tylko odkąd z pół roku temu przeczytała kolejną książkę o psychoanalizie, stało się coś, że odtąd raz po raz ulega natręctwu osobliwego słowa „circumambulatio”. Szczególnie gdy ją coś niepokoi, a do tego jest wykończona całym dniem rozlicznych zajęć, wybija się ono na wierzch z mroków podświadomości. Powtarza je bezwiednie, i to na głos.
Ale czarne torbisko, nieznośnie obciążające ramię, nie bez powodu jest dziś źródłem niepokoju. Tam – obok kosmetyczki, etui z dokumentami, notesów, czasopism, zapasowych rajstop, chusteczek, książki do angielskiego, powieści kieszonkowej, tomiku wierszy, pęków kluczy, dezodorantu, scyzoryka, latarki, herbatników, telefonu komórkowego i pistoletu gazowego – kryje się dziś coś, co od miesięcy skupia najbardziej skrywane niepokoje.
Przedwczoraj przybrało to formę gęsto zapisanych kartek, i to – jak w emocjach – dość koślawym pismem. To dodatkowo dręczy, bo jak ognia boi się łamania form i na ogół jej kaligrafia jest wykwintna, a przynajmniej bez zarzutu. Niestety, tym razem pisała to ta cząstka jej pełnej sprzeczności osoby, która bywa zwariowana. I to, co pisała, dotyczy spraw wymykających się rozumowi. Ale gdyby zaczęła przepisywać, w ekscytacji wyszłoby jeszcze gorzej i nigdy by nie skończyła. Na komputerze nie mogła tego napisać, bo jeszcze – nie daj Boże – uwieczniłoby się, na pastwę niepowołanych oczu, gdzieś w zakamarkach plików, bajtów, bitów, które wciąż ją przerażają swą abrakadabrą.
Te kartki to list, będący wielkim krzykiem zapytania. Usiłuje o nim nie myśleć. Nie wolno w nieskończoność roztrząsać tego, co dręczy! To wbrew zasadom psychoterapii! Tym bardziej nie wolno w kółko rozważać, czy w ogóle powinna go napisać. Niewiadome należy wyjaśnić, żeby nie dręczyło. Nada list na poczcie i zapomni. Tylko czekać na odpowiedź nie będzie lekko. Do niełatwych sytuacji nawykła, są jej chlebem powszednim, zagrzewają do działania. Gorzej żyć w nieustannym dygocie niepokoju. Trzeba raz to przeciąć! Rozpisała się na całe dziewięć stron. Nie mogła pominąć żadnego aspektu sprawy. To pominięte mogłoby później dręczyć, że nie posłużyło za argument i coś przepadło. Dwa dni to pisała. Wczoraj ostatecznie zakleiła pękatą kopertę. Dziś, choć stara się o tym nie pamiętać, w miejscu, gdzie ona tkwi, bez przerwy czai się coś, co zakłóca każdą myśl. I strach to, i nadzieja.
Tramwaj staje i rusza dalej, ludzie wysiadają, wsiadają nowi. Wreszcie może usiąść na zwolnionym miejscu. Zaraz wyciąga samouczek do angielskiego. To jedyna okazja, bo zwykle brakuje czasu, ciągle się gdzieś śpieszy. Niestety, światło tu za słabe, a pojazd trzęsie się niemiłosiernie i litery skaczą jej przed oczami. Nie daje za wygraną. Zerka do słowniczka i powtarza zwroty w pamięci, długo, aż litery się jej kompletnie zacierają.
Za oknami tramwaju zmierzch jesieni. Szary, oślizgły wilgocią. Żółcą się jedynie światła latarń, kwadraty okien… Pojedynczy przechodnie śpieszą do domów. Odgradza ją od nich pobłyskująca światłami szyba, a na niej – jej odbicie. Zerka ukradkiem, czy jej ciemne włosy znowu się nie rozwichrzyły, ale są ściśnięte surowo w kitkę. Tylko gdzieniegdzie prześwitują srebrne nitki, te pierwsze oznaki trosk i znużenia. Mocniej ściska pasek na fałdach żakietu. Myśli, że kostium w jodełkę, szary, o prostym kroju, konweniuje (takiego słowa używa starsza dama, którą się opiekuje w ramach wolontariatu) z jej surowym i zapracowanym stylem życia. Jeszcze zaciska zbyt wydatne wargi. Wychodząc nie zdążyła skorygować ich szminką. Nawet ma wątpliwości, czy powinna.
Ale nie lubi swych grubych, spierzchniętych warg, które w śmiechu odsłaniają wielkie zębiska i bardzo oszpecają. Co gorsza, jak raduje się całym sercem, jej śmiech przechodzi w przeraźliwy rechot, aż inni milkną zaskoczeni. Wyczytała raz, że kto w śmiechu nie pięknieje, nie może być człowiekiem dobrym. Odtąd przestała się śmiać. Nieustannie zaciska wargi i pilnuje, by nie rozdziawiały się w głupawym śmiechu. Teraz mówią, że jest nazbyt serio, aż odpychająca. Dlatego zaskakuje, gdy niespodzianie wybucha śmiechem. Na ogół ułożona do granic surowości, bywa czasem nieprzewidzialna, całkiem zwariowana, jakby się nie mogła dłużej utrzymać w ściągających ją ryzach.
Patrzy chwilę w umykające za oknem latarnie, kamienice, drzewa, reklamy, oglądane każdego dnia, że omal niewidzialne, i zaraz wraca do nauki słówek. Nie odpuszcza sobie. Ostatnio życie jej koncentruje się wzdłuż linii tramwajowej jedenastki, którą krąży w kółko, dzień po dniu, tam i z powrotem, z jednego krańca na drugi, podczas gdy mieszka pośrodku. Kiedyś jadąc tak wieczorem, na wpół senna, skojarzyła swe jeżdżenie jedenastką – tam i z powrotem – z terminem „circumambulatio”. Jung tak nazywał krążenie po okręgu, a ruch według wskazówek zegara określił jako wznoszenie się w górę, ku świadomości, tej najpełniejszej jaźni, a ten przeciwny, w dół, do nieświadomości.
I ona krąży od dołu w górę i z powrotem. Na początku tramwaj przedziera się przez ciasny tunel kamienic. Ulica zapchana klekoczącymi bezlitośnie ciężarówkami w kłębach dymu. Nawet autobusy wydają się tu bardziej zasmolone niż te same nieco dalej. Może tu taki cień, a może wszystko tu czarniejsze. Jak wyjdzie z tramwaju, widzi przez chwilę tylko pantograf odjeżdżającego pojazdu i zaraz zapada się on nie wiadomo gdzie, a ona schodzi w podziemne przejście. Jeździ tam jako kurator wykolejonej młodzieży. Niemal co dzień wędruje wśród kamienic z poobdzieranym tynkiem. Stara się nie widzieć rupieci i chwastów na podwórkach, schodów z labiryntem zakamarków, ciemnych że oko wykol. Jednak tam gdzieniegdzie wyziera ślad niegdysiejszej świetności: jakiś balkon o wykwintnej linii balustrady, ozdobny gzyms, witraż ze słonecznikiem, secesyjne pawie z długimi ogonami.
Chyba nie widzą tego ludzie o nieobecnych spojrzeniach, przemykający wśród odrapanych murów, ani smutne kobiety z podkrążonymi oczami, ani zataczający się mężczyźni czy świdrujący przebiegle na wszystkie strony osobnicy, których lepiej omijać z daleka. Wygląda, że im się w życiu nie powiodło. Marta mawia, że nie znaleźli godziwego pomysłu na życie. Albo ich pomysł odległy jest od wyobrażeń, jakie miewają ludzie o jasnym spojrzeniu.
Dalej linia jedenastki wznosi się wyżej, a spośród zieleni wyłaniają się białe bloki. Ulice tu coraz szersze, latarnie o bardziej wysublimowanym rysunku. Centrum wyróżnia się wieżowcami. Tu większość pasażerów tramwaju wysiada. Przyjechali do pracy i żeby coś załatwić czy uduchowić się w muzeum lub teatrze. Tutaj na wystawach sklepów leżą futra i akcesoria myśliwskie. Nawet sztućce stają się tu dziełem sztuki. A sklep z warzywami, żeby usprawiedliwić swą tu obecność, stara się układać marchew, brukselkę i cytryny w obrazy starych mistrzów. Wiosną bywa to Primavera, zimą fragment z Breugela, ze śniegiem z czosnku. Nocą jasne sklepy powtarzają po wielokroć światła lamp w wielkich szybach wystaw. Świat poza nimi tonie w nierealnej poświacie.
Dalej bloki ustępują willom, kryjącym się za coraz wyższym żywopłotem. Spoza niego tu i ówdzie można dostrzec pyszniące się detale architektoniczne, stylowe balustrady, wimpergi czy łypiące wśród dachówki wole oko świetlika. Tu rozsiadła się dzielnica tych, którym się w życiu udało, o, nawet bardzo. Z czerwonego chodnika u wejścia hotelu portier patrzy z pogardą na tych, którzy nigdy jego progu nie przestąpią. W ciszy tu i tam rozlega się znienacka ujadanie, aż strach, że zaraz wyskoczy żarłoczne psisko.
Na obrzeżu tej dzielnicy mieści się poradnia, gdzie Marta prowadzi terapię dla zakompleksionych, nieśmiałych i strapionych. Obok rozrasta się park ze starodrzewem, przechodzący w las. A co dalej? Marta nie wie.
Ona jeździ w oba krańce tej linii tramwajowej, bo i jednych i drugich pragnie ratować od smutku. Każdego chciałaby uczyć, jak żyć. Taki już jej zawód, a robi to z wielką żarliwością. Nie na darmo posiadła pewne tajemnice. I nie bez powodu złośliwi mówią na nią: czarownica. Jej samej niekiedy się wydaje, że naprawdę podczas terapii odczynia tajemne rytuały, wygłasza ekstatyczne przemowy, a jej słuchacze niewiele z tego rozumieją. Przypuszcza, że właśnie takie wystąpienia można nazwać glosolalią, ale nie mówi tego głośno. Ludzie czegoś takiego nie lubią. A ona kocha tajemniczość niezrozumiałych dla innych słów.
Czasem ulega złudzeniu, jakby oświetlała ją jakaś dodatkowa lampa, dzięki której myśli stają się lotne i sięgają w najodleglejsze strefy. Nawiedza ją wtedy mnóstwo pomysłów. Zapomina o czasie, o zmęczeniu, a siły przychodzą jej nie wiadomo skąd. Niekiedy tak się w tym zapomina, że sama nie wie, co się z nią dzieje. Dlatego dzień po dniu krąży od jednego zajęcia do drugiego i raz po raz naciska to zielony przycisk przy wejściu do tramwaju, to czerwony, gdy wychodzi. Kiedy nic się nie dzieje, myśli mąci zmęczenie i jakiś niepokój, że kiedyś popełni coś szalonego. Na razie potrafi to zwalczyć. Jeszcze by tego brakowało, żeby ona, terapeutka, nie trzymała się w ryzach.
Sama mieszka pośrodku trasy, którą co dzień przebywa. Tylko ostatnio bywa w domu jak najmniej. Mąż, Włodek, od kilku sezonów za granicą. O powrocie jakoś nie wspomina. Lepiej nie dociekać, co to znaczy. Kasia, ich jedynaczka, wybrała liceum plastyczne daleko stąd. Wolała miasto z bogatszą tradycją i architekturą, podniecającą codziennością, co bardziej inspiruje wyobraźnię. Zawsze była skryta, a pouczeń wysłuchiwała w milczeniu, patrząc ironicznie spod zmrużonych powiek.
Marta, chociaż na wszystko ma receptę, nie znalazła takiej dla siebie, żeby pogodzić ambicje zawodowe z należytym wychowaniem dziecka. I Kasia snuła się po podwórku z kluczem na szyi albo wysiadywała godzinami w świetlicy szkolnej, tłamszona przez wrzeszczące świetliczanki, które chcąc przebić się przez hałas dzieci, waliły metrową linią w stół. A teraz wyjechała, zostawiając nawet komputer, który ojciec sfinansował. Siedziała przy nim godzinami. Całe to urządzenie w Marcie wzbudza lęk, ale się zawzięła i wdrożyła co nieco w system. Tylko gdy się program zawiesi, wydzwania o pomoc do kolegów Kasi.
Nie potrafiła zatrzymać córki. Cóż, łatwiej rozwiązywać problemy innych. Jaki błąd popełniła? Chyba poświęcała córce za mało czasu. Trudno, praca dla innych miała być drogą do osiągnięcia czegoś ważnego, czegoś wielkiego. Tylko w nawale zajęć zapomniała, czym miało być to coś ważnego. Misja? Służba? Wszystko dla innych. Ale i coś więcej.
Oczywiście, pomagając innym lepiej żyć, Marta ma poczucie, że wypełnia tak nakaz dążenia do ideału. Każdy chciałby być lepszy. Nawet jej podopieczni, łobuzy i bandziory – skrywają w sobie pragnienie, by być w czymś najlepszym. Oczy jej wychodziły na wierzch, gdy podczas występów na Dzień Nauczyciela ci chmurni i na pozór nieociosani chłopcy wyczyniali w tańcu przeróżne wygibasy i kręcili się na głowach, wywijając nogami w górze. Bała się, że się połamią, że kogoś kopną! „Ależ to break-dance i hip-hop” – uświadomiono jej, gdy siedząc w pierwszym rzędzie, odchylała się z przestrachem w tył. Oni uczą się tego w jakimś tam klubie. I robią to ochoczo! Inni znów próbują sił w sporcie. Bez opamiętania jeżdżą na łyżworolkach w kolistych tunelach w górę i dół. Jak się to nazywa – zapomniała. Albo ćwiczą karate. A jeden niedomyty i potargany pisze wiersze. Nieporadne, jak on sam, ale jednak. Trzeba w każdym to coś dobrego odnaleźć. Wtedy wydobędzie go z dna.
Pomagając potrzebującym, Marta zapomina o zmęczeniu, o upływającym czasie. Zapomina o narosłych w niej żalach i złości do całego świata. Oczywiście panuje nad emocjami, ale te, spychane w nieświadomość, mogą łatwo wybuchnąć! Nie, to tylko wybryk jej zmęczonej podświadomości! Cóż, każdy miewa chwile zawahań psychicznych!
Wysiadając z tramwaju, znowu naciska guzik obok drzwi, tylko czerwony.
Potem jeszcze biały – w windzie – i na koniec – jeszcze jeden, tym razem od telewizora. Tak sobie pstrykając guziczkami, niczym bajkowa Alicja, wchodzi coraz to w inną rzeczywistość. Czasem jak w dzielnicy domów w ogrodach, gdzie tramwaj numer 11 kończy bieg. Tylko filmy tam się dziejące nudzą ją ckliwością. Naciska znowu przycisk pilota i na innym programie ma scenerię podobną do tej na drugim krańcu jedenastki, dzielnicę starych kamienic, o której los zapomniał.
Dopiero zasypiając, uświadamia sobie, że nie nadała na poczcie listu. Stary Freud zaśmiałby się złośliwie: zapomniała, bo nie chciała go wcale wysłać. I chyba miałby rację. Jeszcze nie wie, czy powinna…II DZIECI CHADZAJĄCE WŁASNYMI ŚCIEŻKAMI
Do ośrodka kuratoryjnego dla młodzieży sprawiającej trudności wychowawcze, gdzie Marta Żaleńska prowadzi terapię, przyszedł dziś Maryś, właściwie: Maurycy.
Bardzo wymyślne imię. W tej dzielnicy, pośród odrapanych kamienic z brudnymi klatkami schodowymi, gdzie na ciasnych uliczkach bez drzew co rusz zatacza się pijany, co krok spotka się Żanety, Marzanny, Ludomirów i Manfredów. Tutejsze matki – zazwyczaj chude, przedwcześnie postarzałe kobieciny o podkrążonych oczach – z lubością obdarzają swe pociechy imionami z filmów i starych kalendarzy. Tak realizują swą tęsknotę za czymś pięknym i niezwykłym. Potem pokrzykują z okien do grzmocących się po podwórkach chłopaczków: „Emanuel! Cezar!”, a nawet z hiszpańska „Diego!”. Tylko na takie wołanie nie pojawia się panicz w koronkowej kryzie, ale pociągający nosem, umorusany łobuziak.
Do Marysia nikt prócz matki nie zwraca się tak oficjalnie. Tylko czasem któryś chłopak słysząc jej wołanie, przedrzeźnia z daleka: „Maurycy, mama rycy!”. No, nie daj Boże, żeby Maryś dorwał takiego w swe łapska! Niby flegmatyczny, jowialnie uśmiechnięty, ale pięści ma twarde. I szybkie. Kiedy przez zaciśnięte wargi wysyczy komuś, że mu nogi skądś tam powyrywa i żeby lepiej przyniósł woreczek na zęby, taki od razu blednie. On robi więc, co zechce. Niestety chce nie tego, czego oczekują w szkole. Każą mu tam wysiadywać godzinami w przyciasnej ławce i wysłuchiwać nudnych paniuś. Woli łowić ryby. To jedno lubi.
Teraz rozwalił się na krześle, jak tylko mógł najbardziej, z dala od biurka Marty i spogląda na nią wyzywająco. Ona nie ma dziś pomysłu o czym z nim rozmawiać. Wyczerpała już dawno wszelakie sposoby, czerpane z podręczników i wymyślane przez nią. Wszystko na nic! Przez chwilę szuka rozpaczliwie natchnienia w wiszących na ścianie portretach poetów i uczonych, ale tym razem i oni zdają się spoglądać w nią ironicznie, jak Maryś. Każe mu usiąść bliżej. On tylko przechyla się na drugą stronę i dalej tkwi z szeroko rozłożonymi ramionami i nogami. Uśmiecha się tylko bezczelnie, jakby pytał: „no i co mi zrobisz?”.
Przecież nie opowie tej klępie, że się nie wyspał. Pół nocy szukał po melinach ojca, a ten spał zalany pod schodami. Tego nie może opowiedzieć, ani o strachu w oczach matki, i że przez pijaństwo ojca nie starcza im pieniędzy. Nic tej paniusi nie powie. Cóż ona wie o prawdziwym życiu. Pouczać, to wszyscy potrafią.
– No, przybliż się do biurka.
– Zapach pani perfum mi przeszkadza – stęka z uśmieszkiem, ubawiony, że tak tej starej przyciął. Niech mu się nie wymądrza.
Marta sznuruje usta, patrząc na jego ubranie, zdradzające nieczęsty kontakt z mydłem. Gdyby podjęła zaczepkę, dokuczał by już stale. Zrezygnowana, każe mu opowiedzieć o dziewczynie, z którą kradł samochód.
Maryś uśmiecha się niewinnie, a w duchu obiecuje sobie, że kiedyś przyłoży tej babie gdzieś w ciasnej uliczce. Znosi jej wtrącanie się i pouczenia, bo wymuszają to na nim i sądy, i policja, ale weźmie za wszystko odwet. Na razie lepiej położyć uszy po sobie i udawać, że wszystko OK, póki się od niego nie odczepią. Inaczej zaraz by go dopadli.
– Chcieliśmy się tylko przejechać… Kuka to laska ze szkoły – krzywi się i odpowiada z ociąganiem. Nagle traci cierpliwość: – A co to, znowu sąd?! Mam dość przesłuchań!
Marta udaje, ze niby nic i podsuwa mu arkusz papieru, polecając, żeby opisał swój najszczęśliwszy w życiu dzień. Sama bezmyślnie zabazgruje leżącą przed nią kartkę, zmartwiona, że nie może wymyślić antidotum na negatywizm tego chłopaka. Już on potrafi zalać sadła za skórę. Kradnie, chuligani, wagaruje. Nie skończył jeszcze szkoły podstawowej, a ma szesnaście lat. Szkoła wobec niego bezsilna. Na nic dobre chęci wszystkich po kolei wychowawców. Na nic teraz zapał Marty, bo choć cenią jej doświadczenie, na Marysia od miesięcy nie znalazła sposobu i już. Nieprzemakalny na wszelkie pedagogiczne zabiegi. Nie tylko na szkołę, książki, ale i na kino, telewizję, sport, na cały świat. Nic z tych rzeczy go nie emocjonuje. Czasem dla świętego spokoju, udaje, że przyjmuje sugestie Marty, ale szybko się z tego wyślizguje. Nikt nie jest w stanie go czymkolwiek zainteresować. Chyba, że nieznani jej bliżej osobnicy o wzorcach negatywnych. Ktoś go przecież na złą drogę wciąga.
„Kim chciałbyś być?” – zapytała go kiedyś zwyczajnie. „Ładnym chłopakiem” – odpowiedział bez namysłu, szczerząc zęby.
Kpił w żywe oczy. Raczej nie przykładał uwagi dla swej zewnętrzności. Nie wyglądał na kogoś, kto nie może żyć bez częstej kąpieli, kto nie wyjdzie bez zaprasowanych kantów. Włosy zmierzwione, ubranie, jakby w nim spał, do tego nieporadny w ruchach. Brakowało mu sprężystości, nabywanej w sporcie. Powieki miał stale zaczerwienione, ropiejące. Radziła, by to leczył, ale tylko wzruszał ramionami. I tak że wszystkim. Patrzyła na niego z żalem.
Rodzice Marysia dawno opuścili ręce z bezradności. Żyje się im ciężko i pociechy szukają w butelce. Przyznają, że po wypiciu jest jeszcze gorzej. „Po co więc tak?” – pyta ich retorycznie, ile razy robi w ich domu wywiad społeczny, a oni wzruszają tylko ramionami.
„Czy ta paniusia, nie rozumie, jak po kielichu, dwóch, robi się od razu lżej? Zaraz się zapomina o własnym pechu i przeklętym losie, o wszystkim co zagraża, o czym trąbi telewizja. Już nie myśli się o braku pieniędzy, o chorobach i wszelkich przeciwnościach. Przestaje martwić, że dzieci nie chcą się uczyć, dach przecieka, klozet się zatyka, szyba w oknie wyleciała, sufit należałoby wreszcie pomalować, bo aż czarny. Po kielichu zaraz robi się lżej na duszy. Przychodzą sąsiedzi z zagrychą. Opowiada się kawały, wszyscy zarykują się ze śmiechu. Najgorzej, kiedy w butelce pokaże się dno, a kieszenie puste i nogi zwijają się w ósemki. Wtedy najlepiej oddać się błogiej nieświadomości snu”.
Maryś widzi to w domu nie raz. Woli wtedy wyrwać się gdzieś z kumplami albo sam na ryby. Tam, nareszcie wolny od wszelakich nakazów i zakazów, patrzy godzinami w błyszczącą wodę oraz błękit nad sobą i nic więcej mu nie trzeba. Po co ktoś ma go do czegoś przymuszać? Rodzice nie odważają się tego robić od dawna. Tylko ci ze szkoły się czepiają. Trzeci raz utrwala klasę ósmą. Czasem więc pokaże się w klasie, siada w ławce naburmuszony, wysuwając ostentacyjnie na środek nogi, nie mieszczące się pod ławką. Potem znowu znika, jeździ na ryby. Tak myśli dotrwać do siedemnastu lat, kiedy przestanie go obowiązywać obowiązek szkolny. Odtąd będzie robił co zechce.
„Z czego będziesz żył bez zawodu i pracy?” – pyta za każdym razem Marta. „Coś się tam wymyśli” – odpowiada buńczucznie.
Teraz Marta zaczyna w zniecierpliwieniu bębnić bezwiednie palcami o biurko.
Maryś podnosi głowę i patrzy na nią, mrużąc wyzywająco oczy. Tego już za wiele! Wysyła go do pokoju obok, gdzie odrabiają lekcje młodsi podopieczni ośrodka, by tam skończył pisać o swym najszczęśliwszym dniu, a sama prosi dziewczynę, oskarżoną razem z nim o kradzież samochodu.
Ksaweryna Kukułka, zwana Kuką, wchodząc, odrzuca na plecy długie blond włosy. Obcisła bluzka z dekoltem i kusa spódnica podkreślają jej kobiecość, a ma niecałe 16 lat. Od razu widać, że żyje już w innym świecie niż jej naiwne rówieśnice. Jest nawet ładna, tylko jej wizerunek odległy od wymagań podstawówki, gdzie utknęła, bo za rzadko tam zagląda. Obiecuje chodzić, czasem nawet się pojawi i podobno pytana odpowiada całkiem do rzeczy, ale szybko się tym nudzi. Tłumaczy, że głupio przesiadywać w ławce ze smarkaczami, co mają dziecinne problemy. Ona ma na głowie opiekę nad matką chorą na stwardnienie rozsiane. Marta skądinąd słyszała, że to efekt pijaństwa, kompletne delirium tremens. Nie docieka prawdy. Cokolwiek by to było, Kuka zna już smak niełatwej dorosłości. Tylko trzeba jej pomóc? Pyta ją, dlaczego chcieli ukraść samochód?
– Żeby się tylko przejechać…
– Narażał się dla ciebie.
– Też coś??
Teraz Marta Żaleńska wyzwala z siebie cały kaznodziejski zapał. Tłumaczy Kuce, że Marysiowi zależy mu na niej i mogłaby wpłynąć, żeby zmienił swe życie. Czy opłaca się włóczyć po sądach, mieć nadzór kuratora, wyrok? Czy warto mieć tylko taką perspektywę, a na razie oboje ku temu zdążają i to szybko. Na to Kuka oburza się:
– A co mi taki gówniarz z kaprawymi ślepiami?! On tylko myśli, co ukraść. To przywódca bandy. Ja mam starszego chłopaka. Ma motor…
– Maryś przywódcą bandy? – dziwi się Marta – Taki niemrawy, co nade wszystko lubi łowić ryby i – jak opowiada – rozkoszować się spokojem wody i nieba?
– Maryś? – śmieje się Kuka. – On tak udaje! To twardziel! Wszyscy się go boją. Ja nie. Wiem, że się we mnie kocha…
– Widzisz, nie wierzę, aby był tak zły…
Marta mówi to z powątpiewaniem. Czuje się w swych zapędach pedagogicznych bardzo naiwna. Kto to powiedział – zastanawia się – że w każdym drzemie prorok, a kiedy się budzi, ubywa na świecie odrobinę zła.
W tym momencie wraca Maryś i wręcza jej wymiętoszoną kartkę. Koślawymi literami opisał krótko: „Mój najszczęśliwszy dzień był jak załatwiłem Poloneza – metalik”.
– Tyle tylko? – pyta Marta, bardzo nagle zmęczona i głodna. – Nie zanadto się wysiliłeś.
Maryś wzrusza ramionami, nie kryjąc przebiegłego uśmieszku. Marta każe mu to wyjaśnić. Opowiada urywanymi zdaniami. Nie wstydzi się mówić, że ukradł samochód. Dokonał tego sam, bez pomocników. Chełpi się tym.
– Wolałbym lepszy. Jakąś sześćsetę. Ale taki się nadarzył. Pojechałem nim na ryby. Nałapałem niemało. Cały dzień świeciło słońce. Gablotę zostawiłem w lesie. Tylko zgubił mi się w niej zegarek. Elektroniczny. Z melodyjkami. Został po nim kawałek paska w rękawie. Nawet czułem, jak się poluzował, kiedy mocowałem się z blokadą. Zorientowałem się dopiero w domu. Cały dzień nie było mi potrzebne wiedzieć, która godzina. Nic mnie nie krępowało. Tak właśnie chciałbym żyć. A zegarek powinien mi właściciel oddać, no nie?
– Na litość Boską – wykrzykuje Marta – i ty opowiadasz to tak beznamiętnie?! Nie boisz się?
– Kogo miałbym się bać? Każdy dla mnie za krótki. Liczy się tylko siła!
Kuka uśmiecha się z satysfakcją i skrywa twarz, zwieszając nisko głowę.
– Idźcie już – mówi Marta znużona.
Za drzwiami Maryś wymachując pięścią, oznajmia:
– Ja tej starej kiedyś pokażę. Zobaczysz. Wkopię jej gdzie po ciemku. Już mnie popamięta. Przestanie pouczać i przymuszać do głupiej szkółki. Trochę jej dziś pogoniłem kota. Nie? – Już na ulicy wybucha rechotem, aż się zanosi.
Marta czuje się wypalona do cna. Musi prędko stąd odejść. Nacisnąć czerwony guzik przy drzwiach tramwaju i odjechać w weselszą krainę, gdzie pomaga tym, co sami zgłaszają się na prowadzone przez nią seanse psychoterapii. A listu znowu dziś na poczcie nie nada. I nie przyzna się, że brakło jej na to sił.